Alcatraz potrzebuje trzech dużych drzew. Dwa stanowiska mam już załatwione - kolejny jarząb mączny i brzoza pożyteczna, miejsce numer trzy dalej czeka na lokatora. Rozważam kandydatury bardzo starannie bo mimo tego że to będzie kąt przy ogrodzeniu, na drzewo przeznaczam sporo miejsca i chcę żeby robiło w tym miejscu za gwiazdę. Przypomniałam sobie ubiegłoroczne Święto Tulipanów i naszą wyprawę do łódzkiego OB podczas której starannie udało nam się zignorować cebulowe nasadzenia ( tulipany nastu czy nawet kilkudziesięciu odmian posadzonych w masie nie robią na mnie od pewnego czasu żadnego wrażenia ), za to rozglądaliśmy się z prawdziwą pasją po ogrodowym drzewostanie. Mamelon i Sławek szukali drzewek magnoliowych ( u Mamelona pojawiła się w następstwie tej wizyty magnolia 'Lennei Alba', mimo dużego oporu stawianego przez Sławka ), ja zastanawiałam się nad bardzo dużymi drzewami. Chmielograb europejski Ostrya carpinifolia zrobił na mnie największe wrażenie, głównie dlatego że kwitł tymi swoimi męskimi kotkami - baźkami, he, he. To drzewo pochodzi z Europy południowej i Azji mniejszej, u nas się zadomowiło do tego stopnia że bywało sadzone jako "drzewo uliczne". Dorasta do wysokości 20 metrów, szerokość to tak z 10 do 15 metrów, sporo miejsca trzeba chmielograbowi przeznaczyć. Młode drzewa mają stożkowatą koronę, starsze tworzą bardziej kulistą formę. Liście podobne ma do grabu, choć mocniej zaostrzone. Liściory są ciemnozielone, lekko jaśniejsze od spodu, jesienią przebarwiają się na żółty kolor ( i dobrze bo jesienne ogniste barwy w Alcatrazie występują już w dużej ilości ). Egzemplarz z łódzkiego OB urzekł mnie też tym że był wielopienny, lubię taką formę drzewa. Drzewo późno wchodzi w okres owocowania ( tralala 20 - 30 lat, ciekawe czy się doczekam ), no ale za to jak wchodzi to urodnieje, bo owocki rzeczywiście przypominają chmielowe szyszeczki ( tak naprawdę to są orzeszki, z biało - zielonymi skrzydełkami, zebrane w zwisające owocostany o długości około 5 cm ). Chmielograb można sadzić w strefie 6a, ale bardzo młode egzemplarze lepiej okrywać przy dużych spadkach temperatury zimą. Czasem nawet dorosłe egzemplarze cierpią od dużego mrozu, znaczy pozostaje mieć nadzieję że - 30 stopni Celsjusza to w Odzi tak raz na dziesiąt lat. Kandydat na stanowisko dużego drzewa w Alcatrazie wymaga podłoża dość żyznego, przepuszczalnego, umiarkowanie wilgotnego, o odczynie lekko kwaśnym - i takowe ma od ręki bezproblemowo załatwione. Stanowisko wybrane dla kandydata jest słoneczne ( chmielograb dobrze czuje się na takim, albo na lekko ocienionym ). No kandydat z chmielograba jak się patrzy, pasujący, jednak czy to on zawita do Alcatrazu nie jest jeszcze jednoznacznie przesądzone. Przeglądam zdjęcia z wizyt w parkach i ogrodach i co i raz natykam się na jakieś ciekawe drzewa. Jak na razie jednak chmielograb jest na tyle poważnym kandydatem że postanowiłam poświęcić mu wpis. Fotka taka sobie ( tę z sylwetką drzewa haniebnie skopałam ), ale kotki urzekające widać.
↧
Chmielograb europejski - kandydat na stanowisko dużego drzewa w Alcatrazie
↧
Nie odpuszczać Puszczy!
To jest wpis wagi ciężkiej. Ilustracji nie będzie.
Kondycja gatunku ludzkiego nie jest najlepsza, z uporem maniaka wybieramy na rządzących nami radosnych głupoli. Niezależnie od tego jakie mamy sympatie polityczne i kogo preferujemy możemy spodziewać się jednego, w momencie objęcia stanowiska następuje w wybranym jakaś przemiana i nawet z rozsądnych by się zdawało ludzi wyłazi tępy kretyn. Choroba władzy? Spokojnie można to leczyć mechanizmem kontroli władzy ( Amerykanie wpadli na coś takiego jak częściowe wybory do izb władzy ustawodawczej, raz w połowie kadencji robią wymianę części parlamentu - rozwiązanie może nie jest idealne ale temperujące radosną "tfurczość" i "a teraz mam cię w dupie, drogi wyborco" ). Za każdym kretynem w polityce stoją ciężkie pieniąchy, kretyni wybrani i przez wybranych mianowani + kasa za byznes to zmora nie tylko naszego życia politycznego. Na ogół odpuszczam sobie polityczne plucie bo mam tzw. spojrzenie dialektyczne, znaczy już do mnie dawno temu dotarło że historia jest bezlitosna i prędzej czy później zmiata każdego kto dorwał się do władzy ( a najszybciej to rozwala błyskawicznie tworzone imperia i cudownie "wyniesionych" ).
Moja paskudna pamięć ładuje mi przed oczy i do uszu obrazy ludzi , którzy nie tyle walczyli o ukochaną Ojczyznę co wściekali się że kaszanka podrożała, cukier był na kartki i papieru toaletowego było coś mało w normalnej sklepowej dystrybucji. I to oni, ci od kaszanki i sraj taśmy mieli najwięcej do powiedzenia o zmianie ustroju, bo to ich było najwięcej. Niby oportunistów, chcących żyć w spokoju, mających gdzieś bardzo wielkie idee, przywiązanych do tradycji ale nie walczących o nią na "barykadach kontrrewolucji" - zwyczajnych Polaków. Nie daj Boże doprowadzić takich do stanu wrzenia bo robi się karnawał w ryjo. Każdy wycierający sobie gębę Polską odmienianą we wszystkich przypadkach powinien sobie uświadomić że gdyby nie ci zwyczajni to ta niewielka ilość osób z podziemnej opozycji mogłaby sobie pieprzyć na tajnych zebraniach o dupsku Maryny, bo bez tych zwyczajnych nic nie miało sensu. Ci z pezetpeerowskiego nadania też guzik by sobie mogli pomagdalenić gdyby zwyczajni stanęli okoniem, a nie na to im pozwolili, mając w głębokim poważaniu próby zawłaszczenia narodowego majątku i stawiając na coś nowego . Siła leży w zwyczajnych i nie wolno się bawić z tymi zwyczajnymi w Ciemnego Luda, bo jak kuźwa Ciemny Lud złapie to boli ( takie mam dziecięce wspominki z gry w czarnego luda ). To tak gwoli wyjaśnienia moich politycznych preferencji ( politycy wszystkich opcji po pewnym czasie sprawowania władzy powinni być poddawani miłosiernej eutanazji, he, he, dla dobra swojego i współobywateli ).
Są rzeczy ponad polityczne ( tzn. powinny być polityczne zgodnie z twierdzeniem że polityka to działanie dla wspólnego dobra, ale słowo polityka kojarzy się szerokiemu ogółowi jako działanie na rzecz wybranych grup ), coś co łączy ludzi niezależnie od tego czy głosują na Iksińskiego czy Igrekowicza. Mam wrażenie że sprawy lasów są właśnie sprawami tego typu. Poprzednia ekipa usiłowała sprywatyzować lasy państwowe co było jedną z przyczyn jej upadku ( no za pewne numery się po prostu dość szybko płaci ) i zaczęła jeszcze inne kombinację , następcy jak widać nie wyciągnęli wniosków dotyczących stosunku obywateli do lasów i z uporem brną w coś czego obronić się nie da. Akcja z wycinką drzew w Puszczy Białowieskiej wygląda na szytą dratwą. Sorry, metody ochrony drzewostanu rodem z pierwszej połowy XX wieku nie są rzeczą do obrony. Nie zdały nigdzie na świecie egzaminu, o ich stosowaniu w przypadku terenów leśnych o szczególnym znaczeniu w ogóle moim zdaniem nie powinno być mowy. To tak jakby leczyć grypę operacyjnie, wycinając pacjentowi węzły chłonne. A potem się dziwić że organizm pacjenta coś nie tego. Naukowcy od zielonego apelują ( i nie mam tu na myśli tych organizacji ekologicznych których czlonkowie się przywiązują do drzewek a potem biorą kasę za wyzwolenie się z łańcuchów, tylko ludzi rzetelnych i cenionych w swojej profesji ) że wycinka drzew na taką skalę niczego nie załatwi ( znaczy populacja szkodnicza i tak się odrodzi w swoim tempie, natomiast na olbrzymich terenach powycinkowych nastąpi dezintegracja systemu ekologicznego ). Oczywiście z kim bym nie rozmawiała na tematy puszczańskie wypływa temat kasy. Polacy z zasady nie lubią każdej władzy, nawet tej którą naprawdę sobie sami wybrali. Każdą podejrzewają o złodziejstwo ( najczęściej słusznie ) i każdej prędzej czy poźniej wystawiają rachunek. Na razie jeszcze nie opanowali mechanizmu rozliczania personalnego ale wszystko przed nami. W przypadku puszczy nie wiem czy słusznie czy nie, coraz głośniej jest o tzw. grupach interesu, znaczy o pieniąchach. Wszystko zaczyna wyglądać brzydko ( problem żony Cezara ) i bardzo podobnie do akcji poprzedników tej władzy. Wygląda na to że istotnej różnicy w działaniach dotyczących lasów między obecnie sprawującymi władzę a ich poprzednikami nie ma, znaczy to samo błotko. A Ciemny Lud w tym wypadku jakoś nie jest wybiórczo ślepy i tłumaczy sobie to w sposób następujący: "Wszystko już rozkradli teraz i las zabiorą". Ciemny Lud nie jest na tyle głupi żeby nie dostrzec możliwości dealu i akurat ten byznes spotyka się z powszechnym potępieniem. Ktoś tu wyraźnie drażni Ciemnego Luda.
Dlaczego nie piszę o ekologii tylko o polityce? W obecnej sytuacji najgorszym z możliwych zagrożeń dla Puszczy Białowieskiej są politycy i stojące za nimi grupy interesu. Co ja się będę tutaj o jakichś kornikach rozpisywać, kiedy to nie one w gruncie rzeczy stanowią problem. Problemem jest to że Państwowa Rada Ochrony Przyrody powoływana jest przez ministra i jest jedynie ciałem doradczym. Jako obywatelka wolałabym żeby rada była wyłaniana w inny sposób i żeby to opinie rady a nie urzędników ministerialnych czy Dyrekcji Lasów Państwowych ( jakoś dziwnie nigdy nie zainteresowanej pozyskiwaniem drewna i dokładającej do niemal wszystkich nadleśnictw - normalnie organizacja charytatywna ) miały największy wpływ na ostateczne decyzje dotyczące terenów o szczególnym znaczeniu przyrodniczym. I tak szczerze pisząc to nie tylko tych o szczególnym znaczeniu. Puszcza Białowieska to ostatni w Europie nizinny las o cechach naturalnych. Poza obszarami oficjalnie chronionymi, które stanowią 30% powierzchni polskiej części Puszczy, na jej terenie znajdują się fragmenty naturalnych lasów, jakie przed wiekami porastały Europę. Aby chronić ten niezwykły ekosystem i zachodzące w nim procesy, w 2005 roku cały obszar Puszczy został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Petycje w sprawie obrony puszczy znajdziecie w necie bez problemu. W końcu to Ciemny Lud ma władzę, znacznie większą niż jakikolwiek polityk, a petycje podpisane przez ileś tam set tysięcy ludzi to jest ostrzeżenie na piśmie. Zawsze to lepiej wysłuchać obywatela niż go ignorować. Obywatel ignorowany i tak już dostatecznie ignoruje polityków ( ach ta frekwencja ), jeszcze dojdzie do wniosku że system mu nie odpowiada i pomyśli o karnawale. I z czego wtedy politycy będą żyli?! Jeszcze trzeba będzie dla nich rezerwat zrobić.
Kondycja gatunku ludzkiego nie jest najlepsza, z uporem maniaka wybieramy na rządzących nami radosnych głupoli. Niezależnie od tego jakie mamy sympatie polityczne i kogo preferujemy możemy spodziewać się jednego, w momencie objęcia stanowiska następuje w wybranym jakaś przemiana i nawet z rozsądnych by się zdawało ludzi wyłazi tępy kretyn. Choroba władzy? Spokojnie można to leczyć mechanizmem kontroli władzy ( Amerykanie wpadli na coś takiego jak częściowe wybory do izb władzy ustawodawczej, raz w połowie kadencji robią wymianę części parlamentu - rozwiązanie może nie jest idealne ale temperujące radosną "tfurczość" i "a teraz mam cię w dupie, drogi wyborco" ). Za każdym kretynem w polityce stoją ciężkie pieniąchy, kretyni wybrani i przez wybranych mianowani + kasa za byznes to zmora nie tylko naszego życia politycznego. Na ogół odpuszczam sobie polityczne plucie bo mam tzw. spojrzenie dialektyczne, znaczy już do mnie dawno temu dotarło że historia jest bezlitosna i prędzej czy później zmiata każdego kto dorwał się do władzy ( a najszybciej to rozwala błyskawicznie tworzone imperia i cudownie "wyniesionych" ).
Moja paskudna pamięć ładuje mi przed oczy i do uszu obrazy ludzi , którzy nie tyle walczyli o ukochaną Ojczyznę co wściekali się że kaszanka podrożała, cukier był na kartki i papieru toaletowego było coś mało w normalnej sklepowej dystrybucji. I to oni, ci od kaszanki i sraj taśmy mieli najwięcej do powiedzenia o zmianie ustroju, bo to ich było najwięcej. Niby oportunistów, chcących żyć w spokoju, mających gdzieś bardzo wielkie idee, przywiązanych do tradycji ale nie walczących o nią na "barykadach kontrrewolucji" - zwyczajnych Polaków. Nie daj Boże doprowadzić takich do stanu wrzenia bo robi się karnawał w ryjo. Każdy wycierający sobie gębę Polską odmienianą we wszystkich przypadkach powinien sobie uświadomić że gdyby nie ci zwyczajni to ta niewielka ilość osób z podziemnej opozycji mogłaby sobie pieprzyć na tajnych zebraniach o dupsku Maryny, bo bez tych zwyczajnych nic nie miało sensu. Ci z pezetpeerowskiego nadania też guzik by sobie mogli pomagdalenić gdyby zwyczajni stanęli okoniem, a nie na to im pozwolili, mając w głębokim poważaniu próby zawłaszczenia narodowego majątku i stawiając na coś nowego . Siła leży w zwyczajnych i nie wolno się bawić z tymi zwyczajnymi w Ciemnego Luda, bo jak kuźwa Ciemny Lud złapie to boli ( takie mam dziecięce wspominki z gry w czarnego luda ). To tak gwoli wyjaśnienia moich politycznych preferencji ( politycy wszystkich opcji po pewnym czasie sprawowania władzy powinni być poddawani miłosiernej eutanazji, he, he, dla dobra swojego i współobywateli ).
Są rzeczy ponad polityczne ( tzn. powinny być polityczne zgodnie z twierdzeniem że polityka to działanie dla wspólnego dobra, ale słowo polityka kojarzy się szerokiemu ogółowi jako działanie na rzecz wybranych grup ), coś co łączy ludzi niezależnie od tego czy głosują na Iksińskiego czy Igrekowicza. Mam wrażenie że sprawy lasów są właśnie sprawami tego typu. Poprzednia ekipa usiłowała sprywatyzować lasy państwowe co było jedną z przyczyn jej upadku ( no za pewne numery się po prostu dość szybko płaci ) i zaczęła jeszcze inne kombinację , następcy jak widać nie wyciągnęli wniosków dotyczących stosunku obywateli do lasów i z uporem brną w coś czego obronić się nie da. Akcja z wycinką drzew w Puszczy Białowieskiej wygląda na szytą dratwą. Sorry, metody ochrony drzewostanu rodem z pierwszej połowy XX wieku nie są rzeczą do obrony. Nie zdały nigdzie na świecie egzaminu, o ich stosowaniu w przypadku terenów leśnych o szczególnym znaczeniu w ogóle moim zdaniem nie powinno być mowy. To tak jakby leczyć grypę operacyjnie, wycinając pacjentowi węzły chłonne. A potem się dziwić że organizm pacjenta coś nie tego. Naukowcy od zielonego apelują ( i nie mam tu na myśli tych organizacji ekologicznych których czlonkowie się przywiązują do drzewek a potem biorą kasę za wyzwolenie się z łańcuchów, tylko ludzi rzetelnych i cenionych w swojej profesji ) że wycinka drzew na taką skalę niczego nie załatwi ( znaczy populacja szkodnicza i tak się odrodzi w swoim tempie, natomiast na olbrzymich terenach powycinkowych nastąpi dezintegracja systemu ekologicznego ). Oczywiście z kim bym nie rozmawiała na tematy puszczańskie wypływa temat kasy. Polacy z zasady nie lubią każdej władzy, nawet tej którą naprawdę sobie sami wybrali. Każdą podejrzewają o złodziejstwo ( najczęściej słusznie ) i każdej prędzej czy poźniej wystawiają rachunek. Na razie jeszcze nie opanowali mechanizmu rozliczania personalnego ale wszystko przed nami. W przypadku puszczy nie wiem czy słusznie czy nie, coraz głośniej jest o tzw. grupach interesu, znaczy o pieniąchach. Wszystko zaczyna wyglądać brzydko ( problem żony Cezara ) i bardzo podobnie do akcji poprzedników tej władzy. Wygląda na to że istotnej różnicy w działaniach dotyczących lasów między obecnie sprawującymi władzę a ich poprzednikami nie ma, znaczy to samo błotko. A Ciemny Lud w tym wypadku jakoś nie jest wybiórczo ślepy i tłumaczy sobie to w sposób następujący: "Wszystko już rozkradli teraz i las zabiorą". Ciemny Lud nie jest na tyle głupi żeby nie dostrzec możliwości dealu i akurat ten byznes spotyka się z powszechnym potępieniem. Ktoś tu wyraźnie drażni Ciemnego Luda.
Dlaczego nie piszę o ekologii tylko o polityce? W obecnej sytuacji najgorszym z możliwych zagrożeń dla Puszczy Białowieskiej są politycy i stojące za nimi grupy interesu. Co ja się będę tutaj o jakichś kornikach rozpisywać, kiedy to nie one w gruncie rzeczy stanowią problem. Problemem jest to że Państwowa Rada Ochrony Przyrody powoływana jest przez ministra i jest jedynie ciałem doradczym. Jako obywatelka wolałabym żeby rada była wyłaniana w inny sposób i żeby to opinie rady a nie urzędników ministerialnych czy Dyrekcji Lasów Państwowych ( jakoś dziwnie nigdy nie zainteresowanej pozyskiwaniem drewna i dokładającej do niemal wszystkich nadleśnictw - normalnie organizacja charytatywna ) miały największy wpływ na ostateczne decyzje dotyczące terenów o szczególnym znaczeniu przyrodniczym. I tak szczerze pisząc to nie tylko tych o szczególnym znaczeniu. Puszcza Białowieska to ostatni w Europie nizinny las o cechach naturalnych. Poza obszarami oficjalnie chronionymi, które stanowią 30% powierzchni polskiej części Puszczy, na jej terenie znajdują się fragmenty naturalnych lasów, jakie przed wiekami porastały Europę. Aby chronić ten niezwykły ekosystem i zachodzące w nim procesy, w 2005 roku cały obszar Puszczy został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Petycje w sprawie obrony puszczy znajdziecie w necie bez problemu. W końcu to Ciemny Lud ma władzę, znacznie większą niż jakikolwiek polityk, a petycje podpisane przez ileś tam set tysięcy ludzi to jest ostrzeżenie na piśmie. Zawsze to lepiej wysłuchać obywatela niż go ignorować. Obywatel ignorowany i tak już dostatecznie ignoruje polityków ( ach ta frekwencja ), jeszcze dojdzie do wniosku że system mu nie odpowiada i pomyśli o karnawale. I z czego wtedy politycy będą żyli?! Jeszcze trzeba będzie dla nich rezerwat zrobić.
↧
↧
Kaliniak czyli kalinowy lasek imienia Kaliny Jędrusik
"A właśnie że będę niemoralna" i bezczelnie, nie zważając na mszyce i ostrzeżenia o pijawkowym charakterze krzewu kalinę sobie w Alcatrazie zapuszczę. Tak planowałam. Dlaczego niemoralna? Samo imię Kalina było w moich czasach przedszkolnych niemal synonimem " dekadenckiej rozwiązłości". Panie przedszkolanki przyciszonym głosem snuły urocze opowieści na podstawie post sezonowych plotek z jednej z nadmorskich miejscowości, a ja zamiast karnie leżakować uważnie podsłuchiwałam. Chyba wtedy zalęgło się we mnie marzenie żeby mieć coś tam wspólnego z Kaliną ( no, jeżeli nie da się z Violettą, he, he ). Jako sześciolatka widziałam oczami wyobraźni cudny obraz mojej przyszłości - "z tymi facetami", "paleniem takich papierochów", "i pił szampana nie powiem skąd". Znaczy miało być burzliwie, szczęśliwie i bardzo interesująco dla pań przedszkolanek ( szczególnie dla pani Najulubieńszej, która nosiła popielatą perukę i czarną bieliznę - obie te wspaniałe rzeczy zostały objawione w swej doskonałości kiedy pani Najulubieńsza fiknęła z krzesła podczas czytania bajeczki, ku wielkiej radości grupy starszaków i średniaków zachwyconych tym że ich przedszkolna pańcia ma sztuczne włosy i czarne majty ). Wytrwale przez niemal całe starszakowo trenowałam wanienne seksowne przemowy do prysznicówki i odpowiednie trzymanie w łapie pociętej słomki imitującej papierosa, rozweselając tymi działaniami kalinoupodobniającymi najbliższych, którzy byli jakby lekko zdumieni efektem przedszkolnego wychowania ( lekko, bo uraczenie tzw. wiązanką kwiatów polskich podłapaną w przedszkolu było już za nimi ). Znaczy o kalinowaniu marzyłam od wczesnych lat życia, ale dopiero kiedy nadszedł czas Alcatrazu mogłam swoje marzenie zrealizować, he, he.
Zaczęłam klasycznie od tzw. buldeneżki czyli kaliny koralowej Viburnum opulus'Roseum'. To znaczy mnie się zdawało że to będzie 'Roseum', tymczasem przywlokłam do Alcatrazu gatunek. Pierwsze kwiatki, które pokazały się na krzaku solidnie mnie wkurzyły, to nie były piękne kulki podglądane w sąsiednich ogrodach, to kwieciszcze było płaskie i jak mi się wówczas widziało, bez wyrazu. Na dodatek ostrzeżenia przed mszycami atakującymi krzew okazały się prawdziwe. Pierwsza kalina posadzona w Alcatrazie mnie rozczarowała. Spokojnie, przeszło mi jesienią - ta kalina to "Jesienna dziewczyna". Przebarwia się w złoto miedzianych odcieniach i czaruje czerwonym owocami ( najwięcej ich tam gdzie na roślinę padają bezpośrednio promienie słońca ). Viburnum opulus rośnie sobie do dziś w Alcatrazie,od czasu do czasu traktuję ją mocno nożycami do gałęzi i sekatorem. Jestem z tego krzewu zadowolona, naturalny i bezpretensjonalny, że się tak wypiszę. Oczywiście buldeneżce nie podarowałam i przywlekłam nową roślinę w następnym sezonie ( przy okazji wylazło że kiedyś, hen tam rosła sobie w Alcatrazie ale tzw. wichry wojny ją zmiotły ( znaczy chodzi o zamierzchłe czasy okupacji ). Buldeneżka wyjątkowo nie podłapuje mszyc ( co jest dziwem nad dziwy, bo we wszystkich znajomych ogrodach wredne ssacze ją wysysają ), rośnie tak że korygować za dużo nie muszę ( formę drzewka ma osiągnąć docelowo ) i w ogóle jest przemiła. No w końcu bardzo stara odmiana ( znana już w roku 1594 ), a takowe jakby z zasady dobrze rosną. Nawet mi nie przeszkadzało że kwiaty kalin koralowych nie pachną, w końcu forsycje czy złotliny też nie wonieją tylko oczy cieszą. Taki ciepły i przyjacielski stosunek do Alcatrazu te moje kaliny koralowe miały, a i on zdawał się nimi solidnie zauroczony że aż grzech byłoby tylko na dwóch kalinach jednego gatunku poprzestać. Szczególnie że o wonnych kalinach zaczęło mi się marzyć.
Z tego myślenia uplingła się w Alcatrazie "matka zapachu" czyli kalina koreańska Viburnum carlesii. To łacińskie carlesii wzięło się od nazwiska Williama Richarda Carlesa, znanego brytyjskiego podróżnika i kolekcjonera roślin z Półwyspu Koreańskiego. Udało mi się ją dostać w zamierzchłych początkach alcatrazowania, w szkółce przy arboretum w Rogowie. Rozpuszczona przez tempo wzrostu moich kalin koralowych byłam zdruzgotana wielkością przyrostów tego gatunku. Do czasu, po paru latach kalina może nie tyle ruszyła z kopyta co z kopytka, jednak zaczął być widoczny pokrój krzewu. Dziś jest to ponad metrowy krzew, pięknie kopulasto - okrągławy, który nie potrzebuje sekatora żeby uzyskać taki świetny wygląd. Zdecydowanie kalina dla cierpliwych, jednak naprawdę warto poświęcić jej miejsce w ogrodzie. Choćby dla nieziemskiego zapachu kwiatów. Owszem, na tle dorastających do 4 metrów wysokości odmian kaliny koralowej uprawianych przeze mnie w Alcatrazie ( spokojnie, wyhodowano też maluchowe odmiany 'Nanum' i 'Compactum' ) to kalina koreańska wypada nieco blado - rośnie tak na maksa do 150 cm wysokości, osiągana szerokość krzewu nieco większa , tak do 200 - 250 cm., ale dzięki takiemu "kompaktowemu" rozmiarowi nadaje się do sadzenia w małych ogrodach. Wymaganie glebowe ta pochodząca z Półwyspu Koreańskiego i Japonii roślina ma w sumie niewiele różniące się od kaliny koralowej, no może tylko nie zniesie aż takich bagienek jak kalina koralowa. Kalina koreańska lubi wilgoć ale bez przesadyzmu. Najlepiej rośnie na glebach przepuszczalnych, w pełnym słoneczku. Wtedy mamy w maju prawdziwe obsypanie kwiatami a jesienią ogniste barwy. Znosi suszę, znosi mrozy - u mnie w Centralno - Polszcze krzew hardcorowy. Mszyce jej nie odwiedzają, liściory są solidne, z grubym kutnerkiem od spodu - może trudno je wyssysolom nadgryźć.
