Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1486 articles
Browse latest View live

Obecní dům - Belle Époque "pod spodem"

$
0
0

Zachowane ciuchy z przełomu XIX i XX wieku prezentowane na czasowej wystawie secesyjnej sztuki i rzemiosła w Obecní dům w Pradze wyzwoliły w Mamelonie modowego potwora. Oblookane zostało dokładnie wszystko - łącznie z bielizną,  gorsetami i reformami. Mamelon nie odpuściła majtasom damskim, choć ledwie okiem rzuciła na męskie usztywniacze "gorsów" koszul ( stwierdziwszy krótko że absolutnie nie rozumie usztywniania w tych partiach  męskich ciał, he,he ), czy  tzw. gumowane kołnierzyki ( ponoć to była katorga dla męskiej szyi ). Dla mnie oglądanie bielizny damsko - męskiej z czasów Belle Époque, a także niektórych elementów strojów wierzchnich było też ciekawe. Bosz.....jakim to torturom poddaje się dobrowolnie istota ludzka. Rozumiem, dobór naturalny, strojne piórka, barwy godowe i te wszystkie klimaty, ale jaka tu satysfakcja ze złowienia oblubienicy czy oblubieńca, jak los samolubnych genów wypełniających potomstwo wcale nie taki różowy i lightowy. Donosić potomka w cielsku zdeformowanym gorsetem rzecz nie prosta, żadnej gwarancji że wyczekiwane szczęście  pojawi się bez komplikacji i że samo wkrótce nie odpłynie. Wdzięcznie wabiąca samczyków figura  okazałą się być "figurą retoryczną", hym....tego..... pustym ozdóbstwem z punktu widzenia ewolucji. Ludziskom czasem tak się robi, poprawiają coś co właściwie poprawy nie potrzebuje. Wszelkie walki z naturą zawsze źle się kończą - począwszy od modelowania kości czaszek w zamierzchłym świecie prekolumbijskich kultur, na modelowaniu kości kobiecych żeber w ostatnich  czterystu latach skończywszy. Wnioski sobie wyciągnęłyśmy - nigdy, ale to nigdy nie należy ulegać przesadnie modzie, he, he. Potworność modowa Mamelona stała się jakby mniej potworna ( zwłaszcza że Mamelon świetnie pamięta ratowanie ledwie dyszącej Krysi ze ściskającej niemiłosiernie skorupy złowieszczego gorsetu marki Triumph ).

Gorsety z przełomu wieków wyglądają na szczególnie okrutne narzędzia tortur. Qrcze, co tam modelowanie talii, fachowcy od mody wzięli się za kobiece biodra i brzuchy. Miało być wypukle na biuście ( nawet jak nie było biustu ), płasko na brzuszysku, krągło ale wąskawo na biodrach. Co tam że wątroba, trzustka i żołądek zmieniały pozycję, secesyjna kobieta ważka nie ma takich narządów, na tej samej zasadzie jak królowa Hiszpanii nie posiadała nóg! Kobieta  Fin de siècle  ma być jak ta jętka, wysmuklona do nieprzytomności przez bieliźnianą wersję węża boa i he, he, krótkowieczna ( schodząca szybko z tego świata na skutek komplikacji związanych z noszeniem zdobyczy mody oraz popijaniem prozdrowotnym wody radowej ). Takie urocze istoty to mógł docenić sam Marcel Proust - ha, panny, Madonny , legendy tych lat! Oczywiście większość populacji europejskiej i północno - amerykańskiej szczęśliwie nie mogła hołdować tzw. ostatnim krzykom mody. Zadowalano się osiąganiem wyglądu przypominającego  przypomnienie ideału. he. he. Dzięki temu liczne praprawnuczki mogą teraz z łezką rozrzewnienia w oku rozmyślać jak to praprababcie nosiły te gorsety i wyglądały jak syreny z obrazów Klimta. Tak sobie mogą dywagować nad urodą tajemniczego świata Belle Époque, bo na prababciach to gorset "nie dochodził", albo był "bez brykli", albo prababcia na "fiszbin za młoda" a woda radowa w aptece wcale nie była taka tania. He,he, he. Po gorsetach zapoznałyśmy się z reformą majtasów czyli epokowym wynalazkiem polegającym na zszyciu damskich pantalonów w kroku. Mam wrażenie że to właśnie reforma majtasowa zakończyła codzienne używanie tych długich gorsetów - z fizjologią się nie wygra! Jakoś nam się ta czarowna epoka przełomu wieków XIX i XX  wydała zwyczajna po tej bieliźnianej  przebieżce, styl wspaniałych sukien był nieco mniej pociągający po dokładnym oblookaniu konstrukcji spodniej, która pozwalała sukniom uzyskać ten świetny wygląd.
Na zdjątkach poniżej ucieleśniona "artystyczna wizja" kobiety doskonałej ( Barbie tej epoki ) i  rzeczywistość, wcale nie tak bardzo skrzecząca.




