Nie do uwierzenia, zmartwychwstał po okrutnej zimie 2012! A przecież to południowy cymes i niby w ogóle "bodziszek dla zaawansowanych". No cóż, Alcatraz czasem wyczynia takie cuda z roślinami uznanymi za dość ciężkie w uprawie ( za to niektóre "łatwizny i samograje" podstępnie niszczy, taki grymaśny z niego ogródek ). Geranium tuberosum pochodzi z rejonu basenu Morza Śródziemnego, a tak bardziej konkretnie to z Turcji. Jest nietypowym bodziszkiem ponieważ nie posiada takich "normalnych" korzonków tylko malutkie bulwy. Bodziszek budzi się wiosną, bynajmniej wcale nie wcześnie, uwodzi delikatnymi zielono - siwymi listkami, późną wiosną pojawiają nie mniej delikatne różowe kwiaty a potem roślina dość szybko wchodzi w okres spoczynku i zanika. Dopiero następnej wiosny bodziszek znów się pokaże. Wygląda to groźnie, co? Ten śliczny bodziszek jawi się jak taka roślina sadzona głównie na skalniakach w ogrodach botanicznych, czy w kolekcjach zapaleńców. A to wcale nie tak z tą delikatesowością Geranium tuberosum jest. Zacznę od tego że bulewki bodzisze kupiłam w zwyczajnym osiedlowym sklepie ogrodniczym za tzw. marne rupie. Nie było żadnych sprowadzań "zagramanicznych" czy konszachtów forumowych. Posadziłam go jesienią w okolicy w której rosły dąbrówki i rogownica kutnerowata, no i o nim zapomniałam. Kiedy wylazł natychmiast mnie zachwycił, bo jego uroda jest w typie "subtelnym". Dopiero Basia uświadomiła mi co za cymes rośnie w Alcatrazie ( ha, i to rośnie bezproblemowo ).Trochę martwiło mnie wyczytane info o dość niskiej mrozoodporności rośliny, które okazało się nie do końca odpowiadać realowi. Przy okrywie śnieżnej ten bodziszek znosi znacznie niższe temperatury niż magiczne - 10 stopni Celsjusza. Bez okrywy jest już gorzej. Po pamiętnym lutym w 2012 roku bodzio się nie pokazał. Dopiero wiosną tego roku wylazł i to taki że zebrało mu się na kwitnienie. Być może sprawczynią tego cudu nie była bulwa, która przetrwała mrozy, tylko całkiem młoda bulewka z nasionek wyprodukowanych w Alcatrazie. Bodziszek bulwkowaty dorasta do 30 cm wysokości, w zasadzie urośnie wszędzie ale żeby "mu się dobrze działo" musi mieć bardzo przepuszczalną, żyzną glebę. Najlepiej taką o lekko alkalicznym odczynie. Bardzo dobrze rośnie w słoneczku, na skalniakach, ale uda się też bardzo dobrze na półcienistych stanowiskach, takich w "leśnym stylu". Jak każdą roślinę potrzebującą spoczynku latem możemy go sadzić w pobliżu drzew ( już drzewa zadbają o odpowiednią dla niego letnią wilgotność gruntu ). Okrytym ściółką bulwą nie powinno nic grozić zimową porą, ponoć nie są przysmakiem gryzoni.
↧
"Bulewoś" czyli bodziszek bulwkowaty
↧
Moje różane rozczarowania - część pierwsza
Najbardziej nas rozczarowują ci w których pokładamy największe nadzieje. Różane krzewy wpisują się w tę zasadę. Oto lista paskudnych niewdzięczników, odmian wymarzonych, często sprowadzonych z zagranicy za niemałą kasę, które nie wykazywały bądź nadal nie wykazują chęci współpracy z Alcatrazem. Na pierwszy ogień 'Winchester Catherdal', biała angielka, sport ( pęd przejawiający inne cechy niż pozostała część rośliny ) od świetnej 'Mary Rose'. Qrcze, nie miało to nic z wigoru siostry - rosło niemrawo, kwitło mało obficie, przerwa w sezonowych kwitnieniach była znacznie dłuższa niż w przypadku innych róż angielskich. Alcatraz który wyjątkowo polubił 'Mary Rose' nijak nie chciał współpracować z 'Winchester Catherdal'. Jedno co dobre że nie imały jej się choroby, ale z mrozoodpornością już nie było tak dobrze. Ta róża odfrunęła po wielkich mrozach w 2012 roku ( hardcorowa siostrunia nadal ma się świetnie ). Jakoś nigdy nie marzyłam o jej powrocie, he, he. Szczerze pisząc to zniechęciła mnie do uprawy róż angielskich kwitnących białymi kwiatami. Wiem że jest sporo nowszych, fajnych odmian ale ja zwróciłam swoją uwagę na "białe klasyki" - róże alba, burbonki czy tam inne "historyczne". Jedyna z angielek, kwitnąca w kolorze "coś tak w okolicach bieli" ( określenie Ciotki Elki ) to 'Crocus Rose'.
Kolejne rozczarowanie przybyło z Anglii, ze szkółki Austina. Sadzonka świetna, funty doskonale wydane ale co z tego kiedy sama odmiana okazała się być nie tym czego oczekiwałam. Nie myślcie że ta róża nie jest piękna - jest i to bardzo, z tym że trwa to niemal tak krótko jak mgnienie oka. 'Julia's Rose' to wyhodowany w latach 70 XX wieku mieszaniec herbatni. Ma zarówno wszystkie zalety, jak i niestety mnóstwo wad róż powstałych w tym okresie. Przede wszystkim ciężko uznać krzew tej róży za coś innego niż drapak, parę paciorów, ewentualnie nowoczesną kompozycję z ciernistych pędów. To nie jest krzew robiący dobre wrażenie w ogrodzie, krzaczki innych mieszańców herbatnich wyglądają jakoś lepiej. Kiedy róża otwiera pąki - klękajcie narody! Cudowny kształt pąków, jedyny w swoim rodzaju kolor płatków, pieścidełko dla oczu. Z tym klękaniem trzeba się jednak pospieszyć, bo kiedy tylko róża zaczyna mocniej się rozwijać czar pryska. Kolorek nadal wysublimowany ale kwiecisze robi się kapciowate. Kwiat ma maksymalnie do 25 płatków, więc w fazie pełnego rozkwitu ukazuje mało ozdobne pylniki. Pachnie tak średnio, więc nawet zapachem nie złagodzi wrażeń wizualnych. Na domiar złego odmiana jest z tych które wymagają dla dobrego rozwoju dopieszczeń i zimową porą szczególnych środków ostrożności. Cóż, ścinam jej kwiaty do wazonu, tam wyglądają najpiękniej i najdłużej utrzymują swoją oryginalną urodę. W różance szczęśliwie przesłoniłam ją liliami towarzyszącymi, to było jedyne wyjście. Ponieważ jest nadal "na wyposażeniu" w Alcatrazie, zasługuje na podanie metryczki. 'Julia's Rose' została wyhodowana przez Williama E. Tystermana, wprowadzona do handlu w roku 1976 przez Wisbech Plant Co. Ltd. Jest krzyżówką odmian 'Blue Moon' i 'Dr. A. J. Verhage', dorasta do 105 cm wysokości i 90 cm szerokości. U mnie to niestety ( a może i stety ) mniejszy krzaczek.
Kolejne rozczarowanie przybyło z Anglii, ze szkółki Austina. Sadzonka świetna, funty doskonale wydane ale co z tego kiedy sama odmiana okazała się być nie tym czego oczekiwałam. Nie myślcie że ta róża nie jest piękna - jest i to bardzo, z tym że trwa to niemal tak krótko jak mgnienie oka. 'Julia's Rose' to wyhodowany w latach 70 XX wieku mieszaniec herbatni. Ma zarówno wszystkie zalety, jak i niestety mnóstwo wad róż powstałych w tym okresie. Przede wszystkim ciężko uznać krzew tej róży za coś innego niż drapak, parę paciorów, ewentualnie nowoczesną kompozycję z ciernistych pędów. To nie jest krzew robiący dobre wrażenie w ogrodzie, krzaczki innych mieszańców herbatnich wyglądają jakoś lepiej. Kiedy róża otwiera pąki - klękajcie narody! Cudowny kształt pąków, jedyny w swoim rodzaju kolor płatków, pieścidełko dla oczu. Z tym klękaniem trzeba się jednak pospieszyć, bo kiedy tylko róża zaczyna mocniej się rozwijać czar pryska. Kolorek nadal wysublimowany ale kwiecisze robi się kapciowate. Kwiat ma maksymalnie do 25 płatków, więc w fazie pełnego rozkwitu ukazuje mało ozdobne pylniki. Pachnie tak średnio, więc nawet zapachem nie złagodzi wrażeń wizualnych. Na domiar złego odmiana jest z tych które wymagają dla dobrego rozwoju dopieszczeń i zimową porą szczególnych środków ostrożności. Cóż, ścinam jej kwiaty do wazonu, tam wyglądają najpiękniej i najdłużej utrzymują swoją oryginalną urodę. W różance szczęśliwie przesłoniłam ją liliami towarzyszącymi, to było jedyne wyjście. Ponieważ jest nadal "na wyposażeniu" w Alcatrazie, zasługuje na podanie metryczki. 'Julia's Rose' została wyhodowana przez Williama E. Tystermana, wprowadzona do handlu w roku 1976 przez Wisbech Plant Co. Ltd. Jest krzyżówką odmian 'Blue Moon' i 'Dr. A. J. Verhage', dorasta do 105 cm wysokości i 90 cm szerokości. U mnie to niestety ( a może i stety ) mniejszy krzaczek.
↧
↧
Moje różane rozczarowania - część druga
Druga część różanych bajanek o tym jak to miało być pięknie i cudnie, a wyszło jak zawsze. Zacznę od wymarzonej przeze mnie dawno, dawno temu odmiany róży angielskiej - 'Abraham Darby' jawił mi się kiedyś jako ten święty Graal austinkowego różaństwa. Nieosiągalny, przecudnie kwitnący krzew dla mojego Alcatrazu ( będącego wówczas w powijakach ). Niestety kiedy św. Graal został już pozyskany, to okazał się być w alcatrazowych warunkach zaledwie wyszczerbioną i podejrzanie zmatowiałą musztardówką. Smętek nad smętkami, dlaczego tak jest nie wiem, bo sadzonki miałam z naprawdę dobrego źródełka. Przyczyn "złego prowadzenia się" tej róży zaczęłam szukać w jej genealogii. 'Abraham Darby' należy do grupy róż którą David Austin nazwał Leander, od nazwy odmiany 'Leander' ( krzyżówki róży 'Charles Austin' z siewką ). Grupa ta wywodzi się od róży czepnej ( he, he, znaczy pnącej ) o nazwie 'Aloha' ( krzyżówki climbera 'Mercedes Gallart' i odmiany 'New Dawn', chyba najbardziej znanego mieszańca Wichuraina ). Krzewy z grupy Leander są zazwyczaj wyższe niż te z innych grup róż angielskich, no, może z wyłączeniem grupy Austin Musk, silne i zażyte. Przy odrobinie szczęścia ( czyli przy bardzo ciepłej zimie ) można spróbować z róż tej grupy zrobić climbery ( czyli róże pnące ). Mniej szczęśliwi muszą zadowolić się naprawdę dużymi i zdrowymi krzewami. I jak to się ma do tej mojej słabizny "Abrahamka"? Nijak, dwa krzewy "Abrahamka" wyglądają tak jakoś gruźliczo, jakby w ogóle nie miały genów tego hardcora 'New Dawn'. Hym.... może to wina tego innego rodzica - 'Abraham Darby' jest krzyżówką odmian 'Aloha' i 'Yellow Cushion', starej floribundy z 1946 roku. Żółta floribunda nie wygląda jednak na specjalnego delikatesa, więc żadnych słabości "Abrahamek" nie powinien po niej mieć. No zostaje jeszcze jeden czynnik, który może być przyczyną "paskudyzmu Abrahamka" - Alcatraz! Mój kochany ogródek potrafi się czasem uwrednić, nigdy nie jestem pewna tak do końca jak przyjmie roślinę. Bywa że posadzone książkowo tzw. samograje wypadają a rarytasy rosną w nim bez żadnych z mojej strony starań. No po prostu Alcatraz tak ma! W tym roku podejmę ostatnią próbę ratowania "Abrahamka", oba krzewy wylądują na innym stanowisku - może się powiedzie ta akcja. Mam nadzieję bo róża ma świetny kolor kwiatów a zapach zapadający w pamięć. Teraz jeszcze metryczka - odmianę wprowadzono w 1985 roku, nazwano ją na cześć pana Abrahama Darby III ( 1750 - 1789 ), przedstawiciela znanej rodziny przemysłowców brytyjskich.Pan Abraham zapisał się w historii głównie jako twórca pierwszego mostu z żelaza, o tym że był u zarania dzikiego kapitalizmu dobrym pracodawcą mało się pamięta ( chyba ten porządny stosunek do pracowników brał się z wyznawanej religii, rodzina Darby to byli kwakrowie ).
Kolejna z róż niewdzięcznych to moja wielka angielska miłość.Kiedy wolnym kroczkiem sunęłam w czerwcowe wczesne popołudnie przez Rose Garden w Sissinghurst, moje ślepia spoczęły na niesamowitym krzewie. Zażyte krzaczydło takie z półtora metra na półtora, obsypane było białymi motylimi kwiatami ( motyle do których porównałam kwiaty to musiały być egzotyczne bestie, bo kwiaty były olbrzymie ). Oczywiście jak to w porządnym, klasycznym angielskim ogrodzie przy róży była niemal równie śliczna co ona labelka z nazwą. No i tak poznałam piękną odmianę mieszańca herbatniego 'White Wings'! Książkowo to ta róża dorasta do 120 cm wysokości i 105 szerokości, śmiem twierdzić że okaz z Sissinghurst Garden był solidniejszych rozmiarów. Odmianę wyhodował Alfred Krebs, wprowadzona została na rynek w USA w 1947 roku. Pochodzenie jest nieznane, to krzyżówka dwóch siewek. Krebs "opracowywał" nowe róże z własnych siewek, wśród których często pojawiali się potomkowie 'Cécile Brunner' . Nie wiadomo czy 'White Wings' należy do tej "linii" róż spokrewnionych z 'Cécile Brunner' . Niewątpliwie jest ulubioną wersją róży Krebsa - różą o pięciu płatkach. Olbrzymie kremowe kwiaty skontrastowane z czerwonymi pylnikami, świetny zapach, dobre kwitnienie w małych klastrach niemal przez cały sezon - czego chcieć więcej? Rozumku dla piszącej te słowa! Nie doczytałam że Alfred uprawiał swoje róże w Kalifornii. Mój Alcatraz to jednak nie jest wyspa na San Francisco Bay, z Montebello, gdzie "urodziła" się odmiana 'White Wings', do Centralno - Polski jest znacznie dalej. Klimatycznie to tak z krainy wiecznej wiosny do środkowoeuropejskich niestabilności pogodowych. Uff, przed każdą zimą drżę, róża jest wyraźnie ciepłolubna. W Alcatrazie złośliwie nie chce rosnąć ( albo to Alcatraz złośliwie jej rosnąć nie daje ). Marnawa. W tym roku będzie przeniesiona do różanki pod moim oknem, lepiej mieć tego mojego raryteta na oku.
Kolejna z róż niewdzięcznych to moja wielka angielska miłość.Kiedy wolnym kroczkiem sunęłam w czerwcowe wczesne popołudnie przez Rose Garden w Sissinghurst, moje ślepia spoczęły na niesamowitym krzewie. Zażyte krzaczydło takie z półtora metra na półtora, obsypane było białymi motylimi kwiatami ( motyle do których porównałam kwiaty to musiały być egzotyczne bestie, bo kwiaty były olbrzymie ). Oczywiście jak to w porządnym, klasycznym angielskim ogrodzie przy róży była niemal równie śliczna co ona labelka z nazwą. No i tak poznałam piękną odmianę mieszańca herbatniego 'White Wings'! Książkowo to ta róża dorasta do 120 cm wysokości i 105 szerokości, śmiem twierdzić że okaz z Sissinghurst Garden był solidniejszych rozmiarów. Odmianę wyhodował Alfred Krebs, wprowadzona została na rynek w USA w 1947 roku. Pochodzenie jest nieznane, to krzyżówka dwóch siewek. Krebs "opracowywał" nowe róże z własnych siewek, wśród których często pojawiali się potomkowie 'Cécile Brunner' . Nie wiadomo czy 'White Wings' należy do tej "linii" róż spokrewnionych z 'Cécile Brunner' . Niewątpliwie jest ulubioną wersją róży Krebsa - różą o pięciu płatkach. Olbrzymie kremowe kwiaty skontrastowane z czerwonymi pylnikami, świetny zapach, dobre kwitnienie w małych klastrach niemal przez cały sezon - czego chcieć więcej? Rozumku dla piszącej te słowa! Nie doczytałam że Alfred uprawiał swoje róże w Kalifornii. Mój Alcatraz to jednak nie jest wyspa na San Francisco Bay, z Montebello, gdzie "urodziła" się odmiana 'White Wings', do Centralno - Polski jest znacznie dalej. Klimatycznie to tak z krainy wiecznej wiosny do środkowoeuropejskich niestabilności pogodowych. Uff, przed każdą zimą drżę, róża jest wyraźnie ciepłolubna. W Alcatrazie złośliwie nie chce rosnąć ( albo to Alcatraz złośliwie jej rosnąć nie daje ). Marnawa. W tym roku będzie przeniesiona do różanki pod moim oknem, lepiej mieć tego mojego raryteta na oku.
↧
Malutkie bodziszki na skalniaki
Bodziszek 'Giuseppii' - odblaskowy karzełek
Geranium subcaulescens 'Giuseppii' pierwszy raz zobaczyłam na skalniaku przed wejściem do szkółki Beth Chatto. Od razu mi się spodobał z powodu specyficznego odcienia różu płatków kwiatów. Przez długi czas myślałam że jest to odmiana bodziszka popielatego Geranium cinereum, jednak szukając informacji na jego temat ze zdziwieniem zauważyłam że botanicy traktują go jako odrębny gatunek. Bodziszek podłodygowy, bo tak po polsku brzmi jego nazwa, pochodzi z Bałkanów i północno - wschodniej Turcji. Jest bardzo malutki, pędy z kwiatami mają około 15 cm wysokości. Jak na tak niską roślinkę kwiaty są dość duże, mają średnicę około 2,5 cm. Lubi słoneczne stanowiska i bardzo dobrze zdrenowane podłoże ( zupełnie jak Laluś ). Do dostania w Polsce, mój egzemplarz przybył do mnie z Zielonych Progów via Sylwik. Geranium subcaulescens tworzy hybrydy z Geranium cinereum dla których przyjęto nazwę Geranium Ginereum Group, oraz hybrydy z Geranium argentum ( w tym wypadku mieszańce oznacza się Geranium x lindavicum ). Uff, nieco dla mnie skomplikowane te więzy pokrewieństwa. Tym bardziej że nazwy odmianowe czasem są podobne - Geranium subcaulescens 'Giuseppii' i zaliczana do Cinereum Group 'Giuseppina', o kwiatach niemal tak odblaskowych jak te u ww. odmiany bodziszka podłodygowego. Zastanawiam się ( leniwie ) czy może ta "żeńska" odmiana ma nieco mniej rozlazły pokrój niż 'Giuseppii' - byłoby to mile widziane. Przy okazji dochodzeń genealogicznych w sprawie uprawianych przeze mnie malutkich bodziów dotarło do mnie że odmiana 'Splendens' to też bodziszek podłodygowy. No proszę, człowiek sam nie wie co mu tam na rabatach porasta ( a RHS kły ostrzy i pewnie nad kolejnymi cyto - badaniami deliberuje, więc kto wie co mi w przyszłym roku na bodziowych stanowiskach będzie rosnąć ).
Piękna 'Ballerina' i jej bliscy krewni
Geranium cinereum skrzyżowane z Geranium subcaulescens wydało na świat odmianę 'Ballerina'. Jak dla mnie to sam miód, 'Ballerina' jest troszkę niższa i bardziej zwarta niż bodziszek podłodygowy. Jasne, żyłkowane ciemno kwiaty na tle szarawych listeczków, mniam! Teraz troszkę o drugim z rodziców - bodziszek popielaty pochodzi z Półwyspu Iberyjskiego, jest rośliną o takich samych wymaganiach siedliskowych jak bodziszek podłodygowy - przepuszczalnie ma być i słonecznie. Ot i cały sekret uprawy. 'Ballerina' jest moim zdaniem najładniejszą odmianą bodziszków grupy Cinereum. Do Alcatrazu trafiła z Szewczykowa. Gdybym się zdecydowała na uprawę większej ilości bodziszków z Cinereum Group to wybór jest spory. 'Purple Pillow' ze szkółki van Noorta ma kwiaty wpadające w odcień ciemnej purpury, pięknie żyłkowane, jednak na rabacie robi znacznie mniejsze ( moim zdaniem ) wrażenie niż jaśniej kwitnąca 'Ballerina'. Odmianę 'Carol' widziałam tylko na fotkach, wiem że jest nieco wyższa niż reszta bodziszków popielatych ( pędy kwiatowe mają nawet 25 cm wysokości ). Uroda kwiatów tej odmiany, też nieco większych niż u innych bodziszków popielatych mnie nie powala, nie ten róż, że się tak wypiszę . Urocza jest odmiana 'Signal' wyhodowana w Niemczech przez Schlepifera ( introdukcja w 1990 roku ). Różowość ton jaśniejsza niż w przypadku Geranium subcaulescens 'Giuseppii' , odblaskowość z tych żarówiastych ( co dobrze robi rabatom żwirowym wysypanym ciemnym kamieniem ). Bardzo mocno wybarwiona jest też odmiana 'Lambrook Helen', w opisach kolor określany jest jako "reddish purple". Jej kwiaty są jednak stosunkowo małe. Bodziszek 'Laurence Flatman' jest nieco podobny do odmiany 'Ballerina', choć kwiaty sprawiają wrażenie bardziej różowych a odmiana ma jak na mój gust zbyt rozlazły pokrój ( coś najmniej mi się podoba ten bodzich ). Moim wymarzeńcem jest odmiana 'Rothbury Gem' znana też pod synonimiczną nazwą 'Gerfos'. To nieco niżej rosnący bodziszek, na maksa dorasta do 12 cm ( znaczy tyle mają pędy kwiatowe ). Kwiaty ma słodko jasno różowe, u nasady płatków ciemno różowa plama i wyłaniajace się z niej niezbyt rozbudowane żyłkowanie. Wprowadzony przez Blooms of Bressingham®. Nieco podobna jest 'Jolly Jewel™ Night', o kwiatach z chłodnym odcieniem koloru bzu. Marco van Noort wyhodował całą gromadkę odmian nazwaną serią Jolly Jewel - mamy 'Jolly Jewel™ Lilac', 'Jolly Jewel™ Raspberry', 'Jolly Jewel™ Hot Pink, 'Jolly Jewel™ Purple','Jolly Jewel™ Red', a nawet 'Jolly Jewel™ Coral', i 'Jolly Jewel™ Salmon. Żadnej z tych odmian jeszcze żywcem nie widziałam, najnowsza nowość znaczy. No, pożyjemy to zabaczymy czy to naprawdę coś czy też pianie handlowe. Szczególnie ciężko jest mi uwierzyć w te "salmony" i "corale". Podobnie mam z odmianą 'Memories' wyhodowaną przez Carla Lowe. Znaczy żeby uwierzyć muszę zobaczyć.Według info 'Memoires' ma kwiaty w kolorze magenty. Niestety widziałam ją tylko na zdjęciach, więc nie jestem w stanie stwierdzić czy to naprawdę magenta czy też zwyczajny, nieco przełamany różyk.
Geranium orientalitibeticum - paskudne rozstanie
Geranium orientalitibeticum czyli bodziszek wschodnio tybetański pochodzi jak sama nazwa wskazuje ze wschodniej części Tybetu. Ma bardzo piękne liście ( na zdjęciu niestety tego nie widać ), ciekawie wybarwione. Dorasta do 20 cm, jego pędy są stosunkowo wiotkie, ale utrzymują duże kwiaty. Dostałam go od Danuto - Doroty i rósł naprawdę "rozwojowo" do pamiętnej zimy w 2012 roku. Niestety "Jaś nie doczekał", cholerne mrozy załatwiły te jego malutkie, lekko bulwkowate korzonki. Wielka szkoda bo ten prześliczny bodziszek i na odpowiednim stanowisku ( suchosza ) prezentuje się powalająco. Zmierzam odtworzyć, znaczy wysępić.
Bodziszek 'Tanya Rendall' - ciszej nad tą trumną!
Nigdy więcej i starannie zapomnieć że się w ogóle na to człowiek pokusił. Reszta jest milczeniem.
Geranium dalmaticum - " Wielkie nadzieje"
Oprócz odmian 'Giuseppii' i 'Ballerina' ( i kiedyś tam ponownie orientalno - tybetańskiego ) uprawiam jeszcze malutkiego bodziszka dalmatyńskiego Geranium dalmaticum. Do Alcatrazu ściągnęłam go z Szewczykowa. Rośnie sobie u mnie tak średnio, to zdjątko ( cudem odzyskane ) nie zostało zrobione w Alcatrazie. Zestaw z gipsówką wypatrzyłam na takim "ogólnym skalniaku" przy szklarenkach i alpinarium w Wisley. Bodziszek dalmatyński pochodzi z Bałkanów, a tak bardziej konkretnie to z północnej Albanii, wybrzeża Czarnogóry ( znaczy Montenegro ). Oprócz gatunku znane są jego dwie odmiany - biało kwitnąca 'Alba' i jeszcze bardziej niskorosła niż gatunek odmiana 'Croftlea'. Podobno 'Alba' ma nieco mniej wigoru niż odmiana kwitnąca różowymi kwiatami. Nie wiem jeszcze nie udało mi się sprawdzić. Jak na razie to tzw. "czysty gatunek" radzi sobie u mnie nie najlepiej. Zastanawiam się czy go nie przenieść na bardziej suche stanowisko.
Karłowate bodziszki na skalniaki są roślinami wymagającymi specjalnego traktowania w ogrodzie. Nie , nie chodzi mi tu o jakieś skomplikowane zabiegi pielęgnacyjne i tym podobne obsrywantes. Jak już pisałam ( do znudzenia ), o ile będą miały zdrenowane podłoże, możliwie o lekko alkalicznym odczynie, słoneczne stanowisko to karzełki bodzisze powinny być bezproblemowymi roślinami. Chodzi mi raczej o ekspozycję takich krasnoludków na rabacie, skalniaku czy innych murkach Żeby dostrzec tak małe bodziszki trzeba je sadzić masowo. Jeden bodziszek to tzw. ciekawostka przyrodnicza, w masie leży bodzisza siła. Wszystkie wymienione tu bodziszki możemy mnożyć przez podział w sierpniu lub wczesną wiosną. Jeżeli w sierpniu są upały to rzecz jasna odpuszczamy podział bo możemy uzyskać dużą szansę na pożegnanie się z rośliną. Z kolei wiosenny podział jest zagrożony przez przymrozki ( zważywszy na pochodzenie bodziszków z cieplejszej części świata nie należy się dziwić że one takie mało współpracujące w czasie chłodnej aury ). Karzełki kwitną od połowy maja do początków lipca. W chłodniejszym klimacie ponoć kwiaty pojawiają się przez całe lato, ale tego akurat nie zweryfikuję bo ostatnie lata w Alcatrazie były mocno ciepłe. Oczywiście mój post nie wyczerpał tematu karłowatych bodziszków na skalniaki, ale w końcu opisuję tylko te rośliny z którymi miałam jakiś tam kontakt. Są kontakty, które chciałabym nawiązać ale wiem że "sorry, taki mamy klimat", więc się nawet nie wysilam i nie opisuję karzełków z Nowej Zelandii ( o hybrydce Geranium sessiliflorum i Geranium traversii'Elegans skrzyżowanej z nierozpoznanym Geranium x oxonianum tylko wspominkowo napomknęłam, resztę z nią przygód zmilczałam - bodziszek wyhodowany na Orkadach u mnie poległ, za co winię nowozelandzkie geny ) .