W polskich szkółkach oprócz gatunku możemy dostać odmiany - 'Juddii'- odkrytą w 1920 przez Williama H. Judd'a i wprowadzoną od handlu w 1935 roku przez Arnold Arboretum w Bostonie, i 'Aurora' ( znana też pod nazwą 'Donard Pink' ), uhonorowana Award of Garden Merit w 1984 roku, wynaleziona przez Leslie Slinger, wprowadzona do handlu przez Slieve Donard Nursery w Irlandii Północnej w roku 1958. 'Juddii' charakteryzuje się bardzo białymi kwiatami w rozkwicie ( tylko zewnętrzna strona płatków i "szypułka" są różowe ), bardzo mocnym ich zapachem, i dość długo przechodzącymi z koloru czerwonego w czerń owocami kaliny ( u nas o owocach nie mam mowy, w polskim klimaciku zawiązki owoców są najczęściej zrzucane ). 'Aurora' to krzew o bardziej zwartym pokroju, gęściejszy niż gatunek. Inną cechą charakterystyczną dla tej odmiany są czerwone pąki kwiatowe, różowawe kwiaty i bardzo wczesne kwitnienie. W szkółkach zagranicznych możemy napatoczyć się na odmianę 'Charis' o czysto białych kwiatach, niskorosłą i też kwitnącą białymi kwiatami odmianę 'Compactus', świetną odmianę'Diana' o młodych liściach w kolorze brązu i czerwonych pąkach, czy sprzedawanego jako kalina koreańska mieszańca 'Cayuga' ( to jest tzw. wsteczna hybrydyzacja, nie zawsze się udająca - kalinę mieszańcową stworzoną z udziałem Viburnum carlesii ponownie skrzyżowano z gatunkiem - jak dla mnie to bliżej temu mieszańcowi do kaliny angielskiej ), o bardzo pachnących, białych kwiatach. Szczerze pisząc to apetyt na kalinę koreańską rośnie w miarę sadzenia. Najpierw jest sadzony gatunek, potem człowiek nabiera ochoty na odmiany. Różnice niby subtelne, więc dobrze kaliny koreańskie razem zestawić.O ile zapach człowieka nie oszołomi że odfrunie w rejony senno - marzeniowe ( tak, tak - "Nie, nie budzie mnie, śni mi się tak wspaniale" ) to będzie można owe różnice sobie podziwiać.
Kolejne kaliny zawitały do Alcatrazu z powodu Dzidkowego ogrodu. Na Śląsku istnieje taki kalinowy zagajnik, którego fotki zrobiły na mnie duże wrażenie. Z zeznań właścicielki ( "Dzidka, nie opuszczaj przewodu!" ) dowiedziałam się o całej nowej dla mnie grupie kalin mieszańcowych ( tak, radośnie sobie podmyśliwiałam że kalina angielska to tzw. czysty gatunek, he, he ). Kalina Burkwooda Viburnum x burkwoodii to uzyskany w Wielkiej Brytanii przez pana Burkwooda mieszaniec Viburnum carlesii z Viburnum utilis. Roślina o znacznie większym tempie wzrostu niż kalina koreańska ( choć na pewno nie takim jak tempo kaliny koralowej ) i osiągająca też znacznie większe rozmiary. W UK krzewy dorastają do ponad trzech metrów u nas będą miały około dwóch metrów z hakiem. Krzyżówka jest nieco bardziej wrażliwa na mrozy niż koreańska mateczka, lepiej sadzić w miejscach zacisznych. U mnie jak do tej pory rośnie bezproblemowo, mrozy bardzo jej nie szkodzą ( no ale moje kaliny "burkwoodki" to już całkiem spore krzaczydla ). Oprócz "podstawowej" kaliny Burkwooda uprawiam piękną odmianę o kwiatach jak z wosku, 'Anne Russell', wyselekcjonoaną przez Johna Russela w 1951 roku, rozprowadzaną przez L.R. Russell Ltd. za pośrednictwem Richmond Nurseries, Windlesham, England, która to odmiana otrzymała Award of Garden Merit w 1957 roku i przymierzam się do kolejnej wstecznej krzyżówki o nazwie 'Mohawk' ( Viburnum x burkwoodii z Viburnumcarlesii ). 'Mohawk' rośnie ponoć bardziej zwarcie niż "podstawowa burkwoodka", ma bardzo czerwone pączki kwiatowe i ma mieć solidniejsze wybarwienie liści jesienią. No i zapach ma być bardziej oszałamiający, choć moim zdaniem to "podstawowa burkwoodka" pachnie już wystarczająco by wywołać oszołomienie ( najmocniej pachną jednak u mnie koreanki, inna liga że się tak wypiszę ). Odmiana została wyselekcjonowana w Ameryce, do handlu w 1966 roku wprowadziło ją The United States Arboretum.
Hamerykanie w ogóle kombinują na potęgę z nowymi mieszańcami kalin, z wyczytków mi wychodzi że wspólnie z Brytyjczykami stanowią kalinową potęgę. Z burkwoodek w Hameryce powodzeniem cieszy się jeszcze wysoko rosnąca odmiana 'Park Farm Hybrid'. Nie wszystkie jednak amerykańskie odmiany sprawdzają się w Europie, a przynajmniej w naszych środkowoeuropejskich warunkach klimatycznych. Następną krzyżówkową kaliną jaka zawitała do Alcatrazu była osławiona kalina angielska Viburnum x carlcephalum. Ta kalina jest krzyżówką Viburnum carlesii z Viburnum macrocephalum var. keteleeri, stworzył ją Albert Burkwood a do handlu wprowadziła ją szkółka Burkwood i Skipwith Nursery. Oczywiście kalina o takich pachnących "bombach kwiatowych" została laureatką Award of Garden Merit, szans na uniknięcie wyróżnienia praktycznie nie było, he, he. Kalina angielska dorasta do wysokości 250 cm, ale ma bardzo rozłożysty pokrój. Od czasu do czasu dobrze przykatować ją sekatorem, pamiętając o tym żeby robić to bezpośrednio po kwitnieniu ( kaliny koreańskie i mieszańcowe z udziałem koreańskich mają już jesienią zawiązane pąki kwiatowe na przyszłoroczne kwitnienie ). Najnowszym kalinowym przebojem mieszańcowym nad zakupem którego leniwie się zastanawiam jest 'Eskimo' ( "Ciepła wdówka na zimę", tralalala - tak mi się mile te śnieżne kule kojarzą ). Ta kalina jest mieszańcem ( Viburnum carlesii x Viburnum x carlcephalum ) x Viburnum utile. Inna wersja to mieszańcowa 'Cayuga' skrzyżowana z Viburnum utile. Jak było pewnie wie tylko twórca mieszańca, natomiast dla mnie istotne jest że ta amerykańska ( The United States Arboretum wprowadziło ją do handlu w 1981 roku ) kalina jest szalenie widowiskowa podczas kwitnienia. Niestety jest jeden minus i to dość poważny - kwiaty 'Eskimo' nie pachną! No mam nad czym rozmyślać.
A skoro już zeszliśmy ponownie na kaliny bezzapachowe to do Alcatrazu trafiły parę lat temu kaliny japońskie Viburnum plicatum. Występują w dwóch formach: Viburnum plicatum var. tomentosum o kwiatach zebranych w płaskie baldachy i Viburnum plicatum var. plicatum o kwiatach w kształcie kuli. Uprawiam obie formy i z obu jestem bardzo zadowolona. Kalinę japońską sadzi się głównie dla wspaniałego, pagodowego pokroju krzewów. W Europie uprawia się ten azjatycki gatunek już od 1865 roku. Wyhodowano całkiem sporo odmian, w Alcatrazie jak na razie uprawiam trzy znich. Formę tomentosum reprezentuje staruszka znaleziona około 1877 roku w Japonii przez Charlesa Mariesa, nazwana na jego cześć 'Mariesii' i kalina rodem z Holandii 'Dart's Red Robin'. 'Mariesii' dorasta od 200 do 400 cm wysokości i ponad 300 cm szerokości, jest bardziej rozłożysta niż gatunek ( wypadałoby napisać że bardziej pagodowa ). 'Dart's Red Robin' został wyselekcjonowany z powodu obfitości czerwono - purpurowych owoców. Do Alcatrazu trafiła w zeszłym roku reprezentantka formy plicatum odmiana 'Pink Sensation'. W planach jest prześliczna odmiana w typie tomentosum'Cascade' uzyskana w Holandii w 1971 roku, mniejsza ( 150 - 200 cm ) bardziej przysadzista i o stosunkowo dużych kwiatostanach, śliczna odmiana o lekko różowych kwiatach 'Pink Beauty' i dwie odmiany w typie plicatum - 'Grandiflora' i dość ciężka do zdobycia 'Rosace'. Na naszym rynku można dostać podobną nieco do tej ostatniej odmianę 'Mary Milton', ale Marta twierdzi że "miltonka" jakby mniej żywotna. Znacznie więcej w szkółkach odmian Viburnum plicatum var. tomentosum niż kalin japońskich drugiego typu, buldeneżki japońskie wyraźnie przegrywają z kalinami koralowymi. Szkoda, w końcu japońskie krzaczydełka nie są aż takim przysmakiem mszyc.
Miłośnicy płaskich kwiatostanów mają znacznie większy wybór - 'Lanarth', 'Shasta', 'Shoshoni', 'St. Keverne', 'Summer Snowflake','Watanabe' - całkiem sporo tego jest. Większych czy mniejszych krzewów, krócej czy dłużej kwitnących, obsypanych kwiatami czy owocami, właściwie to prawie dla każdego ogrodu z wyjątkiem szczególnie suchych i słonecznych da się kalinę japońską wyhaczyć. A co dalej z kaliniakiem w Alcatrazie, czy tylko będę sadziła znane mi już kaliny? Raczej nie tylko, sprawy z kaliną powinny być nieco ryzykowne ( "Ja Pana w podróż zabiorę " ). Zatem szczęśliwie nie nęcą mnie kaliny koralowe o złotych liściach. Tak, są piękne ale podobny efekt można uzyskać sadząc pęcherznicę. No może gdyby to były jakieś buldeneżki na złotych liściach, ale takowych nie spotkałam. Za to ostatnio miałam na oku taką nieznaną mi bliżej półzimozieloną kruszynę ( ryzykowną aż miło ), której nazwy oczywiście w tej chwili nie pamiętam. Kalinka z tych niedużych, w sam raz do przykrycia gałązkami iglakowymi w razie nagłego mrozowego zagrożenia. Cena tylko taka z tych co to ich nie lubię. No trudno, w końcu kalina stworzenie luksusowe. I dlaczego mam sobie odmawiać zakupu krzaczka. Inne rzeczy mogą poczekać, i tak dużo wydaje "ku pożytkowi ogólnemu". Teraz się kaliną dopieszczę! "A właśnie że będę niemoralna!"
↧
Leszczyna - co pionu się trzyma
" Moje ulubione drzewo -
Leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo -
To w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć ją w prawo -
To w lewo bije z wprawą.... "
Wojciech Młynarski
Leszczynę Corylus avellana zawsze chciałam mieć w Alcatrazie, ale bałam się jej rozmiarów, pielęgnacji, akcji, przycinania tak dużego wielopiennego drzewa, problemów z rozdrabnianiem gałęzi. Bardziej tak mi się leszczyna w formie niezbyt dużego krzewu marzyła, łatwiejsza do ogarnięcia. Szczęśliwie w moim ulubionym a już niestety nieistniejącym ogrodniczym, naszłam zaszczepioną na pniu odmianę 'Contorta'. Pędy tak wysoko szczepionej tej odmiany przewisają w dół, roślina sprawia wrażenie formy "płaczącej" - szeroko kopiasty krzew o przewisających i poskręcanych pędach. Zimową i przedwiosenną porą uroda z tych godnych zapamiętania, szczególnie na przedwiośniu, w czasie kotkowania wręcz powalająca. Potem już tak fajnie nie jest - 'Contorta' ma pofałdowane, podwinięte na brzegach liście. Urody tej odmianie to nie dodaje, wygląda jakby coś masowo ją zaatakowało i spowodowało deformację liści. Ponoć solidne podlewanie w trakcie sezonu albo w ogóle bardziej wilgotna gleba na której posadzimy leszczynę, niweluje trochę ten pomięty wygląd liści. Jednak daleko liściom tej odmiany do urody liści takich odmian jak 'Fusco - Rubra' czy 'Red Majestic'. Ta ostatnia przypomina poskręcaniem swoich pędów odmianę 'Contorta'. Jeżeli komuś zależy na poskręcanych pędach i urodnych liściach lepiej żeby wybrał 'Red Majestic', jeżeli sadzimy leszczynę dla nagich pędów obwieszonych pięknymi kotkami 'Contorta' będzie lepszym wyborem ( czerwono - brązowe kotki nie są moim zdaniem aż tak widowiskowe jak te zielonkawo - złotawe ).
Teraz o moim konkretnym krzaczku leszczynowym. Posadzony został nie całkiem tak jak powinien, bo najbliższe jego otoczenie jest iglaste ( tuje, cisy, jałowce, świerk i cyprysiki - taaa, już widzę "leszczyna w naturalnym siedlisku" - zdrowo z tym sąsiedztwem odjechałam ). Przyznam że to tak z przemyśleń półestetycznych mi się zrobiło - znaczy na jakim tle pokrój drzewka i kotki będą wyglądały najlepiej? Wylazło mi że wieczne błękity i zieleń solidnie nasycona będą najlepsze do eksponowania urody złotawo - zielonych kotków. Przemyślenia okazały się półestetyczne bo ten krzak poza krótkim przedwiosennym okresem nie wygląda dobrze w tym otoczeniu, czuć że to sztuczne takie i na siłę udziubdziulone. Przyszło mi do głowy że trzeba trochę dolistnić te okolice. Zastanawiam się nad niezbyt wysokimi krzewami kwitnącymi na przedwiośniu, miejsce w sumie dość osłonięte, może posadzić leszczynowce? Albo jeszcze jedną leszczynę 'Contorta' szczepioną wysoko? Na pewno coś co złagodzi sztywność iglaków i zmieni ten zakątek Alcatrazu z "cmentarnego kawałka" w miły dla oka ogród. Ponieważ w planie mam nasadzenie w pobliżu brzozy ( lub nawet brzóz ) himalajek, Alcatraz w tym miejscu zyskałby na zimowej, wiosennej i jesiennej urodzie ( latem też nie byłoby tak najgorzej ). No wygląda na to że "po młynarskiemu" wiecznie dążąca do pionu leszczyna ( he, he, u mnie silnie poskręcana ) ma spore szanse zwiększyć swą liczebność w Alcatrazie ( znaczy stan wzrośnie o 100%, sytuacja analogiczna do wzrastania pogłowia bydła za PRL-u - jedna krowa w oborze się ocieliła i pogłowie bydła wzrosło o 100%, co pięknie wyglądało w sprawozdaniach ).
Leszczyna, leszczyna,
Jak ją za mocno przygiąć w lewo -
To w prawo się odgina,
A jak za mocno przygiąć ją w prawo -
To w lewo bije z wprawą.... "
Wojciech Młynarski
Leszczynę Corylus avellana zawsze chciałam mieć w Alcatrazie, ale bałam się jej rozmiarów, pielęgnacji, akcji, przycinania tak dużego wielopiennego drzewa, problemów z rozdrabnianiem gałęzi. Bardziej tak mi się leszczyna w formie niezbyt dużego krzewu marzyła, łatwiejsza do ogarnięcia. Szczęśliwie w moim ulubionym a już niestety nieistniejącym ogrodniczym, naszłam zaszczepioną na pniu odmianę 'Contorta'. Pędy tak wysoko szczepionej tej odmiany przewisają w dół, roślina sprawia wrażenie formy "płaczącej" - szeroko kopiasty krzew o przewisających i poskręcanych pędach. Zimową i przedwiosenną porą uroda z tych godnych zapamiętania, szczególnie na przedwiośniu, w czasie kotkowania wręcz powalająca. Potem już tak fajnie nie jest - 'Contorta' ma pofałdowane, podwinięte na brzegach liście. Urody tej odmianie to nie dodaje, wygląda jakby coś masowo ją zaatakowało i spowodowało deformację liści. Ponoć solidne podlewanie w trakcie sezonu albo w ogóle bardziej wilgotna gleba na której posadzimy leszczynę, niweluje trochę ten pomięty wygląd liści. Jednak daleko liściom tej odmiany do urody liści takich odmian jak 'Fusco - Rubra' czy 'Red Majestic'. Ta ostatnia przypomina poskręcaniem swoich pędów odmianę 'Contorta'. Jeżeli komuś zależy na poskręcanych pędach i urodnych liściach lepiej żeby wybrał 'Red Majestic', jeżeli sadzimy leszczynę dla nagich pędów obwieszonych pięknymi kotkami 'Contorta' będzie lepszym wyborem ( czerwono - brązowe kotki nie są moim zdaniem aż tak widowiskowe jak te zielonkawo - złotawe ).
Teraz o moim konkretnym krzaczku leszczynowym. Posadzony został nie całkiem tak jak powinien, bo najbliższe jego otoczenie jest iglaste ( tuje, cisy, jałowce, świerk i cyprysiki - taaa, już widzę "leszczyna w naturalnym siedlisku" - zdrowo z tym sąsiedztwem odjechałam ). Przyznam że to tak z przemyśleń półestetycznych mi się zrobiło - znaczy na jakim tle pokrój drzewka i kotki będą wyglądały najlepiej? Wylazło mi że wieczne błękity i zieleń solidnie nasycona będą najlepsze do eksponowania urody złotawo - zielonych kotków. Przemyślenia okazały się półestetyczne bo ten krzak poza krótkim przedwiosennym okresem nie wygląda dobrze w tym otoczeniu, czuć że to sztuczne takie i na siłę udziubdziulone. Przyszło mi do głowy że trzeba trochę dolistnić te okolice. Zastanawiam się nad niezbyt wysokimi krzewami kwitnącymi na przedwiośniu, miejsce w sumie dość osłonięte, może posadzić leszczynowce? Albo jeszcze jedną leszczynę 'Contorta' szczepioną wysoko? Na pewno coś co złagodzi sztywność iglaków i zmieni ten zakątek Alcatrazu z "cmentarnego kawałka" w miły dla oka ogród. Ponieważ w planie mam nasadzenie w pobliżu brzozy ( lub nawet brzóz ) himalajek, Alcatraz w tym miejscu zyskałby na zimowej, wiosennej i jesiennej urodzie ( latem też nie byłoby tak najgorzej ). No wygląda na to że "po młynarskiemu" wiecznie dążąca do pionu leszczyna ( he, he, u mnie silnie poskręcana ) ma spore szanse zwiększyć swą liczebność w Alcatrazie ( znaczy stan wzrośnie o 100%, sytuacja analogiczna do wzrastania pogłowia bydła za PRL-u - jedna krowa w oborze się ocieliła i pogłowie bydła wzrosło o 100%, co pięknie wyglądało w sprawozdaniach ).
↧
Coraz większe oczekiwanie
14 lutego czyli Walniętynki, połowa lutego a ja już cała nastawiona na ogrodowe radości. Coś tam o śniegu jakieś przebąkiwania słyszałam ale to już raczej nie w Odzi, u nas temperaturka w dzień to na plusie. Minusy tylko w nocy i to takie bardziej przymrozkowe niż rzeczywiste mroziska. Tfu, tfu, tfu, żeby nie zapeszyć ale mam nieodparte uczucie że czas odtrąbić przedwiośnie. Koty już je odtrąbiły i w związku z tym Felicjan nie ma górnego kła ( ale przeciwnik też oberwał - ucho rozfrędzelkowane ) i chodzi dumny na sztywnych łapach. Rana pozębowa się goi, policzek koci jest nadstawiany do chuchań i cmokań ( nie wiadomo dlaczego Felicjan po aktach bandytyzmu ze swojej strony - to on napadł na fabrycznego kociego króla - oczekuje czułości, dopieszczań a nawet noszenia na rękach, tak żeby inne koty to widziały ). Lalek i dziewczynki jakoś szczęśliwie do tej pory nie zaliczyły żadnych wojenek, choć ryki Lalka słychać czasem z ogrodu ( jednak nikt nie śmie nawet podejść do ryczącego, taką siłę ma ta syrena włączana przez Lalusia ). Ptaki też już pitulą całkiem wiosennie, kosy koncertują jak tylko pokaże się słoneczko. Sroki bezczelnie grubawe i błyszczące, prowokująco odwiedzają różankę podokienną ( skrzek radosny słyszę tuż, tuż - koty oczywiście natychmiast wychodzą bronić różanki i mogę obserwować czajenie się, kocie napady i sprytne uskakiwanie srok i triumfalne skrzeczenie z bezpiecznej odległości od zawiedzionej kociej sznupy ). Mam wrażenie że dla srok to jakiś sport, nie wiem - drażnienie wyczynowe, sroczy triatlon ( prowokacja, skok ucieczka, konkurs zwycięskiego pienia ). Na pewno jest to dobra zabawa, sroki alcatrazowe w ogóle nie boją się moich kotów ( zresztą sąsiedzkich też się nie boją ). Ta wzmożona chęć do zabaw z kotami to nic innego jak zwiastun nadchodzącej wiosny.
W zielonym też widać budzące się życie. Zaczęło się kwitnienie leszczyn i oczarów, wcześniejsze o jakieś dwa tygodnie. Pączki liściowe na drzewach i krzewach jeszcze nie nabrzmiałe należycie, ale pędy zaczynają po wiosennemu błyszczeć, jeszcze trochę i pączki zrobią się łolbrzymie i gotowe do rozwijania. Pojawiają się masowo kiełki roślin cebulowych, jak tak dalej pójdzie to w przyszłym tygodniu czeka mnie odkrywanie liściowych kołderek a może nawet solidne grabienie Tyrawnika ( powinnam gada napowietrzyć ). Mamelon nie może już się doczekać sekatorowania, rączki swędzą na cisową zieleń. Ja też powinnam pomyśleć o sekatorku i nożycach ale cisów do przycinania u mnie niewiele, za to głóg i inne kolczaste towarzystwo działają na mnie odstręczająco. Znaczy specjalnie mnie nie kusi żeby zostać Kubą Przycinaczem. Niestety mus to mus, przyjdzie mi się szybko uzbroić w rękawicę i płaszcz zwany "Gestapo" i przycinać te moje kolczastości. Dalej uzupełniamy z Mamim listy zakupowe, niedługo katalog Mid - America i będę przeżywała katusze ( dolarek nie najtańszy ). Mamelon jest na etapie roślin zimozielonych, mnie tam rzuca tradycyjnie w irysy i mniej tradycyjnie w rośliny poszyciowo - leśne. Krótko podsumowując - wiosna idzie i my na nią już oczekujemy. Coroczna sprawa, niezmienność ubrana w rytuał przeglądu sekatorów, zamówień netowych, podglądania zielonego, pouczania kotów i podglądania ptaków. Coraz większe oczekiwanie, narastająca chęć wylezienia z domowych pieleszy i rozpoczęcia ogrodowania.
W zielonym też widać budzące się życie. Zaczęło się kwitnienie leszczyn i oczarów, wcześniejsze o jakieś dwa tygodnie. Pączki liściowe na drzewach i krzewach jeszcze nie nabrzmiałe należycie, ale pędy zaczynają po wiosennemu błyszczeć, jeszcze trochę i pączki zrobią się łolbrzymie i gotowe do rozwijania. Pojawiają się masowo kiełki roślin cebulowych, jak tak dalej pójdzie to w przyszłym tygodniu czeka mnie odkrywanie liściowych kołderek a może nawet solidne grabienie Tyrawnika ( powinnam gada napowietrzyć ). Mamelon nie może już się doczekać sekatorowania, rączki swędzą na cisową zieleń. Ja też powinnam pomyśleć o sekatorku i nożycach ale cisów do przycinania u mnie niewiele, za to głóg i inne kolczaste towarzystwo działają na mnie odstręczająco. Znaczy specjalnie mnie nie kusi żeby zostać Kubą Przycinaczem. Niestety mus to mus, przyjdzie mi się szybko uzbroić w rękawicę i płaszcz zwany "Gestapo" i przycinać te moje kolczastości. Dalej uzupełniamy z Mamim listy zakupowe, niedługo katalog Mid - America i będę przeżywała katusze ( dolarek nie najtańszy ). Mamelon jest na etapie roślin zimozielonych, mnie tam rzuca tradycyjnie w irysy i mniej tradycyjnie w rośliny poszyciowo - leśne. Krótko podsumowując - wiosna idzie i my na nią już oczekujemy. Coroczna sprawa, niezmienność ubrana w rytuał przeglądu sekatorów, zamówień netowych, podglądania zielonego, pouczania kotów i podglądania ptaków. Coraz większe oczekiwanie, narastająca chęć wylezienia z domowych pieleszy i rozpoczęcia ogrodowania.
↧
↧
"Bushman"- irys SDB mocno kontrowersyjny
Droga tego esdebiaczka do zostania odmianą wcale nie jest prosta. Robert grymasił - kolory OK, bródka naprawdę niezła ale te proporcje, ale to rozchylanie płatków, ale jak on wygląda - klasyczne robertowanie że się tak wypiszę. No fakt, irysek roboczo nazwany "Bushman" to nie jest taki standardowy SDB co to kopułka trzymana "na blachę", płatki dolne sterczą sztywno jak spódniczka baletnicy. Ku zgrozie Roberta jednak już pierwsza fota siewki zamieszczona w irysowym dziale forum Oaza i na Fejsie wywołała tzw. ferment. Robert raczej niechętnie rozdaje siewki co do których nie jest do końca przekonany, ale postanowiłam wyłudzić tego iryska bezwzględnie, klasyczną metodą wiertło w brzuchu. Stare sprawdzone metody są najbardziej skuteczne - maluch przyjechał, został posadzony, no i czekałam. Pierwsze kwitnienie i już wiedziałam - piękno to nie tylko trzymanie się klasycznych kanonów, czasem uroda przewrotnie tkwi w dysonansach. "Bushman" jest urodny przez swoją inność, niekonwencjonalność. Kolory widoczne we wnętrzu rozwartej kopuły, zalotnie podgięte okrąglutkie płatki dolne, wdzięk charakterystyczny dla dzikich irysków - no, czułam że instynkt nie zawiódł i wiercenie w Robertowym brzuchu jest techniką nie tylko skuteczną ale i usprawiedliwioną. Robert przy drugim kwitnieniu siewki był już dla niej jakby łaskawszy, nawet nazwę roboczą dostała i miejsce w biuletynie MEIS. Pewnie nie bez wpływu był tu wigorek rośliny, ilość rozgałęzień i pąków przekładająca się na długie kwitnienie. Ten irys spełnia wymogi stawiane pod tym względem współczesnym SDB. Tak mi się przynajmniej wydaje. Oczywiście są zwolennicy zachowania tradycyjnych irysowych kanonów piękna, tylko że i te kanony ulegają zmianom. Wystarczy porównać irysy SDB sprzed trzydziestu lat i najnowsze introdukcje. Sorry Gregory, to całkiem inna bajka. Cóż, "Bushman" to nie będzie irys urodny dla każdego miłośnika irysów, ale gdybyśmy tylko stawiali na klasyczne kształty to taki 'Ballet Lesson' wyhodowany na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku powinien wylądować na kompostowniku, a nie zdobywać nagrody AIS. Wiele odmian SDB autorstwa Barrego Blyght'a rozchyla kopuły podobnie do Robertowego esdebiaczka. Wydaje mi się że nie w w tym rozchyleniu kopuły leży problem z postrzeganiem tego irysa. "Bushman" ma okrągłe dolne płatki opadające tuż za bródką, przez co miłośnikom klasycznego ( tzn. liczącego jakieś niecałe trzydzieści lat ) irysowego piękna może wydawać się że zaburzona jest proporcja kwiatu. Nowoczesne SDB przyzwyczaiły nas do płatków dolnych sterczących poziomo i to co kiedyś odbierane było jako wada dziś jest w zasadzie standardem. Płatki bardzo opadające czy nie daj Wielki Irysowy podgięte to już grzych nad grzychy. Jak dla mnie to na płatkach opadających lepiej widoczny jest kolor ( w końcu główny atut irysów ). Dlatego nie upatruję wielkiej tragedii w takim kształcie kwiatu irysa. Bardziej by mnie martwiło gdyby substancja kwiatu była cienka czy pąków mało. Myślę że dla tego niestandardowo urodnego iryska na pewno znajdzie się miejsce na niejednej irysowej rabacie. Siewka jest z tzw. wolnego zapylenia, kwitnienie zaczyna niby w połowie sezonu ( dość jednak wcześnie ) i kwitnienie trwa niemal do jego końca. Taki irysek długodystansowiec, prawdziwy "Bushman" , he, he.