Wielki szron czyli zimowa uroda suchej rabaty

$
0
0
No i przyszroniło w mijającym tygodniu. Z nieba nawet padało coś co od biedy można uznać za śnieg ( mikre to było i rzadkie ) ale przymrozki "naziemne" były zdecydowanie bardziej widowiskowe. Przyznam że nie zaglądałam do Alcartrazu, bo byłam solidnie zabiegana, lecz nawet pobieżny poranny ogląd podwórkowych nasadzeń sprawiał przyjemność  moim oczom. Szałwie, lawendy a przede wszystkim rozchodnikowe badylki prezentowały się naprawdę nieźle. Zawsze zostawiam na zimę ich przekwitłe kwiatostany, licząc na to że szron je uśliczni i moje rozchodniczki będą zimową ozdobą rabaty. Na tle lawend, omrożonych kęp liści driakwi czy traw, oszronione rozchodniki wyglądają naprawdę fajnie. Zresztą ze szronem to nawet totalne zdechlaki prezentują się nieziemsko czego  dowodem są marcinkowe łany. Oczywiście bardziej spektakularne są zbadylałe oszronione rośliny o zwartych kwiatostanach ( jak rozchodniki ) czy też rośliny o większych liściach, na których mróz tworzy przepiękne siateczki, ale i marcinki mają w tym zmrożonym stanie mnóstwo uroku. Najmniej przemawiają  do mnie oszronione trawy, źdźbła niektórych gatunków są tak wiotkie że nie utrzymują dodatkowego obciążenia  w postaci kryształków lodu i pokładają się rozwalając kształt kępy.

No cóż, ostnice są piękne w innych porach roku, nie ma co liczyć na zimowe stipowe radości. Za to gipsówka spisuje się pod szronem całkiem nieźle. Sądziłam że może być z nią w zimowej szacie równie mało ciekawie jak z cienko źdźbłowymi trawami  a tu zaskoczka - całkiem sztywno się trzyma i dobrze wygląda. Choć to ostatnie to pewno też spora zasługa sąsiedztwa,  które stanowi duży  kontrast dla delikatnego pokroju gipsówki. Teraz będzie rzecz  jeszcze milej zaskakująca, pod szronem to nawet gwiazdnica pięknie wygląda, he, he. Obrzydłe chwaściory zdecydowanie szlachetnieją w zimowym ubranku, paskudny szczawik, jeszcze paskudniejsza gwiazdnica czy perzyk wyglądają tak że myśl o niezrealizowanym pieleniu przestaje być taka "wyrzutliwa". Mlecz to nawet ma taką prezencję  że człowiek zastanawia się dlaczego uznaje go za uciążliwy chwast, młoda mleczowa rozeta pięknie oszroniała to pieścidełko dla oczu. Spokojnie, wiosenną porą przejdą mi te zachwyty i chwaściory wylecą na skopany korzeń, ale teraz, w tej dziwnym "zastygłym" sezonie ogrodowym chwasty prezentują swoją "lepszą twarz". Po prostu mróz wszystko wypięknił!