Geranium subcaulescens 'Giuseppii' pierwszy raz zobaczyłam na skalniaku przed wejściem do szkółki Beth Chatto. Od razu mi się spodobał z powodu specyficznego odcienia różu płatków kwiatów. Przez długi czas myślałam że jest to odmiana bodziszka popielatego Geranium cinereum, jednak szukając informacji na jego temat ze zdziwieniem zauważyłam że botanicy traktują go jako odrębny gatunek. Bodziszek podłodygowy, bo tak po polsku brzmi jego nazwa, pochodzi z Bałkanów i północno - wschodniej Turcji. Jest bardzo malutki, pędy z kwiatami mają około 15 cm wysokości. Jak na tak niską roślinkę kwiaty są dość duże, mają średnicę około 2,5 cm. Lubi słoneczne stanowiska i bardzo dobrze zdrenowane podłoże ( zupełnie jak Laluś ). Do dostania w Polsce, mój egzemplarz przybył do mnie z Zielonych Progów via Sylwik. Geranium subcaulescens tworzy hybrydy z Geranium cinereum dla których przyjęto nazwę Geranium Ginereum Group, oraz hybrydy z Geranium argentum ( w tym wypadku mieszańce oznacza się Geranium x lindavicum ). Uff, nieco dla mnie skomplikowane te więzy pokrewieństwa. Tym bardziej że nazwy odmianowe czasem są podobne - Geranium subcaulescens 'Giuseppii' i zaliczana do Cinereum Group 'Giuseppina', o kwiatach niemal tak odblaskowych jak te u ww. odmiany bodziszka podłodygowego. Zastanawiam się ( leniwie ) czy może ta "żeńska" odmiana ma nieco mniej rozlazły pokrój niż 'Giuseppii' - byłoby to mile widziane. Przy okazji dochodzeń genealogicznych w sprawie uprawianych przeze mnie malutkich bodziów dotarło do mnie że odmiana 'Splendens' to też bodziszek podłodygowy. No proszę, człowiek sam nie wie co mu tam na rabatach porasta ( a RHS kły ostrzy i pewnie nad kolejnymi cyto - badaniami deliberuje, więc kto wie co mi w przyszłym roku na bodziowych stanowiskach będzie rosnąć ).
Piękna 'Ballerina' i jej bliscy krewni
Geranium cinereum skrzyżowane z Geranium subcaulescens wydało na świat odmianę 'Ballerina'. Jak dla mnie to sam miód, 'Ballerina' jest troszkę niższa i bardziej zwarta niż bodziszek podłodygowy. Jasne, żyłkowane ciemno kwiaty na tle szarawych listeczków, mniam! Teraz troszkę o drugim z rodziców - bodziszek popielaty pochodzi z Półwyspu Iberyjskiego, jest rośliną o takich samych wymaganiach siedliskowych jak bodziszek podłodygowy - przepuszczalnie ma być i słonecznie. Ot i cały sekret uprawy. 'Ballerina' jest moim zdaniem najładniejszą odmianą bodziszków grupy Cinereum. Do Alcatrazu trafiła z Szewczykowa. Gdybym się zdecydowała na uprawę większej ilości bodziszków z Cinereum Group to wybór jest spory. 'Purple Pillow' ze szkółki van Noorta ma kwiaty wpadające w odcień ciemnej purpury, pięknie żyłkowane, jednak na rabacie robi znacznie mniejsze ( moim zdaniem ) wrażenie niż jaśniej kwitnąca 'Ballerina'. Odmianę 'Carol' widziałam tylko na fotkach, wiem że jest nieco wyższa niż reszta bodziszków popielatych ( pędy kwiatowe mają nawet 25 cm wysokości ). Uroda kwiatów tej odmiany, też nieco większych niż u innych bodziszków popielatych mnie nie powala, nie ten róż, że się tak wypiszę . Urocza jest odmiana 'Signal' wyhodowana w Niemczech przez Schlepifera ( introdukcja w 1990 roku ). Różowość ton jaśniejsza niż w przypadku Geranium subcaulescens 'Giuseppii' , odblaskowość z tych żarówiastych ( co dobrze robi rabatom żwirowym wysypanym ciemnym kamieniem ). Bardzo mocno wybarwiona jest też odmiana 'Lambrook Helen', w opisach kolor określany jest jako "reddish purple". Jej kwiaty są jednak stosunkowo małe. Bodziszek 'Laurence Flatman' jest nieco podobny do odmiany 'Ballerina', choć kwiaty sprawiają wrażenie bardziej różowych a odmiana ma jak na mój gust zbyt rozlazły pokrój ( coś najmniej mi się podoba ten bodzich ). Moim wymarzeńcem jest odmiana 'Rothbury Gem' znana też pod synonimiczną nazwą 'Gerfos'. To nieco niżej rosnący bodziszek, na maksa dorasta do 12 cm ( znaczy tyle mają pędy kwiatowe ). Kwiaty ma słodko jasno różowe, u nasady płatków ciemno różowa plama i wyłaniajace się z niej niezbyt rozbudowane żyłkowanie. Wprowadzony przez Blooms of Bressingham®. Nieco podobna jest 'Jolly Jewel™ Night', o kwiatach z chłodnym odcieniem koloru bzu. Marco van Noort wyhodował całą gromadkę odmian nazwaną serią Jolly Jewel - mamy 'Jolly Jewel™ Lilac', 'Jolly Jewel™ Raspberry', 'Jolly Jewel™ Hot Pink, 'Jolly Jewel™ Purple','Jolly Jewel™ Red', a nawet 'Jolly Jewel™ Coral', i 'Jolly Jewel™ Salmon. Żadnej z tych odmian jeszcze żywcem nie widziałam, najnowsza nowość znaczy. No, pożyjemy to zabaczymy czy to naprawdę coś czy też pianie handlowe. Szczególnie ciężko jest mi uwierzyć w te "salmony" i "corale". Podobnie mam z odmianą 'Memories' wyhodowaną przez Carla Lowe. Znaczy żeby uwierzyć muszę zobaczyć.Według info 'Memoires' ma kwiaty w kolorze magenty. Niestety widziałam ją tylko na zdjęciach, więc nie jestem w stanie stwierdzić czy to naprawdę magenta czy też zwyczajny, nieco przełamany różyk.
Geranium orientalitibeticum - paskudne rozstanie
Geranium orientalitibeticum czyli bodziszek wschodnio tybetański pochodzi jak sama nazwa wskazuje ze wschodniej części Tybetu. Ma bardzo piękne liście ( na zdjęciu niestety tego nie widać ), ciekawie wybarwione. Dorasta do 20 cm, jego pędy są stosunkowo wiotkie, ale utrzymują duże kwiaty. Dostałam go od Danuto - Doroty i rósł naprawdę "rozwojowo" do pamiętnej zimy w 2012 roku. Niestety "Jaś nie doczekał", cholerne mrozy załatwiły te jego malutkie, lekko bulwkowate korzonki. Wielka szkoda bo ten prześliczny bodziszek i na odpowiednim stanowisku ( suchosza ) prezentuje się powalająco. Zmierzam odtworzyć, znaczy wysępić.
Bodziszek 'Tanya Rendall' - ciszej nad tą trumną!
Nigdy więcej i starannie zapomnieć że się w ogóle na to człowiek pokusił. Reszta jest milczeniem.
Geranium dalmaticum - " Wielkie nadzieje"
Oprócz odmian 'Giuseppii' i 'Ballerina' ( i kiedyś tam ponownie orientalno - tybetańskiego ) uprawiam jeszcze malutkiego bodziszka dalmatyńskiego Geranium dalmaticum. Do Alcatrazu ściągnęłam go z Szewczykowa. Rośnie sobie u mnie tak średnio, to zdjątko ( cudem odzyskane ) nie zostało zrobione w Alcatrazie. Zestaw z gipsówką wypatrzyłam na takim "ogólnym skalniaku" przy szklarenkach i alpinarium w Wisley. Bodziszek dalmatyński pochodzi z Bałkanów, a tak bardziej konkretnie to z północnej Albanii, wybrzeża Czarnogóry ( znaczy Montenegro ). Oprócz gatunku znane są jego dwie odmiany - biało kwitnąca 'Alba' i jeszcze bardziej niskorosła niż gatunek odmiana 'Croftlea'. Podobno 'Alba' ma nieco mniej wigoru niż odmiana kwitnąca różowymi kwiatami. Nie wiem jeszcze nie udało mi się sprawdzić. Jak na razie to tzw. "czysty gatunek" radzi sobie u mnie nie najlepiej. Zastanawiam się czy go nie przenieść na bardziej suche stanowisko.
Karłowate bodziszki na skalniaki są roślinami wymagającymi specjalnego traktowania w ogrodzie. Nie , nie chodzi mi tu o jakieś skomplikowane zabiegi pielęgnacyjne i tym podobne obsrywantes. Jak już pisałam ( do znudzenia ), o ile będą miały zdrenowane podłoże, możliwie o lekko alkalicznym odczynie, słoneczne stanowisko to karzełki bodzisze powinny być bezproblemowymi roślinami. Chodzi mi raczej o ekspozycję takich krasnoludków na rabacie, skalniaku czy innych murkach Żeby dostrzec tak małe bodziszki trzeba je sadzić masowo. Jeden bodziszek to tzw. ciekawostka przyrodnicza, w masie leży bodzisza siła. Wszystkie wymienione tu bodziszki możemy mnożyć przez podział w sierpniu lub wczesną wiosną. Jeżeli w sierpniu są upały to rzecz jasna odpuszczamy podział bo możemy uzyskać dużą szansę na pożegnanie się z rośliną. Z kolei wiosenny podział jest zagrożony przez przymrozki ( zważywszy na pochodzenie bodziszków z cieplejszej części świata nie należy się dziwić że one takie mało współpracujące w czasie chłodnej aury ). Karzełki kwitną od połowy maja do początków lipca. W chłodniejszym klimacie ponoć kwiaty pojawiają się przez całe lato, ale tego akurat nie zweryfikuję bo ostatnie lata w Alcatrazie były mocno ciepłe. Oczywiście mój post nie wyczerpał tematu karłowatych bodziszków na skalniaki, ale w końcu opisuję tylko te rośliny z którymi miałam jakiś tam kontakt. Są kontakty, które chciałabym nawiązać ale wiem że "sorry, taki mamy klimat", więc się nawet nie wysilam i nie opisuję karzełków z Nowej Zelandii ( o hybrydce Geranium sessiliflorum i Geranium traversii'Elegans skrzyżowanej z nierozpoznanym Geranium x oxonianum tylko wspominkowo napomknęłam, resztę z nią przygód zmilczałam - bodziszek wyhodowany na Orkadach u mnie poległ, za co winię nowozelandzkie geny ) .
↧
Elegancka herbatka w salonie państwa Herbstów
Salon państwa Herbstów znajduje się w Łodzi w willi państwa Herbstów, która dzisiaj jest obiektem muzealnym. Bardzo lubię to muzeum i przynajmniej raz w roku staram się w nim bywać ( takie mam skrzywienie muzealne, co pewnie widać po tematach moich wpisów ). Późno jesienną porą postanowiłam poleźć na wystawę czasową, na którą złożyła się część eksponatów z Muzeum Czartoryskich. Bardzo dobrze ogląda się dzieła sztuki bez licznej asysty turystów, którzy czują się w obowiązku "zaliczyć" krakowskie muzeum i przez dwie i pół sekundy spojrzeć na Damę z gronostajem. Zawsze ceniłam sobie kameralną atmosferę. Wystawa czasowa wystawą czasową, ale dobrze jest podpatrzeć co tam nowego "u Herbstów". Podreptałyśmy we trójkę - Ciotka Elka, Mamelon i ja, Ciotka Elka z powodów historyczno - koligacyjno - ciekawskich głównie zainteresowana stałą ekspozycją, Mamelon z nadzieją na dokładne oblookanie wyrobów tzw. rzemiosła artystycznego we wszystkich częściach ekspozycji, a ja jak ta stadna owieczka polazłam obejrzeć "Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem" Rembrandta. Oczywiście zaczęłyśmy od willi w której znajduje się wystawa wnętrz "fabrykanckich" i tam na dłużej utknęłyśmy w salonie gościnnym.
Otoczona ogrodem willa, znajdująca się w sąsiedztwie zabudowań fabrycznych i osiedla mieszkaniowego zbudowanego przez Karola Scheiblera dla pracowników jego fabryki, wyróżnia się wśród sąsiadujących z nią budynków. Wszystko wokół jak przystało na Łódź z porządnej czerwonej cegły a tu łup, biały budynek w stylu zwanym w XIX wieku stylem toskańskim. Jakby inna rzeczywistość. Budowę neorenesansowej willi najprawdopodobniej zaprojektowanej przez Hilarego Majewskiego ( choć ostatnio bardzo mocno kwestionuje się jego udział w projektowaniu tego willowego zespołu), rozpoczęto gdzieś około roku 1875, w związku ze ślubem Matyldy Scheibler z Edwardem Herbstem, dla których ów dom był przeznaczony ( prezent papcia Scheiblera dla córy ). Matylda i Edward mieszkali w willi do 1919 roku, potem przenieśli się do bardzo podobnej willi wybudowanej w Sopocie. W Łodzi pozostał ich syn, Leon, który mieszkał tu wraz z żoną aż do roku 1941. Teraz jest tzw. zagwozdka źródlana bo wersja nr1 głosi że pod koniec tego roku małżeństwo zabrało całe ruchome wyposażenie willi i wyjechało do Wiednia, jak się okazało Leon już na zawsze. Zmarł bezpotomnie w 1942 roku, jego żona Aleksandra z domu Potschtar po śmierci męża ponoć wróciła do Łodzi, lecz nie do swojego dawnego domu. Wersja nr 2 to śmierć Leona i wyjazd jego małżonki do Wiednia po tym fakcie, czyli wyposażenie miała wywieźć sama Aleksandra. Zważywszy na późniejsze losy willi to szkoda że na czas trwający od 1945 roku ( willa do roku 1945 należała do rodziny Herbstów ) do 1976 roku ( to rok przejęcia budynku przez Muzeum Sztuki w Łodzi ) nie wywiozła jej całej. Jeżeli prawdą jest że Aleksandra zmarła w Polsce w 1970 roku, to przyszło jej patrzeć na rujnowanie willi między innymi przez mieszczący się w niej domu pobytu dziennego dla nerwowo chorych, siedzibę Zakładu Biologii PAN, ORMO, oraz dewastatorską spółdzielnię inwalidów wytwarzającą bombki choinkowe. Zdjęcia willi z czasów spółdzielnianych wołają o pomstę do nieba, wspaniały salon do oficjalnych przyjęć zwany inaczej salonem lustrzanym wygląda na nich wręcz tragicznie. Cud że ostały się dekoracje sufitu, żyrandol i wspaniałe piece.
Te piękne ceramiczne cuda są tak jak i oficjalny salon utrzymane w stylu neorokoka ( willa jest szalenie eklektyczna, co pokój to inny styl - piece oczywiście staranie "wpasowane" ). Zdaniem Mamelona i moim to chyba najładniejsze piece w tym domu. Aż wierzyć się nie chce że tak frymuśne i delikatne konstrukcje służyły do tak przyziemnego celu jak ogrzewanie pomieszczenia. Panosząca się spółdzielnia bombkarska zadowoliła się tylko pomalowaniem tych dziełek sztuki farbą olejną ( w stosunku do losów oranżerii, którą po prostu zburzono, to prycho) i skoncentrowała się na niszczeniu salonowej boazerii ( na szczęście nie w pełni zrealizowanym ). Uff, piecom się po prostu upiekło.
Klejnocikiem wśród salonowych mebli jest stół w stylu wczesnego empire z podobiznami wielkich dam Francji, wykonanymi w technice emalii. Nie jest on jak już Wam wiadomo pierwotnym wyposażeniem salonu, ale ze względu na olbrzymią ilość złoceń i wizerunki pań żyjących w wieku XVIII i na początku wieku XIX jakoś "wpasił" się w salonową koncepcję. Na upartego zresztą można go podciągnąć pod styl mebelków z Wersalu, z końca XVIII wieku. Centralnie umieszczona podobizna Marie Antoinette w wersji "ogrodniczej", skopiowanej z portretu autorstwa Élisabeth Louise Vigée-LeBrun ( portrecik autorki licznych portretów królowej Francji oraz jej ulubionych przyjaciółek, też zdobi ten stoliczek ) jest tak "rokokoko"że chyba już bardziej być nie może. Program ikonograficzny tego stoliczka jest tajemnicą nieprzeniknioną, co ma Charlotte Corday do Madame Lavalliere, a ta do Marie Louise? Któż to wie co tworzący ten stoliczek miał na myśli. Mebelek został zrobiony w Polsce, w drugiej połowie XIX wieku. Był niezbędnym wyposażeniem salonu, he, he, służył do zostawiania wizytówek. Z dzisiejszego punktu widzenia mebelek absolutnie do niczego! Salonikowe wyposażenie może miłośników prostoty, w tym młodzież wychowaną na klientów IKEA wprowadzić w stan osłupienia.
To jest takie przerysowanie stylu, tak się mające do klasycyzującego zmierzchu rokokowej sztuki, z jakim mamy do czynienia pod koniec XVIII stulecia, jak sceniczna suknia operowa do codziennego ubabranka. Pewien umiar i zastąpienie szaleńczych krzywizn form mebli i ich ornametów prostszymi rozwiązaniami, utrzymanymi w duchu nadchodzącej epoki klasycyzmu to kwintesencja stylu zwanego stylem Ludwika XVI. Drzewiej salon lustrzany wypełniony był meblami właśnie w tym stylu ( pani, która była pokojówką pracującą u Herbstów przekazała muzeum fotografię salonu z oryginalnym wyposażeniem, obejrzeć je można na wystawie poświęconej historii rezydencji ). Większości neorokokowych mebelków dzisiaj się w nim znajdujących, bliżej do stylu dziadka ostatniego króla Francji, Ludwika XV. Jedynie "komplecik" przy wejściu od strony gabinetu i słodka sofa z wyplatanymi oparciami są utrzymane w klasycznym stylu Ludwika XVI. Mebelki oczywiście złocone, jak na powszechne wyobrażenie o "ludwikach" przystało. No i oczywiście wszystko łącznie ze stoliczkiem z emaliowanymi portretami dam jest neo, co najbardziej chyba jest widoczne w komplecie mebli od strony gabinetu orientalnego. Bezczelnie przyznam że obecne wyposażenie salonu przemawia do mnie bardziej niż to widoczne na starej fotografii ( Mamelon też tak ma ). Pewnie dlatego że XIX - wieczne przerysowanie XVIII - wiecznych form ma w sobie coś zabawnego.
Gadżety czyli ozdóbstwa w salonie lustrzanym wszystkie utrzymane w tzw. stylu. Znaczy szalejące neorokoko. Ciepłe barwy porcelanowych waz, złocenia zegara ( te wszystkie ptoszki, kfiotki, siateczki ukwiecone, rocaile w dużej masie ), pastelowy kamień na zakuty w złoconym brązie świeczników. Do tego wszystkiego koronkowe serwety, zupełnie jakby szykowano bardzo elegancki podwieczorek z herbatką w XIX - wiecznej Anglii ( choć ten podwieczorek, zważywszy na niemieckie pochodzenie pana domu i znacznej części gości przyjmowanych w tym domu byłby pewnie popijany kawą ).
Otoczona ogrodem willa, znajdująca się w sąsiedztwie zabudowań fabrycznych i osiedla mieszkaniowego zbudowanego przez Karola Scheiblera dla pracowników jego fabryki, wyróżnia się wśród sąsiadujących z nią budynków. Wszystko wokół jak przystało na Łódź z porządnej czerwonej cegły a tu łup, biały budynek w stylu zwanym w XIX wieku stylem toskańskim. Jakby inna rzeczywistość. Budowę neorenesansowej willi najprawdopodobniej zaprojektowanej przez Hilarego Majewskiego ( choć ostatnio bardzo mocno kwestionuje się jego udział w projektowaniu tego willowego zespołu), rozpoczęto gdzieś około roku 1875, w związku ze ślubem Matyldy Scheibler z Edwardem Herbstem, dla których ów dom był przeznaczony ( prezent papcia Scheiblera dla córy ). Matylda i Edward mieszkali w willi do 1919 roku, potem przenieśli się do bardzo podobnej willi wybudowanej w Sopocie. W Łodzi pozostał ich syn, Leon, który mieszkał tu wraz z żoną aż do roku 1941. Teraz jest tzw. zagwozdka źródlana bo wersja nr1 głosi że pod koniec tego roku małżeństwo zabrało całe ruchome wyposażenie willi i wyjechało do Wiednia, jak się okazało Leon już na zawsze. Zmarł bezpotomnie w 1942 roku, jego żona Aleksandra z domu Potschtar po śmierci męża ponoć wróciła do Łodzi, lecz nie do swojego dawnego domu. Wersja nr 2 to śmierć Leona i wyjazd jego małżonki do Wiednia po tym fakcie, czyli wyposażenie miała wywieźć sama Aleksandra. Zważywszy na późniejsze losy willi to szkoda że na czas trwający od 1945 roku ( willa do roku 1945 należała do rodziny Herbstów ) do 1976 roku ( to rok przejęcia budynku przez Muzeum Sztuki w Łodzi ) nie wywiozła jej całej. Jeżeli prawdą jest że Aleksandra zmarła w Polsce w 1970 roku, to przyszło jej patrzeć na rujnowanie willi między innymi przez mieszczący się w niej domu pobytu dziennego dla nerwowo chorych, siedzibę Zakładu Biologii PAN, ORMO, oraz dewastatorską spółdzielnię inwalidów wytwarzającą bombki choinkowe. Zdjęcia willi z czasów spółdzielnianych wołają o pomstę do nieba, wspaniały salon do oficjalnych przyjęć zwany inaczej salonem lustrzanym wygląda na nich wręcz tragicznie. Cud że ostały się dekoracje sufitu, żyrandol i wspaniałe piece.
Te piękne ceramiczne cuda są tak jak i oficjalny salon utrzymane w stylu neorokoka ( willa jest szalenie eklektyczna, co pokój to inny styl - piece oczywiście staranie "wpasowane" ). Zdaniem Mamelona i moim to chyba najładniejsze piece w tym domu. Aż wierzyć się nie chce że tak frymuśne i delikatne konstrukcje służyły do tak przyziemnego celu jak ogrzewanie pomieszczenia. Panosząca się spółdzielnia bombkarska zadowoliła się tylko pomalowaniem tych dziełek sztuki farbą olejną ( w stosunku do losów oranżerii, którą po prostu zburzono, to prycho) i skoncentrowała się na niszczeniu salonowej boazerii ( na szczęście nie w pełni zrealizowanym ). Uff, piecom się po prostu upiekło.
Klejnocikiem wśród salonowych mebli jest stół w stylu wczesnego empire z podobiznami wielkich dam Francji, wykonanymi w technice emalii. Nie jest on jak już Wam wiadomo pierwotnym wyposażeniem salonu, ale ze względu na olbrzymią ilość złoceń i wizerunki pań żyjących w wieku XVIII i na początku wieku XIX jakoś "wpasił" się w salonową koncepcję. Na upartego zresztą można go podciągnąć pod styl mebelków z Wersalu, z końca XVIII wieku. Centralnie umieszczona podobizna Marie Antoinette w wersji "ogrodniczej", skopiowanej z portretu autorstwa Élisabeth Louise Vigée-LeBrun ( portrecik autorki licznych portretów królowej Francji oraz jej ulubionych przyjaciółek, też zdobi ten stoliczek ) jest tak "rokokoko"że chyba już bardziej być nie może. Program ikonograficzny tego stoliczka jest tajemnicą nieprzeniknioną, co ma Charlotte Corday do Madame Lavalliere, a ta do Marie Louise? Któż to wie co tworzący ten stoliczek miał na myśli. Mebelek został zrobiony w Polsce, w drugiej połowie XIX wieku. Był niezbędnym wyposażeniem salonu, he, he, służył do zostawiania wizytówek. Z dzisiejszego punktu widzenia mebelek absolutnie do niczego! Salonikowe wyposażenie może miłośników prostoty, w tym młodzież wychowaną na klientów IKEA wprowadzić w stan osłupienia.
To jest takie przerysowanie stylu, tak się mające do klasycyzującego zmierzchu rokokowej sztuki, z jakim mamy do czynienia pod koniec XVIII stulecia, jak sceniczna suknia operowa do codziennego ubabranka. Pewien umiar i zastąpienie szaleńczych krzywizn form mebli i ich ornametów prostszymi rozwiązaniami, utrzymanymi w duchu nadchodzącej epoki klasycyzmu to kwintesencja stylu zwanego stylem Ludwika XVI. Drzewiej salon lustrzany wypełniony był meblami właśnie w tym stylu ( pani, która była pokojówką pracującą u Herbstów przekazała muzeum fotografię salonu z oryginalnym wyposażeniem, obejrzeć je można na wystawie poświęconej historii rezydencji ). Większości neorokokowych mebelków dzisiaj się w nim znajdujących, bliżej do stylu dziadka ostatniego króla Francji, Ludwika XV. Jedynie "komplecik" przy wejściu od strony gabinetu i słodka sofa z wyplatanymi oparciami są utrzymane w klasycznym stylu Ludwika XVI. Mebelki oczywiście złocone, jak na powszechne wyobrażenie o "ludwikach" przystało. No i oczywiście wszystko łącznie ze stoliczkiem z emaliowanymi portretami dam jest neo, co najbardziej chyba jest widoczne w komplecie mebli od strony gabinetu orientalnego. Bezczelnie przyznam że obecne wyposażenie salonu przemawia do mnie bardziej niż to widoczne na starej fotografii ( Mamelon też tak ma ). Pewnie dlatego że XIX - wieczne przerysowanie XVIII - wiecznych form ma w sobie coś zabawnego.
Gadżety czyli ozdóbstwa w salonie lustrzanym wszystkie utrzymane w tzw. stylu. Znaczy szalejące neorokoko. Ciepłe barwy porcelanowych waz, złocenia zegara ( te wszystkie ptoszki, kfiotki, siateczki ukwiecone, rocaile w dużej masie ), pastelowy kamień na zakuty w złoconym brązie świeczników. Do tego wszystkiego koronkowe serwety, zupełnie jakby szykowano bardzo elegancki podwieczorek z herbatką w XIX - wiecznej Anglii ( choć ten podwieczorek, zważywszy na niemieckie pochodzenie pana domu i znacznej części gości przyjmowanych w tym domu byłby pewnie popijany kawą ).
Sufit a przede wszystkim genialny wprost żyrandol jakimś cudem ocalały z tego dewastacyjnego pogromu urządzonego przez inwalidzką spółdzielnię bombkarską, to taka wisienka na torcie. Przypominają mi się reymontowskie opisy szklanych tulipanów wypełnionych elektrycznością. Warto zobaczyć go w pełnej krasie czyli wtedy kiedy świecą się w nim żarówki. Sufit z malowanymi alegoriami ( alegoria czegoś tam to tylko pretekst, chodziło o roznegliżowane urodne panie i towarzyszące im "amorki" ) i złoceniami nabiera w tym oświetleniu życia. Cienie i cudownie rozchodzące się światło dały mi pretekst do przemyśleń czy aby starych wnętrz pałacowych nie trzeba by oglądać w sezonie późno jesienno - zimowym. Latem,o ile we wnętrzach muzealnych nie jest zbyt ciemno, nie pali się świateł. Salonowi państwa Herbstów odejmuje się w ten sposób sporo uroku.
Herbatki można się napić w muzealnej kawiarence. Wnętrze odnowionej oranżerii jest jednak znacznie mniej przytulne niż olbrzymi salon. Szczerze pisząc kawę czy herbatkę wolałabym chłeptać w salonie.