↧
"Pińcet" na kota
Czegóż ja mogę życzyć moim kocyndrom w dniu ich święta. Zdrówka i szczęścia? Pomyślności w życiu zawodowym i osobistym? Stu lat? Jakieś to wszystko takie banalne życzonka, najlepiej jak im pożyczę po słynne pięć stów na utrzymanie ( wyziera to z ekranów, wybrzmiewa w eterze, aż się człowiek lodówki boi otworzyć żeby na "pińcet" się nie nadziać - polityczne ględzenia żyć nie dają choć jak zwykle dotyczą tego co w gruncie rzeczy mało istotne ). Co prawda ze mnie straszna lumpiara, podbierałabym kocią kasę żeby irysować wyczynowo ale coś by tam kotom zawsze kapnęło. Życzę im zatem pięciu stów poczynając od pierwszego kota ( u mnie musi być na każdego kota, bo jak tu wytłumaczyć Lalkowi że na resztę jest kasa a na niego nie, bo ma pecha i był "pierworodny" - z drugiej strony gdyby nie on to następny w kolejności kot byłby "poszkodowany" aż do ostatniego, który zostałby "jedynakiem", któremu nic się nie należy ). Za dwa i pół tysia miesięcznie ( nawet przy irysowaniu wyczynowym ) moje skarby miałyby full wypas. Co dzień wołowina, w przerwach dla poratowania zdrowia przed przewołowinowaniem befsztyk z kangura, stek z krokodyla i bezcholesterolowa strusina dla Lalentego. Latem wycieczka do Norwegii ( znaczy może wymiana z leśnymi norweskimi, albo kocie kolonie z uwzględnieniem zabiegów sanatoryjnych dla Lalusia ). Zimą obowiązkowy wyjazd w cieplejsze rejony świata ( już widzę te fotki Felicjana na tle piramid w Meksyku, czy fotki wakacyjne dziewczynek napadających akwaria w oceanarium na Florydzie ). Słodkie marzenia!
Kociambry nieświadome tych życzących rojeń posypiają na kocyku, coś podejrzanie zgodne ( taka zgodność zazwyczaj ma miejsce po odwaleniu jakiegoś numeru, przyznam że jestem lekko zaniepokojona ). Pogoda taka że podsypianie jest trochę dziwne, zgodność kociambrza zawsze zdziwna - no pełne zdziwko z powodu kociambrzego spokoju. Pewnie przymrozek przeszkadza życia używać, lepiej tyłeczki wygrzewać. Może do tych "pińcet" dołożę życzenia dobrej pogody, takiej w sam raz dla kotów. Znaczy ciepło ale nie upalnie, deszczyk tylko w przerwie między wyjściami, słoneczko zza delikatnych chmurek na niebieskim niebie. Pogoda w sam raz na wyjście i przywabienie przez dziewczynki kocich samczyków, których potem Lalek i Felicjan będą "obrabiać". W związku z możliwością "obrabiania" to może powinnam życzyć Lalusiowi małej protezki uzębienia a Felicjanowi wstawionego złotego kła ( takiego w stylu rap - gangsta ). Zawsze to łatwiej "obrabiać" gości w pełnym uzębieniu. A coś specjalnego dla dziewczynek? Chomik czyli Okularia byłaby chyba szczęśliwa gdyby dostała super zestaw feromonowy do przywabiań, nasza najmłodsza kota ma ambicję zostać kocią Marylin Monroe. Misialdę czyli Sztaflika uszczęśliwiłby specjalny przyrząd do całodobowego drapania za uchem i urządzenie nagrywające jej skrzeki ( potem tylko odtwarzać, Sztaflik uwielbia wsłuchiwać się we własne ryki ). Prezent dla Szpagetki jest oczywisty - władza nad światem! Szpageton już dawno temu doszła do wniosku że jest koroną stworzenia. Dobrze że jej świat nie jest taki wielki to jakaś tam szansa na zakupienie dla niej władzy istnieje. Cholerka naprawdę by się takie "pińcet" na kota przydało na te prezenty. Jakby "oni" ( znaczy Wy ) dali to kto wie, może kocie pogłowie by u mnie wzrosło. Normalnie dziesięć i pół kota na rodzinę wielokotną, he, he. Wszystkim kotom zdrówka i szczęścia życzę! Oby Wasze pańcie i panowie spełniali wasze życzenia ( bez szemrania i szybko ).
P.S. Przez trzy dni oglądałam telewizję ( nie u mnie, bo ja jestem odtelewizorniona ) i proszę jak mi zaszkodziło! Muszę coś wymyślić żeby mnie szlag nie trafił. Będę pracować nad planem odpowiedzialnego rozwoju ogródka. Bardzo to fajnie się planuje ( odstresowująco ), wypiszę sobie tzw. gryplan sezonowy ( kolejny ) i w listopadzie zobaczę co mi się udało z niego zrealizować ( zazwyczaj jest tak z 20%, czyli jestem lepsza niż politycy wszelkich opcji ). Sprowokowana bombardowaniem zapewnień o uszczęśliwianiu moja dobra i złośliwa pamięć wydobywa z się te kompletnie padłe pisowskie trzy miliony mieszkań + nawoływania tej partii jakieś dziesięć lat temu do wprowadzania możliwości brania przez obywateli kredytów w walucie obcej, pełowskie strategie rozwoju, cyfryzacje i tym podobne nigdy nie zrealizowane wizje, pobożne życzenia przerobione w wypadku obu partii na stanowiska dla kolesi. Kuźwa, a w ogóle to przegapiłam - chyba EU już mi nie dołoży do ogródka, he, he! Tak mnie ostatnio wkurzyli tym harmidrem że zdegustowana atakującymi mnie zewsząd politycznymi pituleniami o tym co się robi i w ogóle ( dlaczego polityczni zawsze dręczą opowiadaniami co będą robić zamiast naprawdę coś znaczącego ku pożytkowi wszystkich robić, a jak już coś takiego dorwą to tak spieprzą że tylko usiąść i płakać? ), nabyłam z okazji Dnia Kota prezent dla Alcatrazego - hym....tego..... coś jakby krasnoludkopodobnego. Zgłuptało mnie trochę. Lalkowi się spodobał, znaczy prezent Alcatrazego zaliczył ocieranie policzkiem ( dobrze że Lalenty nie wyróżnił go innymi działaniami, he, he ).
Kociambry nieświadome tych życzących rojeń posypiają na kocyku, coś podejrzanie zgodne ( taka zgodność zazwyczaj ma miejsce po odwaleniu jakiegoś numeru, przyznam że jestem lekko zaniepokojona ). Pogoda taka że podsypianie jest trochę dziwne, zgodność kociambrza zawsze zdziwna - no pełne zdziwko z powodu kociambrzego spokoju. Pewnie przymrozek przeszkadza życia używać, lepiej tyłeczki wygrzewać. Może do tych "pińcet" dołożę życzenia dobrej pogody, takiej w sam raz dla kotów. Znaczy ciepło ale nie upalnie, deszczyk tylko w przerwie między wyjściami, słoneczko zza delikatnych chmurek na niebieskim niebie. Pogoda w sam raz na wyjście i przywabienie przez dziewczynki kocich samczyków, których potem Lalek i Felicjan będą "obrabiać". W związku z możliwością "obrabiania" to może powinnam życzyć Lalusiowi małej protezki uzębienia a Felicjanowi wstawionego złotego kła ( takiego w stylu rap - gangsta ). Zawsze to łatwiej "obrabiać" gości w pełnym uzębieniu. A coś specjalnego dla dziewczynek? Chomik czyli Okularia byłaby chyba szczęśliwa gdyby dostała super zestaw feromonowy do przywabiań, nasza najmłodsza kota ma ambicję zostać kocią Marylin Monroe. Misialdę czyli Sztaflika uszczęśliwiłby specjalny przyrząd do całodobowego drapania za uchem i urządzenie nagrywające jej skrzeki ( potem tylko odtwarzać, Sztaflik uwielbia wsłuchiwać się we własne ryki ). Prezent dla Szpagetki jest oczywisty - władza nad światem! Szpageton już dawno temu doszła do wniosku że jest koroną stworzenia. Dobrze że jej świat nie jest taki wielki to jakaś tam szansa na zakupienie dla niej władzy istnieje. Cholerka naprawdę by się takie "pińcet" na kota przydało na te prezenty. Jakby "oni" ( znaczy Wy ) dali to kto wie, może kocie pogłowie by u mnie wzrosło. Normalnie dziesięć i pół kota na rodzinę wielokotną, he, he. Wszystkim kotom zdrówka i szczęścia życzę! Oby Wasze pańcie i panowie spełniali wasze życzenia ( bez szemrania i szybko ).
P.S. Przez trzy dni oglądałam telewizję ( nie u mnie, bo ja jestem odtelewizorniona ) i proszę jak mi zaszkodziło! Muszę coś wymyślić żeby mnie szlag nie trafił. Będę pracować nad planem odpowiedzialnego rozwoju ogródka. Bardzo to fajnie się planuje ( odstresowująco ), wypiszę sobie tzw. gryplan sezonowy ( kolejny ) i w listopadzie zobaczę co mi się udało z niego zrealizować ( zazwyczaj jest tak z 20%, czyli jestem lepsza niż politycy wszelkich opcji ). Sprowokowana bombardowaniem zapewnień o uszczęśliwianiu moja dobra i złośliwa pamięć wydobywa z się te kompletnie padłe pisowskie trzy miliony mieszkań + nawoływania tej partii jakieś dziesięć lat temu do wprowadzania możliwości brania przez obywateli kredytów w walucie obcej, pełowskie strategie rozwoju, cyfryzacje i tym podobne nigdy nie zrealizowane wizje, pobożne życzenia przerobione w wypadku obu partii na stanowiska dla kolesi. Kuźwa, a w ogóle to przegapiłam - chyba EU już mi nie dołoży do ogródka, he, he! Tak mnie ostatnio wkurzyli tym harmidrem że zdegustowana atakującymi mnie zewsząd politycznymi pituleniami o tym co się robi i w ogóle ( dlaczego polityczni zawsze dręczą opowiadaniami co będą robić zamiast naprawdę coś znaczącego ku pożytkowi wszystkich robić, a jak już coś takiego dorwą to tak spieprzą że tylko usiąść i płakać? ), nabyłam z okazji Dnia Kota prezent dla Alcatrazego - hym....tego..... coś jakby krasnoludkopodobnego. Zgłuptało mnie trochę. Lalkowi się spodobał, znaczy prezent Alcatrazego zaliczył ocieranie policzkiem ( dobrze że Lalenty nie wyróżnił go innymi działaniami, he, he ).
↧
Codziennik - obrabianie wiosenne roślin domowych
Po ciężkim zatruciu "politykom" powoli dochodzę do siebie. Terapia polegała na niemal całkowitym odcięciu się od neta i zajęciu przyziemnym domowymi sprawami i sprawami pracowymi. Szczęśliwie womity mi przeszły, więc mogłam usiąść do kompa. Tzw. rzeczywistość pozadomową postanowiłam ignorować na zasadzie "a niech się młodzi męczą". Niestety pogoda pokrzyżowała mi szyki i nici z ogródkowania - rano było biało i zimowo, obecnie jest pluchowato. Jednak dobrą rzeczą jest to że na łeb nie pada, ani nie śnieży. Koty po swoim święcie totalnie rozbisurmanione, naprawdę jakby "pińcet" dostały. Żądania wołowiny, protesty polegające na całonocnej niebytności w domu ( Okularia ma dietę i postanowiła mi w związku z tym pokazać że jak nie dam żarcia to ona zmieni dom ), wściekły małpizm w wykonaniu Sztaflika i Szpagetki, wyprawy wojenne ledwie odzębionego Felicjana i paskudne zachowania Lalka w stosunku do nabytku krasnalopodobnego ( złapałam w ostatniej chwili , ogon podniesiony, Laluś naszykowany do olania ). Wyraźnie marzec u progu bo towarzystwo wręcz szaleje, zachowanie znacznie poniżej poziomu, nawet poniżej i tak już bardzo niskiego poziomu towarzystwa . Ponieważ na dworze pogodowo raczej cienko zajęłam się trochę domowymi roślinami, zawsze to zielone, he, he. Nie mam ich za dużo bo moje kociambry za nic mają sianą kocią trawkę, zawsze to lepiej podeżreć albo choć poszarpać jakiegoś ozdobnego habazia.Ostały się tylko hardcory typu araukaria, czy pozakłuwane paprocie ( znaczy patyki w doniczkowej ziemi, żeby głupoty do kocich łebków nie przyłaziły i nie mam tu na myśli zalegania w doniczkach tylko fizjologiczne ekscesy ) . Niedawno kupiłam rośliny do pokoju Azy i Cioci Dany ( oficjalna nazwa gościnny ) i usiłuję je uprawiać.Nie wiem czy na usiłowaniach się nie skończy, bo koty szalenie zainteresowane nówkami, normalnie główni uprawiacze. Stanie całodobowe na warcie z kapciem w pogotowiu odpada, więc roślinki mają szansę na przeżycie tak czterdzieści do sześćdziesięciu. Cała nadzieja w tym że zaraz już będzie wiosna i koty porzucą domowe pielesze na rzecz ogrodowania. Rośliny domowe nie są atrakcją kiedy na dworze pojawiają się muszki, motylki czy wybudzone nornice.
Przesadzanie, rozsadzanie, wszystkie te zabiegi typu przycinanie, wykonywane przed sezonem. Oczywiście jak to zwykle w wypadku "domowców" doniczki o rozmiar za małe czy o rozmiar za duże. Na myśl o kolejnych doniczkowych zakupach dostaję lekkiego wnerwienia ( zazwyczaj nie ma fajnych doniczek w rozmiarach przeze mnie szukanych ). No cóż , nie cierpię plastików a tymczasem część nowo zakupionych "domowców" egzystuje w takich doniczkach. Tak szczerze pisząc to jedynym dla mnie wytłumaczeniem użycia doniczek plastikowych jest ich lekkość, co ma szczególne znaczenie w przypadku naprawdę dużych roślin. Zwiększanie ciężaru rośliny doniczkową ceramiką ma w sobie coś masochistycznego, te problemy z pielęgnacją, przenoszeniem, zabawy na granicach dyskopatii. Ha, i człowiek sam sobie to robi, estetyka wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Ciekawe jednak że poczucie estetyki nie przeszkadza mi wciskać gdzie się da sztucznych grzybków, he, he, szczególnie pasujących do fiołka afrykańskiego ( pełna groza ). Coś mi mówi że mam załamanie gustu ( jednostka chorobowa - forma załamania nerwowego ,he ,he ) - te krasnoludki, grzybki. Jeszcze zacznę wyrabiać łabądki z opon! Chyba czas poniuchać kwiaty jaśminu lekarskiego Jasminumofficinalis ( czwarta fotka ), może mi ten dziwny zapach przegna z głowy "cudowne" pomysły ozdobnicze. I tak płynie sobie ten mój codziennik - zieleń domowa obrabiana, zaraz będzie obmywanie porcelany, potem czyszczenie metalowych puszeczek. No bo trzeba się domem zająć jak ogrodować się jeszcze nie da.
Przesadzanie, rozsadzanie, wszystkie te zabiegi typu przycinanie, wykonywane przed sezonem. Oczywiście jak to zwykle w wypadku "domowców" doniczki o rozmiar za małe czy o rozmiar za duże. Na myśl o kolejnych doniczkowych zakupach dostaję lekkiego wnerwienia ( zazwyczaj nie ma fajnych doniczek w rozmiarach przeze mnie szukanych ). No cóż , nie cierpię plastików a tymczasem część nowo zakupionych "domowców" egzystuje w takich doniczkach. Tak szczerze pisząc to jedynym dla mnie wytłumaczeniem użycia doniczek plastikowych jest ich lekkość, co ma szczególne znaczenie w przypadku naprawdę dużych roślin. Zwiększanie ciężaru rośliny doniczkową ceramiką ma w sobie coś masochistycznego, te problemy z pielęgnacją, przenoszeniem, zabawy na granicach dyskopatii. Ha, i człowiek sam sobie to robi, estetyka wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Ciekawe jednak że poczucie estetyki nie przeszkadza mi wciskać gdzie się da sztucznych grzybków, he, he, szczególnie pasujących do fiołka afrykańskiego ( pełna groza ). Coś mi mówi że mam załamanie gustu ( jednostka chorobowa - forma załamania nerwowego ,he ,he ) - te krasnoludki, grzybki. Jeszcze zacznę wyrabiać łabądki z opon! Chyba czas poniuchać kwiaty jaśminu lekarskiego Jasminumofficinalis ( czwarta fotka ), może mi ten dziwny zapach przegna z głowy "cudowne" pomysły ozdobnicze. I tak płynie sobie ten mój codziennik - zieleń domowa obrabiana, zaraz będzie obmywanie porcelany, potem czyszczenie metalowych puszeczek. No bo trzeba się domem zająć jak ogrodować się jeszcze nie da.
↧
Codziennik - moje Skorupkowo
Nie da się ukryć że tempo życia nie sprzyja delektowaniu się domową porcelaną. Gdzie tam te herbaty zaparzane w imbryczkach, gdzie kawa rozlewana z dzbanka do malutkich filiżanek. Czekoladierki w ogóle wymiotło, czy ktoś dziś jeszcze produkuje naczynia do rytuału czekoladowego? Napoje pija się z kubków ( rany, mam całą okrutną w odbiorze kolekcję ), to w kubkach moczą się papierowe torebki z herbatą i w nich paruje ersatzowa kawa błyskawiczna. Porcelanowe cudeńka powędrowały do kredensów, serwantek i tym podobnych schowanek. Od czasu do czasu wyciąga się je z okazji świąt czy rodzinnych imprez, lecz coraz rzadziej, w ograniczonych ilościach. Parę razy do roku myje się nieużywane skorupki i przypomina się wtedy człowiekowi że kiedyś ta porcelanka służyła do codziennego użytku, lub co lepsza była "od gości" czy "od niedzieli". Dzisiaj weekend nie jest opijany w specjalnych naczynkach a niektórym gościom ( mnie na przykład ) też lepiej nie dawać do rąk delikatnej porcelany, w końcu to kruche, znacznie bardziej delikatne niż ciężkie kubasy. No i gościa nie wypada stresować, tak jak to czyniła Hyacinth Bucket, drżąca o podwójnie glazurowaną porcelanę Royal Doulton ( zwyczajną, bezekscesową porcelanę, he, he ). Sama na samą z własną porcelaną czuję się jak biedna Elizabeth Warden, co to dopiero by było gdyby przyszło mi gościnnie korzystać z lepszych sztuk w czasie wizyt, he, he.
Ta moja porcelanka to żadne tam cenności, choć wśród niej jest parę "lepszych" sztuk z czasów tzw. świetności rodziny. No ale świetność rodziny to jest myta asekuracyjnie w misce plastikowej wyłożonej dla bezpieczeństwa skorupek ścierkami, jakikolwiek napój pity z tej porcelany chyba by mi w gardle stanął. Porcelana z czasów świetności rodziny nie służy do podpijania tylko do adoracji ( tak, tak śniadaniówka, którą Babcia Wiktoria dostała od pradziadka Romualda w 1924 roku, filiżanka po Babci Wandzi, malutka filiżaneczka do mokki po prababce Emilii ). Jednak oprócz "babciowych" pamiątek w moim kredensie stoi sobie porcelana zwyczajna, tzn. taka której użytkowanie jeszcze sama z czasów dzieciństwa pamiętam. Z tych zwyczajnych, pokazanych na zdjęciach "Wałbrzychów" i tym podobnych "Ćmielowów" czasem się i teraz okazjonalnie podpija ( albo poziomki wyjada ). Zmienia się też funkcja naczyń. Z pojedynczych, jakimś cudem zachowanych sztuk zwyczajnej porcelany, najczęściej niemieckiego pochodzenia, robi się ozdóbstwa, używając stołowych naczyń jako wazoników na kwiaty ( na pierwszej focie poniżej dwa śmietankowce - ukułam ten termin od słowa mlecznik - czekają na wiosenne niezapominajki ) . Taki sam los dotknął nieliczne stare szkiełka - fiołki odoratki pięknie prezentują się w starych kieliszkach do wódek. Od czasu do czasu "rzuca mną" w starą porcelanę, przeglądam aukcję, poszukuję uzupełnień dla "wybitków". Ostatnio na tapecie są talerze z owocami. W domu moich pradziadków, a tatowych dziadków takowe były. Niestety zostały powierzone Tatusiowi i było jak z tym słoniem w składzie porcelany ( Tatusiowi powinno powierzać się jedynie ciężkie wyroby metalowe, armaty na przykład ). Tatusiowe działanie "na polu" porcelany można porównać do działalności moich kotów "na polu" zieleni domowej - normalnie killerstwo pełnoetatowe.
Pewną zagadką jest dlaczego w naszej rodzinie najcenniejsze porcelanki przechowuje Cio Mary, ksywa "Germańskie Koły". Być może to dlatego że Cio Mary potrafi różne rzeczy chować sama przed sobą i ma najsilniejszą na naszej rodzinie wolę. Skorupki u niej bezpieczne, Cio pastwi się nad grubym fajansem i arcopalem ( Cio Mary potrafi tak od niechcenia rozwalić arcopal - prawdziwy hardcore ). To u niej w kredensie znajdują się najcenniejsze cenności, u mnie zdecydowanie więcej takich atrakcji jak chiński serwis z lat sześćdziesiątych XX wieku ( cóż to był wtedy za rarytetny zakup ). Co prawda jakieś tam śliczności z angielskiej porcelany transferowej czy japońskie cudeńko z porcelany cienkiej jak skorupka jajka też się znajdą, ale nikt rozsądny w zakoconym domu nie będzie przechowywał rodzinnych skarbów. Na przykład wielkie mycie porcelany, które było okazją do napisania tego postu, wcale nie przebiegało spokojnie. Obecni przy porcelanowych ablucjach byli tylko Lalek i Szpagetka, ale i tak musiałam Lalka wyprosić z opróżnionego kredensu a Szpagetkę przekonać że talerzyki nie stanowią preludium do wielkiego żarcia ( oglądała zaciekle czy na pewno nic na nich nie ma, a potem patrzała w moim kierunku z wyrzutem ). Szczęśliwie tym razem Okularia korzysta z usług hotelarskich ( normalnym przebywaniem w domu tego nie da się nazwać ), więc nie było zalegania w wazie do zupy ( pamiętacie takie urządzenie, he, he ).
A co ze współczesną porcelaną? Generalnie kupuję raczej kubki ale czasem zdarza mi się przyfiliżankować. Lubię małe naczynka do espresso, takie jak to na fotce poniżej. No cóż, może nie jest szalenie eleganckie, ale niewątpliwie ma swojskie dla mnie ozdóbstwo.
Dzisiejszy wpis powstał z inspiracji skorupkowym blogiem KWIATOWA 22 O SZTUCE, KULTURZE, PORCELANIE, STARYCH PRZEDMIOTACH, ŻYCIU, HOBBY, LUDZIACH I PASJI.
Ta moja porcelanka to żadne tam cenności, choć wśród niej jest parę "lepszych" sztuk z czasów tzw. świetności rodziny. No ale świetność rodziny to jest myta asekuracyjnie w misce plastikowej wyłożonej dla bezpieczeństwa skorupek ścierkami, jakikolwiek napój pity z tej porcelany chyba by mi w gardle stanął. Porcelana z czasów świetności rodziny nie służy do podpijania tylko do adoracji ( tak, tak śniadaniówka, którą Babcia Wiktoria dostała od pradziadka Romualda w 1924 roku, filiżanka po Babci Wandzi, malutka filiżaneczka do mokki po prababce Emilii ). Jednak oprócz "babciowych" pamiątek w moim kredensie stoi sobie porcelana zwyczajna, tzn. taka której użytkowanie jeszcze sama z czasów dzieciństwa pamiętam. Z tych zwyczajnych, pokazanych na zdjęciach "Wałbrzychów" i tym podobnych "Ćmielowów" czasem się i teraz okazjonalnie podpija ( albo poziomki wyjada ). Zmienia się też funkcja naczyń. Z pojedynczych, jakimś cudem zachowanych sztuk zwyczajnej porcelany, najczęściej niemieckiego pochodzenia, robi się ozdóbstwa, używając stołowych naczyń jako wazoników na kwiaty ( na pierwszej focie poniżej dwa śmietankowce - ukułam ten termin od słowa mlecznik - czekają na wiosenne niezapominajki ) . Taki sam los dotknął nieliczne stare szkiełka - fiołki odoratki pięknie prezentują się w starych kieliszkach do wódek. Od czasu do czasu "rzuca mną" w starą porcelanę, przeglądam aukcję, poszukuję uzupełnień dla "wybitków". Ostatnio na tapecie są talerze z owocami. W domu moich pradziadków, a tatowych dziadków takowe były. Niestety zostały powierzone Tatusiowi i było jak z tym słoniem w składzie porcelany ( Tatusiowi powinno powierzać się jedynie ciężkie wyroby metalowe, armaty na przykład ). Tatusiowe działanie "na polu" porcelany można porównać do działalności moich kotów "na polu" zieleni domowej - normalnie killerstwo pełnoetatowe.
Pewną zagadką jest dlaczego w naszej rodzinie najcenniejsze porcelanki przechowuje Cio Mary, ksywa "Germańskie Koły". Być może to dlatego że Cio Mary potrafi różne rzeczy chować sama przed sobą i ma najsilniejszą na naszej rodzinie wolę. Skorupki u niej bezpieczne, Cio pastwi się nad grubym fajansem i arcopalem ( Cio Mary potrafi tak od niechcenia rozwalić arcopal - prawdziwy hardcore ). To u niej w kredensie znajdują się najcenniejsze cenności, u mnie zdecydowanie więcej takich atrakcji jak chiński serwis z lat sześćdziesiątych XX wieku ( cóż to był wtedy za rarytetny zakup ). Co prawda jakieś tam śliczności z angielskiej porcelany transferowej czy japońskie cudeńko z porcelany cienkiej jak skorupka jajka też się znajdą, ale nikt rozsądny w zakoconym domu nie będzie przechowywał rodzinnych skarbów. Na przykład wielkie mycie porcelany, które było okazją do napisania tego postu, wcale nie przebiegało spokojnie. Obecni przy porcelanowych ablucjach byli tylko Lalek i Szpagetka, ale i tak musiałam Lalka wyprosić z opróżnionego kredensu a Szpagetkę przekonać że talerzyki nie stanowią preludium do wielkiego żarcia ( oglądała zaciekle czy na pewno nic na nich nie ma, a potem patrzała w moim kierunku z wyrzutem ). Szczęśliwie tym razem Okularia korzysta z usług hotelarskich ( normalnym przebywaniem w domu tego nie da się nazwać ), więc nie było zalegania w wazie do zupy ( pamiętacie takie urządzenie, he, he ).
A co ze współczesną porcelaną? Generalnie kupuję raczej kubki ale czasem zdarza mi się przyfiliżankować. Lubię małe naczynka do espresso, takie jak to na fotce poniżej. No cóż, może nie jest szalenie eleganckie, ale niewątpliwie ma swojskie dla mnie ozdóbstwo.
Dzisiejszy wpis powstał z inspiracji skorupkowym blogiem KWIATOWA 22 O SZTUCE, KULTURZE, PORCELANIE, STARYCH PRZEDMIOTACH, ŻYCIU, HOBBY, LUDZIACH I PASJI.
↧
↧
Codziennik - szpitalnik czyli postromansowe przejścia Okularka
No i się porobiło! Hotelowe życie i marylinomonroizm naszej Okularii skończył się zapaleniem ucha. Oto skutki całodobowych wycieczek poza dom i namiętnego romansowania! Kto normalny romansuje na dworze jak z nieba pada śnieg z deszczem albo mżawa? Tylko nasza monotematycznie do kocich samczyków nastawiona Okularek. A teraz mamy karę za grzeszne prowadzenie, Pumelii - Okularii w uchu chlupie ciecz paskudna zwalczana silnymi kroplami, doopsko musiało być pokłute i wprowadzony został zakaz wychodzenia z domu. Okularek początkowo miała wychodzenie na dwór w nosie, bardzo źle się czuła i posypiała. Obecnie wyraźnie jej lepiej, zaczęła znowu jeść i ocierać się o inne koty ( oczywiście mam tu na myśli nasze kocury, dziewczyny nie są w polu zainteresowań Okularka ). Siedzi na parapecie,wygląda na lutowy dzionek i żałośnie popiskuje, ale nie ma zmiłuj - do kocich potrzeb jest kuweta a na bieganie po ogrodzie i za zimno i za wcześnie. Nasz chodzący romans wylezie na powietrze nie wcześniej niż w niedzielę. Absztyfikanci odwiedzają tłumnie swoją chorą heroinę i porykują za oknem. Felicjan z Lalkiem upluci i podrapani, gotowi przeganiać samczą konkurencję, czarne dziewczynki w pełnej gotowości do przyjmowania hołdów a Okularia wyraźnie wkurzona uwięzieniem przechadza się po parapecie uwodzicielsko zarzucając tyłkiem.. Nic krowy nie obchodzi że na leczenie poszła kasa w końcówce miesiąca, że miałam mnóstwo roboty a ona wymagała wożenia do dohtora, że nadal wymaga zakraplania, dokarmiania i czyszczenia uszu z tej ohydy, które sobie zafundowała swoimi głupimi wycieczkami w mżawkowy czas. Chodząca kocia bezmyślność, no "blendynka", he, he. Takiej to żadna sterylizacja nie da rady, po prostu sex kota!
↧
U państwa Herbstów "w domowych pieleszach"
Pomieszczenia znajdujące się na pierwszym piętrze willi państwa Herbstów były przeznaczone wyłącznie dla użytku domowników, ot rodzinne domowe pielesze. Goście się tam nie pojawiali, chyba że tacy z najbliższej rodziny i ścisłego grona przyjaciół. Na pięterku toczyło się życie ciche, dalekie od oficjałek z parteru. Pani domu w porannej matince ( taka zarzutka noszona po przebudzeniu przez XIX - wieczne damy, nazywana od francuskiego rzeczownika matinée znaczącego poranek ), pan domu w jedwabnym szlafroku, rodzina w czepkach, siatkach na włosy, pantoflach, panie uwolnione z gorsetów, z włosami zapapilotowanymi, pełen domowy luz. No taka rodzina codzienna, nienadająca się do focenia. Trzeba było ją najpierw usztywnić, ubrać w najlepsze stroje, starannie upozować i dopiero można było fotografię pamiątkową uskutecznić. Taka fotografia miała świadczyć o klasie rodziny, potomni mogą podziwiać ściśniętą talię prababki, wąsy pradziadka zachowujące nienaganny wygląd klejonego włosia ( specjalna siateczka nakładana była na wąsy, żeby w czasie snu ich nie zmierzwić ), wypucowane dzieci ze śmiertelnie poważnymi minami. Wszystko godne, oficjalne i bardzo, bardzo serio. A przecież życie domowe wcale tak nie wyglądało, przodkowie w domowym zaciszu żyli swobodnie, nie krępowały ich konwenanse. Niestety domowych fotek w wieku XIX robiło się niewiele, większość rodzinnych zdjęć z przełomu wieków XIX i XX to te sztywne, oficjalne focie. W willi Herbstów środowisko w jakim życie się toczyło zostało odtworzone nie na podstawie zachowanych fotografii lecz wiedzy o sposobie życia łódzkich fabrykantów. Historia domowego ciepełka, bardzo ludzka i zwyczajna.
Zacznijmy od garderoby, bardzo różnej od tego co dziś nam się kojarzy z tą nazwą. Żadnych wbudowanych szaf, o powierzchni odpowiedniej w sam raz dla małego sklepu odzieżowego, nic z tych rzeczy - garderoba to w sumie nieduży pokój z jedną szafą. Garderoba w willi Herbstów ma wystrój eklektyczny, mebelki w stylu różnych epok koegzystują w miarę zgodnie. "Ludwiki" jakoś się godzą z empirową recamierą, obrazami przedstawiającymi kobiety czasów fin de siècle, secesyjnymi bibelotami. Jednak to nie sprzęty decydują o wyjątkowości tej konkretnej garderoby, nietuzinkowy jest tu sufit. Otóż pomieszczenie ma tapicerowaną atłasem powałę. Takie rozwiązania były szalenie modne w pokojach przeznaczonych do prywatnego użytku, hicior projektantów wnętrz z końca XIX wieku. Nam trochę się to kojarzy z obitymi miękką tkaniną pokojami bez klamek, ale taki materiałowy sufit w ubieralniach, pokojach do ablucji, czy nawet buduarach miał ocieplić wnętrze i stworzyć wrażenie przebywania w bombonierce. Szczególnie lubiano ten sposób wystroju w tzw. kobiecych pokojach. Pasił do dam jak z delikatnej porcelany, kruchych i eterycznych piękności o taliach osy, pachnących tuberozą i fiołkami, których pracą była głównie tresura służby i uczestnictwo w życiu towarzyskim. W garderobie troszkę ubraniowych drobiazgów, dodatków niezbędnych damie żyjącej na przełomie wieków XIX i XX - jakieś wachlarze, szale, torebeczki z dżetów. Na wprost wejścia uchylone drzwi do pokoju kąpielowego - niestety brak możliwości dokładnego obejrzenia pomieszczenia. Zwiedzającemu ma wystarczyć jedynie rzut oka w kierunku łazienki.
"Dyskretne" drzwi łączyły garderobę i łazienkę z sypialnią pani. Wystrój tego pomieszczenia to jest utrzymany, he, he, w stylu "ludwikowskim" - tzn. reprezentowane są niemal wszystkie style w meblarstwie nazwane na cześć królów francuskich o imieniu Ludwik ( tylko Ludwik XIV się nie załapał, za ciężki styl do pańciowej sypialni ). Tapeta jednak w żaden sposób nie nawiązuje do francuskich, ludwiczanych klimatów - to zaprojektowana przez J. H. Dearle w 1887 lub 1888 roku tapeta z irysami, wyprodukowana przez William Morris & Co. . Czysty angielski Arts and Crafts, powoli zapadający zmierzch epoki wiktoriańskiej. Do tej angielszczyzny naściennej najbardziej pasuje tapicerowane łóżko ( słodkie gobelinkowanie w złotych ramach ) i ustawione na przyłóżkowym stoliczku bibelociki. Co prawda mam wrażenie że lampa z wizerunkiem elfa z owego stoliczka to jakieś późne międzywojnie, ale nikt nie twierdzi że odtwarzane wnętrza to tak 1890 - 1910. Przecież Herbstowie mieszkali w tej willi aż do pierwszych lat II Wojny Światowej, więc nie powinny dziwić przedmioty z lat dwudziestych czy trzydziestych XX wieku. Ten misz - masz na stoliczku tworzony przez secesyjny dzwonek dla służby, jakiś bliżej niezidentyfikowany paterkopodobny przedmiot, wspomnianą wyżej lampę ( założę się że elfik to projekt Margaret Tarant albo Cicely Mary Barker ), komplet do czekolady ma swój urok. Niestety ciężko się nim nacieszyć, sznury oddzielają od raju.
Na toaletkowe radości też tylko można z daleka popatrzeć. A wielka szkoda bo na toaletowe przybory człowiek chętnie by polookał. Niestety może się jedynie domyślać jak wyglądają buteleczki perfum, oprawne w srebro szczotki, czy tam inne akcesoria niezbędne damie z wyższych łódzkich sfer. Ani miniaturek wiszących nad toaletką się nie obejrzy, ani wzoru koronkowej matinki ( koronka klockowa czy gipiura irlandzka - kto to wie, z daleka się nie rozpozna ), jedynie oko można zawiesić na hiszpańskim szalu haftowanym w róże. Jak dla mnie trochę mało sypialnianych ciekawostek. No ale cóż, muzeum w końcu nie jest dla zwiedzających tylko dla pilnującego personelu - zwiedzający ma przemykać w japońskim stylu i nie marudzić. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i cieszyć się tym że choć pościółkę w starym stylu można pooglądać. A pościółka pani należycie ozdobna, frymuśna jak na pościel damy z wielkiego świata przystało. Mereżki, roboty kołkowe czyli tzw. file, haft Toledo, angielski, koronka klockowa - przyjemnie popatrzeć i podziękować komu trzeba że dzisiejsza pościel nie wymaga skomplikowanych zabiegów czyszczących - żadnych pruć, prasowań przez zwilżone szmatki, ramowań i krochmaleń. Można też dość dobrze przypatrzeć się biskwitowym i glazurowanym figurkom porcelanowym ustawionym na mebelkach tuż przy wejściu do sypialni. Tematyka osiemnastowieczna, fêtes galantes, zabawy nimf, te klimaty. Porcelana niemiecka, dziewiętnastowieczna więc temacik solidnie opracowany, niemal odpowiednik odnoszącego się do malarstwa terminu zopf ( der Zopf to w języku Niemiaszków peruka z warkoczem , tak nazywano przedstawienia uperukowanych postaci, stylizowanych rokokowo, malowanych w drugiej połowie XIX wieku ). Nad grupą zwaną "Zabawa w ciuciubabkę" wisi wspaniały koszmarek - lustro w tzw. ramie miśnieńskiej ( takie ramy nie koniecznie produkowane były w Meissen ). Z sypialni pani udajemy się do buduaru, pokoju w którym przyjmowało się najbliższe przyjaciółki ( a bardziej występne panie typu Lucy Zuker przyjmowały kochasi ).
"Buduar był urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze wyrwać okrzyk zdziwienia. Ściany były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab, po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów czerwonofioletowych, nakładanych grubym haftem. Przez całą długość jednej ściany stała wielka i szeroka sofa pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy. U szczytu, pod namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych rozrzucała dziwnie omdlewające światło. - Handełesy - szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą, zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie; dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej ilości. Stosy poduszek jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po sofie i białym dywanie i odcinały się ostrymi plamami jakby farb porozlewanych. Zapach ambry i violettes de Perse pomieszany z różami rozwłóczył się po pokoju. Na jednej ze ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych, ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała złotymi ozdobami i rzędami rubinów, i bladych ametystów, jakimi obrzeże jej było wysadzone. W jednym rogu, na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie kontemplacyjnej. W drugim rogu stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg azalij."
Tyle pan Władysław. Buduar w willi Herbsta na pewno nie jest zbiorkiem orientalnych gadżetów. Mamy tutaj komplecik mebli pofabrykanckich krytych pluszem, na ścianie obrazy pędzla Jana Stanisławskiego i Leona Hirszenberga, których oczywiście nie zobaczymy bo nie po to je w tym muzeum wystawiają, he, he. Szczęśliwie blisko wejścia i sznurów, w rogu pokoju stoi świetny secesyjny piec, choćby dla niego warto zajrzeć do buduaru. W tym wypadku człowiek nie musi stosować wymyślnych akrobatycznych figur żeby ów piecyk porządnie obejrzeć. To jest urządzenie grzewcze które na mojej liście piecowych przebojów z willi Herbstów plasuje się na zaszczytnej drugiej pozycji ( wyprzedzają ten ceramiczny cud tylko piece z Salonu Lustrzanego, podium zamyka piec z Salonu Myśliwskiego, niestety niesfocony z powodu słabości mojego sprzętu fotkjującego ). Na piecu pochodzącym ponoć z samego Berlina, ustawiona tzw. czysta secesja czyli paterka z całkiem niesecesyjnie cycatą syreną i nawiązujące do XVIII -wiecznych klimatów porcelanowe wazki. Podobnie jak w sypialni pani buduar jest skrzyżowaniem stylu "ludwiczkowego" ze stylem Art Nouveau. Ten ostatni wyziera z samego pokoju - stiuków na suficie, pieca.
Mebelki pofabrykanckie insza inszość - "ludwiczkowe" biurko i serwantka ale meble do siedzenia to klasyczne "wiktorianki". Takie obijane pluszem i atłasem mebelki to był wymysł brytyjskich stolarzy. Najpierw tak solidnie zatapicerowane meble podbiły Francję czasów drugiego cesarstwa, a w ostatniej ćwierci XIX wieku całą Europę z przyległościami ( znaczy kolonie mam na myśli ) . Absolutny hicior wykańczany frędzlami czy tam inną pasmanterią. Na biurku fotografia Leona Herbsta ( panie Herbstowe raczej nie działały w stylu lubieżnej Lucy, to znaczy nic nam o tym nie wiadomo by fotografie panów Herbstów lądowały czasem w szufladzie lub były odwracane do ściany ), srebrne puzderko na biżuterię i buduarowa lektura - francuskie romanse z końca XIX wieku. Ja tam zawsze podczas w muzealnych wizyt w starych wnętrzach bezczelnie wyobrażam sobie żywoty ludzi w nich kiedyś mieszkających. Szczerze pisząc to ten buduar u Herbstów jest jak dla mnie bardzo grzeczny i mało buduarowy. No ale po lekturze Reymonta czy Zoli to po każdym oglądanym buduarze człowiek spodziewa się skrzyżowania XIX - wiecznego kiczyku ze świetną sztuką i miazmatów rozpusty owiniętych w woń perskich róż czy tam innych tuberoz. A tu grzeczniutko i milutko - waza stojąca nieopodal biurka ma na brzuścu wizerunek ponętnej dziewoi, ale w serwantce tylko urocze zwierzątka, żadnych porcelanowych kochanków czy orientalnej perwersji z kości słoniowej. Mieszczańsko! Jednak przyglądam się z wielką przyjemnością serwantkowej porcelanie, w moich klimatach takie figurki ( mam słabość do porcelanowych wyrobów kopenhaskich i kopenhaskopodobnych ).
Apartamentu pana domu i tzw. Salonu Rodzinnego nie udało mi się sfocić. Pokój pana utrzymany w brązach z tych ciemnych w ogóle nie dawał żadnej szansy mojemu aparatowi ( podobna sytuacja jak w przypadku znajdujących się na parterze pomieszczeń Gabinetu i Salonu Myśliwskiego ). Szkoda, bo pokój pana empirowy ( co prawda jest też komplet mebli w stylu Biedermeier ) z całkiem miłym dla oka wystrojem, choć ciężkawym. Zastanawiałam się jak to można było żyć w takim ciemnym otoczeniu ale przypomniałam sobie że to jest właściwie tylko sypialnia, a panowie tego domu prowadzili bardzo aktywne życie, więc może im ten ciemny pokój mógł przynosić wytchnienie. Coś jak zamknięcie się w szafie po całodniowym przebywaniu wśród zgiełku fabryki, jasno oświetlonych kantorów i biur, lśniących migotań salonów własnych i cudzych. Na ścianie tej sypialni bardzo dobre malarstwo, niestety tradycyjnie trudne do obejrzenia ( sznury i półmrok - zabójcza kombinacja dla zwiedzającego muzeum ). W Salonie Rodzinnym jest nieco jaśniej, da się dość dobrze przypatrzeć meblom w stylu empire. Wystrój eklektyczny ale ponoć z przewagą stylu Ludwika Filipa ( co jakoś mi się nie widzi, ale może ślepa jestem ). Na górze też się muzykowało, jest sprzęt grający ( instrument i nie tylko ). Pokój do wspólnych rodzinnych posiedzeń, podwieczorkowania, przedpołudniowej kawy, muzycznych ćwiczeń dzieci. Dużo rodzinnych fotografii Herbstów i Scheiblerów, mały prywatny światek. W Bibliotece poszło mi już lepiej z foceniem, nie wiem dlaczego bo pokój też z tych ciemnawych. Kiedyś było jeszcze ciemniej bo ten pokój wybity był brązowym aksamitem, teraz na ścianach oliwkowo - białe barwy. Wystrój eklektyczny ze wskazaniem na inspiracje renesansem ( głównie za sprawą kompletu mebli ). W tym pokoju znajduje się kolejny niezły piec, choć nie aż tak urodny jak te z "pierwszej trójki". Niemal wszyscy zwiedzający zawieszają oczy na portrecie pani Sternbergowej, pędzla Leonarda Winterowskiego. Nie jest to żadne wybitne dzieło ale w jakiś tajemniczy sposób ten portret z lat dwudziestych XX wieku tak współgra z biblioteką że zdaje się być czymś znacznie bardziej ciekawym niż konwencjonalny portret salonowy, jakich powstawały tysiące.
Pokój Babci i Pokój Panienki znajdują się w wydzielonej podwyższeniem poziomu strefie ( pewnikiem ma to związek z wysokością znajdującego się pod nimi Salonu Lustrzanego ). Pokój Babci też ma wystrój eklektyczny, jednak tu rzeczywiście czuć ducha stylu Ludwika Filipa. Może to za sprawą komody czy niciaka utrzymanych w tym stylu, ciepełko domowe związane ze stoliczkami do robót kojarzy mi się zawsze z łagodnymi krzywiznami stylu Ludwika Filipa czy stylu Biedermeier. Jakimś cudem całe wnętrze robi się dla mnie filipo - ludwikowskie czy biedermeierowskie. Ściany pokoju pokryto tapetą w najsłodsze różyczkowe bukieciki, na komódce bibeloty z rozkosznym buldożkiem z porcelany w charakterze głównej atrakcji. Za parawanem nie mniej atrakcyjne krzesełko z obitym pluszykiem siedzeniem z dziurą i ustawionym pod nią nocnikiem. Pani starsza w końcu nie dygała za każdą potrzebą do oddalonej ubikacji. Nocniki były w powszechnym użyciu, normalnie standardowe wyposażenie prywatnych pokoi. Nam przyzwyczajonym do waterclosetów może się to wydawać coś mało higieniczne, no i w ogóle ten...tego.... ( taaa, zapachy tuberozy i innych fiołków ), ale sto lat temu własny nocnik był przedmiotem świadczącym o pewnym materialnym statusie jego właściciela. Nie wszyscy mieli nocniki, kiepska sytuacja skazywała człowieka na wspólne wiaderko na ten przykład, które opróżniano rankiem i wieczorem do dołu kloacznego poza budynkiem mieszkalnym. Takie były realia życia większości łodzian, w Pokoju Babci w willi Herbstów mamy XIX - wieczny luksus nocnikowo - ubikacyjny, dyskretnie ukryty za parawanem.
Pokój Panienki ma swoją smutną historię, mieszkała w nim Anna Maria, zmarła w wieku dziesięciu lat córka Matyldy i Edwarda. Trochę nam się dziś wydaje nie do uwierzenia że to dziecko wychowywane w bardzo dobrych warunkach, w jednym z najbogatszych łódzkich domów zmarło na gruźlicę, chorobę która dziesiątkowała dzieci biedoty. Rozpuszczeni dostępem do antybiotyków zapominamy że podłapanie gruźlicy w XIX wieku oznaczało dokładnie to samo co stwierdzenie choroby nowotworowej w połowie XX wieku. Jak już się zaraziłeś to szanse były marne. Gruźlicę leczono w XIX wieku dokładnie tak jak raka w połowie wieku XX - z prawie żadnym skutkiem ( dziś przeżywalność z chorobą nowotworową powyżej pięciu lat dotyczy znacznie większego odsetka pacjentów, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku diagnoza nowotwór złośliwy był to praktycznie wyrok ). Nie wiadomo jak Anna Maria się zaraziła, ale w świecie gdzie ludzie nie mieli dostępu do bieżącej wody zarazić się gruźlicą nie było rzeczą trudną. Zrobiono dla niej wszystko co mogła zrobić ówczesna medycyna, czyli o wiele za mało, dziecko zmarło w 1899 roku. Rodzina ufundowała szpital jej imienia dla dzieci chorych na gruźlicę, dzisiejszy szpital Korczaka ( choć do dziś łodzianie używają i pierwszej nazwy - szpital Anny Marii, podobnie jak na ulicę Struga do dziś mówią ulica Andrzeja ). Organizowano też wyjazdy kolonijne do rejonów z "lepszym powietrzem", ta dobroczynność kolonijna dotyczyła głównie dzieci robotników zatrudnionych w fabrykach Scheiblerów i Herbstów.
Dobra, przechodzimy od dawnej lokatorki do pokoju. Kiedyś na ścianach tego pomieszczenia była niebieska tapeta w białe kwiatki w stylu berlińskiej secesji, dziś ściany pokrywa słynna "Pimpernel" autorstwa Williama Morrisa. Tapeta zaprojektowana w roku 1876, została wykorzystana przez Morrisa w jego własnej jadalni w Kelmscott House w Hammersmith w Londynie. Tajemniczy pimpernel to nic innego jak kurzyślad polny Anagallis arvensis, pospolita roślinka, chwaścik z pól. Tak, tak, nazwa tapety nie ma nic wspólnego z wielkimi kielichami kwiatowymi, których uroda natychmiast rzuca się w oczy, pimpernel to ten malutki kwiatek o pięciu płatkach robiący tło. Przewrotny był ten pan Morris. Tak szczerze pisząc nie jestem pewna czy wybór tej tapety do tego akurat pokoju był strzałem w dziesiątkę. Mnie jakoś bardziej pasiły tam te berlińskie klimaty, to w końcu pokój dziewczynki, pełen lekkich secesyjnych mebelków - dość ciężka tapeta Morrisa klimatu nie buduje. Jakby było mało tego że ciężkawo to jeszcze ciemnawo się zrobiło, ten pokój o oknach wychodzących na zachód wcale nie jest słoneczny. W porównaniu z pokojem babci istna ciemnica.
W pokoju jak wspomniałam śliczne secesyjne mebelki, szkiełka Gallé i braci Daum, Lalique, większość tradycyjnie możliwa do podziwiania jedynie przez personel ( no bo to muzeum wnętrz a nie szkła, i nie marudzić! ). Jedyne szkiełko które udało mi się sfocić to Lalique ( na fotce obok ). Na półeczkach książki Bibliothèque rose, przy "higienicznym" metalowym łóżku, na fotelu rozparta porcelanowa lalka. Kolejna lala zaszczyca poduszki ułożone na dywanie. Na biureczku ustawione figurki zwierząt, do pełni szczęścia brakuje tylko domku dla lalek. Prawdziwy pokój dla małej panienki. To metalowe łóżko dlatego było uznawane za higieniczne że można było je dezynfekować, przecierać octem i spirytusem, niszczyć zarazki. Pod koniec XIX wieku takie łóżka zaczęto masowo produkować i ustawiać w dziecinnych pokojach ( i nie tylko dziecinnych ). Niestety w przypadku Anny Marii "higieniczne"łóżko nie zadziałało, gruźlica nie przestraszyła się tej domowej czystości. Dziecko odeszło w ciszy, jak wieść gminna niesie robotnicy z fabrycznego imperium Herbstów i Scheiblerów wyłożyli brukowane jezdnie słomą żeby turkot kół powozów nie zakłócał spokoju umierającej dziewczynki. Fotografia małej Anny Marii wisi na wśród portretów dziewczynek i wróżek, pięknych dam ( czyli przyszłości która przed małą została zamknięta ), w świecie pełnej wdzięku legendy, której częścią ona sama się stała. Kiedy jednak oglądam ten zamarły dawno temu ból, widoczny w tablicach rozmaitych fundacji, pamiątek rodzinnych czy w tym pokoju wypełnionym przez muzealników bodaj najpiękniejszymi przedmiotami w tym muzeum, nie jestem w stanie zapomnieć o jego przyczynie - zmarłym małym dziecku. Tego gruźliczego odchodzenia sprzed ponad stu lat nie jest w stanie przykryć najwdzięczniej urządzony pokój.
Pokój gościnny jest w odróżnieniu od reszty pokoi na pietrze, urządzony w jednym stylu, żadnego eklektyzmu "z elementami", czysta secesja w wiedeńskiej odsłonie. Meble sypialniane czyli łóżka, szafa i komoda zostały wykonane w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, w jednym z łódzkich zakładów meblarskich, mieszczących się przy ulicy Długiej. Bardzo proste w formie, jednak pięknie intarsjowane i inkrustowane macicą perłową. Czysta przyjemność dla moich oczu. Malutka salonowa kanapka z fotelikami i stolikiem utrzymana w stylu bardziej bogatej ( znaczy bardziej "roślinnej" ) secesji już tak do mnie nie przemawia, choć przyznaję że liście kasztanowców zaklęte w mebel to fajna sprawa. Na toaletce tzw. komplet higieniczny - dzbanek wstawiony w misę. Taki dzbanek ranną porą był napełniany gorącą wodą przez służbę i goście mogli dokonać porannych ablucji w misie. Nie wiem jaki był stopień dokładności tych obmywań, sadząc z rozmiaru miski to raczej średni. Może ten widoczny na fotce obok szklany pojemnik na pachnidło ( czeskie szkiełko ) był po prostu nieodzowny? Jeszcze jeden ciekawy przedmiot jest widoczny jest na tej fotce - przybornik do golenia ( dar Jerzego Grohmana, potomka łódzkiego rodu fabrykantów ). Koło toaletki stoi rozpakowany kuferek z przyborami toaletowymi - ilość szczotek "do wszystkiego" zaiste imponująca, masa słoiczków nawet nie wiem na jakie kosmetyczne rzeczy przeznaczona, multum przyborów jak dla mnie nieco dziwnie wyglądających. I to wszystko znajdujące się nieopodal tego skromnego kumpleciku toaletowego misa - dzban. Niezbyt duża ilość wody do dyspozycji i mnóstwo narządków do higieny.
Niestety wnętrza rezydencji udostępnione zwiedzającym to jedynie pomieszczenia użytkowane przez właścicieli, nie ma w tym muzeum odtworzonych starych wnętrz przeznaczonych dla służby, kuchni czy wozowni. W dawnych pomieszczeniach gospodarczych urządzane są czasowe wystawy i ma miejsce stała ekspozycja dotycząca historii rodziny Herbstów. Rozumiem potrzeby galeryjne i w ogóle, uważam jednak że choć ślad po dawnych mniej uprzywilejowanych mieszkańcach willi powinien zostać zaznaczony. Ciekawe byłoby dla współczesnych zestawienie dawnych pokoi służby ( czy choćby jednego pokoju ) z wnętrzami zamieszkanymi przez rodzinę. Nasz obraz życia łódzkich fabrykantów byłby bardziej pełny, w tej chwili można odnieść wrażenie że ci ludzie żyli w jakimś oderwaniu od XIX - wiecznej rzeczywistości, enklawie luksusu, która nie miała styczności z resztą świata ( a jak wiemy nie była to prawda, choćby choroba Anny Marii nie pojawiła się znikąd ). Oglądamy piękne pokoje ale nie widzimy tej mniej okazałej strony rezydencji, bez której te "lepsze" wnętrza nie mogłyby funkcjonować. Muzeum wnętrz pofabrykanckich powinno pokazywać nie tylko tę piękniejszą stronę życia mieszkańców Łodzi z przełomu wieków XIX i XX.