↧
↧
Niebieskie róże - smętna prawda
Może cała historia potoczyłaby się inaczej gdybym uprawę róż uchodzących za kwitnące kwiatami w odcieniach zbliżonych do koloru niebieskiego zaczęła od odmiany historycznej, pięknej róży 'Veilchenblau' wprowadzonej w świat w 1909 roku, ale ja nieszczęśliwie zaczęłam uprawę od cholernych mieszańców herbatnich. No i wylazło kosmiczne nieporozumienie ogrodowe! Niebieskie róże nie są w związku z tym przeze mnie lubiane. Dobra zacznę od uświadomienia tym wszystkim których wyszukiwarka rzuci na "mojego interneta" w trakcie zdobywania przez nich wymarzonej róży o błękitnych kwiatach, że takiego cuda to nie ma ( znaczy jest ale występuje tylko w bajce pod tytułem "Piękna i Bestia" i w opowieściach Markiza D'Orbessan o podlewanych roztworem indygo różach w Alhambrze ). Jeżeli chcą dalej pielęgnować złudzenia i kupować "błękitną różę - wielką rzadkość" to niech natychmiast porzucą tę lekturę i czym prędzej odpłyną w rejony handlowo - ogrodnicze ( z naciskiem na handlowe ), gdzie znajdą mnóstwo pięknych fotek róż o kwiatach błękitnych jak płatki niezapominajek ( w wersji jeszcze bardziej hardcorowej to jest odcień chaberków polnych, pełna zgroza ). Jeżeli chcą wziąć real na klatę to zapraszam do czytania, może uda się uniknąć rozczarowań, które były moim udziałem. Róże niebieskie zasadniczo występują w dwóch wersjach - jasno kwietnej i ciemno kwietnej. Te o ciemnych kwiatach, mimo występującego w nazwach słóweczka oznaczającego kolor niebieski, sprzedaje się jako róże o kwiatach w odcieniach fioletu. I słusznie, bo takie właśnie barwy mają płatki ich kwiatów. Róże kwitnące w tonach lila - róż nadal serwuje się jako niebieskie, choć każda w miarę realna fotka natychmiast uświadomi ogrodnikowi że ta "niebieskowść" jest problematyczna. Róż o kwiatach w odcieniach fioletu jest całe mnóstwo - od galijki 'Violacea' począwszy na osławionej floribundzie 'Rhapsody In Blue' skończywszy ( a i to pewnie nie ostatnia róża o fioletowych kwiatach, która okrzyknięta zostanie hitem i przełomem ). Róż kwitnących w jasnych odcieniach barwy fioletowej jest znacznie mniej, wielu z nich zdecydowanie bliżej do kwitnień różowych niż "niebiewskich". Typów wśród róż błękitnych mnogo - mamy solidne krzewy, ramblery ( długopędowe róże czepne ), patykowate krzewy mieszańców herbatnich, róże rabatowe ( dość niskie róże do tworzenia jednorodnych grup, tzw.beds czyli po naszemu ....łóżek ), jeszcze chyba tylko róże okrywowe się nie doczekały swojej niebiesko kwitnącej wersji.
Ja niestety zaczęłam przygodę z różami o niebieskich kwiatach od najgorszej możliwości - zauroczona zdechłym wrzosem płatków i pięknym zapachem posadziłam w ogrodzie mieszańca herbatniego, odmianę Tantaua z roku 1964 'Mainzner Fastnacht' ( zdjęcia nr 2 i 3 ). To jest róża legenda - cud, miód i malina, z tym że nie koniecznie w ogrodzie, a już na pewno nie w ogrodzie typu Alcatraz w Centralno - Polscze. Ta dość wysoka, dorasta do 150 cm wysokości ( w optymalnych warunkach ) i bardzo wąsko rosnąca różyca ( 40 - 60 cm ) to drapak nad drapaki, szczególnie że niespecjalnie w naszych warunkach klimatycznych chce się jej wytwarzać więcej pędów. Pokrój jak dla mnie tragiczny, niestety sadzenie większej ilości krzewów wcale nie pomaga, bo wyprostowane wysokie pędy z nielicznymi kwiatami na końcach nadal wyglądają źle. Krzew w ogóle należy do tych ciepłolubnych, żaden z niego hardcor do chłodnego klimatu. Kwiaty za to powalają urodą. 'Mainzner Fastnacht' jest odmianą która maksymalnie ma czterdzieści płatków, takie róże są przepiękne w fazie pąka. Dostać bukiet i być zauroczoną urodą kwiatów to jednak zupełnie coś innego niż uprawiać paskudny krzewik w ogrodzie. Co prawda długo tej odmiany nie uprawiałam, po ostrzejszych zimach stan posiadania ulegał uszczupleniu ( optymistycznie odtwarzałam krzewy żeby uzupełnić nasadzenia - ta róża i floksy 'Blue Paradise' i perowskia w tle ), ale po masowym odpłynięciu w zimie 2012 roku, dałam sobie spokój.
Kolejną różą o niebieskich kwiatach, którą dopiero niedawno zidentyfikowałam ( po zapiskach w cudownie odnalezionym ogrodowym zeszyciku nr 2 ) była odmiana z 1974 roku, autorstwa Marie Louise Meilland 'Charles de Gaulle'. Była i już wiadomo właściwie wszystko, też lubiła ciepełko. Kwiaty o dwa tony ciemniejsze niż w przypadku 'Mainzner Fastnacht', pąk też przepiękny ( ta róża ma zazwyczaj około czterdziestu płatków ), zapach powalający i szczęśliwie pokrój krzewu jakby lepszy ( dorasta do metra, przez co krzew wydaje się bardziej proporcjonalny ). Nie myślę o odtwarzaniu nasadzeń z "niebieskich" mieszańców herbatnich, moim zdaniem to nie są róże do uprawy w naszych ogrodach ( no chyba że w najcieplejszych rejonach i jak kogoś pokrój krzewu nie drażni, znaczy dla wytrwałych różankowych ). Znacznie lepiej radziła sobie w Alcatrazie niezidentyfikowana różyczka w typie floribunda ( zdjęcia 1, 4, 5, 6 ), którą podejrzewałam swego czasu o bycie odmianą 'Magenta' hodowli Kordesa ( jednak zbyt jasne liście i niezbyt wysoki wzrost nie pasują ). Zatem lepiej uprawiać inne rodzaje róż o "niebieskich" kwiatach, floribundy czy choćby wspomnianego już ramblera 'Veilchenblau' ( to dla tych którzy lubią róże o jasnych kwiatach ) lub wybrać róże w odcieniach ciemnej czerwieni zbliżonej do fioletu.
Dobra, 'Veilchnblau' urodny ale dla wielu osób nie będzie to róża marzeń, a już na pewno nie dla tych którzy nie wyobrażają sobie róży inaczej jak tylko w postaci solidnie wielopłatkowej. 'Veilchenblau' jest mieszańcem Rosa multiflora, zatem kwiatki ma o niewielkiej ilości płatków, pylniczki widać, niewielkie 3 - 4 cm, no w dodatku kwitnie tylko raz ( choć dość długo i bardzo obficie ). Najczęściej radzi się w wypadku takich róż podsadzać je powojnikami kwitnącymi latem, coś tam zawsze wtedy się kwieci. Najbardziej "fiołkowy" jest na początku kwitnienia, potem jego kwiaty dosłownie szarzeją ( uprawiając tę różę w półcieniu ponoć barwą kwiatów można się cieszyć nieco dłużej ). Różą czepną o odrobinę ciemniejszych kwiatach jest odmiana kwitnąca później niż 'Veilchenblau' ( 'Veilchenblau' to tzw. wczesna róża ) - 'Bleu Magenta' .To jest róża o dość tajemniczym pochodzeniu ( sukces ma wiellu ojców ) ma silniejszy wzrost, pędy dorastają nawet do 5 metrów . Wymagająca cierpliwości ( kwiaty potrafią być przez kilka pierwszych lat uprawy bezczelnie różowe ) i przycinania tegorocznych przyrostów o połowę ( zapewniamy w ten sposób lepsze kwitnienie w przyszłym roku ). Niby bezproblemowa ale podobnie jak galijka 'Cardinal de Richelieu' lubiąca podłapywać grzybki. W latach dwudziestych XX wieku powstały ulepszone wersje 'Veilchenblau' - w roku 1921 Turbat wprowadził 'Violette' a w roku 1924 Ingoult wprowadził odmianę 'Rose-Marie Viaud'. Obie róże mają ciemniejszy kolor od mateczki i bardziej pełne kwiaty, 'Violette' dodatkowo pachnie jak róże piżmowe. Wszystkie te róże kwitną w zasadzie tylko raz. W latach pięćdziesiątych XX wieku Kordes dał światu różę 'Magenta", bardzo urodną ale świat się nie zainteresował. Szkoda bo kwiaty prześliczne a róża w typie floribunda, czyli ma więcej kwiatów na pędzie. Wprowadzona w 1954 roku może wyprzedziła swoje czasy, świat żył wówczas nowymi mieszańcami herbatnimi, których kwiaty tak pięknie prezentują się w bukietach. Duża, bo dorastająca w optymalnych warunkach nawet do 185 cm wysokości i 120 cm szerokości, znacznie bardziej odporna na zimno niż późniejsze mieszańce herbatnie o "błękitnych" kwiatach. Dzisiaj taka introdukcja nie przeszłaby niezauważona. A co z różami angielskimi? Ponoć we wrzosowe tony wpada 'Spirit of Freedom'. Qrczę, ślepa chyba jestem bo dla mnie ta różyca introdukowana w 2002 jest po prostu zwyczajnie jasno różowa. "Niebiewskości" się w jej przypadku nie dopatrzyłam. Z ciemniejszych odcieni różanego "błękitu" karierę robią u nas ostatnio 'Heidi Klum' Tantaua z 1999 roku i 'Rahpsody in Blue' Franka R. Cowlinshawa introdukowana w 2000 ( dwie ostatnie fotki ). Pierwsza to niska róża ( łóżkowa, nie okrywowa ) o bardzo pełnych kwiatach w kolorze ciemnoróżowym z odcieniem fioletu ( naprawdę nie wiem jak to inaczej ująć), i lubiąca podłapać grzybka .Druga to miła floribunda o fioletowych kwiatach, mających jednak jedną wadę. Przekwitając zmieniają kolor na ścierkowo - podłogowy. Sadzić w półcieniu i obrywać jak tylko zaczną ścierkować inaczej paskudnieje nam róża w tempie błyskawicznym ( co zresztą jest udziałem wielu odmian o kwiatach w kolorze zbliżonym do fioletu ).
Ja niestety zaczęłam przygodę z różami o niebieskich kwiatach od najgorszej możliwości - zauroczona zdechłym wrzosem płatków i pięknym zapachem posadziłam w ogrodzie mieszańca herbatniego, odmianę Tantaua z roku 1964 'Mainzner Fastnacht' ( zdjęcia nr 2 i 3 ). To jest róża legenda - cud, miód i malina, z tym że nie koniecznie w ogrodzie, a już na pewno nie w ogrodzie typu Alcatraz w Centralno - Polscze. Ta dość wysoka, dorasta do 150 cm wysokości ( w optymalnych warunkach ) i bardzo wąsko rosnąca różyca ( 40 - 60 cm ) to drapak nad drapaki, szczególnie że niespecjalnie w naszych warunkach klimatycznych chce się jej wytwarzać więcej pędów. Pokrój jak dla mnie tragiczny, niestety sadzenie większej ilości krzewów wcale nie pomaga, bo wyprostowane wysokie pędy z nielicznymi kwiatami na końcach nadal wyglądają źle. Krzew w ogóle należy do tych ciepłolubnych, żaden z niego hardcor do chłodnego klimatu. Kwiaty za to powalają urodą. 'Mainzner Fastnacht' jest odmianą która maksymalnie ma czterdzieści płatków, takie róże są przepiękne w fazie pąka. Dostać bukiet i być zauroczoną urodą kwiatów to jednak zupełnie coś innego niż uprawiać paskudny krzewik w ogrodzie. Co prawda długo tej odmiany nie uprawiałam, po ostrzejszych zimach stan posiadania ulegał uszczupleniu ( optymistycznie odtwarzałam krzewy żeby uzupełnić nasadzenia - ta róża i floksy 'Blue Paradise' i perowskia w tle ), ale po masowym odpłynięciu w zimie 2012 roku, dałam sobie spokój.
Kolejną różą o niebieskich kwiatach, którą dopiero niedawno zidentyfikowałam ( po zapiskach w cudownie odnalezionym ogrodowym zeszyciku nr 2 ) była odmiana z 1974 roku, autorstwa Marie Louise Meilland 'Charles de Gaulle'. Była i już wiadomo właściwie wszystko, też lubiła ciepełko. Kwiaty o dwa tony ciemniejsze niż w przypadku 'Mainzner Fastnacht', pąk też przepiękny ( ta róża ma zazwyczaj około czterdziestu płatków ), zapach powalający i szczęśliwie pokrój krzewu jakby lepszy ( dorasta do metra, przez co krzew wydaje się bardziej proporcjonalny ). Nie myślę o odtwarzaniu nasadzeń z "niebieskich" mieszańców herbatnich, moim zdaniem to nie są róże do uprawy w naszych ogrodach ( no chyba że w najcieplejszych rejonach i jak kogoś pokrój krzewu nie drażni, znaczy dla wytrwałych różankowych ). Znacznie lepiej radziła sobie w Alcatrazie niezidentyfikowana różyczka w typie floribunda ( zdjęcia 1, 4, 5, 6 ), którą podejrzewałam swego czasu o bycie odmianą 'Magenta' hodowli Kordesa ( jednak zbyt jasne liście i niezbyt wysoki wzrost nie pasują ). Zatem lepiej uprawiać inne rodzaje róż o "niebieskich" kwiatach, floribundy czy choćby wspomnianego już ramblera 'Veilchenblau' ( to dla tych którzy lubią róże o jasnych kwiatach ) lub wybrać róże w odcieniach ciemnej czerwieni zbliżonej do fioletu.
Dobra, 'Veilchnblau' urodny ale dla wielu osób nie będzie to róża marzeń, a już na pewno nie dla tych którzy nie wyobrażają sobie róży inaczej jak tylko w postaci solidnie wielopłatkowej. 'Veilchenblau' jest mieszańcem Rosa multiflora, zatem kwiatki ma o niewielkiej ilości płatków, pylniczki widać, niewielkie 3 - 4 cm, no w dodatku kwitnie tylko raz ( choć dość długo i bardzo obficie ). Najczęściej radzi się w wypadku takich róż podsadzać je powojnikami kwitnącymi latem, coś tam zawsze wtedy się kwieci. Najbardziej "fiołkowy" jest na początku kwitnienia, potem jego kwiaty dosłownie szarzeją ( uprawiając tę różę w półcieniu ponoć barwą kwiatów można się cieszyć nieco dłużej ). Różą czepną o odrobinę ciemniejszych kwiatach jest odmiana kwitnąca później niż 'Veilchenblau' ( 'Veilchenblau' to tzw. wczesna róża ) - 'Bleu Magenta' .To jest róża o dość tajemniczym pochodzeniu ( sukces ma wiellu ojców ) ma silniejszy wzrost, pędy dorastają nawet do 5 metrów . Wymagająca cierpliwości ( kwiaty potrafią być przez kilka pierwszych lat uprawy bezczelnie różowe ) i przycinania tegorocznych przyrostów o połowę ( zapewniamy w ten sposób lepsze kwitnienie w przyszłym roku ). Niby bezproblemowa ale podobnie jak galijka 'Cardinal de Richelieu' lubiąca podłapywać grzybki. W latach dwudziestych XX wieku powstały ulepszone wersje 'Veilchenblau' - w roku 1921 Turbat wprowadził 'Violette' a w roku 1924 Ingoult wprowadził odmianę 'Rose-Marie Viaud'. Obie róże mają ciemniejszy kolor od mateczki i bardziej pełne kwiaty, 'Violette' dodatkowo pachnie jak róże piżmowe. Wszystkie te róże kwitną w zasadzie tylko raz. W latach pięćdziesiątych XX wieku Kordes dał światu różę 'Magenta", bardzo urodną ale świat się nie zainteresował. Szkoda bo kwiaty prześliczne a róża w typie floribunda, czyli ma więcej kwiatów na pędzie. Wprowadzona w 1954 roku może wyprzedziła swoje czasy, świat żył wówczas nowymi mieszańcami herbatnimi, których kwiaty tak pięknie prezentują się w bukietach. Duża, bo dorastająca w optymalnych warunkach nawet do 185 cm wysokości i 120 cm szerokości, znacznie bardziej odporna na zimno niż późniejsze mieszańce herbatnie o "błękitnych" kwiatach. Dzisiaj taka introdukcja nie przeszłaby niezauważona. A co z różami angielskimi? Ponoć we wrzosowe tony wpada 'Spirit of Freedom'. Qrczę, ślepa chyba jestem bo dla mnie ta różyca introdukowana w 2002 jest po prostu zwyczajnie jasno różowa. "Niebiewskości" się w jej przypadku nie dopatrzyłam. Z ciemniejszych odcieni różanego "błękitu" karierę robią u nas ostatnio 'Heidi Klum' Tantaua z 1999 roku i 'Rahpsody in Blue' Franka R. Cowlinshawa introdukowana w 2000 ( dwie ostatnie fotki ). Pierwsza to niska róża ( łóżkowa, nie okrywowa ) o bardzo pełnych kwiatach w kolorze ciemnoróżowym z odcieniem fioletu ( naprawdę nie wiem jak to inaczej ująć), i lubiąca podłapać grzybka .Druga to miła floribunda o fioletowych kwiatach, mających jednak jedną wadę. Przekwitając zmieniają kolor na ścierkowo - podłogowy. Sadzić w półcieniu i obrywać jak tylko zaczną ścierkować inaczej paskudnieje nam róża w tempie błyskawicznym ( co zresztą jest udziałem wielu odmian o kwiatach w kolorze zbliżonym do fioletu ).
↧
Bodziszkolera
No i zdaje się że dzielnie rozsiewam bodziszkolerę. Zawsze to lepiej niż roznosić tyfus, przydomek rozsiewającej też ładnie by brzmiał niż taka Tyfusowa Mary. Bodziszkolerna Tabisława brzmi dumnie! Mary to niechluj była jak rzadko, ja zarażam czymś wyrosłym "tylko na kompościku", he, he. Nie wiem czy bardziej higieniczne to moje zarażanko ale choróbsko bodziszkowe na pewno milsze od tyfusu ( choć nie poddające się łatwo leczeniu ). A jak ja się zaraziłam? Od Krysi tabazowej na mnie przeszło i chwyciło natychmiast. Kto wie może bym jeszcze miała szansę wyzdrowieć i normalnym ( czytaj obojętnym ) wzrokiem spojrzeć na rodzinkę Geranium ale w roku inkubacji infekcji pojechałam w czerwcu zwiedzać angielskie ogrody. Wróciłam z tych wojaży z chorobą w fazie ostrej, która ponoć na tym etapie jest praktycznie nieuleczalna. Można trochę podleczyć, nieco złagodzić przebieg ale w każdej chwili choroba może ponownie się pojawić i zaatakować ze zdwojoną siłą. Niektóre ataki są śmiertelnie niebezpieczne dla kieszeni ( szczególnie nowe odmiany " nośników zarazy" bywają zabójcze dla stanu finansów ). Szczepionki jeszcze nikt nie wymyślił, jedyne co można zrobić to uprzedzić wybierających się zwiedzać ogrody na wyspach, żeby się mocno nie wgapiali w rabaty na suchym, na wilgotnym, w cieniu, w słońcu - najlepiej niech w ogóle nie patrzą. Jeszcze lepiej będzie jak zostaną w domu i będą rozmyślali nad uprawą rzepaku , wtedy prawie na pewno się nie zarażą!
Bodziszki w Anglii sadzi się do wszystkieg i niemal wszędzie - do róż, do innych bylin, do traw, pod drzewka, na żwirku, na murku, na dachu, bezczelnie w doniczkach, jeszcze bardziej bezczelnie na kwietnych łąkach. Strach otworzyć albiońską szopkę ogrodową bo kto wie czy i tam nie czai się zabłąkany bodziszek, który rozdrażniony może się na nas rzucić i rozsiać miazmaty. Zaraza w końcu występuje na terytorium UK endemicznie. Brytyjczycy powinni być uodpornieni, sadzą namiętnie te bodziszki już drugie stulecie. Jednak wygasania choroby coś nie widać. Co i raz w jakiejś szkółce następuje odkrycie, no i nowe ognisko choroby zaczyna przyciągać uwagę bodziszkomaniaków z całego świata. Ja w tym roku nieopatrznie zajrzałam do szkółki przy ogrodzie Beth Chatto, z którego zdjątka ( pierwsze siedem fotek, kolejne foty to bodzichy w Alcatrazie ) ilustrują ten wpis. Zajrzałam tylko króciutko - szybciutko, na "muśnięcie okiem monitora" . I co? I mi się pogorszyło bodziszkowo natychmiast! Tak niemal do zatrzymania oddechu. Na monitorku w blasku bylinowej chwały, lśnił jak ten brylant wielokaratowy, prześliczny, przecudny, wymarzony i jedyny - Geranium malviflorum (atlanticum), o którym nie wiem jeszcze nic ( czy aby znosi jakieś mrozy? ), ale który już pobudza moje ślinianki do wzmożonej produkcji śliny ( ufaflunię się z zachwytu jak Szpagetka, może nawet dreptać zacznę w miejscu i mruczeć ).
Dlaczego akurat bodziszki darzę takim płomiennym uczuciem? Czemu nie wzdycham do najnowszych objawień jeżówkowych, czemu serducho nie bije szybciej na widok świetnych odmian peoni, dzwonków mieszańcowych, dzielżanów czy liliowców? To przez irysy. Moje ukochane bródkowce są roślinami produkującymi tak bogate w barwy, faktury i formy kwiaty że po prostu potrzebuję od nich czasem oddechu, ucieczki w kierunku prostoty łąk. Wicie, rozumicie - pięć płatków, zasadniczo jeden kolorek tych płatków, wdzięk właściwy dzikunom, uroda liści jakże inna od sztywnej, zielono - szarości liści kosaćców bródkowych. Coś prostego, coś niosącego w sobie wspomnienie po tych wszystkich ogrodach Wielkiego Ogrodowego, łąkach, stepach, lasach - taki swobodny oddech natury, jeszcze nieujarzmionej i wciśniętej w sztywne ramki miejskich ogrodów. Tęsknota za tzw. dziką przyrodą wyłazi z mojego mieszczuchowatego jestestwa. Mój ogród, do bólu miejski, dzięki bodziszkom ma zyskać choć trochę tego uroku chrakterystycznego dla ogrodów w angielskim "country". Wiejskość jest zdecydowanie w tym wypadku angielska bo bodziszek w polskich ogrodach to właściwie szeroko i masowo nie występował i niestety nadal nie występuje.
Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję w historii naszego ogrodnictwa. To ogrodnictwo przez duże O, rozwijane głównie przy wielkich rezydencjach, przez trzy stulecia począwszy od XVI wieku importowało wzorce z Włoch, Francji i Anglii, w drugiej połowie XIX wieku zupełnie zignorowało "rewolucję bylinową", jaka miała miejsce w ogrodach wiktoriańskiej Anglii. Powstawały u nas piękne ogrody dendrologiczne, mnóstwo ogrodów neorenesansowych czerpiących wzorce z północnych Włoch, ale słynne ogrody kwiatowe Anglii nie znalazły jakoś solidniejszego odzwierciedlenia w polskich ogrodach rezydencjonalnych . Niby ogrody kwiatowe były, ale często pod tą nazwą funkcjonowały tzw."ciechocinki" czyli partery kwiatowe złożone z różnych gatunków niskich bylin i roślin jednorocznych.
Kwiatowe ogrody złożone z wyższych bylin czy też roślin jednorocznych pełniły funkcję użytkową, dostarczały kwiatów do ozdobienia pomieszczeń. Często znajdowały się w pobliżu warzywników czy sadów, tam gdzie rosły rośliny których przeznaczeniem nie było podziwianie ich w zorganizowanej przestrzeni ogrodowej tylko zaspokajanie innych potrzeb. Do takich ogrodów bodziszek też się nie załapał, jest rośliną dość nietrwałą w "wazonowych warunkach". Z kolei nazwijmy to ogrodnictwo wiejskie, czyli ogrody przy dworach często wyglądały jak uboższa wersja wielkopańskich ogrodów, bo aspiracje były. W takiej sytuacji bodziszek nie miał szans na zaistnienie w "pańskim" ogrodzie, na co komu roślina, która kwitła na pobliskiej łące, pospolita i chwastowata. Skoro bodziszki nie trafiły w sposób zorganizowany do otoczenia dworów, to nie mogły też trafić pod wiejskie chałupy. W ściubolonych nasionach z lepszych ogrodów bodziszka nie było. Podejrzewam że dopiero pojawienie się w Polsce Geranium x magnificum, rozmnażanego wyłącznie przez podział mieszańca o wspaniałych kwiatach, uświadomiło naszym ogrodnikom że bodziszki to byliny warte miejsca w ogrodzie. Pewnie to był ten prekursor sadzenia bodziszków dla uciechy ozu oczu w ogrodach. Bodziszki powoli, z trudem acz wytrwale zdobywają polskie ogrody, grono zabodziszkowanych powiększa się nieustannie ( choć nie w zabójczo szybkim tempie ) wraz z bodziszkowymi info w sieci, wycieczkami ogrodowymi, podglądaniem ogrodu sąsiadów. No i bardzo dobrze!
Bodziszki w Anglii sadzi się do wszystkieg i niemal wszędzie - do róż, do innych bylin, do traw, pod drzewka, na żwirku, na murku, na dachu, bezczelnie w doniczkach, jeszcze bardziej bezczelnie na kwietnych łąkach. Strach otworzyć albiońską szopkę ogrodową bo kto wie czy i tam nie czai się zabłąkany bodziszek, który rozdrażniony może się na nas rzucić i rozsiać miazmaty. Zaraza w końcu występuje na terytorium UK endemicznie. Brytyjczycy powinni być uodpornieni, sadzą namiętnie te bodziszki już drugie stulecie. Jednak wygasania choroby coś nie widać. Co i raz w jakiejś szkółce następuje odkrycie, no i nowe ognisko choroby zaczyna przyciągać uwagę bodziszkomaniaków z całego świata. Ja w tym roku nieopatrznie zajrzałam do szkółki przy ogrodzie Beth Chatto, z którego zdjątka ( pierwsze siedem fotek, kolejne foty to bodzichy w Alcatrazie ) ilustrują ten wpis. Zajrzałam tylko króciutko - szybciutko, na "muśnięcie okiem monitora" . I co? I mi się pogorszyło bodziszkowo natychmiast! Tak niemal do zatrzymania oddechu. Na monitorku w blasku bylinowej chwały, lśnił jak ten brylant wielokaratowy, prześliczny, przecudny, wymarzony i jedyny - Geranium malviflorum (atlanticum), o którym nie wiem jeszcze nic ( czy aby znosi jakieś mrozy? ), ale który już pobudza moje ślinianki do wzmożonej produkcji śliny ( ufaflunię się z zachwytu jak Szpagetka, może nawet dreptać zacznę w miejscu i mruczeć ).
Dlaczego akurat bodziszki darzę takim płomiennym uczuciem? Czemu nie wzdycham do najnowszych objawień jeżówkowych, czemu serducho nie bije szybciej na widok świetnych odmian peoni, dzwonków mieszańcowych, dzielżanów czy liliowców? To przez irysy. Moje ukochane bródkowce są roślinami produkującymi tak bogate w barwy, faktury i formy kwiaty że po prostu potrzebuję od nich czasem oddechu, ucieczki w kierunku prostoty łąk. Wicie, rozumicie - pięć płatków, zasadniczo jeden kolorek tych płatków, wdzięk właściwy dzikunom, uroda liści jakże inna od sztywnej, zielono - szarości liści kosaćców bródkowych. Coś prostego, coś niosącego w sobie wspomnienie po tych wszystkich ogrodach Wielkiego Ogrodowego, łąkach, stepach, lasach - taki swobodny oddech natury, jeszcze nieujarzmionej i wciśniętej w sztywne ramki miejskich ogrodów. Tęsknota za tzw. dziką przyrodą wyłazi z mojego mieszczuchowatego jestestwa. Mój ogród, do bólu miejski, dzięki bodziszkom ma zyskać choć trochę tego uroku chrakterystycznego dla ogrodów w angielskim "country". Wiejskość jest zdecydowanie w tym wypadku angielska bo bodziszek w polskich ogrodach to właściwie szeroko i masowo nie występował i niestety nadal nie występuje.
Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruję w historii naszego ogrodnictwa. To ogrodnictwo przez duże O, rozwijane głównie przy wielkich rezydencjach, przez trzy stulecia począwszy od XVI wieku importowało wzorce z Włoch, Francji i Anglii, w drugiej połowie XIX wieku zupełnie zignorowało "rewolucję bylinową", jaka miała miejsce w ogrodach wiktoriańskiej Anglii. Powstawały u nas piękne ogrody dendrologiczne, mnóstwo ogrodów neorenesansowych czerpiących wzorce z północnych Włoch, ale słynne ogrody kwiatowe Anglii nie znalazły jakoś solidniejszego odzwierciedlenia w polskich ogrodach rezydencjonalnych . Niby ogrody kwiatowe były, ale często pod tą nazwą funkcjonowały tzw."ciechocinki" czyli partery kwiatowe złożone z różnych gatunków niskich bylin i roślin jednorocznych.