Zacznijmy od garderoby, bardzo różnej od tego co dziś nam się kojarzy z tą nazwą. Żadnych wbudowanych szaf, o powierzchni odpowiedniej w sam raz dla małego sklepu odzieżowego, nic z tych rzeczy - garderoba to w sumie nieduży pokój z jedną szafą. Garderoba w willi Herbstów ma wystrój eklektyczny, mebelki w stylu różnych epok koegzystują w miarę zgodnie. "Ludwiki" jakoś się godzą z empirową recamierą, obrazami przedstawiającymi kobiety czasów fin de siècle, secesyjnymi bibelotami. Jednak to nie sprzęty decydują o wyjątkowości tej konkretnej garderoby, nietuzinkowy jest tu sufit. Otóż pomieszczenie ma tapicerowaną atłasem powałę. Takie rozwiązania były szalenie modne w pokojach przeznaczonych do prywatnego użytku, hicior projektantów wnętrz z końca XIX wieku. Nam trochę się to kojarzy z obitymi miękką tkaniną pokojami bez klamek, ale taki materiałowy sufit w ubieralniach, pokojach do ablucji, czy nawet buduarach miał ocieplić wnętrze i stworzyć wrażenie przebywania w bombonierce. Szczególnie lubiano ten sposób wystroju w tzw. kobiecych pokojach. Pasił do dam jak z delikatnej porcelany, kruchych i eterycznych piękności o taliach osy, pachnących tuberozą i fiołkami, których pracą była głównie tresura służby i uczestnictwo w życiu towarzyskim. W garderobie troszkę ubraniowych drobiazgów, dodatków niezbędnych damie żyjącej na przełomie wieków XIX i XX - jakieś wachlarze, szale, torebeczki z dżetów. Na wprost wejścia uchylone drzwi do pokoju kąpielowego - niestety brak możliwości dokładnego obejrzenia pomieszczenia. Zwiedzającemu ma wystarczyć jedynie rzut oka w kierunku łazienki.
"Dyskretne" drzwi łączyły garderobę i łazienkę z sypialnią pani. Wystrój tego pomieszczenia to jest utrzymany, he, he, w stylu "ludwikowskim" - tzn. reprezentowane są niemal wszystkie style w meblarstwie nazwane na cześć królów francuskich o imieniu Ludwik ( tylko Ludwik XIV się nie załapał, za ciężki styl do pańciowej sypialni ). Tapeta jednak w żaden sposób nie nawiązuje do francuskich, ludwiczanych klimatów - to zaprojektowana przez J. H. Dearle w 1887 lub 1888 roku tapeta z irysami, wyprodukowana przez William Morris & Co. . Czysty angielski Arts and Crafts, powoli zapadający zmierzch epoki wiktoriańskiej. Do tej angielszczyzny naściennej najbardziej pasuje tapicerowane łóżko ( słodkie gobelinkowanie w złotych ramach ) i ustawione na przyłóżkowym stoliczku bibelociki. Co prawda mam wrażenie że lampa z wizerunkiem elfa z owego stoliczka to jakieś późne międzywojnie, ale nikt nie twierdzi że odtwarzane wnętrza to tak 1890 - 1910. Przecież Herbstowie mieszkali w tej willi aż do pierwszych lat II Wojny Światowej, więc nie powinny dziwić przedmioty z lat dwudziestych czy trzydziestych XX wieku. Ten misz - masz na stoliczku tworzony przez secesyjny dzwonek dla służby, jakiś bliżej niezidentyfikowany paterkopodobny przedmiot, wspomnianą wyżej lampę ( założę się że elfik to projekt Margaret Tarant albo Cicely Mary Barker ), komplet do czekolady ma swój urok. Niestety ciężko się nim nacieszyć, sznury oddzielają od raju.
Na toaletkowe radości też tylko można z daleka popatrzeć. A wielka szkoda bo na toaletowe przybory człowiek chętnie by polookał. Niestety może się jedynie domyślać jak wyglądają buteleczki perfum, oprawne w srebro szczotki, czy tam inne akcesoria niezbędne damie z wyższych łódzkich sfer. Ani miniaturek wiszących nad toaletką się nie obejrzy, ani wzoru koronkowej matinki ( koronka klockowa czy gipiura irlandzka - kto to wie, z daleka się nie rozpozna ), jedynie oko można zawiesić na hiszpańskim szalu haftowanym w róże. Jak dla mnie trochę mało sypialnianych ciekawostek. No ale cóż, muzeum w końcu nie jest dla zwiedzających tylko dla pilnującego personelu - zwiedzający ma przemykać w japońskim stylu i nie marudzić. Nic to, trzeba zacisnąć zęby i cieszyć się tym że choć pościółkę w starym stylu można pooglądać. A pościółka pani należycie ozdobna, frymuśna jak na pościel damy z wielkiego świata przystało. Mereżki, roboty kołkowe czyli tzw. file, haft Toledo, angielski, koronka klockowa - przyjemnie popatrzeć i podziękować komu trzeba że dzisiejsza pościel nie wymaga skomplikowanych zabiegów czyszczących - żadnych pruć, prasowań przez zwilżone szmatki, ramowań i krochmaleń. Można też dość dobrze przypatrzeć się biskwitowym i glazurowanym figurkom porcelanowym ustawionym na mebelkach tuż przy wejściu do sypialni. Tematyka osiemnastowieczna, fêtes galantes, zabawy nimf, te klimaty. Porcelana niemiecka, dziewiętnastowieczna więc temacik solidnie opracowany, niemal odpowiednik odnoszącego się do malarstwa terminu zopf ( der Zopf to w języku Niemiaszków peruka z warkoczem , tak nazywano przedstawienia uperukowanych postaci, stylizowanych rokokowo, malowanych w drugiej połowie XIX wieku ). Nad grupą zwaną "Zabawa w ciuciubabkę" wisi wspaniały koszmarek - lustro w tzw. ramie miśnieńskiej ( takie ramy nie koniecznie produkowane były w Meissen ). Z sypialni pani udajemy się do buduaru, pokoju w którym przyjmowało się najbliższe przyjaciółki ( a bardziej występne panie typu Lucy Zuker przyjmowały kochasi ).
"Buduar był urządzony z takim przepychem, że nawet w mieście pełnym najwspanialszych mieszkań, takim jak Łódź, mógł jeszcze wyrwać okrzyk zdziwienia. Ściany były obciągnięte w żółty, o gorącym tonie jedwab, po którym rozrzucone bardzo artystycznie gałęzie bzów czerwonofioletowych, nakładanych grubym haftem. Przez całą długość jednej ściany stała wielka i szeroka sofa pod baldachimem żółtym w zielone pasy, udrapowanym w formie namiotu i podtrzymywanym przez złote halabardy. U szczytu, pod namiotem, lampa ze szkieł żółtych, rubinowych i zielonych rozrzucała dziwnie omdlewające światło. - Handełesy - szepnął z jakąś zawistną nieomal pogardą, zirytowany tym przepychem, ale pomimo to rozglądał się ciekawie; dziwaczne, kosztowne sprzęty o formach wschodnio-japońskich były bezładnie nagromadzone i stosunkowo do wielkości pokoju w nadmiernej ilości. Stosy poduszek jedwabnych o jaskrawych barwach chińskich leżały porozrzucane po sofie i białym dywanie i odcinały się ostrymi plamami jakby farb porozlewanych. Zapach ambry i violettes de Perse pomieszany z różami rozwłóczył się po pokoju. Na jednej ze ścian błyszczała masa broni wschodnich, bardzo kosztownych, ułożona dookoła wielkiej, okrągłej tarczy saraceńskiej, stalowej, nabijanej złotem i tak wypolerowanej, że w tym świetle przyćmionym skrzyła się i promieniowała złotymi ozdobami i rzędami rubinów, i bladych ametystów, jakimi obrzeże jej było wysadzone. W jednym rogu, na tle olbrzymiego wachlarza z pawich piór, stał cały wyzłocony posążek Buddy, z podwiniętymi nogami, w postawie kontemplacyjnej. W drugim rogu stała wielka żardinierka japońska z brązu, podtrzymywana przez złote smoki, pełna kwitnących, białych jak śnieg azalij."
Tyle pan Władysław. Buduar w willi Herbsta na pewno nie jest zbiorkiem orientalnych gadżetów. Mamy tutaj komplecik mebli pofabrykanckich krytych pluszem, na ścianie obrazy pędzla Jana Stanisławskiego i Leona Hirszenberga, których oczywiście nie zobaczymy bo nie po to je w tym muzeum wystawiają, he, he. Szczęśliwie blisko wejścia i sznurów, w rogu pokoju stoi świetny secesyjny piec, choćby dla niego warto zajrzeć do buduaru. W tym wypadku człowiek nie musi stosować wymyślnych akrobatycznych figur żeby ów piecyk porządnie obejrzeć. To jest urządzenie grzewcze które na mojej liście piecowych przebojów z willi Herbstów plasuje się na zaszczytnej drugiej pozycji ( wyprzedzają ten ceramiczny cud tylko piece z Salonu Lustrzanego, podium zamyka piec z Salonu Myśliwskiego, niestety niesfocony z powodu słabości mojego sprzętu fotkjującego ). Na piecu pochodzącym ponoć z samego Berlina, ustawiona tzw. czysta secesja czyli paterka z całkiem niesecesyjnie cycatą syreną i nawiązujące do XVIII -wiecznych klimatów porcelanowe wazki. Podobnie jak w sypialni pani buduar jest skrzyżowaniem stylu "ludwiczkowego" ze stylem Art Nouveau. Ten ostatni wyziera z samego pokoju - stiuków na suficie, pieca.
Mebelki pofabrykanckie insza inszość - "ludwiczkowe" biurko i serwantka ale meble do siedzenia to klasyczne "wiktorianki". Takie obijane pluszem i atłasem mebelki to był wymysł brytyjskich stolarzy. Najpierw tak solidnie zatapicerowane meble podbiły Francję czasów drugiego cesarstwa, a w ostatniej ćwierci XIX wieku całą Europę z przyległościami ( znaczy kolonie mam na myśli ) . Absolutny hicior wykańczany frędzlami czy tam inną pasmanterią. Na biurku fotografia Leona Herbsta ( panie Herbstowe raczej nie działały w stylu lubieżnej Lucy, to znaczy nic nam o tym nie wiadomo by fotografie panów Herbstów lądowały czasem w szufladzie lub były odwracane do ściany ), srebrne puzderko na biżuterię i buduarowa lektura - francuskie romanse z końca XIX wieku. Ja tam zawsze podczas w muzealnych wizyt w starych wnętrzach bezczelnie wyobrażam sobie żywoty ludzi w nich kiedyś mieszkających. Szczerze pisząc to ten buduar u Herbstów jest jak dla mnie bardzo grzeczny i mało buduarowy. No ale po lekturze Reymonta czy Zoli to po każdym oglądanym buduarze człowiek spodziewa się skrzyżowania XIX - wiecznego kiczyku ze świetną sztuką i miazmatów rozpusty owiniętych w woń perskich róż czy tam innych tuberoz. A tu grzeczniutko i milutko - waza stojąca nieopodal biurka ma na brzuścu wizerunek ponętnej dziewoi, ale w serwantce tylko urocze zwierzątka, żadnych porcelanowych kochanków czy orientalnej perwersji z kości słoniowej. Mieszczańsko! Jednak przyglądam się z wielką przyjemnością serwantkowej porcelanie, w moich klimatach takie figurki ( mam słabość do porcelanowych wyrobów kopenhaskich i kopenhaskopodobnych ).
Apartamentu pana domu i tzw. Salonu Rodzinnego nie udało mi się sfocić. Pokój pana utrzymany w brązach z tych ciemnych w ogóle nie dawał żadnej szansy mojemu aparatowi ( podobna sytuacja jak w przypadku znajdujących się na parterze pomieszczeń Gabinetu i Salonu Myśliwskiego ). Szkoda, bo pokój pana empirowy ( co prawda jest też komplet mebli w stylu Biedermeier ) z całkiem miłym dla oka wystrojem, choć ciężkawym. Zastanawiałam się jak to można było żyć w takim ciemnym otoczeniu ale przypomniałam sobie że to jest właściwie tylko sypialnia, a panowie tego domu prowadzili bardzo aktywne życie, więc może im ten ciemny pokój mógł przynosić wytchnienie. Coś jak zamknięcie się w szafie po całodniowym przebywaniu wśród zgiełku fabryki, jasno oświetlonych kantorów i biur, lśniących migotań salonów własnych i cudzych. Na ścianie tej sypialni bardzo dobre malarstwo, niestety tradycyjnie trudne do obejrzenia ( sznury i półmrok - zabójcza kombinacja dla zwiedzającego muzeum ). W Salonie Rodzinnym jest nieco jaśniej, da się dość dobrze przypatrzeć meblom w stylu empire. Wystrój eklektyczny ale ponoć z przewagą stylu Ludwika Filipa ( co jakoś mi się nie widzi, ale może ślepa jestem ). Na górze też się muzykowało, jest sprzęt grający ( instrument i nie tylko ). Pokój do wspólnych rodzinnych posiedzeń, podwieczorkowania, przedpołudniowej kawy, muzycznych ćwiczeń dzieci. Dużo rodzinnych fotografii Herbstów i Scheiblerów, mały prywatny światek. W Bibliotece poszło mi już lepiej z foceniem, nie wiem dlaczego bo pokój też z tych ciemnawych. Kiedyś było jeszcze ciemniej bo ten pokój wybity był brązowym aksamitem, teraz na ścianach oliwkowo - białe barwy. Wystrój eklektyczny ze wskazaniem na inspiracje renesansem ( głównie za sprawą kompletu mebli ). W tym pokoju znajduje się kolejny niezły piec, choć nie aż tak urodny jak te z "pierwszej trójki". Niemal wszyscy zwiedzający zawieszają oczy na portrecie pani Sternbergowej, pędzla Leonarda Winterowskiego. Nie jest to żadne wybitne dzieło ale w jakiś tajemniczy sposób ten portret z lat dwudziestych XX wieku tak współgra z biblioteką że zdaje się być czymś znacznie bardziej ciekawym niż konwencjonalny portret salonowy, jakich powstawały tysiące.
Pokój Babci i Pokój Panienki znajdują się w wydzielonej podwyższeniem poziomu strefie ( pewnikiem ma to związek z wysokością znajdującego się pod nimi Salonu Lustrzanego ). Pokój Babci też ma wystrój eklektyczny, jednak tu rzeczywiście czuć ducha stylu Ludwika Filipa. Może to za sprawą komody czy niciaka utrzymanych w tym stylu, ciepełko domowe związane ze stoliczkami do robót kojarzy mi się zawsze z łagodnymi krzywiznami stylu Ludwika Filipa czy stylu Biedermeier. Jakimś cudem całe wnętrze robi się dla mnie filipo - ludwikowskie czy biedermeierowskie. Ściany pokoju pokryto tapetą w najsłodsze różyczkowe bukieciki, na komódce bibeloty z rozkosznym buldożkiem z porcelany w charakterze głównej atrakcji. Za parawanem nie mniej atrakcyjne krzesełko z obitym pluszykiem siedzeniem z dziurą i ustawionym pod nią nocnikiem. Pani starsza w końcu nie dygała za każdą potrzebą do oddalonej ubikacji. Nocniki były w powszechnym użyciu, normalnie standardowe wyposażenie prywatnych pokoi. Nam przyzwyczajonym do waterclosetów może się to wydawać coś mało higieniczne, no i w ogóle ten...tego.... ( taaa, zapachy tuberozy i innych fiołków ), ale sto lat temu własny nocnik był przedmiotem świadczącym o pewnym materialnym statusie jego właściciela. Nie wszyscy mieli nocniki, kiepska sytuacja skazywała człowieka na wspólne wiaderko na ten przykład, które opróżniano rankiem i wieczorem do dołu kloacznego poza budynkiem mieszkalnym. Takie były realia życia większości łodzian, w Pokoju Babci w willi Herbstów mamy XIX - wieczny luksus nocnikowo - ubikacyjny, dyskretnie ukryty za parawanem.
Pokój Panienki ma swoją smutną historię, mieszkała w nim Anna Maria, zmarła w wieku dziesięciu lat córka Matyldy i Edwarda. Trochę nam się dziś wydaje nie do uwierzenia że to dziecko wychowywane w bardzo dobrych warunkach, w jednym z najbogatszych łódzkich domów zmarło na gruźlicę, chorobę która dziesiątkowała dzieci biedoty. Rozpuszczeni dostępem do antybiotyków zapominamy że podłapanie gruźlicy w XIX wieku oznaczało dokładnie to samo co stwierdzenie choroby nowotworowej w połowie XX wieku. Jak już się zaraziłeś to szanse były marne. Gruźlicę leczono w XIX wieku dokładnie tak jak raka w połowie wieku XX - z prawie żadnym skutkiem ( dziś przeżywalność z chorobą nowotworową powyżej pięciu lat dotyczy znacznie większego odsetka pacjentów, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku diagnoza nowotwór złośliwy był to praktycznie wyrok ). Nie wiadomo jak Anna Maria się zaraziła, ale w świecie gdzie ludzie nie mieli dostępu do bieżącej wody zarazić się gruźlicą nie było rzeczą trudną. Zrobiono dla niej wszystko co mogła zrobić ówczesna medycyna, czyli o wiele za mało, dziecko zmarło w 1899 roku. Rodzina ufundowała szpital jej imienia dla dzieci chorych na gruźlicę, dzisiejszy szpital Korczaka ( choć do dziś łodzianie używają i pierwszej nazwy - szpital Anny Marii, podobnie jak na ulicę Struga do dziś mówią ulica Andrzeja ). Organizowano też wyjazdy kolonijne do rejonów z "lepszym powietrzem", ta dobroczynność kolonijna dotyczyła głównie dzieci robotników zatrudnionych w fabrykach Scheiblerów i Herbstów.
Dobra, przechodzimy od dawnej lokatorki do pokoju. Kiedyś na ścianach tego pomieszczenia była niebieska tapeta w białe kwiatki w stylu berlińskiej secesji, dziś ściany pokrywa słynna "Pimpernel" autorstwa Williama Morrisa. Tapeta zaprojektowana w roku 1876, została wykorzystana przez Morrisa w jego własnej jadalni w Kelmscott House w Hammersmith w Londynie. Tajemniczy pimpernel to nic innego jak kurzyślad polny Anagallis arvensis, pospolita roślinka, chwaścik z pól. Tak, tak, nazwa tapety nie ma nic wspólnego z wielkimi kielichami kwiatowymi, których uroda natychmiast rzuca się w oczy, pimpernel to ten malutki kwiatek o pięciu płatkach robiący tło. Przewrotny był ten pan Morris. Tak szczerze pisząc nie jestem pewna czy wybór tej tapety do tego akurat pokoju był strzałem w dziesiątkę. Mnie jakoś bardziej pasiły tam te berlińskie klimaty, to w końcu pokój dziewczynki, pełen lekkich secesyjnych mebelków - dość ciężka tapeta Morrisa klimatu nie buduje. Jakby było mało tego że ciężkawo to jeszcze ciemnawo się zrobiło, ten pokój o oknach wychodzących na zachód wcale nie jest słoneczny. W porównaniu z pokojem babci istna ciemnica.
W pokoju jak wspomniałam śliczne secesyjne mebelki, szkiełka Gallé i braci Daum, Lalique, większość tradycyjnie możliwa do podziwiania jedynie przez personel ( no bo to muzeum wnętrz a nie szkła, i nie marudzić! ). Jedyne szkiełko które udało mi się sfocić to Lalique ( na fotce obok ). Na półeczkach książki Bibliothèque rose, przy "higienicznym" metalowym łóżku, na fotelu rozparta porcelanowa lalka. Kolejna lala zaszczyca poduszki ułożone na dywanie. Na biureczku ustawione figurki zwierząt, do pełni szczęścia brakuje tylko domku dla lalek. Prawdziwy pokój dla małej panienki. To metalowe łóżko dlatego było uznawane za higieniczne że można było je dezynfekować, przecierać octem i spirytusem, niszczyć zarazki. Pod koniec XIX wieku takie łóżka zaczęto masowo produkować i ustawiać w dziecinnych pokojach ( i nie tylko dziecinnych ). Niestety w przypadku Anny Marii "higieniczne"łóżko nie zadziałało, gruźlica nie przestraszyła się tej domowej czystości. Dziecko odeszło w ciszy, jak wieść gminna niesie robotnicy z fabrycznego imperium Herbstów i Scheiblerów wyłożyli brukowane jezdnie słomą żeby turkot kół powozów nie zakłócał spokoju umierającej dziewczynki. Fotografia małej Anny Marii wisi na wśród portretów dziewczynek i wróżek, pięknych dam ( czyli przyszłości która przed małą została zamknięta ), w świecie pełnej wdzięku legendy, której częścią ona sama się stała. Kiedy jednak oglądam ten zamarły dawno temu ból, widoczny w tablicach rozmaitych fundacji, pamiątek rodzinnych czy w tym pokoju wypełnionym przez muzealników bodaj najpiękniejszymi przedmiotami w tym muzeum, nie jestem w stanie zapomnieć o jego przyczynie - zmarłym małym dziecku. Tego gruźliczego odchodzenia sprzed ponad stu lat nie jest w stanie przykryć najwdzięczniej urządzony pokój.
Pokój gościnny jest w odróżnieniu od reszty pokoi na pietrze, urządzony w jednym stylu, żadnego eklektyzmu "z elementami", czysta secesja w wiedeńskiej odsłonie. Meble sypialniane czyli łóżka, szafa i komoda zostały wykonane w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku, w jednym z łódzkich zakładów meblarskich, mieszczących się przy ulicy Długiej. Bardzo proste w formie, jednak pięknie intarsjowane i inkrustowane macicą perłową. Czysta przyjemność dla moich oczu. Malutka salonowa kanapka z fotelikami i stolikiem utrzymana w stylu bardziej bogatej ( znaczy bardziej "roślinnej" ) secesji już tak do mnie nie przemawia, choć przyznaję że liście kasztanowców zaklęte w mebel to fajna sprawa. Na toaletce tzw. komplet higieniczny - dzbanek wstawiony w misę. Taki dzbanek ranną porą był napełniany gorącą wodą przez służbę i goście mogli dokonać porannych ablucji w misie. Nie wiem jaki był stopień dokładności tych obmywań, sadząc z rozmiaru miski to raczej średni. Może ten widoczny na fotce obok szklany pojemnik na pachnidło ( czeskie szkiełko ) był po prostu nieodzowny? Jeszcze jeden ciekawy przedmiot jest widoczny jest na tej fotce - przybornik do golenia ( dar Jerzego Grohmana, potomka łódzkiego rodu fabrykantów ). Koło toaletki stoi rozpakowany kuferek z przyborami toaletowymi - ilość szczotek "do wszystkiego" zaiste imponująca, masa słoiczków nawet nie wiem na jakie kosmetyczne rzeczy przeznaczona, multum przyborów jak dla mnie nieco dziwnie wyglądających. I to wszystko znajdujące się nieopodal tego skromnego kumpleciku toaletowego misa - dzban. Niezbyt duża ilość wody do dyspozycji i mnóstwo narządków do higieny.
Niestety wnętrza rezydencji udostępnione zwiedzającym to jedynie pomieszczenia użytkowane przez właścicieli, nie ma w tym muzeum odtworzonych starych wnętrz przeznaczonych dla służby, kuchni czy wozowni. W dawnych pomieszczeniach gospodarczych urządzane są czasowe wystawy i ma miejsce stała ekspozycja dotycząca historii rodziny Herbstów. Rozumiem potrzeby galeryjne i w ogóle, uważam jednak że choć ślad po dawnych mniej uprzywilejowanych mieszkańcach willi powinien zostać zaznaczony. Ciekawe byłoby dla współczesnych zestawienie dawnych pokoi służby ( czy choćby jednego pokoju ) z wnętrzami zamieszkanymi przez rodzinę. Nasz obraz życia łódzkich fabrykantów byłby bardziej pełny, w tej chwili można odnieść wrażenie że ci ludzie żyli w jakimś oderwaniu od XIX - wiecznej rzeczywistości, enklawie luksusu, która nie miała styczności z resztą świata ( a jak wiemy nie była to prawda, choćby choroba Anny Marii nie pojawiła się znikąd ). Oglądamy piękne pokoje ale nie widzimy tej mniej okazałej strony rezydencji, bez której te "lepsze" wnętrza nie mogłyby funkcjonować. Muzeum wnętrz pofabrykanckich powinno pokazywać nie tylko tę piękniejszą stronę życia mieszkańców Łodzi z przełomu wieków XIX i XX.
↧
Marzec - nareszcie!
Rano w poniedziałek otwieram ślepię i co ja widzę - pełna groza, zima nam powróciła! Szczęśliwie nie w mroźnej i paskudnej wersji, tylko taka lżejsza przyprószona śnieżkiem. Żadnych kretyńskich zasp, trawa spod śniegu widoczna ale gałązki drzew i krzewów po zimowemu urocze. Czym prędzej wylazłam na dwór w celu zapoznania się z tempertaurą ( nasz termometr coś ostatnio się nie spisuje, chyba czas na nowy zakup ) i odetchnęłam z ulgą. Pluchowato, w okolicach zera, żadnych ekscesów. Tak, tak naprawdę głęboki oddech, wielka, wielka ulga - to nie powrót zimy tylko coda, ostatni akord i początek napisu "The End". Można nacieszyć oczy śnieżnym widokiem bez obawy że zima zalegnie nam do połowy kwietnia ( jak to miało miejsce parę lat temu ). Luty znaczy pożegnaliśmy w wielkim stylu, ślicznie ośnieżone drzewa, krzaki róż i nie tylko róż, zaschniołki bylin, zaczynającą kotkowanie wierzbę - wszystko wiosennie nastrojone, zielonawe i napęczniałe a pięknie przez odchodzącą zimę przystrojone. A teraz śnieżek stopnieje, ziemia się napije i wiosenne byliny i cebulaczki dostaną potrzebnej im wilgoci. Wszystko po książkowemu, łagodne przebudzenie wiosny.
Budzę się we wtorek i "Co ja paczę?" - ja "paczę"że śnieg dalej wali z nieba, z topnieniem jest tak że mam burą breję na podwórku a niebo jest szare jak życie chłopo - robotnika za PRL - u. Lecę do kompa, włączam internety, sprawdzam prognozy wróżów od pogody a tam stoi jak byk - owszem będzie coraz piękniej i cudniej, z tym że przez najbliższe dni to jednak do doopy. Taaa, pierwszego marca taki numer! No właśnie, dziś już marzec, kalendarzowo i astronomicznie niby jeszcze zima, dla ogrodujących już jednak przedwiośnie - dziwna pora roku. Rozpoczynanie wegetacji, wiosna tworząca się w zwolnionym tempie, preludium wybuchu zieleni. Przedwiosenność już wisi w powietrzu, niesie się zapach wilgotnej ziemi spod tego śniegu, zaraz, jak tylko wylezie słoneczko da się wyczuć delikatną woń przebiśniegowych dzwonków, świeży zapaszek małych cyklamenowych kwiatków. Potem dojdzie do tej wonnej symfonii cierpki zapach rozwijających się pąków liści brzozy i niestety kocioszczynkowa kompozycja perfumiarska w okolicach bukszpanu ( sam bukszpan pachnie mało ciekawie, a do tego mój jest namiętnie perfumowany przez przychodzące do nas kocurki ). Nic jeszcze nie jest okazałe, wszystko podskórne i ukryte, zawalone ciężkim deszczo śniegiem, a jednak dające się wyczuć, wyśledzić i jednoznacznie opisać - przedwiośnie się zaczęło!
Czuję się jak Muminek, który wyczuł wiosnę zanim zdążyła się ona objawić ( niekumatym polecam cykl książkowy o Muminkach, nie wiadomo dlaczego traktowany jako literatura przeznaczona dla pędraków ).
Koty zdenerwowane tym dziwnym, śnieżnym rozpoczęciem przedwiośnia napadają na kaloryfer kuchenny ( ten najlepszy do śledzenia podwórkowego życia ) i siebie. Ja udaję że robię ważne rzeczy, znaczy coś tam klecę półprawniczego, usiłuję sprzątać ( ciężko mi idzie ) i bezczelnie zastanawiam się pod jakim pretekstem tu by się uwalić i zacząć rozkoszować lekturką albo filmidłami. Grzeszne myśli zakupowe mi się od czasu do czasu w synapsach tworzą, staram się walczyć ale tradycyjnie przeżynam sama z sobą. Powinnam się skoncentrować na czymś bardziej potrzebnym ogrodowi niż takie Glaucidium palmatum czy Anemone pseudo - altaica var. rosea. Co jednak robić kiedy to delikatnie, niezbyt długo kwitnące rośliny skradły mi spokój a długo kwitnące hortensje bukietowe nijak mnie nie ruszają ( macrophylle nie chcą z Alcatrazem współpracować ). Podglądam znajome blogi, Gardenia się znajomkom odbija. Jak sobie obejrzałam parę zdjątek z Gajowego blogiego Ogród i ja to trochę się dziwię że tylko na odbijaniu się skończyło, mogło dojść do womitów. Mamelon i ja w zeszłym roku zaliczyłyśmy podobną wystawę i już wtedy coś czułam przez skórę że to jest absolutnie nie moja bajka. Mamelon wyglądała jakby cytat jej zawisł na ustach - " to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic". Może dobrze że nie uczestniczyłyśmy w części artystycznej bo by było - "Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są", he, he. Stare raszple z nas, ciężko wykrzesać paniom starszym entuzjazm na różne takie projekta. Cudowny tautologiczny zwrocik "doświadczenie znane z autopsji" doskonale obrazuje przyczynę naszego uodpornienia na prezentacje, marketingi i tym podobne wystawowe nieodłączności.
Wystawy nas nudzą ale lubimy szkółkingi i kiermasze. To nie jest tak że tylko rarytety człowieka kuszą, że koniecznie musi być Okaz rzadkospotykanensisżeby człowiek uznał zakupy roślinne za udane. Czasem wystarczy tzw. babowy pierwiosnek czy dziadkowy bodziszek, kupiony gdzieś na targowisku żeby człowiek czuł ten dreszczyk podniecenia, radochę że oto udało mu się zdobyć coś w sam raz dla ogrodu. Na wystawach kiermaszowanie jest takie bardziej hurtowniane, cebule, tzw. hity bylinowe, duże szkółki, którym wypada pokazać ofertę. To co mnie akurat kręci prawie nie występuje, kolekcjonerskie irysowe sprawy w ogóle odpadają w przedbiegach, rarytetki inne niż irysowe to ja też inaczej pozyskuje, babkowo- dziadkowych roślin praktycznie nie ma. A na kiermaszu czy podczas szkółkingu zawsze coś się wynajdzie, ustrzeli i dorwie. Polowanie na rośliny a chadzanie na wystawy ma się do siebie tak jak seks "na dziko" do czytania ogłoszeń zamieszczanych w Monitorze Rządowym o zamykaniu spółek kapitałowych . No spółki się zamykają ale dla mnie nie dzieje się nic. "Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic".
Dzisiejsze fotki przedstawiają mały, marcowo ośnieżony fragment podwórka.
Budzę się we wtorek i "Co ja paczę?" - ja "paczę"że śnieg dalej wali z nieba, z topnieniem jest tak że mam burą breję na podwórku a niebo jest szare jak życie chłopo - robotnika za PRL - u. Lecę do kompa, włączam internety, sprawdzam prognozy wróżów od pogody a tam stoi jak byk - owszem będzie coraz piękniej i cudniej, z tym że przez najbliższe dni to jednak do doopy. Taaa, pierwszego marca taki numer! No właśnie, dziś już marzec, kalendarzowo i astronomicznie niby jeszcze zima, dla ogrodujących już jednak przedwiośnie - dziwna pora roku. Rozpoczynanie wegetacji, wiosna tworząca się w zwolnionym tempie, preludium wybuchu zieleni. Przedwiosenność już wisi w powietrzu, niesie się zapach wilgotnej ziemi spod tego śniegu, zaraz, jak tylko wylezie słoneczko da się wyczuć delikatną woń przebiśniegowych dzwonków, świeży zapaszek małych cyklamenowych kwiatków. Potem dojdzie do tej wonnej symfonii cierpki zapach rozwijających się pąków liści brzozy i niestety kocioszczynkowa kompozycja perfumiarska w okolicach bukszpanu ( sam bukszpan pachnie mało ciekawie, a do tego mój jest namiętnie perfumowany przez przychodzące do nas kocurki ). Nic jeszcze nie jest okazałe, wszystko podskórne i ukryte, zawalone ciężkim deszczo śniegiem, a jednak dające się wyczuć, wyśledzić i jednoznacznie opisać - przedwiośnie się zaczęło!
Czuję się jak Muminek, który wyczuł wiosnę zanim zdążyła się ona objawić ( niekumatym polecam cykl książkowy o Muminkach, nie wiadomo dlaczego traktowany jako literatura przeznaczona dla pędraków ).
Koty zdenerwowane tym dziwnym, śnieżnym rozpoczęciem przedwiośnia napadają na kaloryfer kuchenny ( ten najlepszy do śledzenia podwórkowego życia ) i siebie. Ja udaję że robię ważne rzeczy, znaczy coś tam klecę półprawniczego, usiłuję sprzątać ( ciężko mi idzie ) i bezczelnie zastanawiam się pod jakim pretekstem tu by się uwalić i zacząć rozkoszować lekturką albo filmidłami. Grzeszne myśli zakupowe mi się od czasu do czasu w synapsach tworzą, staram się walczyć ale tradycyjnie przeżynam sama z sobą. Powinnam się skoncentrować na czymś bardziej potrzebnym ogrodowi niż takie Glaucidium palmatum czy Anemone pseudo - altaica var. rosea. Co jednak robić kiedy to delikatnie, niezbyt długo kwitnące rośliny skradły mi spokój a długo kwitnące hortensje bukietowe nijak mnie nie ruszają ( macrophylle nie chcą z Alcatrazem współpracować ). Podglądam znajome blogi, Gardenia się znajomkom odbija. Jak sobie obejrzałam parę zdjątek z Gajowego blogiego Ogród i ja to trochę się dziwię że tylko na odbijaniu się skończyło, mogło dojść do womitów. Mamelon i ja w zeszłym roku zaliczyłyśmy podobną wystawę i już wtedy coś czułam przez skórę że to jest absolutnie nie moja bajka. Mamelon wyglądała jakby cytat jej zawisł na ustach - " to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic". Może dobrze że nie uczestniczyłyśmy w części artystycznej bo by było - "Dialogi niedobre... Bardzo niedobre dialogi są", he, he. Stare raszple z nas, ciężko wykrzesać paniom starszym entuzjazm na różne takie projekta. Cudowny tautologiczny zwrocik "doświadczenie znane z autopsji" doskonale obrazuje przyczynę naszego uodpornienia na prezentacje, marketingi i tym podobne wystawowe nieodłączności.
Wystawy nas nudzą ale lubimy szkółkingi i kiermasze. To nie jest tak że tylko rarytety człowieka kuszą, że koniecznie musi być Okaz rzadkospotykanensisżeby człowiek uznał zakupy roślinne za udane. Czasem wystarczy tzw. babowy pierwiosnek czy dziadkowy bodziszek, kupiony gdzieś na targowisku żeby człowiek czuł ten dreszczyk podniecenia, radochę że oto udało mu się zdobyć coś w sam raz dla ogrodu. Na wystawach kiermaszowanie jest takie bardziej hurtowniane, cebule, tzw. hity bylinowe, duże szkółki, którym wypada pokazać ofertę. To co mnie akurat kręci prawie nie występuje, kolekcjonerskie irysowe sprawy w ogóle odpadają w przedbiegach, rarytetki inne niż irysowe to ja też inaczej pozyskuje, babkowo- dziadkowych roślin praktycznie nie ma. A na kiermaszu czy podczas szkółkingu zawsze coś się wynajdzie, ustrzeli i dorwie. Polowanie na rośliny a chadzanie na wystawy ma się do siebie tak jak seks "na dziko" do czytania ogłoszeń zamieszczanych w Monitorze Rządowym o zamykaniu spółek kapitałowych . No spółki się zamykają ale dla mnie nie dzieje się nic. "Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic".
Dzisiejsze fotki przedstawiają mały, marcowo ośnieżony fragment podwórka.
↧
Sasanki - królowe kwietnia
No tak, marzec dopiero zawitał a ja tu proszę o roślinach mających swoje pięć minut w kwietniu. Tylko że jak przyjdzie kwiecień to ja będę urobiona po pachy, sasanki będę obrabiała w ogrodzie i raczej nie przewiduję pisania długich postów. Teraz mam więcej czasu bo w Alcatrazie zalega jeszcze śnieg. Cni mi się też za naszym głąbowatym Dżizaasem, który liściki do mnie śle tym swoim sromofonem głównie wtedy, kiedy czas rachunki dżizaasowe płacić. A poza tym oglądanie zdjęć fioletowo - purpurowo kwitnących roślin dobrze mi robi ( Dżizaas uwielbia kwiaty w tych kolorach, stroi się też w takowe barwy ).
Sasanki w Alcatrazie to ja chciałam mieć od zawsze. Mechate kwiatki, kocio miłe, w barwach które bardzo mi paszą. W dodatku w uprawie niemal bezproblemowe, znaczy Alcatraz pokochał je od pierwszego sadzenia. Po kiepsko zakończonej przygodzie z wysiewem nasion na pokojowym parapecie, kupiłam moją pierwszą "sadzonkową" sasankę na jakimś przypadkowym kiermaszu. Jak dziś pamiętam, jednego zeta pięćdziesiąt groszy za nią zapłaciłam. Malutkie toto było, roślinka z jednym kwiatkiem w kolorze zdechławego fioleciku o średnim nasyceniu. Testowo posadzona w okolicach mojej pierwszej rabaty irysowej, wrażenie zrobiła po dwóch latach od zasiedlenia stanowiska. Zakwitła pięknie wybarwionymi kwiatami o ciepłej, śliwkowej nucie. Wtedy uznałam że sasanki i Alcatraz będą ze sobą współpracowały i postanowiłam dosadzić większą ilość tych "milaćków". Szybko się okazało że nie muszę kupować sasanek o kwiatach w kolorze zbliżonym do śliweczki, na rabacie pojawiło się sporo koperkowatych liści i dotarło do mnie że nie ma już więcej potrzeby przeprowadzać eksperymentów z parapetowym wysiewem sasanek. Po prostu sasanki naturalnie zasiedlą Alcatraz.
Jak już zapewniłam sobie sasankę podstawową w masie, moje chciejstwo rozpełzło się na sasanki w różnych barwach ( były to czasy kiedy odmianowe sasanki nie były tak powszechnie dostępne ). Kombinowałam żeby zdobyć choć jeden egzemplarz rośliny kwitnącej w innym niż śliwkowy kolorze, czując że pszczółki i Alcatraz wykonają plan osiedlenia różnobarwnych sasanek ( przeczucia okazały się prorocze ). Kolejna sasanka ( ta ze zdjątka obok ) nie miała co prawda zupełnie innej barwy ale kwitła kwiatami w kolorze najciemniejszego sasankowego fioletu. Pochodzenie miała babo - rynkowe i nie wydawała mi się jakoś strasznie cymesowata. No, do czasu kiedy nie porównałam jej z kwiatów z kwiatami poprzedniczki i jej dzieci. To jednak była insza inszość. Odkryłam wówczas że nie tylko kolorem kwiatów sasanki się między sobą różnią, różny mają też kształt płatków. Byłam jeszcze na tyle świeżym ogrodnikiem że używanie słowa "papagenka" w odniesieniu do sasanki w ogóle nic mi nie mówiło. Jednak im dalej w las tym więcej drzew, dokupując coraz to nowe sasanki zaczęłam je solidniej poznawać. Okazało się że to wcale nie jest tak zwykła roślina jak mi się zdawało.
Po pierwsze już sama sasanka pospolita Pulsatilla vulgaris nie jest znaczy taka vulgaris. Po drugie nie dlatego że teraz jest zamieniona w Anemone vulgaris ( zabić systematyków, bez litości ). Po trzecie wcale nie występuje pospolicie. Gatunek jest naszą rodzimą byliną, ponoć jej naturalne stanowiska zachowały się jeszcze tylko na Lubelszczyźnie. Sasanka to roślina obrzeża suchych lasów ( borów sosnowych ) i nie mniej suchych łąk. Moja pierwsza sasanka była zametkowana jako gatunek, sasanka pospolita, druga była mieszańcem ogrodowym, czymś co oznaczało się "po acińsku" Pulsatilla x hybrida a dziś powinno na zdrowy rozum oznaczać jako Anemone x hybrida ( taaa, już widzę to zawilcowo - sasankowe zamieszanie ). To mieszańce ogrodowe najczęściej zasiedlają nasze rabaty, gatunki uprawia niewiele osób - głównie zakręceni alpinaryjnie. Chyba najbardziej popularnym gatunkiem w uprawie oprócz sasanki pospolitej jest sasanka alpejska, obecnie nazywana Anemone alpina ( dawniej było Pulsatilla alpina albo Pulsatilla alba ). To występująca w naszych górach biało kwitnąca bylina, zakwita w tzw. normalno - ogrodowych warunkach wcześniej niż krewniaczki z nizin, w środowisku naturalnym kwitnie dopiero w maju ( w wyższych partiach gór nawet w czerwcu ). Od sasanki pospolitej i mieszańców ogrodowych różni się troszkę niższym wzrostem i upodobaniami glebowymi. Sasanka alpejska kocha próchniczą glebę, czyli do szczęścia kwaśnawo musi mieć w korzonkach.
Inne gatunki sasanek wolą podłoże z większą zawartością wapna, tak jak pospolita i ogrodowe krewniaczki. Sasanka łąkowa Anemone pratensis o zwisających, ciemnych i dzwonkowatych kwiatach, sasanka otwarta Anemone patens ( gatunek tak zmienny pod względem ilości, szerokości i barwy płatków kwiatów że powinien nosić nazwę matki "papagenek" ), sasanka wiosenna Anemone vernalis ( ten gatunek wytwarza czasem białe kwiaty ) kwitną mniej więcej w tym samym czasie i bardzo łatwo krzyżują się ze sobą. No to już wiecie skąd pochodzą ogrodowe sasanki. Dla porządku i spokojności sumienia, a także dlatego że alpinaryjnym też się coś od życia należy wspomnę jeszcze sasankę słowacką Anemone slavica i jej podgatunek o jaśniejszych kwiatach Anemone slavica ssp. wahlenbergii. Obie sasanki słowackie z tych bardzo zagrożonych i rarytetnych, ich nasiona przechowują różne instytucje powołane do zapewnienia przetrwania gatunków. Te wszystkie wymienione tu gatunki to są sasanki występujące w naszym kraju i w ogóle w środkowej Europie, ale na naszym kawałku globu świat sasankowy się nie kończy. Na skalniakach trafiają się sasanki pochodzące z Kaukazu czy Albanii.
Sama posiadałam coś co się nazywało Anemone albana i co niestety nie zdzierżyło długo zalegającego śniegu. Szkoda bo ładne było, żółtawo - oliwkowe płatki miało. Niestety sasanka z tych wrażliwych, bardzo przepuszczalnej gleby potrzebuje w naszych warunkach klimatycznych. Ponoć podobna jazda jest z sasanką Anemone alpina ssp. apiifolia, sasanka Pulsatilla alpina ssp.alpina za to tak rzadka że mało co wiadomo, poza tym że w przeciwieństwie do innych alpejek kocha wapienne podłoże. Ale przejdźmy do tych mniej wymagających sasanek ogrodowych. Nie wiem dlaczego wszystkie sasanki rosnące w ogrodach jak leci zalicza się do sasanek pospolitych. No rozumiem że jakoś "po acinie" trzeba je zaznaczyć ale coś mi się wierzyć nie chce że te wszystkie czerwone dzwonki, strzępiaste różyki to selekty Anemone vulgaris. Taka jakaś niedowierzająca się ostatnio zrobiłam. Strzępiasto płatkowe sasanki zalicza się do grupy Anemone vulgaris ssp. grandis'Papageno' ale coś mi się wydaje że nie wszystkie "papagenki" w moim ogrodzie są tego... ten....vulgaris. Myślę że całkiem sporo mam mieszańców. Badań cytogenetycznych nie zamierzam przeprowadzać i w ogóle konia z rzędem temu kto odważy się na oko rozpoznawać jakie to sasanki mu w ogrodzie porastają. Nie jest to proste nawet w tym wypadku jak kwiat ma jeno sześć płatków i "zwyczajną" fioletową barwę. A już te wszystkie 'Rubra' czy 'Alba' mogą być czymś innym niż to się wydaje.
Kiedy zorientowałam się że sasankowanie wyczynowe przerasta moje możliwości poznawsze spokojnie sobie odpuściłam. Po co się stresować systematyką, lepiej selekcjonować urodne siewki, kupować nowe, nieznane Alcatrazowi kombinacje barwne, cieszyć się wyglądem kwiatów. Teraz trochę o uprawie. Moje sasanki od czasu do czasu dopieszczam dolomitem i raz na ładnych parę lat traktuję szpadlem. Kiedy kępa zaczyna słabiej kwitnąć to znak że czas na szpadelek, książkowo to najlepiej robić to w sierpniu ale u mnie takie akcje mają największe szansę powodzenia kiedy przeprowadzam je zaraz po kwitnieniu ( rośliny traktowane szpadelkiem pozbawiane są nasienników ). Podział kęp nie jest wcale taki prosty jak się wydaje, w przypadku "papagenek" często zawodzi - roślina niespodziewanie zamiera ( w ogóle "papagenki" są słabsze od sasanek o niepostrzępionych płatkach, po zimie 2012 roku niektóre z moich "papagenek" się nie obudziły - a niby sasanka mrozoodporna ). Sadzonkowanie z szyjką korzeniową też nie jest łatwe, tylko raz mi się udała taka sztuka ( pończoszenie sasanki czyli ubieranie kwiatów w cienkie nylonowe skarpetki, żeby pszczoły się do nich nie dorwały i nasiona powielały cechy rośliny matecznej nie zdało egzaminu - sasanka "życzeniowa" dla Papi została pobrana po kwitnieniu i jakoś poszło ).
Sasanki kochają glebę lekką, na glinie i cięższych glebach korzonki im zagniwają i źle i szybko sasankowanie się kończy. Przepuszczalna gleba to połowa sukcesu w uprawie sasanek. Druga połowa niezbędna dla spektakularnych wynikow uprawy to słoneczko. Sasanki znoszą półcień ale najpiękniej kwitną w pełnym słońcu. Od biedy może być stanowisko w okolicy drzew, które późno w kwietniu wytwarzają liście ale nie może to być tzw. bliska okolica ( letni cień rzucany przez liście to nie jest to co sasanki lubią najbardziej, a jak się trafi mokre lato to sasanka może na takim stanowisku źle się rozwijać, że się tak eufemistycznie wyrażę ). Dolomitowanie przeprowadzane raz na jakiś czas bardzo takim zwykłym ogrodowym sasankom służy, jak pisałam traktuję moje "milaćki" dolomitem i rzeczywiście kępy szybciej robią się wielokwiatowe. Oczywiście bez przesady z tymi dobrutkami, kota można zagłaskać - ja na bardzo, bardzo dużą kępę tak z dwie łyżki dolomitu najwyżej wymieszanego z kompostem. Sasanki nie potrzebują właściwie niczego więcej, bez sensu jest dokarmianie rośliny która nie potrzebuje papu. Piszę to tak dla początkujących ogrodników, którzy sądzą że jak solidnie nawiozą to dopiero wtedy jest kwieciszcze jak marzenie. Sasankom solidnym nawożeniem, szczególnie chemicznym, to można zrobić krzywdę. Gnojowica krowia też zrobi gugu, jak już dawać to minimalnie wysuszonego nawozu ( podkreślam to minimalnie ) razem z kompostem i to naprawdę bardzo, bardzo rzadko.
W Alcatrazie sasankom nie obcina się pędów po przekwitnięciu kwiatów, nasiona sasanek "ubrane" w długie włoski są tak urodne że sasanki cieszą moje oczy jeszcze w maju. Poza tym dzięki takiej polityce w ogrodzie pojawiają się co roku siewki, niektóre z nich mają naprawdę piękne kwiaty ( kwitną zazwyczaj w drugim sezonie po ich przyuważeniu, a ponieważ ja ślepawa jestem i widze tylko dość duże rośliny to mi tak wychodzi że w ogrodzie to jest właściwie ich trzeci sezon ). Sasanki powoli wypełzają z Alcatrazu na podwórko, w zeszłym roku przywlokłam na podwórkowe ziemie pierwsze kępy z podziału. Zaczęłam od wsadzenia takiej "zwyczajnej" sasanki w okolicy przyszłej żwirowej, zobaczę czy obudzi się wiosną. Jak się uda to zacznę przenosić siewki zauważone w zeszłym roku. Sasanki będą miały do towarzystwa esdebięta, posadzone przed nimi ( kwitnące iryski SDB na tle puchatych nasienników sasanek + czosnek karatawski - taką mam obecnie koncepcję nasadzeniową ). Zobaczymy jak mi te nasadzenia wyjdą, czasem koncepcja niby przemyślana a real zaskakuje, bo diabeł tkwi w szczegółach. Pożywiom, uwidim. Do sasankowania jeszcze cały miesiąc został, jakoś doczekam.
A teraz dowód na to że posiadałam sasankę albańską .Miałam wizję mnóstwa malutkich dzwonków w odcieniach kremowo - oliwkowych, a skończyło się na jednym kwiatku. Jako uprawiacz rarytetnych roślin alpinaryjnych totalnie się nie sprawdziłam, chyba już zostanę przy moich sasankowych zwykłościach.
Sasanki w Alcatrazie to ja chciałam mieć od zawsze. Mechate kwiatki, kocio miłe, w barwach które bardzo mi paszą. W dodatku w uprawie niemal bezproblemowe, znaczy Alcatraz pokochał je od pierwszego sadzenia. Po kiepsko zakończonej przygodzie z wysiewem nasion na pokojowym parapecie, kupiłam moją pierwszą "sadzonkową" sasankę na jakimś przypadkowym kiermaszu. Jak dziś pamiętam, jednego zeta pięćdziesiąt groszy za nią zapłaciłam. Malutkie toto było, roślinka z jednym kwiatkiem w kolorze zdechławego fioleciku o średnim nasyceniu. Testowo posadzona w okolicach mojej pierwszej rabaty irysowej, wrażenie zrobiła po dwóch latach od zasiedlenia stanowiska. Zakwitła pięknie wybarwionymi kwiatami o ciepłej, śliwkowej nucie. Wtedy uznałam że sasanki i Alcatraz będą ze sobą współpracowały i postanowiłam dosadzić większą ilość tych "milaćków". Szybko się okazało że nie muszę kupować sasanek o kwiatach w kolorze zbliżonym do śliweczki, na rabacie pojawiło się sporo koperkowatych liści i dotarło do mnie że nie ma już więcej potrzeby przeprowadzać eksperymentów z parapetowym wysiewem sasanek. Po prostu sasanki naturalnie zasiedlą Alcatraz.
Jak już zapewniłam sobie sasankę podstawową w masie, moje chciejstwo rozpełzło się na sasanki w różnych barwach ( były to czasy kiedy odmianowe sasanki nie były tak powszechnie dostępne ). Kombinowałam żeby zdobyć choć jeden egzemplarz rośliny kwitnącej w innym niż śliwkowy kolorze, czując że pszczółki i Alcatraz wykonają plan osiedlenia różnobarwnych sasanek ( przeczucia okazały się prorocze ). Kolejna sasanka ( ta ze zdjątka obok ) nie miała co prawda zupełnie innej barwy ale kwitła kwiatami w kolorze najciemniejszego sasankowego fioletu. Pochodzenie miała babo - rynkowe i nie wydawała mi się jakoś strasznie cymesowata. No, do czasu kiedy nie porównałam jej z kwiatów z kwiatami poprzedniczki i jej dzieci. To jednak była insza inszość. Odkryłam wówczas że nie tylko kolorem kwiatów sasanki się między sobą różnią, różny mają też kształt płatków. Byłam jeszcze na tyle świeżym ogrodnikiem że używanie słowa "papagenka" w odniesieniu do sasanki w ogóle nic mi nie mówiło. Jednak im dalej w las tym więcej drzew, dokupując coraz to nowe sasanki zaczęłam je solidniej poznawać. Okazało się że to wcale nie jest tak zwykła roślina jak mi się zdawało.
Po pierwsze już sama sasanka pospolita Pulsatilla vulgaris nie jest znaczy taka vulgaris. Po drugie nie dlatego że teraz jest zamieniona w Anemone vulgaris ( zabić systematyków, bez litości ). Po trzecie wcale nie występuje pospolicie. Gatunek jest naszą rodzimą byliną, ponoć jej naturalne stanowiska zachowały się jeszcze tylko na Lubelszczyźnie. Sasanka to roślina obrzeża suchych lasów ( borów sosnowych ) i nie mniej suchych łąk. Moja pierwsza sasanka była zametkowana jako gatunek, sasanka pospolita, druga była mieszańcem ogrodowym, czymś co oznaczało się "po acińsku" Pulsatilla x hybrida a dziś powinno na zdrowy rozum oznaczać jako Anemone x hybrida ( taaa, już widzę to zawilcowo - sasankowe zamieszanie ). To mieszańce ogrodowe najczęściej zasiedlają nasze rabaty, gatunki uprawia niewiele osób - głównie zakręceni alpinaryjnie. Chyba najbardziej popularnym gatunkiem w uprawie oprócz sasanki pospolitej jest sasanka alpejska, obecnie nazywana Anemone alpina ( dawniej było Pulsatilla alpina albo Pulsatilla alba ). To występująca w naszych górach biało kwitnąca bylina, zakwita w tzw. normalno - ogrodowych warunkach wcześniej niż krewniaczki z nizin, w środowisku naturalnym kwitnie dopiero w maju ( w wyższych partiach gór nawet w czerwcu ). Od sasanki pospolitej i mieszańców ogrodowych różni się troszkę niższym wzrostem i upodobaniami glebowymi. Sasanka alpejska kocha próchniczą glebę, czyli do szczęścia kwaśnawo musi mieć w korzonkach.
Inne gatunki sasanek wolą podłoże z większą zawartością wapna, tak jak pospolita i ogrodowe krewniaczki. Sasanka łąkowa Anemone pratensis o zwisających, ciemnych i dzwonkowatych kwiatach, sasanka otwarta Anemone patens ( gatunek tak zmienny pod względem ilości, szerokości i barwy płatków kwiatów że powinien nosić nazwę matki "papagenek" ), sasanka wiosenna Anemone vernalis ( ten gatunek wytwarza czasem białe kwiaty ) kwitną mniej więcej w tym samym czasie i bardzo łatwo krzyżują się ze sobą. No to już wiecie skąd pochodzą ogrodowe sasanki. Dla porządku i spokojności sumienia, a także dlatego że alpinaryjnym też się coś od życia należy wspomnę jeszcze sasankę słowacką Anemone slavica i jej podgatunek o jaśniejszych kwiatach Anemone slavica ssp. wahlenbergii. Obie sasanki słowackie z tych bardzo zagrożonych i rarytetnych, ich nasiona przechowują różne instytucje powołane do zapewnienia przetrwania gatunków. Te wszystkie wymienione tu gatunki to są sasanki występujące w naszym kraju i w ogóle w środkowej Europie, ale na naszym kawałku globu świat sasankowy się nie kończy. Na skalniakach trafiają się sasanki pochodzące z Kaukazu czy Albanii.