Kwiatowe ogrody złożone z wyższych bylin czy też roślin jednorocznych pełniły funkcję użytkową, dostarczały kwiatów do ozdobienia pomieszczeń. Często znajdowały się w pobliżu warzywników czy sadów, tam gdzie rosły rośliny których przeznaczeniem nie było podziwianie ich w zorganizowanej przestrzeni ogrodowej tylko zaspokajanie innych potrzeb. Do takich ogrodów bodziszek też się nie załapał, jest rośliną dość nietrwałą w "wazonowych warunkach". Z kolei nazwijmy to ogrodnictwo wiejskie, czyli ogrody przy dworach często wyglądały jak uboższa wersja wielkopańskich ogrodów, bo aspiracje były. W takiej sytuacji bodziszek nie miał szans na zaistnienie w "pańskim" ogrodzie, na co komu roślina, która kwitła na pobliskiej łące, pospolita i chwastowata. Skoro bodziszki nie trafiły w sposób zorganizowany do otoczenia dworów, to nie mogły też trafić pod wiejskie chałupy. W ściubolonych nasionach z lepszych ogrodów bodziszka nie było. Podejrzewam że dopiero pojawienie się w Polsce Geranium x magnificum, rozmnażanego wyłącznie przez podział mieszańca o wspaniałych kwiatach, uświadomiło naszym ogrodnikom że bodziszki to byliny warte miejsca w ogrodzie. Pewnie to był ten prekursor sadzenia bodziszków dla uciechy ozu oczu w ogrodach. Bodziszki powoli, z trudem acz wytrwale zdobywają polskie ogrody, grono zabodziszkowanych powiększa się nieustannie ( choć nie w zabójczo szybkim tempie ) wraz z bodziszkowymi info w sieci, wycieczkami ogrodowymi, podglądaniem ogrodu sąsiadów. No i bardzo dobrze!
↧
Państwo Kotostwo
Właściwie ten wpis powinien być zatytułowany Jaśnie Państwo Kotostwo, bowiem kociszony zachowują się jak francuska arystokracja na dworze Ludwika XV ( tak, tak, po nich to też tylko potop ). Nieuświadomione historycznie bestie nie czują jak kiełkuje we mnie myśl rewolucyjna ( wybudowanie kociej budki na podwórzu - no zawsze to lepsze niż gilotynka, he, he ). W mijającym tygodniu dały mi popalić jak rzadko, byłam uziemiona w domu ( od czego przybyło wpisów ) i uwięziona z nimi 24 godziny na dobę. Wiedziałam że mieszkam z bandą egoistów i szumowin, jednak zaskoczył mnie stopień bezwzględności w egzekwowaniu żądań. Choćbym na ryj upadła nie mam prawa odstąpić od odpowiedniego poziomu usług świadczonych Jaśnie Państwu. Jaśnie Państwo w ramach wyrażania dezaprobaty dla mojego powolnego grajdania się przy obsłudze jaśnie pańskich tyłków posunęło się do pazuro i zęboczynów. Zdaje się że przed nami solidne pranie Jaśnie Państwa i grupowa sesja socjalizująca w zamkniętej łazience. Nie dość że żądają ciągłych usług to jeszcze rzadkie chwile spokoju wcale nie są spokojne. Czarne dziewczynki są na etapie Xeny, wojowniczej księżniczki - mam gdzieś ich walki o ile nie odbywają się one na mojej leżącej osobie. Niestety, czarnule uważają że bitwa beze mnie występującej w charakterze pola bitwy to nie jest dobrze prowadzona kampania. Stąd tzw. przypadkowe rany będące moim udziałem. Jeszcze gorzej jest z Felicjanem, który jak wiadomo zawsze miał coś z główką. Tak przynajmniej do tej pory uważałam zwalając winę za jego odloty na kocie ADHD i tym podobne zaburzenia ( koci zespół Tourette'a! ). Teraz jednak skłaniam się ku poglądowi że Felicjan jest po prostu złym kotem, charakter u niego wredny jak u kiplingowskiego Shere Khana. Wszelkie żądania w stosunku do mojej osoby Felicjan okrasza bitewnym prychaniem, apogeum tej ekspresji wojennej następuje przy otwieraniu okien ( na jego nieustające żądania, że się tak wypiszę ). Prychanie, rzucanie się na moje ręce, na klamkę, ataki na parapet - normalnie wścieklizna. Dodatkowo podgryza moje palce jak ładuję żarcie do misek, bynajmniej nie przez pomyłkę! Na tym tle nielegalne podżeranie w wykonaniu Lalka i Okularii zwanej obecnie Chomikiem to prycho, choć jestem wściekła jak ktoś się po chamsku dobiera do mojej jajecznicy ( ta dwójka jest wszystkożerna, pewnie dobrałyby się i do suchych pyrów ). Energia rozsadza moje stadko, ostatnio grupowo atakowały padający śnieg, Lalek i Okularia czyniły to z wdziękiem mastodontów. Małgoś - Sąsiadka, która też zauważyła wzrastającą falę kociej upierdliwości, twierdzi że to wina diety, krótko pisząc za dobry futer dostają. No nie wiem - głodzić je wychowawczo? Nie dostają wielkiej ilości żarcia, karmię dobrze ale bez przesady. Na szczęście szykuje się wyzwolenie z domowych pieleszy, więc nie będę skazana na ciągłe przebywanie z tą bandą. Może rozsądne dawkowanie kociego towarzystwa pozwoli złapać oddech ( qrcze, normalnie matka wielokotna przed wymarzonym końcem urlopu macierzyńskiego ).
Na koniec podzielę się smutkiem - niespodziewanie odszedł koci kolega Jantarek. Piszę niespodziewanie, choć rudy Jantarek żył w pożyczonym czasie.W zeszłym roku zimą przeszedł poważną operację. Doszedł do siebie w miarę szybko i w bardzo dobrej formie przeżył ten rok ( też radośnie lubił czasem przykatować swoją pańcię ). Niestety parę dni temu Jantarek przeszedł wylew i odszedł do Wielkiego Kotowego. Bardzo kibicowaliśmy Jantarkowi, lubimy jego panią i jest nam cholernie przykro. Na szczęście w potrzebie ( wiem że to głupio wygląda ) okazała się niejaka Milenka, kocica, która potrzebowała domu. Będzie dyżurowała na stanowisku Jantarka.
Na koniec podzielę się smutkiem - niespodziewanie odszedł koci kolega Jantarek. Piszę niespodziewanie, choć rudy Jantarek żył w pożyczonym czasie.W zeszłym roku zimą przeszedł poważną operację. Doszedł do siebie w miarę szybko i w bardzo dobrej formie przeżył ten rok ( też radośnie lubił czasem przykatować swoją pańcię ). Niestety parę dni temu Jantarek przeszedł wylew i odszedł do Wielkiego Kotowego. Bardzo kibicowaliśmy Jantarkowi, lubimy jego panią i jest nam cholernie przykro. Na szczęście w potrzebie ( wiem że to głupio wygląda ) okazała się niejaka Milenka, kocica, która potrzebowała domu. Będzie dyżurowała na stanowisku Jantarka.
↧
Glauca znaczy szara - przewrotna opowieść o prawdziwie niebiesko - szarej róży
Opowieść jest naprawdę przewrotna bo wszyscy którzy liczą na kwietne różane objawienie w błękicie się natną! Nazwa polska opisywanego dziś przeze mnie gatunku róży to róża czerwonawa, sądzę że wywodzi się od starej nazwy łacińskiej Rosa rubrifolia. Jednak obecnie ten gatunek nosi nazwę Rosa glauca, która jest chyba bardziej adekwatna do rzeczywistego wyglądu rośliny. Liście tej ślicznej róży rzeczywiście mają szaro - błękitny odcień. Rosa glauca pochodzi z gór południowej i centralnej Europy. Zasięg jej występowania na południu to Pireneje, granica wschodnia naturalnych stanowisk przebiega w Bułgarii, naturalne stanowiska najdalej wysunięte na północ to tereny Niemiec i Polski. Na terenie Skandynawii i Finlandii Rosa glauca występuje jako gatunek wprowadzony, jej stanowiska sięgają daleko na północ. Do ogrodów ta róża zawędrowała stosunkowo późno, zaczęto ją uprawiać dopiero pod koniec XIX wieku ( choć pierwsze próby hodowlane z jej udziałem ponoć podjęto już koło 1830 roku ). To był czas kiedy odkrywano na nowo urok gatunków. Ogrodników zmęczonych ulubionymi różami epoki wiktoriańskiej, hybrydami o kwiatach wypełnionych płatkami tak solidnie jak karnecik królowej balu nazwiskami kawalerów, urzekły wdzięk i prostota. Różę czerwonawą sadzi się nie tyle z powodu kwiatów, co raczej z powodu urody jej liści. Kwiaty ma stosunkowo niewielkie, maksymalnie mają około 4 cm średnicy, bardzo delikatne ( szybko gubią płatki ). Zebrane są w nieduże klastry, od dwóch do pięciu kwiatów, czyli kwitnienie nie jest oszałamiające. Zapach praktycznie żaden, znaczy ledwie wyczuwalny jak zbliżyć nos do pylników. Róża kwitnie tylko raz, potem za ozdobę oprócz liści robią niewielkie, kuliste owocki późnym latem przybierające czerwoną barwę. Owocki są piękne, choć to krótkotrwała uroda i nie walenie po oczach kolorem ( jak w przypadku Rosa rugosa ) i bardzo lubiane przez ptaki. Chyba żadna inna moja róża nie cieszy się takim ptasim zainteresowaniem.
Jednak, jak pisałam wcześniej, to liście stanowią powód dla którego sadzi się tę różę w ogrodzie. Liście Rosa glauca z wierzchu są pokryte jakby woskiem, szaro - niebieskawe, a od spodu czerwonawe ( pewnie stąd stara nazwa łacińska gatunku ). Ja pierwsze egzemplarze tego gatunku zobaczyłam w łódzkim OB i z miejsca się w tych prześlicznych liściach zakochałam. Czym prędzej nabyłam i zasadziłam! Krzew dorasta do trzech metrów, ma dość luźny pokrój, więc wyobraźcie sobie jakie wrażenie robi z tymi delikatnymi jak na różę, niebieskawymi liśćmi i fioletowo -czerwono nabiegłymi młodymi pędami ( starsze pędy mają kolor czerwono - brunatny ). Gatunek jest całkowicie mrozoodporny w naszych warunkach, mój egzemplarz bezproblemowo odbił po tej mrozowej hekatombie z roślin, jaka miała miejsce w 2012 roku ( "o roku ów pamiętny" - co i raz ten cholerny 2012 wspominam ). Rosa glauca jest mało wymagająca jeśli chodzi o warunki glebowe i świetlne, bezproblemowo rośnie na gorszych glebach i na niezbyt nasłonecznionych stanowiskach. Jak każdy prawdziwy "dzikun" ma wielkie zdolności rozrodcze, znamy wiele tzw. samoistnych krzyżówek tej róży, najczęściej z innymi "dzikunami". Ten gatunek wykorzystywany jest też do krzyżowań celowych. Niektóre z tych hybryd awansowały do rangi odmiany, np. mieszaniec Rosa glauca z Rosa rugosa o wdzięcznej nazwie 'Carmenetta', wprowadzony w 1923 roku przez Kanadyjkę, Isabell Preston. Krzyżówka ta ma bardzo wiele z "mamusi". Mamy też hybrydkę o nieustalonym "ojcostwie", sadzonka została znaleziona w partii siewek Rosa glauca przez Sir Cedrica Morrisa z Hadleigh, która kwitnie białymi kwiatami. 'Sir Cedric Morris' ( dostała imię po odkrywcy ) jest niestety dość ciepłolubny, a szkoda bo to wspaniały rambler, ma klastry złożone z wielu kwiatów, więc jest z tych powalających. Znacznie twardsza jest kanadyjska odmiana hodowcy o polsko brzmiącym nazwisku Zubrowski. Wprowadzona w 1996 roku 'Louis Riel', krzyżówka Rosa glauca z Rosa spinosissima var. altaica zachowała kolorek liści po Rosa glauca lecz jej kwiaty początkowo jasno różowe szybko bieleją. Ponoć jest bardziej kolczasta niż róża czerwonawa.
Jednak, jak pisałam wcześniej, to liście stanowią powód dla którego sadzi się tę różę w ogrodzie. Liście Rosa glauca z wierzchu są pokryte jakby woskiem, szaro - niebieskawe, a od spodu czerwonawe ( pewnie stąd stara nazwa łacińska gatunku ). Ja pierwsze egzemplarze tego gatunku zobaczyłam w łódzkim OB i z miejsca się w tych prześlicznych liściach zakochałam. Czym prędzej nabyłam i zasadziłam! Krzew dorasta do trzech metrów, ma dość luźny pokrój, więc wyobraźcie sobie jakie wrażenie robi z tymi delikatnymi jak na różę, niebieskawymi liśćmi i fioletowo -czerwono nabiegłymi młodymi pędami ( starsze pędy mają kolor czerwono - brunatny ). Gatunek jest całkowicie mrozoodporny w naszych warunkach, mój egzemplarz bezproblemowo odbił po tej mrozowej hekatombie z roślin, jaka miała miejsce w 2012 roku ( "o roku ów pamiętny" - co i raz ten cholerny 2012 wspominam ). Rosa glauca jest mało wymagająca jeśli chodzi o warunki glebowe i świetlne, bezproblemowo rośnie na gorszych glebach i na niezbyt nasłonecznionych stanowiskach. Jak każdy prawdziwy "dzikun" ma wielkie zdolności rozrodcze, znamy wiele tzw. samoistnych krzyżówek tej róży, najczęściej z innymi "dzikunami". Ten gatunek wykorzystywany jest też do krzyżowań celowych. Niektóre z tych hybryd awansowały do rangi odmiany, np. mieszaniec Rosa glauca z Rosa rugosa o wdzięcznej nazwie 'Carmenetta', wprowadzony w 1923 roku przez Kanadyjkę, Isabell Preston. Krzyżówka ta ma bardzo wiele z "mamusi". Mamy też hybrydkę o nieustalonym "ojcostwie", sadzonka została znaleziona w partii siewek Rosa glauca przez Sir Cedrica Morrisa z Hadleigh, która kwitnie białymi kwiatami. 'Sir Cedric Morris' ( dostała imię po odkrywcy ) jest niestety dość ciepłolubny, a szkoda bo to wspaniały rambler, ma klastry złożone z wielu kwiatów, więc jest z tych powalających. Znacznie twardsza jest kanadyjska odmiana hodowcy o polsko brzmiącym nazwisku Zubrowski. Wprowadzona w 1996 roku 'Louis Riel', krzyżówka Rosa glauca z Rosa spinosissima var. altaica zachowała kolorek liści po Rosa glauca lecz jej kwiaty początkowo jasno różowe szybko bieleją. Ponoć jest bardziej kolczasta niż róża czerwonawa.
↧
↧
Niewysokie bodziszki - rośliny na skalniaki i przód rabaty
Zabierałam się do tego wpisu jak pies do jeża bo właściwie nie wiedziałam jak zakwalifikować ogrodowo bodziszki, które chciałam opisać. Nie są to żadne rarytety, zdobycie większość z nich nie przedstawia żadnych trudności, bo bardzo szybko się rozrastają. Są roślinami trochę zbyt dużymi jak na prawdziwe założenia alpinaryjne, ale sprawdzają się na amatorskich ( tak to ujmę) skalniakach, obwódkach czy przodach bylinowych rabat. Bodziszki dorastające na maksa do 45 - 50 cm wysokości, tworzące piękne kępy ozdobione kwiatami o motylim wdzięku. Większość z nich kwitnąca długo i wytrwale, znosząca nie najlepsze warunki glebowe, wytrzymująca nasze mroźne zimy i bardzo niebezpieczne dla roślin wiosenne przymrozki. Prawdziwe hardcory ogrodowe, przyjaciele zaczynających dopiero przygodę z uprawą roślin "zielonych" ogrodników. Uprawiam dwa gatunki, które zaliczam do kategorii bodziszkowych "samograjów" - jeden bardziej wymagający ( znaczy musi mieć przepuszczalną glebę ) drugi porastający z lepszym lub gorszym skutkiem niemal każdy rodzaj podłoża - Geranium clarkei i Geranium sanguineum. Pierwszy z nich pochodzi z górzystych terenów Pakistanu i północnych Indii, o ile jednak zapewnimy mu stanowisko z odpowiednią glebą nie powinno być problemów z zimowaniem. Gleby ciężkie ten konkretny gatunek znosi ciężko, pierwszy bodziszek którego posadziłam tam gdzie dają radę bodziszki łąkowe, nie obudził się po zimie. Bardzo go żałuję, przywiozłam roślinę z Anglii jako tzw.bodziszka udziałowego ( sadzonka kupiona na spółę i podzielona ). Była to prześliczna odmiana'Kashmir Purple' ( fotka nr 1 ), jeszcze jej nie wypatrzyłam w polskich szkółkach.
Kolejny bodziszek też przyjechał z Anglii, zakupiony jako tzw.wysort czyli przeceniona sadzonka. Ktoś ze sklepu przy RHS Garden Rosemoor zrobił mu za dobrze podlewaniem. Wystarczyło delikwenta nieco podsuszyć i bodziszek cudownie odzyskał wigor. Dziś rośnie u Mamelona i u mnie, przypominając nam naszą angielską wyprawę do ogrodów hrabstwa Devon. Ten angielski bodzich to bardzo pięknie prezentująca się odmiana 'Kashmir Pink' ( fotka 2 i 3 ). Odmiana została wyselekcjonowana przez Robina White'a w szkółce Blackthorn w Hampshire w Wielkiej Brytanii, wprowadzono ją do handlu w 1990 roku. Ma nieco większe kwiaty od gatunku. Kolejne Geranium clarkei przybyło do Alcatrazu za sprawą Krysi -odmiana 'Kashmir White' troszkę niższa i bardziej zwarcie rosnąca od gatunku, podobnie jak 'Kashmir Pink'średnio przyrastająca w pierwszym sezonie a ruszająca solidnie z korzonka w następnych. 'Kashmir White' też została wyselekcjonowana z nasion w Anglii. Obie odmiany Geranium clarkei można już kupić w polskich szkółkach. Ten bodziszek kwitnie w maju - czerwcu ale w chłodniejszych rejonach pokazuje kwiaty w późniejszych miesiącach, nieraz i w październiku. Rozmnażać go można przez podział wczesną wiosną lub jesienią ( odmiany rzecz jasna dla zachowania czystości odmianowej tylko przez podział, siewki mogą powtarzać cechy rośliny matecznej ale i kryć też jakieś niespodziewanki genetyczne ).
Geranium sanguineum czyli bodziszek krwisty, nazywany dziś częściej bodziszkiem czerwonym jest naszą rodzimą byliną. Występuje u nas głównie na niżu, nie jest jednak rośliną bardzo pospolitą. W rejonach górskich jest byliną rzadko występującą. Oprócz Europy środkowej bodziszek krwisty rośnie w innych częściach kontynentu, aż po tereny Kaukazu, występuje także w Azji mniejszej. Jak wcześniej pisałam ten gatunek urośnie niemal wszędzie, choć najlepsze są dla niego gleby piaszczysto - gliniaste o lekko alkalicznym odczynie podłoża. Tworzy dość szybko piękne i widowiskowe kępy, w ciągu trzech lat po posadzeniu kępa dochodzi do takiej gęstości że chwasty właściwie nie mają szans żeby na bodziszkowym miejscu wykiełkować. Już choćby z powodu oszczędzania ogrodnikom pielenia ten bodziszek zasługuje na uwagę i choć trochę miejsca w ogrodzie. Jesienną porą jego liście przybierają prawdziwie krwiste tony, szczególnie jeżeli bodziszek rośnie na bardzo słonecznym stanowisku. Mało która bylina tak długo zachowuje atrakcyjność, Geranium sanguineum jest rośliną niemal "trzysezonową", he, he. Bodziszek krwisty ma sporo odmian, możemy wybrać do ogrodu takie które mają kwiaty w mocnym różu, jak też kwitnące w odcieniach pastelowych i czystej bieli. Najpopularniejsze odmiany kwitnące w kolorze ciemnego różu to 'Max Frei', 'Tiny Monster', mniej znane to 'Droplet', 'Shepherd's Warning' ( ta odmiana ma genialne ciemne liście ), czy bardziej w kolorze lila - róż 'Vison Violet'. Ciekawym ale mało popularnym w szkółkach jest bodziszek'Little David', który właściwie jest hybrydą Geranium sanguineum z Geranium psilostemon. Ma wszelkie "skalniakowate" cechy po mamusi, które predysponują go do nasadzeń na mamusinych stanowiskach i świetny kolor kwiatów, który odziedziczył po tatusiu. Łatwiej dostać hybrydę Geranium procurrens x Geranium sanguineum - odmianę 'Dilys' czy 'Dilys Pink'. Tę pierwszą kiedyś uprawiałam, jednak nie przeżyła zimy w 2012 roku. Widać hybrydki nie są tak twarde jak bodziszek czerwony. Przyznam że mnie najbardziej kręcą bodziszki czerwone o jasnych kwiatach. Landrynkowa 'Elke' ( fotka nr 4 ), nieco mniejsza, bardziej zwarcie rosnąca odmiana 'Striatum' ( fotka nr 5 ), czy dwie odmiany "siostrzane" - 'Vision Light Pink' ( fotka nr 6 ) i 'Vision Pink' ( fotka nr 7). Uprawiam też całkiem spore łany odmiany 'Album', o kwiatach białych.bodziszek czerwony kwitnie jak to się mawia"do upojenia". zaczyna w czerwcu ale o ile przytnę go nieco po pierwszym kwitnieniu zaczyna znów produkować kwiaty. Bezczelnie teraz napiszę że nie rozsadzam go książkowo ( wczesna wiosna ) tylko dzielę kiedy mi się podoba ( wyłączając zimę,he, he ).O ile dopilnuję żeby nowe sadzonki miały zapewnioną odpowiednią wilgotność gleby przez pierwsze dwa tygodnie to nie mam z nowymi sadzonkami problemu.
Kolejny bodziszek też przyjechał z Anglii, zakupiony jako tzw.wysort czyli przeceniona sadzonka. Ktoś ze sklepu przy RHS Garden Rosemoor zrobił mu za dobrze podlewaniem. Wystarczyło delikwenta nieco podsuszyć i bodziszek cudownie odzyskał wigor. Dziś rośnie u Mamelona i u mnie, przypominając nam naszą angielską wyprawę do ogrodów hrabstwa Devon. Ten angielski bodzich to bardzo pięknie prezentująca się odmiana 'Kashmir Pink' ( fotka 2 i 3 ). Odmiana została wyselekcjonowana przez Robina White'a w szkółce Blackthorn w Hampshire w Wielkiej Brytanii, wprowadzono ją do handlu w 1990 roku. Ma nieco większe kwiaty od gatunku. Kolejne Geranium clarkei przybyło do Alcatrazu za sprawą Krysi -odmiana 'Kashmir White' troszkę niższa i bardziej zwarcie rosnąca od gatunku, podobnie jak 'Kashmir Pink'średnio przyrastająca w pierwszym sezonie a ruszająca solidnie z korzonka w następnych. 'Kashmir White' też została wyselekcjonowana z nasion w Anglii. Obie odmiany Geranium clarkei można już kupić w polskich szkółkach. Ten bodziszek kwitnie w maju - czerwcu ale w chłodniejszych rejonach pokazuje kwiaty w późniejszych miesiącach, nieraz i w październiku. Rozmnażać go można przez podział wczesną wiosną lub jesienią ( odmiany rzecz jasna dla zachowania czystości odmianowej tylko przez podział, siewki mogą powtarzać cechy rośliny matecznej ale i kryć też jakieś niespodziewanki genetyczne ).
Geranium sanguineum czyli bodziszek krwisty, nazywany dziś częściej bodziszkiem czerwonym jest naszą rodzimą byliną. Występuje u nas głównie na niżu, nie jest jednak rośliną bardzo pospolitą. W rejonach górskich jest byliną rzadko występującą. Oprócz Europy środkowej bodziszek krwisty rośnie w innych częściach kontynentu, aż po tereny Kaukazu, występuje także w Azji mniejszej. Jak wcześniej pisałam ten gatunek urośnie niemal wszędzie, choć najlepsze są dla niego gleby piaszczysto - gliniaste o lekko alkalicznym odczynie podłoża. Tworzy dość szybko piękne i widowiskowe kępy, w ciągu trzech lat po posadzeniu kępa dochodzi do takiej gęstości że chwasty właściwie nie mają szans żeby na bodziszkowym miejscu wykiełkować. Już choćby z powodu oszczędzania ogrodnikom pielenia ten bodziszek zasługuje na uwagę i choć trochę miejsca w ogrodzie. Jesienną porą jego liście przybierają prawdziwie krwiste tony, szczególnie jeżeli bodziszek rośnie na bardzo słonecznym stanowisku. Mało która bylina tak długo zachowuje atrakcyjność, Geranium sanguineum jest rośliną niemal "trzysezonową", he, he. Bodziszek krwisty ma sporo odmian, możemy wybrać do ogrodu takie które mają kwiaty w mocnym różu, jak też kwitnące w odcieniach pastelowych i czystej bieli. Najpopularniejsze odmiany kwitnące w kolorze ciemnego różu to 'Max Frei', 'Tiny Monster', mniej znane to 'Droplet', 'Shepherd's Warning' ( ta odmiana ma genialne ciemne liście ), czy bardziej w kolorze lila - róż 'Vison Violet'. Ciekawym ale mało popularnym w szkółkach jest bodziszek'Little David', który właściwie jest hybrydą Geranium sanguineum z Geranium psilostemon. Ma wszelkie "skalniakowate" cechy po mamusi, które predysponują go do nasadzeń na mamusinych stanowiskach i świetny kolor kwiatów, który odziedziczył po tatusiu. Łatwiej dostać hybrydę Geranium procurrens x Geranium sanguineum - odmianę 'Dilys' czy 'Dilys Pink'. Tę pierwszą kiedyś uprawiałam, jednak nie przeżyła zimy w 2012 roku. Widać hybrydki nie są tak twarde jak bodziszek czerwony. Przyznam że mnie najbardziej kręcą bodziszki czerwone o jasnych kwiatach. Landrynkowa 'Elke' ( fotka nr 4 ), nieco mniejsza, bardziej zwarcie rosnąca odmiana 'Striatum' ( fotka nr 5 ), czy dwie odmiany "siostrzane" - 'Vision Light Pink' ( fotka nr 6 ) i 'Vision Pink' ( fotka nr 7). Uprawiam też całkiem spore łany odmiany 'Album', o kwiatach białych.bodziszek czerwony kwitnie jak to się mawia"do upojenia". zaczyna w czerwcu ale o ile przytnę go nieco po pierwszym kwitnieniu zaczyna znów produkować kwiaty. Bezczelnie teraz napiszę że nie rozsadzam go książkowo ( wczesna wiosna ) tylko dzielę kiedy mi się podoba ( wyłączając zimę,he, he ).O ile dopilnuję żeby nowe sadzonki miały zapewnioną odpowiednią wilgotność gleby przez pierwsze dwa tygodnie to nie mam z nowymi sadzonkami problemu.
↧
Z oficjalną wizytą u państwa Herbstów
Dziś zapraszam na oficjalną wizytę w willi państwa Herbstów. Oficjalną bo wirtualnie będzie można pokręcić się po recepcyjnej części domu. Takowa znajdowała się na parterze domu, na piętrze były prywatne pokoje właścicieli i ich rodziny, do których wstęp mieli tylko bliscy i zaufani. Nie wszystkie pomieszczenia udało mi się sfocić, aparat mam jaki mam, więc "oficjalny" gabinet, salon myśliwski, czy szersze plany jadalni zostaną Wam, drodzy Czytelnicy, darowane.
Westybul
Wejście po łódzku zatykająco - niemieckie, znaczy miało olśnić ale bez epatowania nadmiarem ozdóbstw. Ściany pokryto malowidłami w stylu pompejańskim. Odtworzono je na podstawie tzw.odkrywek konserwatorskich i zachowanych fotografii. Technika którą posłużono się do ozdabiania ścian nosi nazwę sztucznej marmoryzacji ( jeden z moich kolegów nazywa to polerowaniem stiuku do bólu ). W malowanych partiach zostały umieszczone symbole przemysłu włókienniczego i inicjały pierwszych właścicieli - Matyldy Herbst i Edwarda Herbsta. Na szczególną uwagę zasługują witraże. W ogóle to łódzkie witraże powstające na przełomie wieków XIX i XX są tzw. samodzielnym zjawiskiem artystycznym. Właściwie można je porównać jedynie z witrażami powstającymi wówczas w Krakowie. Wiele z nich to wyroby niemieckie, sprowadzone z tamtejszych warsztatów. Witraże w westybulu to zachowane oryginały. Jeden z nich ( niestety nie ma foty bo wyszła nieostra) jest domniemanym portretem Matyldy Herbst. Ten z foty zamieszczonej poniżej to piękny witraż ( nie wiem dlaczego niektórzy historycy sztuki uparcie zaliczają go do dzieł powstałych pod wpływem secesji - ani szkła opalizującego, ani tzw. szkła amerykańskiego, tylko niektóre partie matowe, kompozycja i styl nie mający właściwie nic stycznego z duchem Art Nouveau - ciężko mi to zaliczanie do secesyjnego nurtu przełknąć ) nawiązujący do neorenesansowej architektury budynku.
Salon wschodni
Salony orientalne od XVIII wieku były niemalże obowiązkowe w każdej modnie urządzanej rezydencji. Nie było saloniku chińskiego, palarni mauretańskiej czy pokoju indyjskiego ( XIX - wieczni Anglicy z towarzystwa bez mosiądzów z Benares, tygrysich skór przed kominkiem i miniatur z jakimś radżą na ścianie byliby wręcz nieprzyzwoici - gdzie chwała imperium, do cholery? ), nie było żadnego nawiązania do egzotyki - no taka rezydencja to żadna rezydencja! Choćby najskromniejszy pokoik należało wypełnić orientalnymi mebelkami, tapetami, obrazami przedstawiającymi tajemnicze życie na wschodzie, że o licznych gadżetach z Azji ledwie napomknę. Poziom artystyczny przedmiotów zebranych w takich pokojach wschodnich był bardzo różny, oprócz perełek, prawdziwych dzieł sztuki było mnóstwo rzeczy tandetnych, robionych "pod europejskiego odbiorcę", czegoś co dzisiaj określa się mianem "sztuki turystycznej" ( a co często zostaje w śladowym związku z jakąkolwiek sztuką ). Oczywiście upływ czasu z najgorszej tandety jest w stanie zrobić rzecz cudną, a po wiekach to nawet tzw.artefakt, ale nie ma się co oszukiwać, orientalne pokoje w pałacach czy willach nie zawsze były wypełniane prawdziwymi dziełami sztuki wschodniej.
Salonik w willi państwa Herbstów, w międzywojniu zwany salonem żółtym, nie jest z tych najwyższego lotu, ot taki przeciętny zbiorek orientaliów. Jest w nim "wszystko wschodnie", starannie wymieszane. Mebelki japońskie, europejskie, stoliczek mauretański, ceramika chińska i japońska, europejskie wyobrażenia na tematy wschodnie wiszące na ścianach. Na dwupoziomowym stoliku ustawionym centralnie na pierwszym poziomie japońska waza na drugim zaklinający węża, popularna w XIX wieku rzeźba wieloelementowa z różnych materiałów jest europejskiego pochodzenia - i już wiemy z czym mamy do czynienia, eklektyzm orientalny. Tak to wyglądała większość takich orientalnych XIX - wiecznych salonów, nie tylko w rezydencjach łódzkich fabrykantów. Jednak salonik ma urok, patyna robi swoje. W porównaniu ze współczesną "chińszczyzną" przedmioty z tego wnętrza są wysmakowane, mało sztampowe i w ogóle cud miód. O różnicach w poziomie rzemiosła to nawet nie ma co pisać. Widać XIX - wieczny odbiorca masowy w Europie był bardziej wybredny niż jego następcy. Są w tych zbiorach orientalnych oczywiście i rzeczy bardziej wartościowe, jak choćby waza chińska z porcelany, z przełomu XVII i XVIII stulecia, ale większość to "produkcja" XIX - wieczna. Mając świadomość że nie obcuję z nie wiadomo jaką sztuką odczuwam przyjemność z oglądania wschodnich gadżecików.
Tym bardziej że po bliższym przyjrzeniu się zebranym tutaj rzeczom można wyłowić takie skarby jak obrazek Gottlieba ( starannie odgrodzony sznurami, trzeba zapuścić niezłego żurawia żeby coś zobaczyć ). Pamiętam że przed wielkim remontem willi w saloniku wisiał chyba chiński gobelin, po remoncie zaniknął. Może nie pasował do wnętrza tak jak teraz znajdujące się w nim przedmioty, może stan obecny jest bardziej zgodny z tym jak to kiedyś było ale mnie trochę brakuje tych żurawi w szarościach. Żadna "satsuma" mi go nie zastąpi, że się tak wypiszę, he, he. Salonik jest stosunkowo niewielki, większość zwiedzających przystaje w nim tylko na chwilkę i rusza dalej. Fakt że po Salonie Lustrzanym zwiedzający muszą ochłonąć ,he, he. Może gdyby to pomieszczenie nie sąsiadowało z pełnym przepychu Salonem Lustrzanym zwiedzający zatrzymywaliby się w nim na dłużej. A może i nie, bo sznury oddzielające część niedostępną dla zwiedzających nie pozwalają obejrzeć rzeczy w nim najważniejszych. W końcu takie saloniki to były gadżeciarnie, a jak tu oglądać gadżety wyprawiając sztuki ekwilibrystyczne za sznurem. Rozumiem ochronę dywanu ( w typie Tebris, z początku XX wieku ) ale coś się komuś tu z lekka nie udało, oględnie pisząc . Zwiedzanie wnętrz nie polega na rzucie okiem zza sznura. Tak to się robiło kiedyś, standardy się zmieniają. W jednym z angielskich muzeów, we wnętrzach z meblami z czasów królowej Anny, znacznie starszymi i wyższej klasy niż te w łódzkiej willi, pracownik muzeum zechciał pokazać Mamelonowi i mnie mechanizmy ukryte w XVIII - wiecznych sekreterach. Rany a tu oglądam małe bibelociki zza sznura! Coraz więcej muzeów starych wnętrz zmienia sposób ich zwiedzania. I słusznie bo inaczej nikt ich zwiedzać nie będzie!
Salon kwiatów
Salon kwiatów został odtworzony według zachowanej fotografii. Tkanina tapety została odtworzona według oryginalnej tapety znalezionej w jednym z wnętrz. Znaczy jest bardzo blisko oryginału, czyli wystroju tego wnętrza z przełomu wieków XIX i XX. Salon jest w zasadzie neorokokowy, przynajmniej meble są wspomnieniem XIX - wiecznych stolarzy o pracach ich XVIII - wiecznych poprzedników.W niszy okiennej mamy cały komplecik takich mebli. Całkiem nie rokoko jest za to stojące przed niszą pianino z 1850 roku. Ciężki, neobarokowy instrument jest zadziwiający. Jak wiadomo w epoce baroku to klawikord był chyba najbardziej znanym instrumentem klawiszowym ( pomijając rzecz jasna organy, na których nie grywało się na ogół w domowych pieleszach, he, he ), fortepian to późniejsza sprawa a pianino jeszcze nowsza. Upchanie XIX - wiecznego instrumentu w barokową formę jest nieco zbawne, ale myślę że ludzie Belle Époque tego tak nie odbierali. Ot, po prostu mebelek dopasowany do wnętrza, wypadało mieć takie coś żeby nikt nie posądził rodziny o brak kultury. Żadnego zastanawiania się nad historią instrumentu i jego formą nie było. Katowane lekcjami gry dzieci od czasu do czasu musiały popisać się na rodzinnych zebraniach czy przed gośćmi, niekiedy grywały też panie. Panowie popisywali się rzadko,chyba że byli bardzo dobrymi muzykami, paniom zadarzało się dręczyć publiczność bez względu na umiejętności.
Mebelki w salonie kwiatów są utrzymane w stylu Ludwika XVI, najbardziej chyba do mnie przemawia ich zespół ustawiony nieopodal kominka. Stolik z blatem wykonanym w technice pietra dura przypomina mi blacik opisany prze Reymonta w najbardziej łódzkiej z łódzkich powieści, ciężkostrawnej kobyle "Ziemia Obiecana" ( doskonały materiał na scenariusz ale czytadło nie najlepsze). Tamten powieściowy był troszkę inny - "Na płycie kwadratowej czarnego marmuru o bardzo rzadkim błękitnawym odcieniu rzucono wiązankę fiołków, róż jasnożółtych i liliowych, obsypanych złotordzawym pyłem storczyków; jeden motyl o rubinowo-zielonych skrzydłach chwiał się razem ze storczykiem, na który opadł, a dwa inne unosiły się w powietrzu. I tak to było cudownie wykończone i do złudzenia prawdziwe, że chciało się podnieść te kwiaty lub uchwycić za skrzydełka motyle.". Niestety ten powieściowy blat nie ozdobił ani stolika, ani oprawiony w brązową ramę nie zawisł na ścianie, Trawiński zbankrutował, odstrzelił się a stoliczek pewnikiem zlicytowano. Tak to się czasem w Łodzi działo z właścicielami willi i pałacyków. Stoliczek w salonie kwiatowym państwa Herbstów ma tylko na blaciku rubinowo- zielonego motyla. Fiołki, róże i storczyki są nieobecne razem z czarnym marmurem tła.
Szczęśliwie realnemu panu Herbstowi wiodło się lepiej w interesach niż powieściowemu panu Trawińskiemu. Zresztą nie mogło być inaczej, był w końcu zięciem Scheiblera. Sam też musiał być człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Jeżeli czytać dzieło Reymonta jako powieść z kluczem to spotkamy się z takim opisem pana Herbsta -"Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym, dobrze wychowanym, przyjemnym w obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie." Nieźle co? Reymont jednak nie do końca był sprawiedliwy w ocenie tego wyzysku, na tle innych łódzkich fabrykantów Herbstowie nie wypadali najgorzej ( papa Scheibler jako milioner w pierwszym pokoleniu był naprawdę bezwzględny ). Dziś sto lat z hakiem po opublikowaniu powieści Reymonta potomkowie fabrycznych robotników drepczą po pokojach państwa Herbstów i raczej nie zastanawiają się czy te złocone mebelki to z krwawicy dziadka. Częściej wymrukują "Jak można było takie fabryki rozpierniczyć? Taki mająt przeputać i zrujnować! Ile by tu roboty było dla ludzi i jakie biznesy można by koło tego pootwierać". Qrcze, potomkowie wyzyskiwanych to czyste lodzermensche!
Jadalnia
"Lokaj wyszedł, a on rzucił po jadalni oczami: była umeblowana z banalnym łódzkim przepychem; boazerie z dębu do połowy ścian, kredensy w bretońskim stylu z ciemnego orzecha, z masą sreber i porcelany na półkach, staroniemieckie dębowe i wspaniale rzeźbione zydle dokoła olbrzymiego stołu, oświetlonego żyrandolem w formie bukietu tulipanów, w którym jaśniała elektryczność." No, nie do końca tak jest jak w tym cytacie ( zydle, kredensy w bretońskim stylu, tulipanowy żyrandol - ni ma ) ale wrażenie pewnej banalności towarzyszy oglądaniu tego pomieszczenia. Pokój wyłożony dębową boazerią, z ciemną tapetą, ciężkimi meblami z przełomu wieków XIX i XX. Nic oryginalnego oprócz pseudokominka kryjącego ..... kaloryfer. Na ścianach kopia Rubensa ( "Faun i bachantka" wisi nad tym fałszywym kominkiem ) i martwe natury z przełomu XVII i XVIII wieku ( o autorstwo podejrzewałam Holendra albo innego Flamandaa to Włoch i Anglik są ich autorami ). Wystrój jadalni zrekonstruowano na podstawie zdjęcia z lat trzydziestych. Szczerze pisząc nie darzę tego pokoju jakąś estymą, jest nudny i zimny do bólu. Nawet rozstawiona piękna duńska zastawa stołowa ( Flora Danica z lat dwudziestych - miodzio ) nie zdołała go ożywić. Pozwolę sobie jeszcze raz zacytować Reymonta - "Obiad był najzwyklejszy, na sposób niemiecki. Mało mięsa, a wiele jarzyn.". Nic tak jak ten cytacik nie oddaje ducha tej jadalni.
Sala balowa
No nie jest to najładniejsza sala balowa w Polsce. Ba, to nie jest nawet najładniejsza sala balowa w Łodzi! Jednak wnętrze jest na swój sposób oryginalne. Wystrój sali balowej utrzymany jest w stylu Tudorów, dość rzadko spotykamy w naszym kraju nawiązania do renesansu angielskiego. Ta tradycja była nam obca. Owszem renesans włoski, niemiecki czy niderlandzki odcisnęły swoje piętno na polskiej sztuce XVI wieku, ale angielskie rozwiązania architektoniczne ( i nie tylko architektoniczne ) nie znalazły u nas jakoś nigdy głębszego oddźwięku. Zastanawiałam się skąd ten pomysł na import tego właśnie stylu. Może bliski holenderskiemu późnemu gotykowi pasował do "berlińskiej" maniery urządzania wnętrz, a może jakieś fascynacje angielskie właścicieli znalazły swoje odbicie w takim właśnie wystroju reprezentacyjnego wnętrza? Otóż taki a nie inny wystrój sali niewiele ma wspólnego z gustem państwa Herbstów. Dawniej ta sala była urządzona w stylu empire, taka właśnie jest na zachowanych przedwojennych fotografiach. No ale dzisiaj mamy renesans angielski, widać tak bardziej pasiło konserwatorom. Oczywiście styl Tudorów stylem Tudorów a eklektyzm charakterystyczny dla łódzkich wnętrz pałacowych swoją drogą. Komoda i stolik stojące w sali balowej to wczesna XX -wieczna wersja mebli Boulle ( Henryk VIII i Ludwik XIVw jednym stali domu, he, he ). Cenność w sali balowej to witraż na drzwiami wejściowymi, dzieło włoskiego witrażysty Antonio Salvatiego. Rzeźba marmurowa umieszczona ni w pięć ni w dziewięć naprzeciwko fortepianu jakoś szczególnie mnie nie zachwyca. Natomiast za urzekający uważam parawan kominkowy, takie mam jakieś gusta robótkowe.
↧
"Trendowata" - romans blogerski w stylu retro z dreszczem
W Alcatrazie dniało. Wesoły, z lekka zapylony blask łódzkiej jutrzenki rozświetlał ogród, ptaszęta świergoliły niemal wiosennie, maszyny budowlane stojące nieopodal żółciły się słonecznie w białym puchu a do ptasząt dołączyły głosy operatorów słonecznego ustrojstwa - "Co jest , karrrrwa?!","Marcin, to pierdolnie! Ja ci mówię to pierdolnie!". Sielski poranek w całej swej krasie rozpylił tęczowe blaski na jestestwo Tabazelli. Nie wstała ona jak to zwykle jak ma dzień luźny zimą, bladym świtem koło południa, tylko ruszyła swej wysokiej klasy arystokratyczny pulchny tyłek o jutrzence, gdyż oczekiwała na dowiezienie paliwka. Zamiast obmyślać zemstę na hrabim Romanie, który miał utwardzić dojazd przez podwórko a nie zdążył z powodu pilnych spraw międzynarodowych, intryg dworu carskiego i tajemniczego zniknięcia Jego Wysokości Księcia ze Spychacza, zajęła się głupotami czyli oglądaniem wiadomości blogerskich. Może powinna jednak spróbować skusić operatorów sprzętu do zajęcia się jej podwórkiem w chwili odwilży ( "Panie Marcinie, mam taki mallly interes....." ) ale słoneczne maszyny dalej, "karrrrwa", stały i przeraźliwie wyły, a prognozy nie zapowiadały odwilżowej pogody i Tabazelli się po prostu nie chciało ruszyć. No i czytała ze szkodą dla delikatnego zdrowia wiadomości blogerskie.
Tabazella dowiedziała się z wiadomości blogerskich że ona nie jest marką. Co prawda nie wiedziała że powinna być, ale natychmiast poczuła się niedowartościowana ( pewnie dlatego że w czasach bujnej jej młodości marka zachodnio - niemiecka, znaczy ta prawdziwa, to była twarda waluta ). Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia Tabazelli, inni mają blogi przynoszące krocie a Tabazella pituli sobie beztrosko w klawiaturę na chwałę Wielkiego Ogrodowego. Tabazella w dzikim porywie namiętności, zazdrości a nawet jakby lekkiej zawiści chciała podrzeć prawdziwą, materiałową chusteczkę do nosa, ale przypomniała sobie że to chusteczka z równie prawdziwą co materiał koronką robioną przez Basię, więc wyjęła chusteczkę papierową i zadowoliła się podarciem takowej. To ukoiło jej nerwy rozedrgane jak struny gitary po koncercie Paco de Lucia. Tabazella postanowiła znaleźć receptę na zdobycie środków na godniejsze utrzymanie i wysłanie kotów na studia do jednej z uczelni Ivy League. Zapoznała się ze znaczeniem słów placemet, trend i casch. Mimo łódzkiego pochodzenia ciężko jej szło, więc zapoznała się jeszcze raz. Wtedy ją olśniło! Przeczytała ponownie tekst na blogu Megi Moher Jak uczynić ogród trendnym i stwierdziła że zostanie Trendowatą. Co prawda nie wyobrażała sobie w Alcatrazie cortenu ( żelastwa jest pod dostatkiem na sąsiednich działkach ), warzywnika ( Tabazella jako Chemiczny Ali ), zielonej ściany ( jedną miała, sama się zrobiła i trzeba było izolować fundamenty ), kolorów roku ( Tabazella preferuje byliny a nie jednoroczne ). Po prostu tzw. proposition nie były po Tabazellowej linii i Tabazella zaczęła przewąchiwać że bycie Majfeszyn blogów ogrodowych może jej słabo wychodzić. No i to Tabazellę ruszyło! Normalnie ogień zamknięty w kielichu białej lilii ( orienpeta w pąku )!
Dlaczego do cholery Tabazella ma małpować innych ( he, he inspiracje ) a nie sama wyznaczać trendy ( ogród kolekcjonerski to jest ogród kolekcjonerski a nie zieleń miejska )?! Dlaczego ma udawać że Alcatraz jest bezproblemowym czyściuchnym ogródkiem a nie wiecznym placem budowy, w tej chwili jeszcze zaniedbanym totalnie z przyczyn arystokratycznych przypadłości Tabazelli? Dlaczego Tabazella ma nie pisać na tematy które interesują Tabazellę tylko pisać na tematy które interesują czytających? Co to ma być, koncert życzeń?! Tabazelli mało się nie wyrwało "Kusnij mnie w rzec", w języku pół obcym, czasem zbliżonym do mowy Goethego. No i dotarło - nikt Tabazelli za jej wypociny nie zapłaci, a już na pewno nie ci którzy mają prawdziwą kasę czyli producenci nawozów i środków ochrony roślin! Tabazella może nie ma ekologicznego świra ale w zamierzchłych czasach miała całkiem solidne prowadzone lekcje chemii ( profesor Mątwa wyuczyła jak związki przechodzą w inne związki ) i Tabazella wolna i samorządna jak związek zawodowy nie będzie się podpinać pod coś do czego nie ma przekonania. Szkółki raczej nie zasponsorują bo Tabazella już większość podstawowej oferty szkółkarskiej zaliczyła w swoim ogrodzie ( z różnym skutkiem ) i czasem jej się taśta co skąd przywlekła. Producenci ciuchów ogrodowych nie zasponsorują na pewno, bo Tabazella nie może pozować w ciuchach ( obiektyw zazwyczaj dodaje "łoptycznie" dziesięć kilo ale nie wiadomo dlaczego w przypadku Tabazelli dodaje dwa razy więcej ). Sprzęt ogrodniczy Tabazella niszczy zapamiętale go używając , więc producenci sprzętu też się wypną. Projektanci zieleni jako sponsorzy odpadają w przedbiegach, bo Alcatraz jest w wiecznej przebudowie i wygląda niewyjściowo. Cóż nadszedł ten ciężki czas kiedy niełatwo dorwać sponsora. Tabazella nawet się nie zdziwiła specjalnie, dla hrabiny z pewnym stażem niektóre rzeczy są oczywiste.
No ale jak nie zapłacą to może choć polubią publicznie i Tabazella stanie się w inny sposób Trendowatą. Będzie miała wpływy, być może przekładające się na finanse. Tylko trochę tych, tych lajków jej potrzeba. Problem się urodził bo Tabazella nie udzielała się i nie zamierza się udzielać w Fejsbukowie. W ogóle to siedzi w tej blogosferze i ani myśli podpinać swojego Pinteresta i innych netowych własności. Nawet jakby coś tam na jakimś społeczniaku założyła to i tak jej ciężko arystokratyczny charakter i grandezza stanowią problem, no jak ona traktuje czytelników?! Znowu będzie pisać o pierdołach, które czytuje ledwie parę osób. Coś ten romans Tabazelli z forsą i wpływami źle się układa. Tabazellę przeszedł dreszcz, czyżby była chora albo co? Szczególnie martwiła ją możliwość albo co.
Szczęśliwie naszła tekst Ogrodnicza blogosfera komercją stoi? na pewnym weekendowo - ogrodowym blogu Hym....Tabazella poczuła że wizja grożącego jej albo co, jakby się oddaliła. Dreszcz się rozdreszczył czyli rozlazł po aksamitno - jedwabnym ciele, i tych fragmentach z flauszu też. W gruncie rzeczy Tabazella jest Trendowatą, nie żeby miała markę ale wpisuje się w pewien trend. Tabazella nigdy nie czuła jakichś specjalnych wzruszeń ( do dnia dzisiejszego ) z powodu tego że ktoś na blogu ogrodowym usiłuje zarabiać, choć dziwił ją czasem nazwijmy to nachalny placement. No ale komercha ma swoje prawa a Tabazella jest z natury prawie tolerancyjna. Inną kwestią jest to że Tabazella nauczona telewizornianym doświadczeniem tak jak nie wierzy w bardziej inteligentne od niej proszki do prania, bezkaloryczne jogurty i lekarstwa na kaszel i raka wszystko obejmującego, tak nie wierzy w cudowności ogrodowe np. te z Wielką Chemią związane. Teksty "sponsorowane" Tabazella wyczuwa całym hrabięcym ciałkiem jak ten groszek pod dwunastoma materacami. Reklamy wyskakujące Tabazella ma za nic bo jej podświadomość została wytresowana przez lata sączenia się reklamo - sraki z mediów . Ta niby wrażliwa ma stępiony podpróg i nie ma się o co podprogowo zahaczyć. A w ogóle ten delikatny acz solidny kwiat wyrosły na łódzkiej fabrykowiźnie z reguły jest słabo wierzący, a już szczególnie we wszelakie zachwalania ( "Jak ten szmat jest franel to kukurydz jest zbóż" ). Tabazella blogi ogrodowe czytuje ale jakoś tak się dziwnie składa że te najczęściej przez nią czytane są bezreklamowe. Taki trend Tabazella u siebie zaobserwowała, a jak zaobserowała u siebie to "inne ludzie" też tak mogą mieć. Komercha na początek ogrodowania a im dalej w las ( w uprawy ) tym częściej poszukujemy czegoś, nazwijmy to, bardziej prawdziwego. Blog dla zaawansowanych, elitarne towarzystwo, dobrani znajomi niespecjalnie interesujący się ogrodnictwem ale wpadający z towarzyską wizytą - toż to salon. A Tabazella jest kobietą salonową, lwicą z wypukłą piersią fechtującą słowem jak floretem ( stara szkoła wywodząca się od greckich heter ). Normalnie Trendowata w swoim żywiole!
Zmierzchało. Niebo zapadało w coraz bardziej szary błękit, ptacy umilkli, maszyny takoż. Operatorzy znudzeni oczekiwali na nadejście kierownika zmiany - "Karrrrwa, spóźnia się!". Tabazella nie czuła już tych dziwnych emocji targających nią rano. Jej jestestwo wypełniało szczęście i spokój, zmącone tylko lekko zaniechaniem obowiązku ciężkiego objechania hrabiego Romana. Liczyła chwile które oddzielały ją od zasięścia przed ekranem komputera i otworzenia swojego saloniku. Ciekawe kto dziś wpadnie i komu ja złożę wizytę, rozmyślała intensywnie do tego stopnia że przeszło to w bujanie w innych sferach. Koty bez szans na lepszą edukację zaczęły pruć sznupy, dopominając się przynależnego im kuszania. Nadszedł wieczór.
Dzisiejszy wpis ozdabiają wczesne zdjęcia
Jadwigi Smosarskiej, pierwszej Trędowatej.
Tabazella dowiedziała się z wiadomości blogerskich że ona nie jest marką. Co prawda nie wiedziała że powinna być, ale natychmiast poczuła się niedowartościowana ( pewnie dlatego że w czasach bujnej jej młodości marka zachodnio - niemiecka, znaczy ta prawdziwa, to była twarda waluta ). Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia Tabazelli, inni mają blogi przynoszące krocie a Tabazella pituli sobie beztrosko w klawiaturę na chwałę Wielkiego Ogrodowego. Tabazella w dzikim porywie namiętności, zazdrości a nawet jakby lekkiej zawiści chciała podrzeć prawdziwą, materiałową chusteczkę do nosa, ale przypomniała sobie że to chusteczka z równie prawdziwą co materiał koronką robioną przez Basię, więc wyjęła chusteczkę papierową i zadowoliła się podarciem takowej. To ukoiło jej nerwy rozedrgane jak struny gitary po koncercie Paco de Lucia. Tabazella postanowiła znaleźć receptę na zdobycie środków na godniejsze utrzymanie i wysłanie kotów na studia do jednej z uczelni Ivy League. Zapoznała się ze znaczeniem słów placemet, trend i casch. Mimo łódzkiego pochodzenia ciężko jej szło, więc zapoznała się jeszcze raz. Wtedy ją olśniło! Przeczytała ponownie tekst na blogu Megi Moher Jak uczynić ogród trendnym i stwierdziła że zostanie Trendowatą. Co prawda nie wyobrażała sobie w Alcatrazie cortenu ( żelastwa jest pod dostatkiem na sąsiednich działkach ), warzywnika ( Tabazella jako Chemiczny Ali ), zielonej ściany ( jedną miała, sama się zrobiła i trzeba było izolować fundamenty ), kolorów roku ( Tabazella preferuje byliny a nie jednoroczne ). Po prostu tzw. proposition nie były po Tabazellowej linii i Tabazella zaczęła przewąchiwać że bycie Majfeszyn blogów ogrodowych może jej słabo wychodzić. No i to Tabazellę ruszyło! Normalnie ogień zamknięty w kielichu białej lilii ( orienpeta w pąku )!
Dlaczego do cholery Tabazella ma małpować innych ( he, he inspiracje ) a nie sama wyznaczać trendy ( ogród kolekcjonerski to jest ogród kolekcjonerski a nie zieleń miejska )?! Dlaczego ma udawać że Alcatraz jest bezproblemowym czyściuchnym ogródkiem a nie wiecznym placem budowy, w tej chwili jeszcze zaniedbanym totalnie z przyczyn arystokratycznych przypadłości Tabazelli? Dlaczego Tabazella ma nie pisać na tematy które interesują Tabazellę tylko pisać na tematy które interesują czytających? Co to ma być, koncert życzeń?! Tabazelli mało się nie wyrwało "Kusnij mnie w rzec", w języku pół obcym, czasem zbliżonym do mowy Goethego. No i dotarło - nikt Tabazelli za jej wypociny nie zapłaci, a już na pewno nie ci którzy mają prawdziwą kasę czyli producenci nawozów i środków ochrony roślin! Tabazella może nie ma ekologicznego świra ale w zamierzchłych czasach miała całkiem solidne prowadzone lekcje chemii ( profesor Mątwa wyuczyła jak związki przechodzą w inne związki ) i Tabazella wolna i samorządna jak związek zawodowy nie będzie się podpinać pod coś do czego nie ma przekonania. Szkółki raczej nie zasponsorują bo Tabazella już większość podstawowej oferty szkółkarskiej zaliczyła w swoim ogrodzie ( z różnym skutkiem ) i czasem jej się taśta co skąd przywlekła. Producenci ciuchów ogrodowych nie zasponsorują na pewno, bo Tabazella nie może pozować w ciuchach ( obiektyw zazwyczaj dodaje "łoptycznie" dziesięć kilo ale nie wiadomo dlaczego w przypadku Tabazelli dodaje dwa razy więcej ). Sprzęt ogrodniczy Tabazella niszczy zapamiętale go używając , więc producenci sprzętu też się wypną. Projektanci zieleni jako sponsorzy odpadają w przedbiegach, bo Alcatraz jest w wiecznej przebudowie i wygląda niewyjściowo. Cóż nadszedł ten ciężki czas kiedy niełatwo dorwać sponsora. Tabazella nawet się nie zdziwiła specjalnie, dla hrabiny z pewnym stażem niektóre rzeczy są oczywiste.