Sama posiadałam coś co się nazywało Anemone albana i co niestety nie zdzierżyło długo zalegającego śniegu. Szkoda bo ładne było, żółtawo - oliwkowe płatki miało. Niestety sasanka z tych wrażliwych, bardzo przepuszczalnej gleby potrzebuje w naszych warunkach klimatycznych. Ponoć podobna jazda jest z sasanką Anemone alpina ssp. apiifolia, sasanka Pulsatilla alpina ssp.alpina za to tak rzadka że mało co wiadomo, poza tym że w przeciwieństwie do innych alpejek kocha wapienne podłoże. Ale przejdźmy do tych mniej wymagających sasanek ogrodowych. Nie wiem dlaczego wszystkie sasanki rosnące w ogrodach jak leci zalicza się do sasanek pospolitych. No rozumiem że jakoś "po acinie" trzeba je zaznaczyć ale coś mi się wierzyć nie chce że te wszystkie czerwone dzwonki, strzępiaste różyki to selekty Anemone vulgaris. Taka jakaś niedowierzająca się ostatnio zrobiłam. Strzępiasto płatkowe sasanki zalicza się do grupy Anemone vulgaris ssp. grandis'Papageno' ale coś mi się wydaje że nie wszystkie "papagenki" w moim ogrodzie są tego... ten....vulgaris. Myślę że całkiem sporo mam mieszańców. Badań cytogenetycznych nie zamierzam przeprowadzać i w ogóle konia z rzędem temu kto odważy się na oko rozpoznawać jakie to sasanki mu w ogrodzie porastają. Nie jest to proste nawet w tym wypadku jak kwiat ma jeno sześć płatków i "zwyczajną" fioletową barwę. A już te wszystkie 'Rubra' czy 'Alba' mogą być czymś innym niż to się wydaje.
Kiedy zorientowałam się że sasankowanie wyczynowe przerasta moje możliwości poznawsze spokojnie sobie odpuściłam. Po co się stresować systematyką, lepiej selekcjonować urodne siewki, kupować nowe, nieznane Alcatrazowi kombinacje barwne, cieszyć się wyglądem kwiatów. Teraz trochę o uprawie. Moje sasanki od czasu do czasu dopieszczam dolomitem i raz na ładnych parę lat traktuję szpadlem. Kiedy kępa zaczyna słabiej kwitnąć to znak że czas na szpadelek, książkowo to najlepiej robić to w sierpniu ale u mnie takie akcje mają największe szansę powodzenia kiedy przeprowadzam je zaraz po kwitnieniu ( rośliny traktowane szpadelkiem pozbawiane są nasienników ). Podział kęp nie jest wcale taki prosty jak się wydaje, w przypadku "papagenek" często zawodzi - roślina niespodziewanie zamiera ( w ogóle "papagenki" są słabsze od sasanek o niepostrzępionych płatkach, po zimie 2012 roku niektóre z moich "papagenek" się nie obudziły - a niby sasanka mrozoodporna ). Sadzonkowanie z szyjką korzeniową też nie jest łatwe, tylko raz mi się udała taka sztuka ( pończoszenie sasanki czyli ubieranie kwiatów w cienkie nylonowe skarpetki, żeby pszczoły się do nich nie dorwały i nasiona powielały cechy rośliny matecznej nie zdało egzaminu - sasanka "życzeniowa" dla Papi została pobrana po kwitnieniu i jakoś poszło ).
Sasanki kochają glebę lekką, na glinie i cięższych glebach korzonki im zagniwają i źle i szybko sasankowanie się kończy. Przepuszczalna gleba to połowa sukcesu w uprawie sasanek. Druga połowa niezbędna dla spektakularnych wynikow uprawy to słoneczko. Sasanki znoszą półcień ale najpiękniej kwitną w pełnym słońcu. Od biedy może być stanowisko w okolicy drzew, które późno w kwietniu wytwarzają liście ale nie może to być tzw. bliska okolica ( letni cień rzucany przez liście to nie jest to co sasanki lubią najbardziej, a jak się trafi mokre lato to sasanka może na takim stanowisku źle się rozwijać, że się tak eufemistycznie wyrażę ). Dolomitowanie przeprowadzane raz na jakiś czas bardzo takim zwykłym ogrodowym sasankom służy, jak pisałam traktuję moje "milaćki" dolomitem i rzeczywiście kępy szybciej robią się wielokwiatowe. Oczywiście bez przesady z tymi dobrutkami, kota można zagłaskać - ja na bardzo, bardzo dużą kępę tak z dwie łyżki dolomitu najwyżej wymieszanego z kompostem. Sasanki nie potrzebują właściwie niczego więcej, bez sensu jest dokarmianie rośliny która nie potrzebuje papu. Piszę to tak dla początkujących ogrodników, którzy sądzą że jak solidnie nawiozą to dopiero wtedy jest kwieciszcze jak marzenie. Sasankom solidnym nawożeniem, szczególnie chemicznym, to można zrobić krzywdę. Gnojowica krowia też zrobi gugu, jak już dawać to minimalnie wysuszonego nawozu ( podkreślam to minimalnie ) razem z kompostem i to naprawdę bardzo, bardzo rzadko.
W Alcatrazie sasankom nie obcina się pędów po przekwitnięciu kwiatów, nasiona sasanek "ubrane" w długie włoski są tak urodne że sasanki cieszą moje oczy jeszcze w maju. Poza tym dzięki takiej polityce w ogrodzie pojawiają się co roku siewki, niektóre z nich mają naprawdę piękne kwiaty ( kwitną zazwyczaj w drugim sezonie po ich przyuważeniu, a ponieważ ja ślepawa jestem i widze tylko dość duże rośliny to mi tak wychodzi że w ogrodzie to jest właściwie ich trzeci sezon ). Sasanki powoli wypełzają z Alcatrazu na podwórko, w zeszłym roku przywlokłam na podwórkowe ziemie pierwsze kępy z podziału. Zaczęłam od wsadzenia takiej "zwyczajnej" sasanki w okolicy przyszłej żwirowej, zobaczę czy obudzi się wiosną. Jak się uda to zacznę przenosić siewki zauważone w zeszłym roku. Sasanki będą miały do towarzystwa esdebięta, posadzone przed nimi ( kwitnące iryski SDB na tle puchatych nasienników sasanek + czosnek karatawski - taką mam obecnie koncepcję nasadzeniową ). Zobaczymy jak mi te nasadzenia wyjdą, czasem koncepcja niby przemyślana a real zaskakuje, bo diabeł tkwi w szczegółach. Pożywiom, uwidim. Do sasankowania jeszcze cały miesiąc został, jakoś doczekam.
A teraz dowód na to że posiadałam sasankę albańską .Miałam wizję mnóstwa malutkich dzwonków w odcieniach kremowo - oliwkowych, a skończyło się na jednym kwiatku. Jako uprawiacz rarytetnych roślin alpinaryjnych totalnie się nie sprawdziłam, chyba już zostanę przy moich sasankowych zwykłościach.
↧
↧
Czar dawnych ogrodów - czyli o ogrodowych koszmarkach zdobniczych rodem z PRL-u
Jak wiadomo za komuny było ciężko. Czasy co prawda nam się zrobiły politycznie podobne ( mamy miłościwie panującego nam sekretarza partii, he, he ) ale półki zawalone dobrem wszelakim, nijak to się ma do czasów komuny, zwłaszcza tej schyłkowej. Za komuny Polska to był taki Ersatzland, kraj w którym spodzień marki "Odra"udawał wyrób pod tytułem Levi's, a tzw. juniorki udawały tzw. adidasy ( taaa, dla młodszych potrafiących jeszcze czytać - Adidas to pre Nike ). Generalnie niemal wszystko udawało wszystko, obywatele demokracji ludowej wolnych obywateli, władza głębokie zatroskanie, a ogródki działkowe ogródki przydomowe. Tylko cudem wystana wędzona polędwica nie udawała niczego ( co ją odróżnia od współczesnej wersji w typie wyrób wędlinopodobny ).
Ogródki działkowe były bidne. Głównie robiły za skrzyżowanie sadku z warzywniakiem, żeby ludność pracująca miast i wsi mogła sobie uprawiać zieleninę i uzupełniać niedobory warzyw i owoców, powstałe w skutek nieustających przejściowych trudności na odcinku produkcji rolno - spożywczej. Rośliny ozdobne to się uprawiało tak mimochodem, ot żeby wazony napełnić ( gdzie takim uprawom do dzisiejszych wypasionych ROD - ów ). Ogródki przydomowe wyglądały podobnie, ogrodnicze aspiracje znajdowały wyraz w sadzeniu srebrnych świerków, najlepiej tuż przy domu, za oknem, a tak poza tym to proza życia czyli pietruszka i szczypiorek. Plany ogrodów istniały głównie w książkach o ogrodnictwie, w ogródkach królowały rabatki typu "grobek" i mało komu przychodziło do głowy żeby coś zrobić inaczej. Edukacja ogrodnicza polegała na podglądaniu sąsiadów, dlatego ogrodujący na działkach byli "hop do przodu" w stosunku do posiadaczy ogródków przydomowych. Większe możliwości inwigilacyjne, że się tak wypiszę ( Stirlitze prawdziwe tam się wyhodowały ). Niby była literatura i magazyn "Działkowiec", ale co z tego kiedy o roślinach i mój bosz.....co za rozpusta, ich odmianach, mogliśmy tylko sobie poczytać. Rośliny się załatwiało, wymieniało, przywoziło z delegacji zagranicznych. W ogrodniczych królowały nasiona warzyw i jednorocznych, nic tylko usiąść i zapłakać, ewentualnie w ramach dobicia włączyć w niedzielę rano telewizornię i wgapiać się w program "W domu i w zagrodzie", który leciał w tym samym paśmie w którym dziś leci "Maja w ogrodzie".
Jak nie było roślin ozdobnych to czymś należało je zastąpić, uzupełnić te braki w pięknie. No i rozpowszechniła się moda zastępowania roślin ozdobnych innym pięknem. Nowe piękno też było ersatzopochodne, w końcu nieustające przejściowe trudności były nie tylko w branży rolno - spożywczej ( choć tam chyba największe, ze względu na ten cholerny sznurek do snopowiązałek, którego produkcję sabotował wraży zachód z Reganem, mordercą polskich kurcząt, na czele ). To wtedy narodził się najpiękniejszy ptak polskich ogrodów ( Wiesia Talibra chyba się ze mną nie zgodzi, he, he ), słynny "Biały Łabądź z opony" i rozpleniły nam się wiatraczki z resztek po boazeriach. Cholera, wygląda na to że to Regan stoi za białym ptakiem, może gdyby sankcji nie było....? Kto wie czy plastikowy chłam z lat dziewięćdziesiątych zrobiłby na polskich ogrodujących aż tak duże wrażenie? Może to był szczwany plan środowisk stojących za NWO ( "Baldrick, znów benzynę piłeś" ), no spisek żydowsko - wegańsko - masońsko - cyklistowski? Nie ma co gdybać, czas na listę przebojów łatwych i prostych, czyli nadających się do samodzielnego wykonania, koszmarków ogrodowych rodem z PRL. Pięć shitów które koniecznie musisz mieć w swoim ogrodzie jeżeli chcesz ogrodować w stylu lat Gomułki i Gierka! Nie czekaj - wykonaj!
Kamienie pomalowane białą farbą
Jak powszechnie wiadomo przeciętny modny ogród peerelowski musiał być różnorodny do bólu, ogród bez skalniaka właściwie się nie liczył. Skalniak wykonywa się następująco: zbiera się wszelkie kamienie jakie człowiekowi wpadają w ręce ( najbardziej ceniono granitowe okrąglaki ) i robi z nich ziemno - kamienną kupę, najlepiej na środku ogrodu. Potem to już tylko musi być w użyciu największy przyjaciel ogrodnika - bielidło ( wersja oszczędna wapno do bielenia drzew, wersja na bogato to emalia ftalowa ), potraktować nim wystające części kamieni. Następnie w ziemię między kamieniami wsadzić się tzw. roślinki skalne, które niekoniecznie muszą być takie skalne ( pierwiosnki kluczyki pamiętam na jednym takim ustrojstwie ). Sama cudność to była, jej echa pobrzmiewają jeszcze gdzie niegdzie. Czasem "biały kamień"służył do zaznaczania brzegów rabat lub ścieżek, jednak właściwym sposobem jego użytkowania było budowanie skalniaków.
Opony samochodowe pomalowane białą farbą
Geneza wkopywania opon ma podłoże terytorialne. Samce alfa zaznaczały tak swój teren ( "Żaden mi tu nie wjedzie" ). Wkopane opony świadczyły ponadto o statusie społecznym właściciela ( "Zobacz, opony sobie załatwił skurczybyk!" ). Opony wkopuje się tak aby wystające części tworzyły wdzięczne łuczki i żeby żadnemu skurczybykowi nie za łatwo przyszło ich wykopanie. Potem traktować je najlepszym przyjacielem ogrodnika. Opony zazwyczaj wyznaczały granicę działki, ale zdarzało się że wykorzystywano je do tworzenia wewnętrznych podziałów ogródka. Ten rodzaj tworzywa opłotkowego zaczął zanikać w latach dziewięćdziesiątych, markety budowlane z nową ofertą opłotkową wykończyły recykling opon.
Biały Łabądź
Zacznę od przeproszenia wszystkich łabędzi, choć w gruncie rzeczy co mi tam - Biały Łabądź ma się tak do łabędzia jak uczciwość do polityki. Jedyny w swoim rodzaju wyrób świadczący o wyrafinowanym poczuciu piękna u posiadacza. Dzieło zainspirowane słynnym programem Adama Słodowego pod tytułem "Zrób to sam" ( pasmo emisyjne w terminach zbliżonych do "W domu i w zagrodzie" ). Z tego co pamiętam to ta forma recyklingu jest dość późna, schyłkowe lata osiemdziesiąte - kryzysowo, opony zjechane do maksimum i łatwa obróbka. Biały Łabądź był dla polskiego stajlu ogrodowania tym czym utwór muzyczny "Biały Miś" był w latach dziewięćdziesiątych dla polskiej muzyki - absolutnym shitem! Białego Łabądzia wykonywa się tak: wykombinuj dużą oponę ( jak się da to od traktora ) ozdobnie ponacinaj tak by utworzyła się szyjka, łuczek grzbietu, skrzydła rozpostarte do lotu i sterczący ogon. Pomaluj najlepszym przyjacielem ogrodnika, a dziobek zaznacz minią ( jeżeli Biały Łabądź ma być niemy zdobądź czarną farbę, ewentualnie użyj smaru ). Wszystkie te prace wykonaj po dość głębokim wkopaniu tworzywa ( żeby Białego Łabądzia nie ukradli ). Ozdobę ustaw w miejscu widocznym z każdego punktu ogródka ( wskazane jest takie ustawienie żeby 'ludzie zewnętrzni" też mogli Białego Łabądzia podziwiać ). Nie do uwierzenia ale Biały Łabądź przetrwał najazd krasnoludów w latach dziewięćdziesiątych i dalej .....zdobi. Taka jest siła wielkiej sztuki!
Rollborder z butelek
Zaczęło się od metody wali z kretami - wkopywanie kijów i umieszczanie na nich butelek miało działać odstraszająco na krety i wszelkie gryzonie ( hałas ). Oczywiście najlepsze były grzechoczące plastiki ale sięgnięto też do szkła. Szlachetniejszy materiał zainspirował ogrodujących do stworzenia rollborderów ze szkła. Szklany rollborder wykonywa się tak: wyszukaj wśród znajomych alkoholika lub choćby tylko pijaka i przekonaj go że dasz za puste butelki parę groszy więcej niż punkt zbiórki surowców wtórnych ( dawniej to był na ogół sklep, płaciło się kaucję za butelkę, a przy kolejnym zakupie zwracało się naczynko - sklepowa odliczała wartość kaucji od zakupu i tak w kółko, obieg zamknięty ). Wsparcie pijącego jest niezbędne ponieważ : rollborder najładniejszy jest ze szkła barwionego ( w komunie głównie butelek po piwie i z takowych powinien być wykonany klasyczny szklany rollborder ), sama lub sam nie dasz rady z fazą opróżniania butelek ( przeca nie będziesz wylewała / wylewał piwa! ). Opróżnione butelki po piweńku, najlepsze te większe, wkopujemy szyjkami w dół a denkami do góry - ciaśniutko, jedna przy drugiej. I już! Rollborder gotowy. Pracy nie należy wykonywać etapami, tuż po fazie opróżniania. Nawet rozpięcie sznurka wyznaczającego linię prostą nie jest nas wtedy w stanie uchronić od niewłaściwego wkopywania butelek. Najlepjej jest zebrać najpierw materiał, wytrzeźwieć i dopiero wykonywać rollborder.
Muchomorki z misek
Za najpiękniejszego grzyba uchodzi muchomor czerwony Amanita muscaria . Już w latach sześćdziesiątych podjęto próby wprowadzenia tego pięknego przedstawiciela mykoflory do polskich ogrodów. Wydatnie przyczyniła się do tego fabryka naczyń emaliowanych w Olkuszu ( podziękowania w tym miejscu ), której produkcja stanowiła istotne wsparcie ogrodnictwa w temacie ozdóbstw. Muchomorka wykonywa się tak: weź starą miskę o półokrągłej formie, miednicę i ewentualnie inne naczynka o obłym kształcie. W ciągu paru lat uzbierasz sporo materiału gdyż emalia fabryczna dość szybko odpryskuje i schodzi ( tak było z emalią za najlepszych lat komuny ) z naczynek. Poszukaj drewna na nóżki grzybków - możesz użyć drewna starych drzew owocowych pozostałego po prześwietleniu ogródka ( przy okazji unikasz wykopywania korzeni ). Pocięte na zgrabne nóżki drewno malujesz najlepszym przyjacielem ogrodnika, w przypadku pozostawionych w gruncie pieńków bezwzględnie używasz farb olejnych lub emali ftalowej. Wnętrza misek również pomaluj na biało. Zewnętrzna storona misek powinna być pomalowana minią, która zabezpieczy muchomorka przed korozją. Białą emalią ftalową należy zaznaczyć kropki. Na białe nóżki nakładamy miski i inne naczynka dnem do góry. Pięknie prezentują się w grupie na zielonej murawie. Obecnie muchomorki z misek zostały zastąpione muchomorkami z plastiku, grzybki najczęściej towarzyszą krasnalom.
Nie wszystkie ozdóbstwa ogrodowe były tak proste w wykonaniu.Takie donice ze stłuczki włoclawskiej czy wiatraczki z odpadów po układaniu boazerii wymagały większych zdolności manualnych a czasem też wiedzy z różnych dziedzin ( podświetlenie wnętrza wiatraczka z okienkiem wymagało wkopania kabelka i w ogóle ). Nie podaję przepisów bo wykonanie może sprawić trudność nawet zaawansowanym ogrodnikom. Antyczne wiatraczki i mozaikowe wyroby ze stłuczki włocławskiej można pozyskać odwiedzając jakieś zapyziałe altanki czy inne szopki ogrodowe. Nowoczesne wersje ozdóbstw ( niestety bez włocławskich fajansów ) można dorwać w składach z krasnalami ( trafiają się nie tylko wiatraczki ale i inne miniaturowe budowle ).
Zbiór takich pięknych przedmiotów zdobnicta ogrodowego, samodzielnie wykonanych lub pozyskanych drogą wyłudzenia bądź kupna pomoże odtworzyć nam bidny urok ogrodów z czasu komuny. Starsi w ogrodach w stylu epoki Gierka poczują się cudownie, zupełnie jak w czasach minionej młodości, młodzi odkryją nowe piękno tam gdzie nikt go się nie spodziewa. W końcu tęsknota za PRL- em z nas wyłazi uszami, tak cudnie wtedy było ( dziadki opowiadają wnuczkom, wnuczki wierzą, bo jeszcze nie wiedzą że niemal każda młodość jest we wspomnieniach cudna ). Ponieważ ostatnio zauważam symptomy powrotu do komuny to może by tak wrócić do szczerzepolskiej tradycji ogrodnictwa tych czasów? Pięknie będzie, jak na Państwa szyte!
↧
Alcatraz ma nowego mieszkańca!
Ci, którzy podżerają lub popijają przed kompem proszeni są o przełknięcie żeru i odstawienie talerzyków, kubków, szklanek i innych filiżanek. Dla własnego bezpieczeństwa. Usiłowałam Was na to przygotować, choć nie wiem czy było to w ogóle możliwe - tak, posiadam krasnala! Uff, jakoś poszło. Szybko i konkretnie. Proszę się nie krztusić, oddychać głęboko - wentylacja płuc pomoże.
Krasnal jest bo dlaczego niby mam się ograniczać i nie krasnalić? Ludzie robią gorsze rzeczy! Na przykład cementowe kolumienki pod doniczki z roślinami jednorocznymi albo ogródki wyłożone niemal w całości polbrukiem i trawnikiem z rolki. Różanki robią zapamiętale z mieszańców herbatnich, rodki sadzą w dziurach wykopanych na środku Tyrawnika, żywotnikują do nieprzytomności. O tym że pod wszystko sypią chemię w dużej ilości ledwie napomknę. Na tym tle moje ekscesy w postaci posiadania jednego,około czterdziesto - pięćdziesięcio centymetrowego krasnala ogrodowego po prostu bledną. Tym bardziej że mój krasnal nie jest z tych strasznie rzucających się w oczy. Dodatkowo jest gryplan żeby ustawić go na kamyszku pod tytułem piaskowiec, rzeczony kamyszek potraktować jogurtem naturalnym w celu zaproszenia mchu ( rozważane są opcje: jogurt grecki lub beztłuszczowy ) i tym sposobem trochę wtopić w naturę. Krasnal ma się znaleźć docelowo gdzieś w paprotnych okolicach, a ponieważ teraz w ogrodzie stanowiska paprotne się powiększą będzie sporo miejsc do wyboru.
Jak wiecie albo i nie wiecie ( jak ktoś nie wie to może się zapoznać z moim wypocinami na temat krasnoludyzmu - Hejt na krasnale ogrodowe - kowal zawinił Cygana powiesili! ) problem krasoludkowania w Kraju Kwitnącej Cebuli i Najlepszego Na Świecie Ziemniaczka od pewnego czasu mnie pobolewał. Wszyscy jadą po krasnalach jak po łysej kobyle. Narzekać i mówić fe to każdy potrafi, krasnoludkować tak żeby to się w ogród jakoś wpisało już jest trudniej. Trudno nie oznacza jednak że absolutnie niemożliwe. O gustach jak wiadomo się nie dyskutuje - jedni wolą w ogrodzie wśród roślin formy bardzo proste, inni skręcają w stronę baroku. Zarówno w jednym jak i drugim wypadku bardzo łatwo przegiąć i zrobić ogrodowi gugu. Dlatego z ozdóbstwami wszelakimi trzeba baaardzo ostrożnie postępować i uważać przede wszystkim na ich jakość i ilość ( po mojemu ogród to miejsce dla roślin a nie wariacja w mini sklali na temat Sacro Bosco Orsiniego czy galeria rzeźby współczesnej ).
Mój krasnoludek jest bardzo tradycyjny w formie ( he, he, skąd znamy te napompowane poliki ), szczęśliwie nie jest jednak wielobarwny w krzykliwy sposób. To go jakoś tam ratuje, design ujdzie, szczególnie jak go paprociowe frondy z lekka przykryją. Czy winnam się wstydzić krasnkludkowania? A goowno, uważam że wcale nie powinnam - posiadam krasnoludka ogrodowego i jestem z tego dumna! Walczę bardzo dzielnie ze stereotypem krasnalowego kiczu z plastiku ( za pomocą kiczu o mniejszym natężeniu ) i czuję się jak awangarda rewolucji ( normalnie Trocki od krasnali ), choć mój krasnoludek jest taki bardziej "mieszczański", w stylu miesięcznika "Mój piękny Ogród" ( tak mi się przynajmniej wydaję, bo lata temu miałam to pismo w ręce ). Poza tym nie traktuję zbyt poważnie tzw. dobrych wzorców, mam już swoje lata i nie będę do niczego podchodziła na kolanach, choćby ze względu na zmiany zwyrodnieniowe związane z wiekiem. Pełen luz, bez napinania i śmiertelnej powagi w ogrodowaniu. Dla mnie uprawa ogrodu to nie jest konkurs poprawnej piękności tylko zabawa.
Dobra teraz sesja Wolfganga ( imię dostał prawdziwie germańskie ), jak zawodowego modela fociłam na łonie marcowej natury. Mam nadzieję że ta jego łopatka zrobi się z czasem mniej odblaskowa ( znaczy że nocą załatwi za mnie wykopywanie mleczyków ).
Krasnal jest bo dlaczego niby mam się ograniczać i nie krasnalić? Ludzie robią gorsze rzeczy! Na przykład cementowe kolumienki pod doniczki z roślinami jednorocznymi albo ogródki wyłożone niemal w całości polbrukiem i trawnikiem z rolki. Różanki robią zapamiętale z mieszańców herbatnich, rodki sadzą w dziurach wykopanych na środku Tyrawnika, żywotnikują do nieprzytomności. O tym że pod wszystko sypią chemię w dużej ilości ledwie napomknę. Na tym tle moje ekscesy w postaci posiadania jednego,około czterdziesto - pięćdziesięcio centymetrowego krasnala ogrodowego po prostu bledną. Tym bardziej że mój krasnal nie jest z tych strasznie rzucających się w oczy. Dodatkowo jest gryplan żeby ustawić go na kamyszku pod tytułem piaskowiec, rzeczony kamyszek potraktować jogurtem naturalnym w celu zaproszenia mchu ( rozważane są opcje: jogurt grecki lub beztłuszczowy ) i tym sposobem trochę wtopić w naturę. Krasnal ma się znaleźć docelowo gdzieś w paprotnych okolicach, a ponieważ teraz w ogrodzie stanowiska paprotne się powiększą będzie sporo miejsc do wyboru.
Jak wiecie albo i nie wiecie ( jak ktoś nie wie to może się zapoznać z moim wypocinami na temat krasnoludyzmu - Hejt na krasnale ogrodowe - kowal zawinił Cygana powiesili! ) problem krasoludkowania w Kraju Kwitnącej Cebuli i Najlepszego Na Świecie Ziemniaczka od pewnego czasu mnie pobolewał. Wszyscy jadą po krasnalach jak po łysej kobyle. Narzekać i mówić fe to każdy potrafi, krasnoludkować tak żeby to się w ogród jakoś wpisało już jest trudniej. Trudno nie oznacza jednak że absolutnie niemożliwe. O gustach jak wiadomo się nie dyskutuje - jedni wolą w ogrodzie wśród roślin formy bardzo proste, inni skręcają w stronę baroku. Zarówno w jednym jak i drugim wypadku bardzo łatwo przegiąć i zrobić ogrodowi gugu. Dlatego z ozdóbstwami wszelakimi trzeba baaardzo ostrożnie postępować i uważać przede wszystkim na ich jakość i ilość ( po mojemu ogród to miejsce dla roślin a nie wariacja w mini sklali na temat Sacro Bosco Orsiniego czy galeria rzeźby współczesnej ).
Mój krasnoludek jest bardzo tradycyjny w formie ( he, he, skąd znamy te napompowane poliki ), szczęśliwie nie jest jednak wielobarwny w krzykliwy sposób. To go jakoś tam ratuje, design ujdzie, szczególnie jak go paprociowe frondy z lekka przykryją. Czy winnam się wstydzić krasnkludkowania? A goowno, uważam że wcale nie powinnam - posiadam krasnoludka ogrodowego i jestem z tego dumna! Walczę bardzo dzielnie ze stereotypem krasnalowego kiczu z plastiku ( za pomocą kiczu o mniejszym natężeniu ) i czuję się jak awangarda rewolucji ( normalnie Trocki od krasnali ), choć mój krasnoludek jest taki bardziej "mieszczański", w stylu miesięcznika "Mój piękny Ogród" ( tak mi się przynajmniej wydaję, bo lata temu miałam to pismo w ręce ). Poza tym nie traktuję zbyt poważnie tzw. dobrych wzorców, mam już swoje lata i nie będę do niczego podchodziła na kolanach, choćby ze względu na zmiany zwyrodnieniowe związane z wiekiem. Pełen luz, bez napinania i śmiertelnej powagi w ogrodowaniu. Dla mnie uprawa ogrodu to nie jest konkurs poprawnej piękności tylko zabawa.