No ale jak nie zapłacą to może choć polubią publicznie i Tabazella stanie się w inny sposób Trendowatą. Będzie miała wpływy, być może przekładające się na finanse. Tylko trochę tych, tych lajków jej potrzeba. Problem się urodził bo Tabazella nie udzielała się i nie zamierza się udzielać w Fejsbukowie. W ogóle to siedzi w tej blogosferze i ani myśli podpinać swojego Pinteresta i innych netowych własności. Nawet jakby coś tam na jakimś społeczniaku założyła to i tak jej ciężko arystokratyczny charakter i grandezza stanowią problem, no jak ona traktuje czytelników?! Znowu będzie pisać o pierdołach, które czytuje ledwie parę osób. Coś ten romans Tabazelli z forsą i wpływami źle się układa. Tabazellę przeszedł dreszcz, czyżby była chora albo co? Szczególnie martwiła ją możliwość albo co.
Szczęśliwie naszła tekst Ogrodnicza blogosfera komercją stoi? na pewnym weekendowo - ogrodowym blogu Hym....Tabazella poczuła że wizja grożącego jej albo co, jakby się oddaliła. Dreszcz się rozdreszczył czyli rozlazł po aksamitno - jedwabnym ciele, i tych fragmentach z flauszu też. W gruncie rzeczy Tabazella jest Trendowatą, nie żeby miała markę ale wpisuje się w pewien trend. Tabazella nigdy nie czuła jakichś specjalnych wzruszeń ( do dnia dzisiejszego ) z powodu tego że ktoś na blogu ogrodowym usiłuje zarabiać, choć dziwił ją czasem nazwijmy to nachalny placement. No ale komercha ma swoje prawa a Tabazella jest z natury prawie tolerancyjna. Inną kwestią jest to że Tabazella nauczona telewizornianym doświadczeniem tak jak nie wierzy w bardziej inteligentne od niej proszki do prania, bezkaloryczne jogurty i lekarstwa na kaszel i raka wszystko obejmującego, tak nie wierzy w cudowności ogrodowe np. te z Wielką Chemią związane. Teksty "sponsorowane" Tabazella wyczuwa całym hrabięcym ciałkiem jak ten groszek pod dwunastoma materacami. Reklamy wyskakujące Tabazella ma za nic bo jej podświadomość została wytresowana przez lata sączenia się reklamo - sraki z mediów . Ta niby wrażliwa ma stępiony podpróg i nie ma się o co podprogowo zahaczyć. A w ogóle ten delikatny acz solidny kwiat wyrosły na łódzkiej fabrykowiźnie z reguły jest słabo wierzący, a już szczególnie we wszelakie zachwalania ( "Jak ten szmat jest franel to kukurydz jest zbóż" ). Tabazella blogi ogrodowe czytuje ale jakoś tak się dziwnie składa że te najczęściej przez nią czytane są bezreklamowe. Taki trend Tabazella u siebie zaobserwowała, a jak zaobserowała u siebie to "inne ludzie" też tak mogą mieć. Komercha na początek ogrodowania a im dalej w las ( w uprawy ) tym częściej poszukujemy czegoś, nazwijmy to, bardziej prawdziwego. Blog dla zaawansowanych, elitarne towarzystwo, dobrani znajomi niespecjalnie interesujący się ogrodnictwem ale wpadający z towarzyską wizytą - toż to salon. A Tabazella jest kobietą salonową, lwicą z wypukłą piersią fechtującą słowem jak floretem ( stara szkoła wywodząca się od greckich heter ). Normalnie Trendowata w swoim żywiole!
Zmierzchało. Niebo zapadało w coraz bardziej szary błękit, ptacy umilkli, maszyny takoż. Operatorzy znudzeni oczekiwali na nadejście kierownika zmiany - "Karrrrwa, spóźnia się!". Tabazella nie czuła już tych dziwnych emocji targających nią rano. Jej jestestwo wypełniało szczęście i spokój, zmącone tylko lekko zaniechaniem obowiązku ciężkiego objechania hrabiego Romana. Liczyła chwile które oddzielały ją od zasięścia przed ekranem komputera i otworzenia swojego saloniku. Ciekawe kto dziś wpadnie i komu ja złożę wizytę, rozmyślała intensywnie do tego stopnia że przeszło to w bujanie w innych sferach. Koty bez szans na lepszą edukację zaczęły pruć sznupy, dopominając się przynależnego im kuszania. Nadszedł wieczór.

Jadwigi Smosarskiej, pierwszej Trędowatej.
↧
'Patricia' - bodziszek nie całkiem taki jakbym chciała żeby był
Kwitnące łany Geranium psilostemon widziane w angielskich ogrodach wywołały u mnie chcęć posiadania wysokich rabatowych bodziszków z kwiatami w odcieniach ciemnego różu, od koloru magenta do wściekłego amarantu. Geranium psilostemon dorasta do naprawdę pokaźnych rozmiarów, jak dobrze pójdzie to i 120 cm roślinka nam osiągnie i jest bodziszkiem wręcz idealnym na środek rabaty. Niestety luby psilostemonek pochodzi z północno- wschodniej Turcji i Kaukazu, w związku z czym nie zawsze dobrze reaguje na nasze zimy. W zasadzie powinien być mrozoodporny i dawać sobie radę ale różnie to bywa. Basi egzemplarz padł po słynnej zimie w 2012 roku, tylko że co wtedy nie padło? No ale chyba coś jest z tą mrozoodpornością na rzeczy, ciężko znaleźć w naszych szkółkach gatunek Geranium psilostemon. Za to w ofertach szkółkarskich jest dość dużo bodziszków "z udziałem"Geranium psilostemon.
'Patricia' to bodziszek mieszańcowy, krzyżówka Geranium endressii z Geranium psilostemon. Roślinę wyhodował Alan Bremner. dorasta do 45 cm wysokości a kępy mają podobną szerokość. Niestety pędy ma tak wiotkie jak Geranium endressii, pokładają się paskudnie. O wiele bardziej podoba mi się hybrydka pod tytułem 'Ivan', mieszaniec Geranium psilostemon z Geranium x oxonianum, wyhodowana przez Ivana Louette z Belgii. Ten bodziszek jest wyższy, dorasta do 60 cm i przede wszystkim ma sztywne, nie pokładające się pędy. Jego kwiaty też są bardziej "psilostemonowe" niż te którymi raczy nas 'Patricia'- kolor bardzo nasycony, wpadający w odcień magenta. W dodatku 'Ivan' ma liście nie smakujące ślimorom, nie ma się co dziwić że ten bodziszek otrzymał Award of Garden Merit 2005. Niestety u nas w szkółkach jest niemal niespotykany, pokładająca się 'Patricia" za to króluje. Być może jest to związane z tym że 'Patricia' jest dość twardym bodziszkiem, o dobrej mrozoodporności. Mieszańce "psilostemonowe" lubią glebę żyzną, wilgotną (bez przesadyzmu), dobrze czują się w miejscach półcienistych ( ich kwiaty trzymają kolor,a poza tym mam wrażenie że na takich stanowiskach po prostu lepiej się prezentują, bo kwiaty wydają się ciemniejsze ). "Patrysię" dobrze sadzić przy roślinach, na których będzie się mogła oprzeć, inaczej zalega jej jej krewniaczka 'Ann Folkard' ( też mieszaniec z udziałem Geranium psilostemon ). Czy dzisiaj skusiłabym się na zakup bodzia 'Patricia'? No nie wiem, z jednej strony to bezproblemowa roślina długo kwitnąca ( zaczyna u mnie pokazywanie kwiatów w trzeciej dekadzie czerwca a kończy kwitnienie we wrześniu ), z drugiej kolor kwiatów to nie jest do końca to czego potrzebuję na moich rabatach, pokładanie pędów mnie wkurza. Chyba wolałabym zaryzykować uprawę Geranium psilostemon, he, he.
'Patricia' to bodziszek mieszańcowy, krzyżówka Geranium endressii z Geranium psilostemon. Roślinę wyhodował Alan Bremner. dorasta do 45 cm wysokości a kępy mają podobną szerokość. Niestety pędy ma tak wiotkie jak Geranium endressii, pokładają się paskudnie. O wiele bardziej podoba mi się hybrydka pod tytułem 'Ivan', mieszaniec Geranium psilostemon z Geranium x oxonianum, wyhodowana przez Ivana Louette z Belgii. Ten bodziszek jest wyższy, dorasta do 60 cm i przede wszystkim ma sztywne, nie pokładające się pędy. Jego kwiaty też są bardziej "psilostemonowe" niż te którymi raczy nas 'Patricia'- kolor bardzo nasycony, wpadający w odcień magenta. W dodatku 'Ivan' ma liście nie smakujące ślimorom, nie ma się co dziwić że ten bodziszek otrzymał Award of Garden Merit 2005. Niestety u nas w szkółkach jest niemal niespotykany, pokładająca się 'Patricia" za to króluje. Być może jest to związane z tym że 'Patricia' jest dość twardym bodziszkiem, o dobrej mrozoodporności. Mieszańce "psilostemonowe" lubią glebę żyzną, wilgotną (bez przesadyzmu), dobrze czują się w miejscach półcienistych ( ich kwiaty trzymają kolor,a poza tym mam wrażenie że na takich stanowiskach po prostu lepiej się prezentują, bo kwiaty wydają się ciemniejsze ). "Patrysię" dobrze sadzić przy roślinach, na których będzie się mogła oprzeć, inaczej zalega jej jej krewniaczka 'Ann Folkard' ( też mieszaniec z udziałem Geranium psilostemon ). Czy dzisiaj skusiłabym się na zakup bodzia 'Patricia'? No nie wiem, z jednej strony to bezproblemowa roślina długo kwitnąca ( zaczyna u mnie pokazywanie kwiatów w trzeciej dekadzie czerwca a kończy kwitnienie we wrześniu ), z drugiej kolor kwiatów to nie jest do końca to czego potrzebuję na moich rabatach, pokładanie pędów mnie wkurza. Chyba wolałabym zaryzykować uprawę Geranium psilostemon, he, he.
↧
↧
Oferty, oferty, oferty
Co ogrodnicy robią zimą kiedy przestają śledzić prognozy pogody? Ogrodnicy przeglądają oferty szkółek. Sławek nazywa to domową wiosną i ma rację, dwie sweety czyli bambaryłki siedzą przed kompem, chłepczą kawę, zagryzają słodkim, tyłki rosną a one w świecie wkopywania bulw, przycinania cisów, możliwego kwitnienia co rarytetniejszych bylin. Domowa wiosna w przeciwieństwie do tej prawdziwej, znojno - ogrodowej, jak widać nie służy utrzymaniu linii. Tym bardziej że apetyt ogrodniczy na te wszystkie zielone chciejstwa przełazi w taki zwyczajny apetyt kulinarny. Późnymi popołudniami żremy lody waniliowe z gorącą polewą z owoców leśnych ( i nie tylko to żremy ) walimy niemiłosiernie w klawiaturę i myszkujemy myszką w rejonach szkółkarsko - ogrodowych. Pływamy po tym oceanie ofert ogrodniczych jak Kolumb po Atlantyku, w nadziei odkrycia nowego. Rzecz jasna napotykamy czasem rafy, rośliny o których mało wiemy, a które kuszą urodą. Wtedy zwracamy naszą "Santa Maria" na kurs ku netowym wyspom wiedzy - poszukujemy info w bazach ogrodniczych na "naszych forach" , szukamy na blogach cooleżanek i coolegów "po zielonym", udajemy się do zatoki dobrej pamięci Pani Zoji. Zdarza nam się głębokie nurkowanie w necie bo roślina nówkowa i słabo opisana. Na ogół jednak żeglujemy po spokojnych wodach pełnych roślin dobrze nam znanych, uzupełniamy nasadzenia albo zwiększamy ilość roślin sprawdzonych w naszych ogrodach w myśl zasady - "Mniej gatunków czy odmian, więcej sadzonek paru wybranych roślin".
To bardzo zdrowa zasada, szczególnie jeżeli mamy do obsadzenia małe rabaty. Szlachetna rezygnacja z chęci posiadania wszystkiego - od tego chyba powinno zaczynać się wszelkie kursy ogrodnicze. No ale się nie zaczyna a ogrodnicy bezkursowi folgują sobie na całego. Znam dobrze takie chciejstwa żeby i to mieć i tamto i jeszcze tu wkopać taką roślinkę - zawsze się taki nieumiarkowany apetyt źle kończył dla Alcatrazu. Wystarczy kolekcjonerski zapęd irysowy żeby ogród uczynić hym....tego..... niekoniecznie pięknym ( napomykam tylko o tym że i niełatwym w utrzymaniu ), za to skutecznie "upakowanym", a co dopiero kiedy do tego dołożymy wszystkie chciejstwa. Szlachetną sztukę rezygnacji rozpoczęłam od zakazania sobie nabywania innych cebul tulipanów niż te botaniczne. W ogrodzie i tak wyłażą stare, poczciwe apeldoorny, reszta nowszych holenderskich odmian odpłynęła dawno temu. Jedyne większe "prawdziwie ogrodowe" cebulowe z których nie potrafię zrezygnować to hiacynty, moje narcyzowe fascynacje są takie mniej wielkokwiatowe a szafirki to w ogóle drobnica pasząca mi do reszty nasadzeń w Alcatrazie. W styczniu trzymam reżim liliowy. Orienpety i trąbkowe rosną w podwórkowej części, w niezbyt wielkich ilościach, jednak wystarczających by przyduszać Ciotkę Elkę. Jak ognia wystrzegam się chęci posiadania wszystkich najnowszych jasnych różyków i kremowych bieli. Różny termin kwitnienia, niuanse kolorystyczne i dopiero się porobi misz -masz na rabacie. Tej wiosny rozstaje się z odmianą orienpeta 'On Stage', który pasił mi do reszty nasadzeń jak pięść do nosa i w miejsce po nim ( z wymienioną ziemią rzecz jasna ) wsadzam kolejne cebule 'Big Brother', odmiany która rośnie u mnie bardzo dobrze i nieźle wygląda z innymi nasadzeniami. Ponieważ tzw. inwestycja została już wykonana mogłam sobie pozwolić na kupienie jeszcze paru uzupełniaczy liliowych na "ziemie odzyskane". Spokojnie, bez ekscesów, tylko w jednym wypadku zdecydowałam się na eksperyment, jak nie wypali to ledwie dwie cebule powędrują do innego ogrodu.
Pierwszą ofertę irysową w tym roku przysłał Robert, maluchy czyli SDB. Mam już upatrzeńca, takiego must have. 'Neony Warszawy' się nazywa, nad następnymi leniwie się zastanawiam. Ta czynność sprawia mi ogromną przyjemność, tysięczny raz oglądam zdjęcia i oczami wyobraźni widzę już całkiem spore, kwitnące kępy. Zusammen z tymi lodami waniliowymi z gorącą polewą ( i nie tylko nimi ) to jest namiastka raju, he, he.
To bardzo zdrowa zasada, szczególnie jeżeli mamy do obsadzenia małe rabaty. Szlachetna rezygnacja z chęci posiadania wszystkiego - od tego chyba powinno zaczynać się wszelkie kursy ogrodnicze. No ale się nie zaczyna a ogrodnicy bezkursowi folgują sobie na całego. Znam dobrze takie chciejstwa żeby i to mieć i tamto i jeszcze tu wkopać taką roślinkę - zawsze się taki nieumiarkowany apetyt źle kończył dla Alcatrazu. Wystarczy kolekcjonerski zapęd irysowy żeby ogród uczynić hym....tego..... niekoniecznie pięknym ( napomykam tylko o tym że i niełatwym w utrzymaniu ), za to skutecznie "upakowanym", a co dopiero kiedy do tego dołożymy wszystkie chciejstwa. Szlachetną sztukę rezygnacji rozpoczęłam od zakazania sobie nabywania innych cebul tulipanów niż te botaniczne. W ogrodzie i tak wyłażą stare, poczciwe apeldoorny, reszta nowszych holenderskich odmian odpłynęła dawno temu. Jedyne większe "prawdziwie ogrodowe" cebulowe z których nie potrafię zrezygnować to hiacynty, moje narcyzowe fascynacje są takie mniej wielkokwiatowe a szafirki to w ogóle drobnica pasząca mi do reszty nasadzeń w Alcatrazie. W styczniu trzymam reżim liliowy. Orienpety i trąbkowe rosną w podwórkowej części, w niezbyt wielkich ilościach, jednak wystarczających by przyduszać Ciotkę Elkę. Jak ognia wystrzegam się chęci posiadania wszystkich najnowszych jasnych różyków i kremowych bieli. Różny termin kwitnienia, niuanse kolorystyczne i dopiero się porobi misz -masz na rabacie. Tej wiosny rozstaje się z odmianą orienpeta 'On Stage', który pasił mi do reszty nasadzeń jak pięść do nosa i w miejsce po nim ( z wymienioną ziemią rzecz jasna ) wsadzam kolejne cebule 'Big Brother', odmiany która rośnie u mnie bardzo dobrze i nieźle wygląda z innymi nasadzeniami. Ponieważ tzw. inwestycja została już wykonana mogłam sobie pozwolić na kupienie jeszcze paru uzupełniaczy liliowych na "ziemie odzyskane". Spokojnie, bez ekscesów, tylko w jednym wypadku zdecydowałam się na eksperyment, jak nie wypali to ledwie dwie cebule powędrują do innego ogrodu.
Pierwszą ofertę irysową w tym roku przysłał Robert, maluchy czyli SDB. Mam już upatrzeńca, takiego must have. 'Neony Warszawy' się nazywa, nad następnymi leniwie się zastanawiam. Ta czynność sprawia mi ogromną przyjemność, tysięczny raz oglądam zdjęcia i oczami wyobraźni widzę już całkiem spore, kwitnące kępy. Zusammen z tymi lodami waniliowymi z gorącą polewą ( i nie tylko nimi ) to jest namiastka raju, he, he.
↧
Hejt na krasnale ogrodowe - kowal zawinił Cygana powiesili!
Szuflandio, moja Szuflandio! Co teraz się porobiło, krasnal ogrodowy od paru lat tracił popularność na rzecz innych ozdóbstw ogrodowych. Degradacja krasnala nie spowodowała jednak że ogródki w Polsce w tym czasie jakoś nadzwyczajnie wypiękniały. Są jakby nawet mniej ciekawe niż były, w końcu krasnale stanowiły jakiś punkt zaczepienia dla wzroku w tym zalewającym Pol -Ogrodolandię morzu trawniczków i tuj. Szczerze pisząc jak dla mnie jest gorzej niż było. Polbruk, trawnik ( najlepiej z rolki ), obowiązkowy iglak w charakterze żywopłotu i zastępca krasnala ( co tam kto lubi ) w charakterze zdobnictwa ogrodowego - tak to teraz wygląda jak człowiek się po ogródkach przydomowych pogapi. Zieleń miejska znaczy z elementem kojarzonym "z ogrodowością". Smętne to jak przedstawicielka najstarszego zawodu świata na zasłużonej emeryturze. Krasnale były przynajmniej jakieś, w złym guście jak to się teraz o nich mawia, ale jakieś. Nie wiem czy ludzie czują że w sumie rzecz uważaną za kicz zastąpili kiczem innego rodzaju, masowo powielają obrazki z lat osiemdziesiątych XX wieku jakimi reklamowały się firmy deweloperskie w Niemczech Zachodnich. To właściwie nawet nie kicz, w końcu ten jest bratem sztuki, to coś znacznie bardziej smutnego - wyobraźnia unicestwiona. Marzenia o lepszym życiu ( och, tam na tym Zachodzie ) skrzyżowane z brakiem czasu i potrzeby otaczania się czymś wyjątkowym. "Ładność", porządek i zieleń instant - tak wygląda większość nowo zakładanych "ogródków przydomowych" w miastach. To właściwie nie są ogrody tylko przydomowe tereny rekreacyjne z niewiadomych przyczyn nazywane ogrodami. Mało kto sadzi jakieś byliny, drzew liściastych to najlepiej się pozbyć bo to tylko panie tego...... robota. Dobrze jest postawić donicę z czymś kwitnącym i kolorowym i żadnego krasnala bo to kicz. A jak krasnala nie ma to taki "ogródek" to już nie jest kicz tylko "piękno jak z żurnala". Krasnal unicestwiony i oto pięknieje nam ogrodowa Polska! Wcale nie pięknieje, jest nadal brzydka i sztampowa do bólu, zatyka banałem i bylejakością. To właśnie bylejakość jest najgorszą zmorą naszych zielonych terenów przydomowych a nie krasnale same w sobie.
Dawniej na terenach Polski, które były pod zaborem pruskim a później niemieckim krasnale występowały bardzo często. Ogródki śląskie czy pomorskie były całkiem nieźle wyposażone w gnomy, śmiem twierdzić że krasnale wrosły w tamtejszą tradycje ogrodniczą ( szczególnie na Śląsku ). Krasnale jako ozdoby ogrodowe pojawiły się już w okresie renesansu. Oczywiście nie wyglądały tak jak teraz, były to przedstawienia cudacznie ubranych małych ludzików, często o zniekształconej budowie ciała, wzorowane na tzw. Hofzwergen czyli karłach trzymanych w charakterze "rozrywkowych" zwierząt domowych na wielkopańskich dworach. Najstarsze zachowane figury gnomów pochodzą z ogrodu przy pałacu Mirabell w Salzburgu. Tzw. Zwergelgarten zaprojektował Johann Bernhard Fischer von Erlach, znajdowało się w nim dwadzieścia osiem figur wykonanych z piaskowca przedstawiających gnomy. Rzeźby wykonano w latach 1690 i 1991. Zwergelgarten uległ zniszczeniu w roku 1800 a figury uległy rozproszeniu. Szczęśliwie część z nich udało przywrócić się miejscu ich powstania i zostaną one wykorzystane przy odtwarzaniu założeń barokowych w Mirabellgarten. Kamienne gnomy były popularnym "wyposażeniem" barokowych ogrodów zamkowych i pałacowych na terenie Austrii, Niemiec, Czech a także północnych Włoch i Słowenii. Po okresie zafascynowania krajobrazowym ogrodnictwem angielskim, które znacznie ograniczało korzystanie z rzeźb jako elementu wyposażenia ogrodu ( zwracam uwagę że słowo ograniczało nie jest tożsame ze słowem wyeliminowało ), gdzieś koło połowy XIX wieku krasnale ponownie pojawiły się w ogrodach Europy. Zaatakowały w Anglii. W 1847 roku Sir Charles Isham wzbogacił ogród rodzinnego majątku Lamport Hall w hrabstwie Northamptonshire dodając krasnoludkowe figury z terakoty. Dwadzieścia jeden figur w ogrodzie rezydencji to było dla krasnali wyjście z podziemia.
W drugiej połowie XVIII wieku i przez pierwszą połowę wieku XIX krasnale egzystowały bowiem w małych ogródkach, to dla takich ogródków kwitła produkcja terakotowych figurek w manufakturach Turyngii, a nawet w tak znanych wytwórniach ceramiki jak Wiedeń i Miśnia. W roku 1800 w Anglii powstała pierwsza seria krasnoludków rodzimych, to zdanko dedykuję wszystkim miłośnikom angielskich ogrodów. Nie od razu wyspiarze byli przekonani do tego że rośliny w ogrodzie to tak same mogą występować, bezkontekstowo, że się tak wypiszę. No ale ta produkcja z XVIII wieku i z początku wieku XIX to nie było coś bardzo znaczącego, na masową produkcję trzeba było jeszcze poczekać. W roku 1872 roku w Gräfenroda w Turyngii pan August Heissner założył fabryczkę w której wkrótce uruchomiono masową produkcję krasnali. Dwa lata później Philipp Griebel rozpoczął produkcję w swojej wytwórni ceramiki, od roku 1880 głównym produktem tej firmy stały się krasnale. Fabryka miała dość burzliwe dzieje ( w 1948 w Turyngii zakazano produkcji figur ogrodowych - krasnale antykomunistami? ) ale do dzisiaj istnieje Gartenzwergmanufaktur Philipp Griebel i produkuje krasnoludki z terakoty. Jak ktoś ma ochotę zapoznać się z historią krasnoludyzmu to na terenie firmy znajduje się muzeum krasnali ogrodowych. Za klasyczne uznaje się dziś krasnoludki wyprodukowane w drugiej połowie XIX wieku, w tzw. złotym okresie krasnoludyzmu. Były wykonane z terakoty i ręcznie malowane, przedstawiały krasnoludkowe postacie pracujące w pocie czoła, stąd skórzane fartuchy, czapki taczki i kilofy. Najprawdopodobniej ma to związek z popularnymi na terenie Niemiec legendami o krasnalach strzegących podziemnych skarbów. Pochodzenie uzupełnienia krasnoludkowego stroju czyli pończoszek i czegoś podobnego do frygijskiej czapki jest bardziej tajemnicze. Takie właśnie zapończczoszkowane, uczapione na czerwono i robocze były pierwsze krasnoludki zaprezentowane na Targach Lipskich. Krasnoludki klasyczne czyli krasnoludki właściwe.
W dziejach krasnoludyzmu były okresy chwały i niemal całkowitego upadku. Klasyczne krasnoludki w jaskrawych barwach budziły albo zachwyty spragnionych bajkowości ogrodników albo potępienie obrońców "dobrego smaku". Tych rozbieżnych ocen nie poprawiło pojawienie się tworzyw sztucznych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nastąpił krasnoludkowy Drang nach Westen w wykonaniu plastikowych krasnoludków z zachodnich rubieży demoludów. O ile klasyczne krasnoludki oskarżano o nacjonalizm ( zakaz przywozu krasnoludków w czasie wojen światowych ), szpecenie czysto niemieckiego krajobrazu w niektórych landach ( funkcjonariusze NSDP byli nieprzejednani ), powodowanie wypadków drogowych przez rozpraszanie uwagi kierowców ( won z ogródków przydrożnych ) o tyle nowoczesne plastikowe krasnoludki oskarżano o godzenie swoją tandetnością w honor prawdziwych terakotowych krasnoludków. Imigranci byli jednak chętnie zatrudniani w charakterze ozdóbstw w niemieckich ogrodach. Plastikowa horda była coś inna kulturowo, owszem już wcześniej zdarzały się krasnoludki obsceniczne ale "ci nowi" to była całkiem nowa obyczajowa jakość ( inne dziwy też się pojawiły, np. krasnoludy giganci - polokoktowcy ). Pełna groza, że tak się wypiszę. Rozpełzło to się po ogrodach, zadomowiło i co gorsza zaczęło pozyskiwać dla się producentów krasnali z lepszych tworzyw. Atakowało tak mocno że przerażeni Anglicy zakazali na Chelsea Flower Show pokazywania krasnoludków i wszelkich jaskrawo pomalowanych rzeźb ogrodowych. Ponieważ nie zakazali jednak pokazywania innych kontrowersyjnych urodności ogrodowych guzik to dało, bo o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje, a w końcu dlaczego rdzawe żelastwo pomalowane techniką przecierania na zielony kolor czy drewniane sprzęty domowe z posadzonymi na nich roślinami mają być niby lepsze od krasnoludka właściwego?
Ogrodnicy brytyjscy sobie nadal w spokoju prywatnych ogródków krasnoludkują ( warzywniki to krasnoludkowy matecznik, nawet w jednym z pokazowych ogródków w RHS Garden Rosemoor można się napatoczyć na krasnoludkowego krewniaka, Petera Rabbita ), choć nie jest to zjawisko o takiej skali jak krasnoludkowanie niemieckie. W roku 1981 w Bazylei powstało Internationale Vereinigung zum Schutz der Gartenzwerge, organizacja zajmująca się ochroną krasnoludyzmu jako części dziedzictwa kulturowego. We Francji w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia powołano z kolei do życia Front de Liberation des Nains de Jardins, co po naszemu brzmi przecudnie - Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych. Organizacja ta zajmuje się ustawianiem krasnali w leśnych założeniach, uznając środowisko klasycznych ogrodów za obce krasnoludkom. Jak widzicie krasnoludki w ogrodach to nie jest tylko kicz i bezguście, to o wiele bardziej złożona historia.
A co z naszym własnym ogródkowym światkiem i krasnoludkami. W większości mamy do czynienia z kiepskimi projektami, równie kiepskimi materiałami i paskudnym wykonaniem. Krasnoludek właściwy jest za drogi na polską kieszeń, krasnoludki designerskie, bardzo nowoczesne w formie prawie nie występują bo ceny mają jeszcze bardziej niebotyczne. To co ustawiamy po ogrodach jest byle jaką tandetą, taniochą i podróbą ( sorry, ale żyjemy w kraju krasnoludków dla ubogich ). Niemal wszyscy bardziej zaawansowani ogrodowo na krasnoludki psioczą, ja jakoś tak nie mogę. Po pierwsze wspomnienia prawdziwych krasnali ustawionych w jednym z ogrodów mojego dzieciństwa ( w hortensjach stały ), po drugie wycieczka do Marle Place Garden i tamtejsze schody. Czy pamiętacie silny trynd włocławski w polskim ogrodnictwie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku? Jak nie pamiętacie to wam opiszę - stłuczkę ceramiczną zatapiano w betonie, tworzono z tego donice i inne "cudności". W Marle Place Garden stworzono schody i tarasik, trochę inspirując się pracami Gaudiego ale nie do końca. Schody z Marle Place Garden są rozpoznawalne na całym świecie dzięki temu że stworzono jakby nową jakość, wpisano je w kontekst brytyjskiej kultury. Nie tylko mnie kojarzą się one z szaloną herbatką, Alicją, Kapelusznikiem, Marcowym Zającem i susłem. Szalone schody z wieczkami imbryków i uszkami filiżanek. A przecież to wcale niedaleko od włocławskiego tryndu. Z krasnoludkami jest tak samo jak z tryndem włocławskim i schodami w Marle Place Garden - ubodzy krewni, ale dlatego że ubóstwo wynika z braku wyobraźni. Brak wyobraźni jest znacznie gorszy niż brak pieniędzy. Przecież można produkować i u nas lepsze krasnoludki, nowoczesne wariacje na temat krasnoludyzmu w cenach porównywalnych z maszkaronami z żywic. Tylko kto je kupi? Ludzie, którzy za szczyt ogrodnictwa uznają trawniczek i żywopłot z iglaków? Oj, nie krasnoludki są tu problem, nie zwalać mi na nie własnej nijakości i bylejakości!
Dawniej na terenach Polski, które były pod zaborem pruskim a później niemieckim krasnale występowały bardzo często. Ogródki śląskie czy pomorskie były całkiem nieźle wyposażone w gnomy, śmiem twierdzić że krasnale wrosły w tamtejszą tradycje ogrodniczą ( szczególnie na Śląsku ). Krasnale jako ozdoby ogrodowe pojawiły się już w okresie renesansu. Oczywiście nie wyglądały tak jak teraz, były to przedstawienia cudacznie ubranych małych ludzików, często o zniekształconej budowie ciała, wzorowane na tzw. Hofzwergen czyli karłach trzymanych w charakterze "rozrywkowych" zwierząt domowych na wielkopańskich dworach. Najstarsze zachowane figury gnomów pochodzą z ogrodu przy pałacu Mirabell w Salzburgu. Tzw. Zwergelgarten zaprojektował Johann Bernhard Fischer von Erlach, znajdowało się w nim dwadzieścia osiem figur wykonanych z piaskowca przedstawiających gnomy. Rzeźby wykonano w latach 1690 i 1991. Zwergelgarten uległ zniszczeniu w roku 1800 a figury uległy rozproszeniu. Szczęśliwie część z nich udało przywrócić się miejscu ich powstania i zostaną one wykorzystane przy odtwarzaniu założeń barokowych w Mirabellgarten. Kamienne gnomy były popularnym "wyposażeniem" barokowych ogrodów zamkowych i pałacowych na terenie Austrii, Niemiec, Czech a także północnych Włoch i Słowenii. Po okresie zafascynowania krajobrazowym ogrodnictwem angielskim, które znacznie ograniczało korzystanie z rzeźb jako elementu wyposażenia ogrodu ( zwracam uwagę że słowo ograniczało nie jest tożsame ze słowem wyeliminowało ), gdzieś koło połowy XIX wieku krasnale ponownie pojawiły się w ogrodach Europy. Zaatakowały w Anglii. W 1847 roku Sir Charles Isham wzbogacił ogród rodzinnego majątku Lamport Hall w hrabstwie Northamptonshire dodając krasnoludkowe figury z terakoty. Dwadzieścia jeden figur w ogrodzie rezydencji to było dla krasnali wyjście z podziemia.
W drugiej połowie XVIII wieku i przez pierwszą połowę wieku XIX krasnale egzystowały bowiem w małych ogródkach, to dla takich ogródków kwitła produkcja terakotowych figurek w manufakturach Turyngii, a nawet w tak znanych wytwórniach ceramiki jak Wiedeń i Miśnia. W roku 1800 w Anglii powstała pierwsza seria krasnoludków rodzimych, to zdanko dedykuję wszystkim miłośnikom angielskich ogrodów. Nie od razu wyspiarze byli przekonani do tego że rośliny w ogrodzie to tak same mogą występować, bezkontekstowo, że się tak wypiszę. No ale ta produkcja z XVIII wieku i z początku wieku XIX to nie było coś bardzo znaczącego, na masową produkcję trzeba było jeszcze poczekać. W roku 1872 roku w Gräfenroda w Turyngii pan August Heissner założył fabryczkę w której wkrótce uruchomiono masową produkcję krasnali. Dwa lata później Philipp Griebel rozpoczął produkcję w swojej wytwórni ceramiki, od roku 1880 głównym produktem tej firmy stały się krasnale. Fabryka miała dość burzliwe dzieje ( w 1948 w Turyngii zakazano produkcji figur ogrodowych - krasnale antykomunistami? ) ale do dzisiaj istnieje Gartenzwergmanufaktur Philipp Griebel i produkuje krasnoludki z terakoty. Jak ktoś ma ochotę zapoznać się z historią krasnoludyzmu to na terenie firmy znajduje się muzeum krasnali ogrodowych. Za klasyczne uznaje się dziś krasnoludki wyprodukowane w drugiej połowie XIX wieku, w tzw. złotym okresie krasnoludyzmu. Były wykonane z terakoty i ręcznie malowane, przedstawiały krasnoludkowe postacie pracujące w pocie czoła, stąd skórzane fartuchy, czapki taczki i kilofy. Najprawdopodobniej ma to związek z popularnymi na terenie Niemiec legendami o krasnalach strzegących podziemnych skarbów. Pochodzenie uzupełnienia krasnoludkowego stroju czyli pończoszek i czegoś podobnego do frygijskiej czapki jest bardziej tajemnicze. Takie właśnie zapończczoszkowane, uczapione na czerwono i robocze były pierwsze krasnoludki zaprezentowane na Targach Lipskich. Krasnoludki klasyczne czyli krasnoludki właściwe.
W dziejach krasnoludyzmu były okresy chwały i niemal całkowitego upadku. Klasyczne krasnoludki w jaskrawych barwach budziły albo zachwyty spragnionych bajkowości ogrodników albo potępienie obrońców "dobrego smaku". Tych rozbieżnych ocen nie poprawiło pojawienie się tworzyw sztucznych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nastąpił krasnoludkowy Drang nach Westen w wykonaniu plastikowych krasnoludków z zachodnich rubieży demoludów. O ile klasyczne krasnoludki oskarżano o nacjonalizm ( zakaz przywozu krasnoludków w czasie wojen światowych ), szpecenie czysto niemieckiego krajobrazu w niektórych landach ( funkcjonariusze NSDP byli nieprzejednani ), powodowanie wypadków drogowych przez rozpraszanie uwagi kierowców ( won z ogródków przydrożnych ) o tyle nowoczesne plastikowe krasnoludki oskarżano o godzenie swoją tandetnością w honor prawdziwych terakotowych krasnoludków. Imigranci byli jednak chętnie zatrudniani w charakterze ozdóbstw w niemieckich ogrodach. Plastikowa horda była coś inna kulturowo, owszem już wcześniej zdarzały się krasnoludki obsceniczne ale "ci nowi" to była całkiem nowa obyczajowa jakość ( inne dziwy też się pojawiły, np. krasnoludy giganci - polokoktowcy ). Pełna groza, że tak się wypiszę. Rozpełzło to się po ogrodach, zadomowiło i co gorsza zaczęło pozyskiwać dla się producentów krasnali z lepszych tworzyw. Atakowało tak mocno że przerażeni Anglicy zakazali na Chelsea Flower Show pokazywania krasnoludków i wszelkich jaskrawo pomalowanych rzeźb ogrodowych. Ponieważ nie zakazali jednak pokazywania innych kontrowersyjnych urodności ogrodowych guzik to dało, bo o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje, a w końcu dlaczego rdzawe żelastwo pomalowane techniką przecierania na zielony kolor czy drewniane sprzęty domowe z posadzonymi na nich roślinami mają być niby lepsze od krasnoludka właściwego?
Ogrodnicy brytyjscy sobie nadal w spokoju prywatnych ogródków krasnoludkują ( warzywniki to krasnoludkowy matecznik, nawet w jednym z pokazowych ogródków w RHS Garden Rosemoor można się napatoczyć na krasnoludkowego krewniaka, Petera Rabbita ), choć nie jest to zjawisko o takiej skali jak krasnoludkowanie niemieckie. W roku 1981 w Bazylei powstało Internationale Vereinigung zum Schutz der Gartenzwerge, organizacja zajmująca się ochroną krasnoludyzmu jako części dziedzictwa kulturowego. We Francji w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia powołano z kolei do życia Front de Liberation des Nains de Jardins, co po naszemu brzmi przecudnie - Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych. Organizacja ta zajmuje się ustawianiem krasnali w leśnych założeniach, uznając środowisko klasycznych ogrodów za obce krasnoludkom. Jak widzicie krasnoludki w ogrodach to nie jest tylko kicz i bezguście, to o wiele bardziej złożona historia.
A co z naszym własnym ogródkowym światkiem i krasnoludkami. W większości mamy do czynienia z kiepskimi projektami, równie kiepskimi materiałami i paskudnym wykonaniem. Krasnoludek właściwy jest za drogi na polską kieszeń, krasnoludki designerskie, bardzo nowoczesne w formie prawie nie występują bo ceny mają jeszcze bardziej niebotyczne. To co ustawiamy po ogrodach jest byle jaką tandetą, taniochą i podróbą ( sorry, ale żyjemy w kraju krasnoludków dla ubogich ). Niemal wszyscy bardziej zaawansowani ogrodowo na krasnoludki psioczą, ja jakoś tak nie mogę. Po pierwsze wspomnienia prawdziwych krasnali ustawionych w jednym z ogrodów mojego dzieciństwa ( w hortensjach stały ), po drugie wycieczka do Marle Place Garden i tamtejsze schody. Czy pamiętacie silny trynd włocławski w polskim ogrodnictwie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku? Jak nie pamiętacie to wam opiszę - stłuczkę ceramiczną zatapiano w betonie, tworzono z tego donice i inne "cudności". W Marle Place Garden stworzono schody i tarasik, trochę inspirując się pracami Gaudiego ale nie do końca. Schody z Marle Place Garden są rozpoznawalne na całym świecie dzięki temu że stworzono jakby nową jakość, wpisano je w kontekst brytyjskiej kultury. Nie tylko mnie kojarzą się one z szaloną herbatką, Alicją, Kapelusznikiem, Marcowym Zającem i susłem. Szalone schody z wieczkami imbryków i uszkami filiżanek. A przecież to wcale niedaleko od włocławskiego tryndu. Z krasnoludkami jest tak samo jak z tryndem włocławskim i schodami w Marle Place Garden - ubodzy krewni, ale dlatego że ubóstwo wynika z braku wyobraźni. Brak wyobraźni jest znacznie gorszy niż brak pieniędzy. Przecież można produkować i u nas lepsze krasnoludki, nowoczesne wariacje na temat krasnoludyzmu w cenach porównywalnych z maszkaronami z żywic. Tylko kto je kupi? Ludzie, którzy za szczyt ogrodnictwa uznają trawniczek i żywopłot z iglaków? Oj, nie krasnoludki są tu problem, nie zwalać mi na nie własnej nijakości i bylejakości!
↧
Jak sadzę hosty w Alcatrazie
Swego czasu myślałam że sposób sadzenia host w Alcatrazie nie różni się wcale od sadzenia host w znajomych ogrodach, teraz dochodzę jednak do wniosku że w większości z nich hosty sadzi się zupełnie inaczej. Nie ma się temu co dziwić, wśród moich "zielonych" znajomych jest sporo hostomaniaków. Dla kolekcjonerów host, podobnie jak dla kolekcjonerów irysów , sprawa dobrego zakomponowania przestrzeni ogrodowej nie jest tą najważniejszą. No fajnie jak uda się zrobić dobry kawałek ogrodu, ale najważniejsze w takim ogrodzie kolekcjonerskim są same rośliny. Człowiek jest w stanie poświęcić kompozycję rabaty , jej wygląd, dla nowej świetnej odmiany ulubionej rośliny. Wiem, rozumiem, też tak mam, tyle że nie z hostami. No właśnie, hosty traktuję tak samo jak inne "poza irysowe" byliny. Ot tworzywo ogrodowe, świetne bo w sumie bezobsługowe - dobrze posadzisz, raz na jakiś czas dobrze nawieziesz i zapominasz. A one rosną i pięknieją z każdym sezonem. Po paru latach oglądasz wspaniałe kępy i nie możesz człowieku wyjść ze zdumienia że to z tych mało zachęcających listków z in vitro tak piękny okaz wyrósł. No jak się ma szczęście czyli znajomego hostomaniaka to na objawienie pełnej urody host można poczekać krócej, rośliny z podziału przyrastają o wiele szybciej niż rośliny z in vitro.
Ja czekam zwykle dłużej niż inni ogrodnicy, a na powalające hosty. Bierze się to stąd że wielokielne hosty z in vitro dzielę i robię z jednego egzemplarza parę sztuk. Moje cooleżenstwo po hostach nie jest zwolennikami takich praktyk, tzn. cooleżanka Pollutonowska to może i by wybaczyła ale coolega Tomek to załamałby rączęta. I słusznie by załamał bo hostę z in vitro najlepiej pozostawić w takiej formie w jakiej do nas dotarła i przez ładnych parę lat powstrzymać się od jej dzielenia. No tak, tylko finansowo to ja bym zakupów host nie zdzierżyła. Qrczę, podobają mi się odmiany tego zielska, które nie są dostępne w ofercie naszych szkółek, albo mają cenę która jest dla mnie ceną zaporową ( taaa, posadzę trzy hosteczki w cenie za jedną sztukę 55 złociszy ). Bardziej opłacalne jest dla mnie uczestnictwo w ściepkach forumowych na zakupy zagraniczne. Hosty sprowadzane od Marco Fransena lub Jana van den Top są zazwyczaj bardzo duże, mają już po parę oczek, mam więc co dzielić. Jakoś nie miałam takiego wielooczkowego szczęścia do sadzonek z in vitro kupowanych na polskim rynku. No nie trafiały mi się hosty, z których operując skalpelem mogłam zrobić choć dwie sadzonki. Albo miałam pecha albo nasi producenci sprzedają po prostu mniejsze rośliny.
Czy ogrodowi służą nasadzenia z większej ilości host jednego gatunku czy odmiany? Moim zdaniem jak najbardziej służą, chciałabym wypracować w sobie ten mechanizm zachowań jaki mi się uruchamia przy hostach, w przypadku zakupu irysów. Może moje rabaty irysowe wreszcie zaczęłyby jakoś wyglądać. Kiedy człowiek traktuje takie rośliny jak hosty tak samo jak np. bodziszki odkrywa genialny materiał do tworzenia rabat. Hosty występują w różnych rozmiarach, w różnych odcieniach zieleni, są hosty wielobarwne i te bez żadnych wzorków, są hosty kwitnące naprawdę ozdobnymi i pachnącymi kwiatami i te których kwiaty nie mają właściwie znaczenia zdobniczego. Tylko wybierać i sadzić, niekoniecznie w absolutnym cieniu ( tak się utarło że hosty to głównie do głębokiego cienia ). Jest wiele odmian host, które dla lepszego wybarwienia liści powinny rosnąć na stanowiskach półcienistych. Na przykład hosty o złotym zabarwieniu liści latem, potrzebują o wiele więcej słoneczka niż ich zielone, czy zwłaszcza niebieskolistne kuzynki. Wiele host o wielobarwnych liściach też źle rośnie w bardzo głębokim cieniu, za to niektóre wrażliwe na przypalanie liści odmiany potrzebują tylko porannego słoneczka ( jak się nie chce smutnych niespodzianek na półcienistych rabatach zawsze to lepiej poczytać trochę o odmianie przed planowanym zakupem ). Są nawet takie hosty, które w miarę dobrze znoszą pełne nasłonecznienie, pod warunkiem że mają dobrą, wilgotną glebę. Ogrodnicy mają naprawdę duży wybór tych roślin na dość zróżnicowane stanowiska.
Moim ulubionym tworzywem rabat są hosty o jednobarwnych liściach. Zielone jak u żaby, bezekscesowe i "zwyczajne". Najbardziej lubię te duże, rzekłabym nawet że olbrzymki, ale najczęściej wykorzystuję do grupowych nasadzeń średniaki. Pięknie wyglądają przy dużych hostach niebieskolistnych czy tych bardzo jaskrawo wybarwionych. Wprowadzają do ogrodowych nasadzeń pewien spokój, ich liście są doskonałym tłem dla pierzastych liści paproci czy świecznic, dobrze komponują się z liśćmi i kwiatami bodziszków. Bardziej skomplikowane jest zestawianie z innymi bylinami host wielobarwnych. No cóż, nie zawsze mi to wychodzi ( pamiętam jak Ewandka określiła moją rabatę Podjarząbkową jako oczopląs - coś w tym jest ). Lepiej te kolorowe hosty zestawiać z roślinami urodnymi z powodu jednobarwnych liści, i uważać żebyśmy nie zahostowali doszczętnie ogrodu. W końcu roślinami najbardziej znanymi z powodu urody zielonych liści są hosty. Psie Sabo i ogrodnicy - nie idźcie tą drogą! Zahostowany ogród zamienia się w uprawę sałaty, co może nie koniecznie przeszkadza kolekcjonerom host ale nie czyni ogrodu szczególnie pociągającego dla takich niby zwyczajnych ogrodników, pozbawionych hostomaniaczych zapędów.
Ja czekam zwykle dłużej niż inni ogrodnicy, a na powalające hosty. Bierze się to stąd że wielokielne hosty z in vitro dzielę i robię z jednego egzemplarza parę sztuk. Moje cooleżenstwo po hostach nie jest zwolennikami takich praktyk, tzn. cooleżanka Pollutonowska to może i by wybaczyła ale coolega Tomek to załamałby rączęta. I słusznie by załamał bo hostę z in vitro najlepiej pozostawić w takiej formie w jakiej do nas dotarła i przez ładnych parę lat powstrzymać się od jej dzielenia. No tak, tylko finansowo to ja bym zakupów host nie zdzierżyła. Qrczę, podobają mi się odmiany tego zielska, które nie są dostępne w ofercie naszych szkółek, albo mają cenę która jest dla mnie ceną zaporową ( taaa, posadzę trzy hosteczki w cenie za jedną sztukę 55 złociszy ). Bardziej opłacalne jest dla mnie uczestnictwo w ściepkach forumowych na zakupy zagraniczne. Hosty sprowadzane od Marco Fransena lub Jana van den Top są zazwyczaj bardzo duże, mają już po parę oczek, mam więc co dzielić. Jakoś nie miałam takiego wielooczkowego szczęścia do sadzonek z in vitro kupowanych na polskim rynku. No nie trafiały mi się hosty, z których operując skalpelem mogłam zrobić choć dwie sadzonki. Albo miałam pecha albo nasi producenci sprzedają po prostu mniejsze rośliny.
Czy ogrodowi służą nasadzenia z większej ilości host jednego gatunku czy odmiany? Moim zdaniem jak najbardziej służą, chciałabym wypracować w sobie ten mechanizm zachowań jaki mi się uruchamia przy hostach, w przypadku zakupu irysów. Może moje rabaty irysowe wreszcie zaczęłyby jakoś wyglądać. Kiedy człowiek traktuje takie rośliny jak hosty tak samo jak np. bodziszki odkrywa genialny materiał do tworzenia rabat. Hosty występują w różnych rozmiarach, w różnych odcieniach zieleni, są hosty wielobarwne i te bez żadnych wzorków, są hosty kwitnące naprawdę ozdobnymi i pachnącymi kwiatami i te których kwiaty nie mają właściwie znaczenia zdobniczego. Tylko wybierać i sadzić, niekoniecznie w absolutnym cieniu ( tak się utarło że hosty to głównie do głębokiego cienia ). Jest wiele odmian host, które dla lepszego wybarwienia liści powinny rosnąć na stanowiskach półcienistych. Na przykład hosty o złotym zabarwieniu liści latem, potrzebują o wiele więcej słoneczka niż ich zielone, czy zwłaszcza niebieskolistne kuzynki. Wiele host o wielobarwnych liściach też źle rośnie w bardzo głębokim cieniu, za to niektóre wrażliwe na przypalanie liści odmiany potrzebują tylko porannego słoneczka ( jak się nie chce smutnych niespodzianek na półcienistych rabatach zawsze to lepiej poczytać trochę o odmianie przed planowanym zakupem ). Są nawet takie hosty, które w miarę dobrze znoszą pełne nasłonecznienie, pod warunkiem że mają dobrą, wilgotną glebę. Ogrodnicy mają naprawdę duży wybór tych roślin na dość zróżnicowane stanowiska.
Moim ulubionym tworzywem rabat są hosty o jednobarwnych liściach. Zielone jak u żaby, bezekscesowe i "zwyczajne". Najbardziej lubię te duże, rzekłabym nawet że olbrzymki, ale najczęściej wykorzystuję do grupowych nasadzeń średniaki. Pięknie wyglądają przy dużych hostach niebieskolistnych czy tych bardzo jaskrawo wybarwionych. Wprowadzają do ogrodowych nasadzeń pewien spokój, ich liście są doskonałym tłem dla pierzastych liści paproci czy świecznic, dobrze komponują się z liśćmi i kwiatami bodziszków. Bardziej skomplikowane jest zestawianie z innymi bylinami host wielobarwnych. No cóż, nie zawsze mi to wychodzi ( pamiętam jak Ewandka określiła moją rabatę Podjarząbkową jako oczopląs - coś w tym jest ). Lepiej te kolorowe hosty zestawiać z roślinami urodnymi z powodu jednobarwnych liści, i uważać żebyśmy nie zahostowali doszczętnie ogrodu. W końcu roślinami najbardziej znanymi z powodu urody zielonych liści są hosty. Psie Sabo i ogrodnicy - nie idźcie tą drogą! Zahostowany ogród zamienia się w uprawę sałaty, co może nie koniecznie przeszkadza kolekcjonerom host ale nie czyni ogrodu szczególnie pociągającego dla takich niby zwyczajnych ogrodników, pozbawionych hostomaniaczych zapędów.
↧
Zawilec wielkokwiatowy - problematycznie bezproblemowy
Zawilec ogrodowy Anemone silvestris ( zdjęcie nr 4 ) jest rośliną która potrafi wywołać u ogrodnika eksplozję emocji z dwóch powodów - złośliwie nie rośnie, złośliwie rośnie świetnie aż strach. Są ogrodnicy którzy czule szepczą do zawilca pełni nadziei na biało kwitnące łany ( "No proszę, proszę rośnij, dla mamusi.", "Zrób przyjemność tatusiowi, no jeszcze tylko jeden listeczek" ), a są i tacy, którzy pełni wściekłości wyrywają cholerne kłączka atakujące inne rośliny na rabacie ( "Wypad z tym ścierwem ogrodowym", "I ja to sobie sama zapuściłam, diabli mnie podkusili." ). Jakoś nie znam ogrodu, w którym luby zawilec rósłby normalnie tzn. nie "przyrastał wstecz" lub nie szalał uniemożliwiając egzystencję innym roślinom. Taka to temperamentna roślina. Jak dla mnie zawilec wielkokwiatowy jest rośliną problematycznie bezproblemową. Alcatraz należy do ogrodów które zawilec leśny lubi, w związku z czym pielę go namiętnie. Gatunek jest po prostu niemożliwy do utrzymania w ryzach, poległam wielokrotnie dlatego pielenie odbywa się przy pomocy wideł amerykańskich. Z odmianami jest różnie, 'Polish Star' ( zdjątka nr 2 i 3 ) rośnie jak wściekła i niewiele ustępuje pod względem ekspansywności gatunkowi, 'Elise Fellman'( fotka nr 1 ), którą dostałam od Krysi z ostrzeżeniem "Paskudna, jak perz" rośnie jakby chciała a nie mogła. Być może jest to kwestia stanowisk na których ja do tej pory sadziłam, w tym roku "Elizka" zostanie po raz drugi "przeprowadzona". Nowe miejsce powinno jej posłużyć, kiedyś dawno temu rósł tam Anemone tomentosa, zauważyłam że zawilec leśny lubi stanowiska wysokiego krewniaka ( pojedynek potworów miałam na rabacie ).
Zawilec wielkokwiatowy dorasta do 40 cm wysokości ( 'Elise Fellman' jest niższa, na maksa może mieć 20 cm w chwili kwitnienia ). Kwitnie w maju i na początku czerwca, jeżeli mamy ciepłą jesień sporadycznie pojawiają się kwiaty. Zdarza się to zarówno gatunkowi jak i odmianom. Żeby dobrze się rozwijać zawilec potrzebuje przepuszczalnej gleby, o lekko alkalicznym odczynie i trochę wilgoci do szczęścia. Źle będzie rósł zarówno na ciężkiej glinie jak i na totalnie suchych piochach. Za to potrafi niespodziewanie zaatakować kwaśnawe ziemie w pobliżu rodków. Najładniej rośnie na półcienistych stanowiskach, im większy cień tym mniej kwiatów. W pełnym słońcu kwiaty przekwitają moim zdaniem zbyt szybko. Zawilec wielkokwiatowy jest mrozoodporny, choć odmiana 'EliseFellman' z pierwszej Krysinej darowizny odpłynęła mi po zimie w 2012 roku ( no, ale była to zima wyjątkowa a roślinę posadziłam stosunkowo późno ). Anemone silvestris wydaje się idealną rośliną do nasadzeń naturalistycznych, tak zamierzam go teraz wykorzystać. Posadzę go wszędzie tam gdzie nie mam ochoty pielić, niech rośnie jak chce i nie dopuszcza innych chwastów ,he, he.
Zawilec wielkokwiatowy dorasta do 40 cm wysokości ( 'Elise Fellman' jest niższa, na maksa może mieć 20 cm w chwili kwitnienia ). Kwitnie w maju i na początku czerwca, jeżeli mamy ciepłą jesień sporadycznie pojawiają się kwiaty. Zdarza się to zarówno gatunkowi jak i odmianom. Żeby dobrze się rozwijać zawilec potrzebuje przepuszczalnej gleby, o lekko alkalicznym odczynie i trochę wilgoci do szczęścia. Źle będzie rósł zarówno na ciężkiej glinie jak i na totalnie suchych piochach. Za to potrafi niespodziewanie zaatakować kwaśnawe ziemie w pobliżu rodków. Najładniej rośnie na półcienistych stanowiskach, im większy cień tym mniej kwiatów. W pełnym słońcu kwiaty przekwitają moim zdaniem zbyt szybko. Zawilec wielkokwiatowy jest mrozoodporny, choć odmiana 'EliseFellman' z pierwszej Krysinej darowizny odpłynęła mi po zimie w 2012 roku ( no, ale była to zima wyjątkowa a roślinę posadziłam stosunkowo późno ). Anemone silvestris wydaje się idealną rośliną do nasadzeń naturalistycznych, tak zamierzam go teraz wykorzystać. Posadzę go wszędzie tam gdzie nie mam ochoty pielić, niech rośnie jak chce i nie dopuszcza innych chwastów ,he, he.