Dobra teraz sesja Wolfganga ( imię dostał prawdziwie germańskie ), jak zawodowego modela fociłam na łonie marcowej natury. Mam nadzieję że ta jego łopatka zrobi się z czasem mniej odblaskowa ( znaczy że nocą załatwi za mnie wykopywanie mleczyków ).
↧
Klasyczne tulipanowanie na Dzień Kobiet
"Dzień Kobiet, Dzień Kobiet, niech każdy się dowie że dzisiaj święto dziewczyyyyynek" - takie pienia zanosiłam w czasach kiedy nikomu się jeszcze nie śniły manify. Były laurki od chłopców, a w doroślejszych czasach "kwiatek dla Ewy" ( najczęściej półzdechły, choć jeszcze nie rozwinięty tulipan ) i rajtuzy ( bądź talon na rajtuzy ). Dzisiaj rajtuzy nie są dobrem deficytowym, podobnie ja kawa, herbata bez piasku, czekolada i jeszcze parę innych rzeczy. Tulipany to się kupuje w pęczkach, wydziwiając nad kolorkiem. Przekonanie że coś się uda z życia świątecznie wyrwać nadal obecne, choć real skrzeczy że za wszystko się płaci. "El destino no es favorable a los que se lo merecen" jak mawiają Hiszpany, czyli los sprzyja tym którzy na to zasługują, znaczy lepiej nie liczyć na darmoszkę losową tylko z tego powodu że jest się dziewczynką. Trzeba być dziewczynką jakąś, inaczej jest się jedynie samiczką. Mam taki ambiwalentny stosunek do Dnia Kobiet, może gdyby wprowadzili Dzień Mężczyzny to by mi się zmieniło ale takie "pciowe", samicze święto - eeeee, Dzień Szparkowskich. Tralala, sufrażystki, tralala, ruch wyzwolenia, a prawda jest taka że, tralala, rewolucja przemysłowa czy tam inna informatyczna, własna kasa i wyzwolenie samo się robi. W jednych kulturach idzie to szybko, w ciągu życia jednego pokolenia, w innych opieszale ale dostęp do kawałka tortu, którym kobieta nie musi się dzielić jest w stanie prędzej czy później rozwalić nawet takie struktury społeczne jak te w wahabickiej Arabii Saudyjskiej. Wylezienie z domowych pieleszy i powrót do nich w chwale ( znaczy zmuszenie do przyjrzenia się wartości jaką ma dla społeczeństwa domowa praca kobiet i macierzyństwo - uważam że dobrze że cywilizacja zachodnia przystopowała z rozmnażaniem ludziów na potęgę, docenia się to czego nie ma w nadmiarze ), wow! Feministyczna, nieogolona msta za kretyńsko obchodzone "pciowe"święto, talony na rajtuzy i zdechłego tulipana. Kobiety pany! He, he, he. Nawet im kibicuję, choć inaczej widzę przyczyny powstania ruchu babskiego ( wiadomo - męski spisek , he, he, he ). Chyba obejrzę dziś sobie Seksmisję.
A teraz o tulipanach. Kiedyś lubiłam tulipanowanie w ogrodzie, eleganckie liliokształtne na sztywnych pędach, barokowe papuzie, crispy egzotycznie wdzięczne - wszystkie mi pasowały do moich teatralnych magnolii. Dziś te zauroczenia to pieśń przeszłości. Przyczyn tego stanu rzeczy jest parę; po pierwsze - doceniam urok bardziej naturalnych aranżacji, kwitnące magnolie wielkokwiatowe to już jest wystarczająco wystawnie i bogato jak dla mnie, po drugie - nie wiem co oni dodają do cebul tulipanowych ani jak je pędzą, ale tulipany najnowszych odmian to w zasadzie rośliny jednoroczne, po trzecie - starsze odmiany tulipków wymagają raz na jakiś czas wykopków, przesuszeń, że o nawożeniu w fazie marniejącego kwiatu i zielonego liścia ledwie napomknę, a ja się nie robię coraz młodsza i sprawniejsza. Nie znaczy że zarzuciłam w ogóle tulipanowanie, po prostu zainteresowałam się tulipanami botanicznymi ( jest na ten temat nawet wpis w blogim - Najwcześniejsze tulipanki ). Tulipany botaniczne mają mnóstwo naturalnego uroku i choć są znacznie mniejsze i mają nie tak okazałe kwiaty jak ich cywilizowani krewni, uważam że bardziej pasują do Alcatrazu. Uprawa też jest mniej skomplikowana niż w wypadku tulipanów ogrodowych. W sam raz kwiaty dla takiego lenia jak ja. W ogrodzie pojawiają się jeszcze staruszki apeldoorny ( "normalne'" i "goldeny" ), ale będą zanikać bo nie robię nic z ich cebulkami. Odejście przez wyciszenie, tak to określam, choć chyba trafniej byłoby odejście przez zagłębianie się w gruncie. Trochę to potrwa, bo apeldoorny to naprawdę dobre tulipany, jak komuś tulipkowanie pasuje do ogrodu to właśnie te tulipany powinien sadzić. No z liliokształtnych to odmiana 'Aladdin' jest "wiecznie żywa", papuzie i crispa to delikatesy, bez wykopywana długo nie pociągną ( u mnie na maksa ze trzy sezony ). To że tulipków ogrodowych w Alcatrazie mało nie oznacza że w ogóle takich tulipanów koło siebie nie znoszę. Owszem znoszę, z tym że wazonowo. Lubię takie kupowane nie w kwiaciarni, tylko rynkowe, od "baby" i od "dziada". Kwitnące jak Wielki Ogrodowy przykazał - w kwietniu i maju, szklarniowe tak nie pachną i poznać zawsze po nich że to sztucznidełka wypędzone. Wyjątkiem kwiaciarnianym "w temacie" tulipanów są karłowate tulipki sprzedawane jesienią, bądź na Boże Narodzenie. Tak sentymentalnie mnie się podobają. Teraz fotki, na pierwszej najpiękniejszy "czarny tulipan" - ukochany Danuś.
Alcatraz traktowany tulipanową dziczyzną wygląda jakoś bardziej wyrafinowanie niż za czasów tulipków ogrodowych. Przede wszystkim rośliny tak nachalnie nie walą po oczach, mniejszy wzrost, mniej jarzeniowe kwiatki, nic człowieka nie rozprasza przy podziwianiu tulipanowych kwiatów magnolek. Zniknięcie tulipanów ogrodowych z Alcatrazu to było wyciągnięcie nadprogramowego grzybka z barszczu. Kwiaty dzikich tulipków są urocze, skala barwna olbrzymia, nawet wrzosowe ( Tulipa saxatilis 'Lilac Wonder' - urodny jak marzenie ) się znajdą. Niektóre są bardziej wymagające, inne mniej ale nie zanikają jak sen złoty, jak to ma miejsce w przypadku niektórych ogrodowych tulipków. Najbardziej lubię Tulipa turkestanica, ich sadzę najwięcej ale oprócz nich w Alcatrazie rosną: Tulipa tarda, Tulipa clusiana ( piękna odmiana 'Lady Jane' - tulipek ciężki w uprawie ), Tulipa linifolia batalinii'Bright Gem' ( samograj - podobnie jak tulipany turkiestańskie jest mało wymagający ), Tulipa polychroma, Tulipa saxatilis'Lilac Wonder', Tulipa puchella vel Tulipa humilis w trzech odmianach - 'Violacea', 'Persian Pearl' i 'Violacea Black Base'. Całkiem sporo dziczyzny tulipanowej, można powiedzieć że cebulowo to ja tak po polsku sadzę - duuuuużo, kolorystycznie jak u pawia i kształty wszelakie są reprezentowane! Sezon tulipanowy jest bardzo długi, bo praktycznie trwa od końca marca do trzeciej dekady maja ( śmiem twierdzić że dłużej niż w przypadku tulipanów ogrodowych ). Teraz fotki: pierwsza i czwarta poniżej to Tulipa clusiana'Lady Jane', druga to Tulipa humilis 'Violacea Black Base', trzecia Tulipa humilis 'Violacea', piąta to Tulipa linifolia batalinii 'Bright Gem'.
A teraz o tulipanach. Kiedyś lubiłam tulipanowanie w ogrodzie, eleganckie liliokształtne na sztywnych pędach, barokowe papuzie, crispy egzotycznie wdzięczne - wszystkie mi pasowały do moich teatralnych magnolii. Dziś te zauroczenia to pieśń przeszłości. Przyczyn tego stanu rzeczy jest parę; po pierwsze - doceniam urok bardziej naturalnych aranżacji, kwitnące magnolie wielkokwiatowe to już jest wystarczająco wystawnie i bogato jak dla mnie, po drugie - nie wiem co oni dodają do cebul tulipanowych ani jak je pędzą, ale tulipany najnowszych odmian to w zasadzie rośliny jednoroczne, po trzecie - starsze odmiany tulipków wymagają raz na jakiś czas wykopków, przesuszeń, że o nawożeniu w fazie marniejącego kwiatu i zielonego liścia ledwie napomknę, a ja się nie robię coraz młodsza i sprawniejsza. Nie znaczy że zarzuciłam w ogóle tulipanowanie, po prostu zainteresowałam się tulipanami botanicznymi ( jest na ten temat nawet wpis w blogim - Najwcześniejsze tulipanki ). Tulipany botaniczne mają mnóstwo naturalnego uroku i choć są znacznie mniejsze i mają nie tak okazałe kwiaty jak ich cywilizowani krewni, uważam że bardziej pasują do Alcatrazu. Uprawa też jest mniej skomplikowana niż w wypadku tulipanów ogrodowych. W sam raz kwiaty dla takiego lenia jak ja. W ogrodzie pojawiają się jeszcze staruszki apeldoorny ( "normalne'" i "goldeny" ), ale będą zanikać bo nie robię nic z ich cebulkami. Odejście przez wyciszenie, tak to określam, choć chyba trafniej byłoby odejście przez zagłębianie się w gruncie. Trochę to potrwa, bo apeldoorny to naprawdę dobre tulipany, jak komuś tulipkowanie pasuje do ogrodu to właśnie te tulipany powinien sadzić. No z liliokształtnych to odmiana 'Aladdin' jest "wiecznie żywa", papuzie i crispa to delikatesy, bez wykopywana długo nie pociągną ( u mnie na maksa ze trzy sezony ). To że tulipków ogrodowych w Alcatrazie mało nie oznacza że w ogóle takich tulipanów koło siebie nie znoszę. Owszem znoszę, z tym że wazonowo. Lubię takie kupowane nie w kwiaciarni, tylko rynkowe, od "baby" i od "dziada". Kwitnące jak Wielki Ogrodowy przykazał - w kwietniu i maju, szklarniowe tak nie pachną i poznać zawsze po nich że to sztucznidełka wypędzone. Wyjątkiem kwiaciarnianym "w temacie" tulipanów są karłowate tulipki sprzedawane jesienią, bądź na Boże Narodzenie. Tak sentymentalnie mnie się podobają. Teraz fotki, na pierwszej najpiękniejszy "czarny tulipan" - ukochany Danuś.
Alcatraz traktowany tulipanową dziczyzną wygląda jakoś bardziej wyrafinowanie niż za czasów tulipków ogrodowych. Przede wszystkim rośliny tak nachalnie nie walą po oczach, mniejszy wzrost, mniej jarzeniowe kwiatki, nic człowieka nie rozprasza przy podziwianiu tulipanowych kwiatów magnolek. Zniknięcie tulipanów ogrodowych z Alcatrazu to było wyciągnięcie nadprogramowego grzybka z barszczu. Kwiaty dzikich tulipków są urocze, skala barwna olbrzymia, nawet wrzosowe ( Tulipa saxatilis 'Lilac Wonder' - urodny jak marzenie ) się znajdą. Niektóre są bardziej wymagające, inne mniej ale nie zanikają jak sen złoty, jak to ma miejsce w przypadku niektórych ogrodowych tulipków. Najbardziej lubię Tulipa turkestanica, ich sadzę najwięcej ale oprócz nich w Alcatrazie rosną: Tulipa tarda, Tulipa clusiana ( piękna odmiana 'Lady Jane' - tulipek ciężki w uprawie ), Tulipa linifolia batalinii'Bright Gem' ( samograj - podobnie jak tulipany turkiestańskie jest mało wymagający ), Tulipa polychroma, Tulipa saxatilis'Lilac Wonder', Tulipa puchella vel Tulipa humilis w trzech odmianach - 'Violacea', 'Persian Pearl' i 'Violacea Black Base'. Całkiem sporo dziczyzny tulipanowej, można powiedzieć że cebulowo to ja tak po polsku sadzę - duuuuużo, kolorystycznie jak u pawia i kształty wszelakie są reprezentowane! Sezon tulipanowy jest bardzo długi, bo praktycznie trwa od końca marca do trzeciej dekady maja ( śmiem twierdzić że dłużej niż w przypadku tulipanów ogrodowych ). Teraz fotki: pierwsza i czwarta poniżej to Tulipa clusiana'Lady Jane', druga to Tulipa humilis 'Violacea Black Base', trzecia Tulipa humilis 'Violacea', piąta to Tulipa linifolia batalinii 'Bright Gem'.
↧
Przedwiośnie radośnie wita nam już!
Tytuł dzisiejszego wpisu w stylu piosenkowo - przedszkolnym, ale co robić - za oknem mżawkowato, pogoda nie z tych ogrodowych, to choć tytuł posta dziecięco optymistyczny. Felicjan ma apsikowanie, Lalek klasyczne ulewanie z nosa, dziewczynki profilaktycznie ułożone na kocyku elektrycznym - kocie humory bardzo, bardzo złe. Wiosna się z ciepłem spóźnia, futra namakają, koci koledzy po domach siedzą i nawet prać nie ma kogo. Kosy co prawda pięknie za oknem śpiewają ale jak wiadomo ptaki są głupawe ( nie to co koty, he, he ) i nie znają się na prawdziwie dobrej pogodzie. Lepiej nie dać się z domu wywabić i grzać doopki na kocyku. Kosy rozćwierkulone do nieprzytomności, szczęśliwe że koty głupawe ( nie to co ptaki, he, he ) i nie znają się na prawdziwie dobrej pogodzie i zamiast po ogrodzie się wałęsać w kocim gnieździe siedzą. Róże gotowe do przycinania, brzozowa kora do odzierania, ptaki do rozmnażania a ja........kompletnie do niczego. Nie to że bym nie wylazła z grabkami czy sekatorkiem, wylazłabym i owszem, tylko że mży i popaduje. Jak się przejaśni to tak na krótko i ledwie człowiek coś tam człowiek zdąży sfocić, choć też tak jakoś nie łapie w obiektyw tego co powinien. W dodatku nie przejaśnia się na dłużej w tych godzinach, w których mogłabym do ogrodu podlecieć i coś tam zrobić - no nie składa się.
Tak w ogóle to nie tylko ja tak mam, u Mamelona i Ewandki podobnie. Człowiek zajęty nie tą robotą, którą by zajęty być chciał, pogoda jednako wszystkich dołująca i jeszcze świętowanie za pasem. Do pełnej podłamki brakuje tylko grypy, ale swoje szczęśliwie już odchorowawszy a przeziębieniu się łatwo nie damy. Z rzeczy miłych to: Dżizaas się odezwała ( wstrzymam się z płaceniem jej rachunku do pojawienia się monitu, to może się jeszcze odezwie, he, he ), obserwuję Ciemiernikowszczyznę bo pojawiły się już pąki kwiatów i wyłażą listki małych siewek, w ogrodzie masowo pokazują się krokusy i przyszła pierwsza tegoroczna "zielona" paczka z cebulami lilii. Była przejezdna wizytka szwagra, szykuje się impra u Mamelona i wreszcie zrobiłam zamówienie u Roberta ( w tym roku nie będzie hamerykańskich zakupów, bo trzeba pasa zacisnąć - no to dałam czadu w leśniczówkowych zamówieniach ). Szczególnie mnie cieszy że w tym roku wreszcie do mnie przyjedzie 'Dama Dworu', wysoki irys na którego od dawna ostrzyłam sobie kły. Barashka napuściła mnie na najnowsze irysy Antona Mego, przyznam że odchorowuję właśnie 'Studená Vlna', symfonię szarawej niebieskości. To jest tzw. miłość od pierwszego wejrzenia, ciężka sprawa. Z rzeczy niemiłych; podwórko nadal nieprzejezdne. Jeżeli ktoś znajdzie zwłoki hrabiego Romana starannie rozjechane walcem, to jestem w pierwszej piątce podejrzanych o murderstwo. I to by było na tyle.
Tak w ogóle to nie tylko ja tak mam, u Mamelona i Ewandki podobnie. Człowiek zajęty nie tą robotą, którą by zajęty być chciał, pogoda jednako wszystkich dołująca i jeszcze świętowanie za pasem. Do pełnej podłamki brakuje tylko grypy, ale swoje szczęśliwie już odchorowawszy a przeziębieniu się łatwo nie damy. Z rzeczy miłych to: Dżizaas się odezwała ( wstrzymam się z płaceniem jej rachunku do pojawienia się monitu, to może się jeszcze odezwie, he, he ), obserwuję Ciemiernikowszczyznę bo pojawiły się już pąki kwiatów i wyłażą listki małych siewek, w ogrodzie masowo pokazują się krokusy i przyszła pierwsza tegoroczna "zielona" paczka z cebulami lilii. Była przejezdna wizytka szwagra, szykuje się impra u Mamelona i wreszcie zrobiłam zamówienie u Roberta ( w tym roku nie będzie hamerykańskich zakupów, bo trzeba pasa zacisnąć - no to dałam czadu w leśniczówkowych zamówieniach ). Szczególnie mnie cieszy że w tym roku wreszcie do mnie przyjedzie 'Dama Dworu', wysoki irys na którego od dawna ostrzyłam sobie kły. Barashka napuściła mnie na najnowsze irysy Antona Mego, przyznam że odchorowuję właśnie 'Studená Vlna', symfonię szarawej niebieskości. To jest tzw. miłość od pierwszego wejrzenia, ciężka sprawa. Z rzeczy niemiłych; podwórko nadal nieprzejezdne. Jeżeli ktoś znajdzie zwłoki hrabiego Romana starannie rozjechane walcem, to jestem w pierwszej piątce podejrzanych o murderstwo. I to by było na tyle.
↧
↧
'Ring Around Rosie' - irys TB kupiony "z łakomstwa"
Pojawienie się tego irysa w Alcatrazie nie wynikało z niczego innego tylko z kolekcjonerskiego łakomstwa, tak szczerze pisząc nasadzeniowo pasował mi dokładnie do niczego ale należał do tzw. irysów ciekawych. No wicie, rozumicie - te wykończenia żółte płatków dolnych i kopułki, roztarta delikatna plicata, budowa kwiatu, nienachalna falbaniastość i w ogóle. No po prostu miłośnikowi irysów bródkowych trudno przejść obojętnie koło takiej perełki hodowlanej, zostawić takie kłączko bez odpowiedniej opieki. W każdym razie ja obojętna nie byłam i odmiana wylądowała w Alcatrazie na Ciepłym Monstrum. Rośnie w warunkach alcatrazowych raczej średnio, z zachwytu nad nią nie pieję. Od czasu jej "urodzenia" pojawiło się trochę plicat w tym typie a mnie zainteresowały irysy o kwiatach w typie blend, więc 'Ring Around Rosie' nie robi "za gwiazdę" na moich rabatach irysowych. Doceniam jednak wartość tego irysa i nie odradziłabym nikomu posadzenia takiej wartościowej odmiany w ogrodzie, choć moim zdaniem jest to irys dość wymagający ( znaczy trzeba utrafić dobrze ze stanowiskiem ). Teraz metryczka - 'Ring Around Rosie' została zarejestrowana w 2000 roku przez Richarda Ernsta. Nie jest odmianą bardzo wysoką, dorasta do około 90 cm. Zakwita w środku sezonu, tak bliżej początku tego środka niż jego końca. Kwitnie długo i wytrwale, czasem kończy kwitnienie razem z dużo późniejszymi irysami. Odmiana jest wynikiem następującego krzyżowania - siewka oznaczona KF125-14A: (( 'Edna's Wish' x 'Wild Jasmine') x rodzeństwo ) X KF125-32E: (( 'Edna's Wish' x 'Wild Jasmine') x rodzeństwo ). Pokrewieństwo bliskie, można by rzec że wszystko zostało w rodzinie, he, he, ale jak widać krzyżówka wyszła naprawdę niezła. Urodę 'Ring Around Rosie' doceniono, odmiana zrobiła karierę - Honorable Mention 2002, Award of Merit 2004, Wister Medal 2007. Zabrakło Dykes Medal do pełni szczęścia.
↧
'Voodoo Spell' - irys TB "dobierany"
'Voodoo Spell' jest irysem na liście zakupowej. Od paru lat już tam gości i nijak nie mogę się zdecydować - brać nie brać. Choć może źle rzecz ujmuję bo nie o zdecydowanie tu chodzi tylko o półcelowe zapominalstwo i przekładalnictwo ( tzw. następny raz ) wynikające z łakomstwa na pastelowe odcienie najnowszych odmian irysów. Myślę o 'Voodoo Spell' jako towarzystwie dla 'Ring Around Rosie' ( do tego jakiś self w kolorze zdechłej terakoty i całkiem niezły tercet mógłby się pojawić na rabacie ). Rośnie sobie ta odmiana w Irysowie, u Ewy i Andrzeja i cieszy się dobrą opinią ( znaczy dobrze kwitnie i nie jest jakoś szczególnie wymagająca ). Niestety zawsze jak trafiam do Irysowa to wyłażę z czymś w zupełnie innych kolorach i dopiero sadzenie w Alcatrazie uświadamia mi że znów, cholera ciężka, "zapomniałam"'Voodoo Spell' a tu o dosadzenie aż się prosi. Znacie ten ból marketowy, koszyk pełen dobra a zakupy podstawowe niewykonane. No i odkładam na następny sezon zakup tego irysa i obiecuję sobie że tym razem na pewno i w ogóle to nie ma zmiłuj. W następnym sezonie jest "Da Capo al Fine", więc mam brzydkie przemyślenia na temat własnego charakteru, który nie błyszczy jak szlachetna stal tylko taki jakiś kortenowy mi się wydaje. Hym, irysowy wyrzut sumienia? Może w końcu w tym roku odmianie 'Voodoo Spell' uda się zawitać do Alcatrazu, w końcu optymizm cechuje charakter ogrodnika, he, he. Teraz metryczka: 'Voodoo Spell' to już dość wiekowa odmiana, została zarejestrowana w 1995 roku. Wyhodował ją Barry Blyght, a jego szkółka Tempo Two wprowadziła ją do handlu w sezonie ( antypodowym rzecz jasna ) 1995/1996. 'Voodoo Spell' jest wynikiem krzyżówki 'Imprimis' X 'Electrique',dwóch bardzo znanych irysów Barrego ( szczególnie 'Imprimis' był swego czasu małą sensacją w irysowym światku ). Przyznam że do mnie znacznie bardziej przemawiają ciepłe tony kopułki 'Voodoo Spell' zestawione z lawendowymi akcentami w okolicach bródki i we wnętrzu kopuły niż chłodna elegancja 'Imprimis' czy wariacja na temat przybrązowionego fioletu w 'Electrique'.
↧
Wściekła Marzanna
"Już witał się z gąską" - już pracowałam sekatorkiem z różami i głogiem, słoneczko świeciło, kosy ćwierkuliły. Obecnie wkurzona gapię się na tę biel za oknem i doglądam Felicjana, który się solidnie rozłożył. Kociaszek szczęśliwie żarciucha nie odpuszcza, oczka trochę lepsze ale nos dalej zawalony i w oskrzelach brzydkie odgłosy były przez dohtora słyszane. No choruje się nam, tak jakoś po kolei w tym roku kociambrza część rodziny podłapuje choróbska. Oczywiście wszystko przez to że najpierw było mżawkowo a teraz śniegowo czyli mokro i zimno. Humor w związku z tym mam taki że bez kija nie podchodź, opieprzam moją biedną , ludzką rodzinę za radosne próby uwiosenniania sobie życia ( nie będę potem chodzić i lekarstewka czy termometry podawać, że o wspólno - wspierającym przyjmowaniu wizyt lekarskich podczas których rodzina idzie w zaparte w kwestii możliwości przeziębienia organizmu podczas wypróbowywania wiosny , ledwie napomknę ).
Nie da się ukryć, przypominam wściekłą Marzannę. Jakby było mało po dokładnym oblookaniu własnego odbicia w lustrze stwierdziłam że nie tylko Marzannę, ku wielkiej mej zgrozie przyuważyłam cechy wspólne z pewną znaną polityczką ( bosz.....nawet sweterek panterkowy mam podobny ) a to oznacza że bezwzględnie muszę zrobić coś z tym siwawym przyklapem, który obecnie mam na głowie i szanować wzrok ( taaa , tusza, sweterek, przyklap i do tego okulary - a potem mi wpieprzą w "ramach gorącego sporu politycznego" w łódzkim tramwaju za brak szacunku dla emerytek, he, he ). Naprawianie resztek urody pochłonie trochę kasy i co gorsza zdezorganizuje mi dzień ( w przeciwieństwie do większości przedstawicielek płci pięknej zabiegi upiększające mnie nie odstresowują, jak mi grzebią przy włosach rozumiem dlaczego niektóre koty nie lubią być dotykane ). Tak szczerze pisząc wolałabym tę kasę i czas przeznaczyć na radosne szkółkingowanie ale baba widziana w lustrze bardzo groźnie wygląda, lepiej niech zniknie mi z oczu.
Mamelon jest po pierwszym "żywcowym" polowaniu na zielone, triumfalnie przywiozła do domu wyhaczone w "Leroju" ciemierniki o dubeltowych kwiatach. Nie było takiego szaleństwa jak w zeszłym roku ale troszkę przyciemiernikowałyśmy ( Mamelonowy ciemiernik jest delikatnie różowawy, mój dyskretnie kropkowany - żaden "spoted", niewiele tych kropeczek , z tym że wyraźne ). Właściwie sezon zakupowy należy uznać za rozpoczęty - pierwsza paczka z zielonym już była, a teraz pierwsze "żywcowe" zakupy za nami. Za parę dni kalendarzowa wiosna i równonoc, niestety śnieg rozmokły i niska temperatura hamują początki wegetacji, w związku z czym nagłego wybuchu wiosny nie ma się co spodziewać. Większości roślin przedwiośnia takie śnieżne opady, niezbyt długo zalegające nie robią krzywdy ale moim cyklamenkom urody nie przysparzają. O ile kwiaty przebiśniegów czy nawet krokusowe "kieliszki" jakoś po śniegu dochodzą do siebie o tyle cyklamenki wyglądają paskudnie, głównie za sprawą pokładających się łodyżek. Cyklamenkowe kwiaty po zejściu ciężkiego, mokrego śniegu po prostu leżą na ziemi. Przede mną opryski róż "preparatem z miedzi" jak mawia Małgoś - Sąsiadka i odsłanianie ze starych liści zieleniny irysowej. Pierwsze oblookania mam już za sobą, irysy posadzone na przedzie rabaty różanej wyglądają bardzo dobrze, solidne kępiszony się porobiły. Odsloniłam te przykryte pędami lawendy ( przycinanko uskuteczniłam ) i zastanawiam się czy w ogóle dokarmiać je na początku sezonu. Boję się przedobrzyć, one byczo wyglądają i bez dobrutek. Zobaczę jak to dalej będzie szło i podejmę później decyzję o dokarmianiu.
Post o wściekłej Marzannie ilustrują prace Otto Dixa, panie z portretów paszą do tej marzannowatości.
↧