↧
↧
Kup Pan hit sezonu!
Pływamy sobie z Mamelonem po morzu ofert netowych szkółek i od czasu do czasu nami buja. To znaczy nas usiłują bujać. Przypomina mi się jako żywo zapamiętana przed laty scenka, gdy na jednym z łódzkich bazarów pani postury słusznej przymierzała o jakieś dwa rozmiary za małą sukienkę. Pani się wbiła za parawanem w ten dzianinowy cud i wytoczyła powodując wstrzymanie oddechu u wszystkich znajdujących się w polu rażenia. Wariacja na temat baleronu, tak to ujmę. Kupcowa pokazała pani zabaleronowanej niezbyt duże zwierciadełko i uprzedziła mające paść pytanie o najśliczniejszą śliczność na świecie - "Jak na Panią szyte!". Jak tak sobie czytam niektóre opisy handlowe roślin to zastanawiam się pod kogo one są "szyte". Niemal wszystkie rośliny ze szkółek są cudownie mrozoodporne, nawet jak są hybrydką Magnolia laevifolia , ( dawniej Michelia yunnanensis - to tak strefa 7b - 10 USDA - no roślina po prostu idealna na zimę w Portland ) z Magnolia dolstopa ( dawniej Michelia dolstopa porastającą Meghalaya subtropical forests w Indiach ) czy Magnolia figo ( dawniej Michelia figo strefa USDA 8 - 10 ) czy z ich mieszańcami. Nie wiadomo jakim cudem ten cud hybrydek ma geny, które pozwolą mu wytrzymać polskie zimy. Postanowiłam udać się do źródła czyli do nowozelandzkiej szkółki "Tikorangi", Mekki dla magnoliolubów. Ka ora, znaczy dzień dobry i ostre doczytywanie. Tralalala, grupa Michelia czyli magnolie zimozielone, tralalala Mark romansuje z tą grupą coś ze 17 lat, tralalala Mark ma spore nadzieje związane z odpornością Magnolia dolstopa i Magnolia figo bo w USA wytrzymują bezproblemowo 7b a czasem nawet udają się w strefie 6 USDA, jeżeli są starannie okryte. Pomijam że amerykańska strefa nie zawsze odpowiada europejskiemu klimacikowi to jakoś tak słabo widzę udaną uprawę mieszańców grupy Michelia w Łodzi. Przycinać ostro sekatorem i stóg na niej układać? No nie wiem, może jak wprowadzę kamelie do Alcatrazu to zastanowię się nad grupą Michelia. Cena nówkowej magnolki 'Fairy Magnolia Blush' nie będzie niziutka, więc niech piloci oblatywacze z większą kasą niż ja mam ją testują. Na bezczela tak działam. Następną rafą na którą niemal nie wpadłam była mahonia 'Cabaret'. Wyglądało pięknie, mrozoodporne i w ogóle. Pierwszy dzwoneczek usłyszałam kiedy podczytywałam taki artykulik udostępniony w sieci przez RHS, jak byk stało że roślinka wymieniona z łacińskiej nazwy porasta dolne piętro przy bambusach. Jak wiadomo w Łodzi mnóstwo bambusowych zarośli, znaczy uprawa tej mahonii na pewno się uda. Nic to trzeba szukać dalej. No i się doczytałam - mahonia 'Cabaret' to najprawdopodobniej naturalna krzyżówka Mahonia nitens i Mahonia gracilipes. Teraz zadźwięczał drugi dzwonek - strefa 6 USDA czyli wytrzymuje na maksa - 23 stopnie Celsjusza. Bez uszkodzeń wytrzymuje temperatury do - 20. Ostatnie trzy zimy nie były najgorsze ale to nie znaczy że takie będą zawsze. Przypomniałam sobie paskudnej pamięci 'Charity', potem sobie trzy razy bardzo dobitnie powtórzyłam że mieszkam w centralnej Polsce i jakoś mi apetyty mahoniowe przeszły. Żałuję bo roślina fajna ale kasy nie jest dużo, więc nie ja ją będę testować. Potem to już było z górki, klasyka, że się tak wypiszę. Propozycje sadzenia w gruncie czystków, dieramy, hardcorowych eukaliptusów, nieśmiertelnie odpornych na wszystko traw pampasowych. Z jednej strony rozumiem szkółkarskie zapędy, ktoś musi nowe rośliny testować w naszych warunkach klimatycznych, z drugiej strony nie rozumiem dlaczego mają robić to klienci tych szkółek. A poza tym niektórzy te mrozoodporne eukaliptusy to już ponad dziesięć lat testują i jakoś populacja eukaliptusów w naszym kraju na pewno nie zagraża istnieniu "puszszszczy Białowieszczańskiej". Uff, morze roślinnych ofert netowych to nie są spokojne wody ( choć z wodą, a konkretnie z jej laniem to wiele e - sklepów ogrodniczych ma takie doświadczenie że już dawno ich klienci powinni żeglować po Oceanie Niespokojnym ).Czy można coś z tym zrobić? Moim zdaniem nic - jak ktoś chce kupić mrozoodpornego eukaliptusa to mało co go powstrzyma. Wiem że są rośliny które się tak podobają że nawet doświadczeni ogrodnicy będą próbowali z nimi szczęścia. Nie mam w tym wypadku na myśli tego biednego eukaliptusa ale wyczekiwane łany mekonopsów. Wszystkim napalonym na niebieskie maczki zawsze zadaję to samo wredne pytanie - Fajna roślina ten Meconopsis betonicifolia, a jak fajna to na pewno ktoś sadzi, gdzie te łany w Polsce były widziane? I co? I nic, nadzieja umiera ostatnia więc do mekonopsa się "podchodzi". Każdy ogrodnik ma swoje Waterloo uprawowe, kiedy dotknęła go tzw. empiria i objawiło mu się że "Sorry, taki mamy klimat". Z netowych zakupów zimowych mam jednak inne korzyści niż obrzydliwy rechot przy czytaniu o hardcorowych czystkach i dieramie i bardzo moralnie brzydkie poczucie wyższości ogrodowego starego wyjadacza. Czytam namiętnie o nowych roślinach, bawię się w zielonego detektywa - mózg pracuje, nowa wiedza jest przyswajana a z wiedzy to jak wiadomo są korzyści. A jak są korzyści to jestem tak po łódzku zadowolona, he, he. Z tego dobrego samopoczucia kupiłam sobie peonię 'Raspberry Sundae' - strefa 4 USDA.
↧
Oczar, oczarek, czaruś - Hamamelis x intermedia 'Diane'
Oczar pośredni Hamamelis x intermedia 'Diane' wziął i zakwitł. Spokojnie w kotłowni zakwitł, tegoroczna pogoda co prawda spowodowała leciutkie otwarcie paru pączków w ciepłym grudniu, kiedy to jeszcze zakupiony jesienią oczarek doniczkowal sobie w ogrodzie, ale to było takie tyci - tyci że ledwie błysk czerwieni człowiek ujrzał. W styczniu "gruntowe" japońskie i pośrednie oczary śpią snem zimowym, jak to zwykle robią oczary kiedy mróz przychodzi, ale ten świeżak ostatkowy, który nie został wkopany z powodu konieczności przesunięcia mojego nowego supergłazu, musiał być profilaktycznie przeniesiony do kotłowni kiedy zapowiadali że przyjdzie do Odzi mróz bez śniegu. Od paru dni znów doniczkuje w ogrodzie, ale że jest ciepło to na całego kontynuuje kwitnienie rozpoczęte w kotłowni. Wszystkim pełnym nadziei na styczniowe oczarowe kwitnienia pragnę boleśnie uświadomić że i owszem, szansa na takowe istnieje ale warunkiem jest mieszkanie w najcieplejszych rejonach Kraju Kwitnącej Cebuli. U mnie oczar japoński zaczyna kwitnienie tuż przed leszczyną, oczary pośrednie kwitną nieco później, w zależności od odmiany ten kwitnieniowy termin "pośredniaków" w warunkach centralnej Polski to koniec lutego lub marzec. 'Diane' należy do odmian późno kwitnących. Wymagania glebowe ma jak wszystkie inne oczarki, ma być próchniczo, kwaśnawo ( najbardziej szczęśliwe są oczary rosnące w glebach gdzie pH waha się w granicach 4,5 - 6,5 ) i w miarę wilgotno ( dobrze jest ściółkować glebę w okolicy bryły korzeniowej ). Najlepsze stanowisko dla oczara to takie miejsce z rozproszonym słoneczkiem.
'Diane' została znaleziona przez niejakiego pana A. Korta w Kalmthout Arboretum gdzieś około roku 1935. Światu udostępnił ją pewien belgijski szkółkarz i hodowca oczarów, pan Robert de Belder w roku 1969. Odmiana otrzymała imię po córce państwa de Belder ( imieniem jej matki, Jeleny, ochrzczono odmianę oczaru przepięknie kwitnącą w kolorze pomarańczowo- złocistym ). Kwiaty pojawiają się na dwuletnich pędach ( ostrożnie z cięciem korekcyjnym - tniemy zawsze tuż po zakończeniu kwitnienia ), najpierw są miedziano - czerwone, potem płatki zmieniają barwę na brązowo- czerwona a kielichy robią się purpurowe. Kwiaty wytrzymują mrozy do - 12 stopni Celsjusza, ale żeby była jasność, zwijają się wtedy w pąk i oczar wygląda jakby kwiaty były uszkodzone przez mróz. Jeżeli podczas kwitnienia oczaru pośredniego przymrozi poniżej - 12 to kwiaty już się nie obudzą. Na szczęście 'Diane' jako odmiana późna jest stosunkowo rzadko narażona na takie zdarzenia. Po niewielkich mrozach kwiaty oczaru rozwijają się ponownie i dalej czarują. Oczar pośredni kwitnie długo i wytrwale, na ogół 5 - 6 tygodni. 'Diane' uznawana jest za odmianę o najbardziej czerwonych kwiatach. Ich zapach nie należy do najintensywniejszych oczarowych woni, no ale nie można mieć wszystkiego. Za to jesienne liście - klękajcie narody! Szkarłaty, czerwienie i pomarańcze! Dodajcie do tego mrozoodporność do niemal - 30 stopni Celsjusza i już wiecie dlaczego ta odmiana oczaru dostała Award of Garden Merit.
'Diane' została znaleziona przez niejakiego pana A. Korta w Kalmthout Arboretum gdzieś około roku 1935. Światu udostępnił ją pewien belgijski szkółkarz i hodowca oczarów, pan Robert de Belder w roku 1969. Odmiana otrzymała imię po córce państwa de Belder ( imieniem jej matki, Jeleny, ochrzczono odmianę oczaru przepięknie kwitnącą w kolorze pomarańczowo- złocistym ). Kwiaty pojawiają się na dwuletnich pędach ( ostrożnie z cięciem korekcyjnym - tniemy zawsze tuż po zakończeniu kwitnienia ), najpierw są miedziano - czerwone, potem płatki zmieniają barwę na brązowo- czerwona a kielichy robią się purpurowe. Kwiaty wytrzymują mrozy do - 12 stopni Celsjusza, ale żeby była jasność, zwijają się wtedy w pąk i oczar wygląda jakby kwiaty były uszkodzone przez mróz. Jeżeli podczas kwitnienia oczaru pośredniego przymrozi poniżej - 12 to kwiaty już się nie obudzą. Na szczęście 'Diane' jako odmiana późna jest stosunkowo rzadko narażona na takie zdarzenia. Po niewielkich mrozach kwiaty oczaru rozwijają się ponownie i dalej czarują. Oczar pośredni kwitnie długo i wytrwale, na ogół 5 - 6 tygodni. 'Diane' uznawana jest za odmianę o najbardziej czerwonych kwiatach. Ich zapach nie należy do najintensywniejszych oczarowych woni, no ale nie można mieć wszystkiego. Za to jesienne liście - klękajcie narody! Szkarłaty, czerwienie i pomarańcze! Dodajcie do tego mrozoodporność do niemal - 30 stopni Celsjusza i już wiecie dlaczego ta odmiana oczaru dostała Award of Garden Merit.
↧
O paprociach w Alcatrazie
Z paprociami w Alcatrazie było tak jak z paprociami w większości ogrodów - zaczęło się od pióropusznika strusiego Matteuccia struthiopteris. Ta paproć jest tak popularna że jeżeli nowo poznany ogrodnik opowiada Ci że dzielnie uprawia w ogrodzie paprocie, w dziewięciu przypadkach na dziesięć mowa jest o pióropuszniku. Bezczelnie posunę się do twierdzenia że większość ogrodników w Polsce nie jest nawet świadoma że istnieją inne paprocie które można uprawiać w naszych warunkach klimatycznych . Wynika to chyba z niskiego poziomu uwagi jaki poświęcamy przyrodzie, w końcu nawet spacerek czy wyprawa do lasu na grzyby powinna uprzytomnić nam że w Polsce istnieją też inne paprocie i nie tylko pióropusznik strusi porasta nasze lasy. Chyba tylko z tego braku uwagi w naszych ogrodach panoszy się pióropusznikowa monokultura. W końcu pióropusznik strusi nie należy do najtwardszych paproci, jest dość wrażliwy na upały i przesuszenie, jego frondy ( paprociowe liście nazywamy frondami ) piękne są głównie wiosną, potem muszą mieć zapewnione naprawdę optymalne warunki żeby dobrze wyglądać. No, może drugim powodem jego dominacji w ogrodach Kraju Kwitnącej Cebuli jest pióropusznikowa tolerancja dotycząca rodzaju gleby na której przyszło mu rosnąć.
Niby powinien mieć zapewnioną glebę próchniczą z dodatkiem torfu ale praktycznie radzi sobie na niemal każdej glebie o ile będzie miał odpowiedni poziom jej wilgotności. Rozrasta się ekspresowo i posiadacze mniejszych ogrodów powinni się trzy razy zastanowić nim sobie pióropusznika strusiego zapuszczą. Pozbywanie się pióropusznikowych kłączy to cholerna robota i jak to w przypadku tzw. ścierw ogrodowych wymaga powtarzania przez parę sezonów po uwolnieniu się ( jak nam się wydawało ) od ekspansywnej rośliny. Posiadacze zawilgoconych hektarów za to mogą piać z zachwytu nad pióropusznikowymi łanami. Wilgotno, półcieniście i dużo, dużo miejsca do obsadzenia - wtedy i ogrodnik i pióropusznik są szczęśliwi. W innych warunkach pióropusznik wygląda źle, jak dzikie zwierzę przemocą wtłoczone w zbyt małą klatkę. Jednak z uporem maniaka brać ogrodnicza, ślepa na istnienie innych paproci, sadzi biednego pióropusznika w zacienionym kawałku ogrodu bez względu na to czy będzie tam właściwie wyglądał ( właściwy wygląd w przypadku pióropusznika oznacza wysokość rośliny w granicach nawet do 150cm - te niskie pokurcze o popalonych liściach porastające nasze ogrody to jest parodia dobrego wyglądu tej paproci ).
A przecież w naszej strefie klimatycznej możemy uprawiać mnóstwo innych paproci, lepiej znoszących warunki ogrodowe. Nerecznice Dryopteris w wielu gatunkach i odmianach, kolorowe wietlice Athyrium zadające kłam twierdzeniom że paprocie to tylko zielona zieloność, a potem jeszcze raz zieloność. Zimozielone języczniki Phyllitis, paprotki ( paprotki to nie tylko zdrobnienie od paproci, to przede wszystkim rodzaj Polypodium ), znoszące nie najlepsze stanowiska paprotniki Polystchium, kochające wilgoć długosze Osmunda, żyjąca na powierzchniach wód marsylia czterolistna Marsilea quadrifolia, błyszące podrzenie Blechnum, delikatne zanokcice Adiantum. Wszystko to w różnych rozmiarach - od prawdziwych olbrzymów po maluchne paprociumki. Naprawdę jest w czym wybierać, jeżeli zdecydujemy się wpuścić paprocie do ogrodu czyli zapaprocić. Większość paproci do szczęścia potrzebuje cienistych lub półcienistych miejsc w ogrodzie, przepuszczalnej próchniczej, lekko kwaśnej gleby ( choć w miarę popularny gatunek jakim jest języcznik woli glebę o odczynie alkalicznym ) i przede wszystkim odpowiedniego poziomu wilgoci w gruncie. Niektóre gatunki, języcznik, podrzeniec czy paprotnik mogą jako tako egzystować w tzw.suchym cieniu, jednak większość paproci kocha wilgoć. Teraz ostrzeżenie przed orlicą pospolitą Pteridium aquilinum. Ta paproć rośnie bezproblemowo w miejscach suchych, na kwaśnawych piaseczkach i znosi słoneczko, jednak zaproszenie jej do ogrodu można rozważyć tylko wtedy gdy dysponuje się hektarami - pióropusznik strusi to przy orlicy pospolitej cienki Bolek!
No a jak doszło do wielogatunkowego zapaprocenia Alcatrazu? Ano tak że Marta pokazała na forum Tabazowym swoje paprotne zdjęcia ( ach, te języczniki ), potem przypaprociła fotkowo Miłka i Teresa i ja poczułam że Alcatraz i mnie coś ominęło. Rzuciłam się jak dzika do nadrabiania zaległości i natychmiast dałam ciała. Klasyczne zachłyśnięcie się tematem i błąd początkującego. Kupowałam paprocie według kryterium listkowego ( "A bo to takie ładne, to powycinane." ), ignorując takie informacje jak wielkość dorosłej rośliny, wymagania co do siedliska czy odporność na mróz. Hym, zanim mi się paprociowo dojrzało to parę naprawdę niezłych paproci z Alcatrazu odpłynęło. Z czasem jednak Alcatraz należycie spaprotniał. Oczywiście nie wszystkie paprocie ładnie mi rosną. Ku mojemu wielkiemu żalowi długosze mają w Alcatrazie wyraźnie zbyt sucho. Wielka szkoda bo to naprawdę wspaniałe paprociumy. Może jest dla nich jeszcze szansa, zbieram się do tego remontu oczka wodnego z dużym trudem i opieszale jak miś koala nawalony olejkiem eukaliptusowym, ale istnieje szansa że mi się w końcu uda. Znaczy nadal mam długoszowe nadzieje.
![]()
Znacznie lepiej radzą sobie w Alcatrazie nerecznice i paprotniki. To chyba najlepsze gatunki dla warunków mojego ogrodu , wytrzymałe na ekscesy aury, za każdą dobrutkę wdzięczne i pięknie przyrastające. Obecnie całkiem sporo gatunków i odmian tych paproci zasiedla Alcatraz. Szczęśliwie tak jak w przypadku host, tak i w przypadku paproci ominęła mnie mania kolekcjonerska - sadzę paprocie zgodnie z tzw. sztuką, znaczy po parę sztuk jednego gatunku lub odmiany. Ogrodowym rabatom takie podejście służy, paprociom też. Podobnie jak rodki paprocie rosną lepiej w grupie, zaś grupa jednorodna bardziej cieszy oko niż paprociowy misz- masz składający się z paproci o różnych frondach, wzroście czy barwach. Oczywiście tak radośnie szafuję miejscem pod jednorodne nasadzenia, bo Alcatraz jest dość dużym ogrodem, gdyby był mniejszy sadziłabym paprocie nieco inaczej. Przede wszystkim musiałabym zrezygnować z paprociowych olbrzymów na rzecz średniaków i maluszków. Lecz chyba też bym sadziła po parę sztuk tych mniejszych gatunków czy odmian, bo mi jakoś łatwiej wychwycić przy takim masowo - jednorodnym sposobie sadzenia różnicę w ich wyglądzie.
Czy Alcatraz będzie się paprociowo rozwijał? Pewnie że będzie, z paprociami jest trochę jak z hostami - raz zapuścisz i twój ogród zmieni się w bardziej "dzikie" miejsce. W takim miejscu nie wszystko musi być pod kancik, jego zieloni mieszkańcy potrafią sami poradzić sobie z chwastami, choć zaczynają jako niepozorne roślinki z in vitro. Tak, tak paprocie dziś na masową skalę, podobnie jak hosty mnoży się z kultury tkankowej. Czasem trafiają się niespodziewanki, znacznie częściej niż w przypadku naturalnych mutacji. Niespodziewanki mogą byś wkurzające, szczególnie jak się nastawiliśmy na kolorowe wietlice. Tralala, żadne tam przenawożenia, po prostu niektóre sadzonki nie są stabilne i bardzo łatwo się rewersują. Na szczęście nie każda kolorowa wietlica jest wredna. W Alcatrazie wietlice nie są jednak najnajami, paprotny Alcatraz dalej będzie głównie nereczniczy i paprotnikowy. Rozwinie się też miejsce języczników i zanokcic, rabata znacznie się rozrośnie bo zamierzam tworzyć języcznikowe grupy ( do tej pory tylko testowałam pojedyncze sztuki, bo nie byłam pewna jak będą u mnie przyrastać ). Mnóstwo paprocenia przede mną!
Niby powinien mieć zapewnioną glebę próchniczą z dodatkiem torfu ale praktycznie radzi sobie na niemal każdej glebie o ile będzie miał odpowiedni poziom jej wilgotności. Rozrasta się ekspresowo i posiadacze mniejszych ogrodów powinni się trzy razy zastanowić nim sobie pióropusznika strusiego zapuszczą. Pozbywanie się pióropusznikowych kłączy to cholerna robota i jak to w przypadku tzw. ścierw ogrodowych wymaga powtarzania przez parę sezonów po uwolnieniu się ( jak nam się wydawało ) od ekspansywnej rośliny. Posiadacze zawilgoconych hektarów za to mogą piać z zachwytu nad pióropusznikowymi łanami. Wilgotno, półcieniście i dużo, dużo miejsca do obsadzenia - wtedy i ogrodnik i pióropusznik są szczęśliwi. W innych warunkach pióropusznik wygląda źle, jak dzikie zwierzę przemocą wtłoczone w zbyt małą klatkę. Jednak z uporem maniaka brać ogrodnicza, ślepa na istnienie innych paproci, sadzi biednego pióropusznika w zacienionym kawałku ogrodu bez względu na to czy będzie tam właściwie wyglądał ( właściwy wygląd w przypadku pióropusznika oznacza wysokość rośliny w granicach nawet do 150cm - te niskie pokurcze o popalonych liściach porastające nasze ogrody to jest parodia dobrego wyglądu tej paproci ).
A przecież w naszej strefie klimatycznej możemy uprawiać mnóstwo innych paproci, lepiej znoszących warunki ogrodowe. Nerecznice Dryopteris w wielu gatunkach i odmianach, kolorowe wietlice Athyrium zadające kłam twierdzeniom że paprocie to tylko zielona zieloność, a potem jeszcze raz zieloność. Zimozielone języczniki Phyllitis, paprotki ( paprotki to nie tylko zdrobnienie od paproci, to przede wszystkim rodzaj Polypodium ), znoszące nie najlepsze stanowiska paprotniki Polystchium, kochające wilgoć długosze Osmunda, żyjąca na powierzchniach wód marsylia czterolistna Marsilea quadrifolia, błyszące podrzenie Blechnum, delikatne zanokcice Adiantum. Wszystko to w różnych rozmiarach - od prawdziwych olbrzymów po maluchne paprociumki. Naprawdę jest w czym wybierać, jeżeli zdecydujemy się wpuścić paprocie do ogrodu czyli zapaprocić. Większość paproci do szczęścia potrzebuje cienistych lub półcienistych miejsc w ogrodzie, przepuszczalnej próchniczej, lekko kwaśnej gleby ( choć w miarę popularny gatunek jakim jest języcznik woli glebę o odczynie alkalicznym ) i przede wszystkim odpowiedniego poziomu wilgoci w gruncie. Niektóre gatunki, języcznik, podrzeniec czy paprotnik mogą jako tako egzystować w tzw.suchym cieniu, jednak większość paproci kocha wilgoć. Teraz ostrzeżenie przed orlicą pospolitą Pteridium aquilinum. Ta paproć rośnie bezproblemowo w miejscach suchych, na kwaśnawych piaseczkach i znosi słoneczko, jednak zaproszenie jej do ogrodu można rozważyć tylko wtedy gdy dysponuje się hektarami - pióropusznik strusi to przy orlicy pospolitej cienki Bolek!
No a jak doszło do wielogatunkowego zapaprocenia Alcatrazu? Ano tak że Marta pokazała na forum Tabazowym swoje paprotne zdjęcia ( ach, te języczniki ), potem przypaprociła fotkowo Miłka i Teresa i ja poczułam że Alcatraz i mnie coś ominęło. Rzuciłam się jak dzika do nadrabiania zaległości i natychmiast dałam ciała. Klasyczne zachłyśnięcie się tematem i błąd początkującego. Kupowałam paprocie według kryterium listkowego ( "A bo to takie ładne, to powycinane." ), ignorując takie informacje jak wielkość dorosłej rośliny, wymagania co do siedliska czy odporność na mróz. Hym, zanim mi się paprociowo dojrzało to parę naprawdę niezłych paproci z Alcatrazu odpłynęło. Z czasem jednak Alcatraz należycie spaprotniał. Oczywiście nie wszystkie paprocie ładnie mi rosną. Ku mojemu wielkiemu żalowi długosze mają w Alcatrazie wyraźnie zbyt sucho. Wielka szkoda bo to naprawdę wspaniałe paprociumy. Może jest dla nich jeszcze szansa, zbieram się do tego remontu oczka wodnego z dużym trudem i opieszale jak miś koala nawalony olejkiem eukaliptusowym, ale istnieje szansa że mi się w końcu uda. Znaczy nadal mam długoszowe nadzieje.
Znacznie lepiej radzą sobie w Alcatrazie nerecznice i paprotniki. To chyba najlepsze gatunki dla warunków mojego ogrodu , wytrzymałe na ekscesy aury, za każdą dobrutkę wdzięczne i pięknie przyrastające. Obecnie całkiem sporo gatunków i odmian tych paproci zasiedla Alcatraz. Szczęśliwie tak jak w przypadku host, tak i w przypadku paproci ominęła mnie mania kolekcjonerska - sadzę paprocie zgodnie z tzw. sztuką, znaczy po parę sztuk jednego gatunku lub odmiany. Ogrodowym rabatom takie podejście służy, paprociom też. Podobnie jak rodki paprocie rosną lepiej w grupie, zaś grupa jednorodna bardziej cieszy oko niż paprociowy misz- masz składający się z paproci o różnych frondach, wzroście czy barwach. Oczywiście tak radośnie szafuję miejscem pod jednorodne nasadzenia, bo Alcatraz jest dość dużym ogrodem, gdyby był mniejszy sadziłabym paprocie nieco inaczej. Przede wszystkim musiałabym zrezygnować z paprociowych olbrzymów na rzecz średniaków i maluszków. Lecz chyba też bym sadziła po parę sztuk tych mniejszych gatunków czy odmian, bo mi jakoś łatwiej wychwycić przy takim masowo - jednorodnym sposobie sadzenia różnicę w ich wyglądzie.
Czy Alcatraz będzie się paprociowo rozwijał? Pewnie że będzie, z paprociami jest trochę jak z hostami - raz zapuścisz i twój ogród zmieni się w bardziej "dzikie" miejsce. W takim miejscu nie wszystko musi być pod kancik, jego zieloni mieszkańcy potrafią sami poradzić sobie z chwastami, choć zaczynają jako niepozorne roślinki z in vitro. Tak, tak paprocie dziś na masową skalę, podobnie jak hosty mnoży się z kultury tkankowej. Czasem trafiają się niespodziewanki, znacznie częściej niż w przypadku naturalnych mutacji. Niespodziewanki mogą byś wkurzające, szczególnie jak się nastawiliśmy na kolorowe wietlice. Tralala, żadne tam przenawożenia, po prostu niektóre sadzonki nie są stabilne i bardzo łatwo się rewersują. Na szczęście nie każda kolorowa wietlica jest wredna. W Alcatrazie wietlice nie są jednak najnajami, paprotny Alcatraz dalej będzie głównie nereczniczy i paprotnikowy. Rozwinie się też miejsce języczników i zanokcic, rabata znacznie się rozrośnie bo zamierzam tworzyć języcznikowe grupy ( do tej pory tylko testowałam pojedyncze sztuki, bo nie byłam pewna jak będą u mnie przyrastać ). Mnóstwo paprocenia przede mną!
↧