Ogrodowa "tęsknica" - grudniowe wieczorne rozmyślania "siewne"

$
0
0
 W ogrodzie to zasadniczo roślinne puchy, choć zwierzątka przy takiej pogodzie hulają sobie w najlepsze. Jeże powinny słodko chrapać ale urządzają sobie grudniowe garden party, nawet nie chcę wiedzieć z czym w charakterze przekąski ( no bo ślimory raczej nie mają już co podżerać i te nieliczne osobniki, którym udało się przeżyć letnie polowanka jeży, na zdrowy rozum powinny paść z głodu ). Sroki i gawrony są jak zawsze bezczelne i wcale nie żałuję że koty je ganiają. Zresztą mam wrażenie że to niby odfruwania tuż sprzed kocich łap to takie markowane ucieczki. W końcu ptaszydła odlatują tylko ze dwa,  trzy metry, bynajmniej nie wzbijając się wysoko i zaczynają przeraźliwie skrzeczeć. Czysta prowokacja! No ale takie obserwacje to ja sobie urządzam za dnia albo o zmierzchu ( jeże jak zwykle imprezują nocą, o szarej godzinie towarzystwo dopiero się rozkręca ). Wieczory długie, ciemne jak wczesne średniowiecze i gdyby nie "rozrywki inne" przyszłoby mi zakopać się w gawrze i zamiast jeży uderzyć w kimono. W ramach rozrywek prawie zimowych przeglądam moje stare książki, odziedziczone po Babci Wiktorii. W łapy wpadła mi super pozycja - przedwojenny albumik botaniczny wydany przez producenta kawy zbożowej "Enrilo" ( slogan reklamowy "Chcesz być piękny i miły? W kawie Enrilo znajdziesz zdrowie i siły" ). Oprócz bardzo dokładnego omówienia cyklu uprawy cykorii w albumie jest mnóstwo rycin roślin, uszeregowanych hym....tego..... tak jakoś mało botanicznie. Są drzewa iglaste, są liściaste, nagle są drzewa owocowe i uwaga - drzewa  i owoce egzotyczne ( przez moment mnie od  tego układu zamroczyło i wydawało mi się że ananasowce  nie zawsze były epifitami, he, he ). Potem to idzie  dział warzywny i owocowy, chwasty, zboża i kwiaty. To chyba był taki album do "pierwszego kontaktu" z zielonym.

 W ogóle drzewiej  rośliny były jakieś inne, tak przynajmniej wygląda to po oblookaniu XIX - wiecznych opakowań nasion. Niby znane ale pełne niespodzianek, he, he. No dobra, ludziska były inne i za zabawne uważały antropoformizm innych form życia. Zwierzątka domowe namiętnie ubierano i focono ( pańcie tak się wyżywały na kotach i mniejszych rasach psów ) a warzywom wyrastały nagle ludzkie głowy. Określenie kogoś burakiem, ziemniakiem czy kapuścianym łbem może nie miało aż tak pejoratywnego znaczenia jak dziś? W końcu te rysuneczki miały zachęcać do zakupu, to gdzie tu to niegodne zabarwienie nazw warzyw użytych wobec ludzkich przedstawień? Temat do przemyśleń dla jakiegoś poszukiwacza głupot ( ups.... znaczy  historyka zajmującego się  szeroko pojętą kulturą ). Dla współczesnych te rysuneczki nasionkowych opakowań mają raczej coś z  ilustracji książek dla dzieci ( magiczne są i pewnie dlatego tak mi się podobają ) albo z horroru ( znaleźć na grządce ludzki łeb w kapuścianych liściach, no podoba mi się, he, he - "Vraždy v Midsomeru", jak to pięknie nazwali Czesi ). Kolorowe zdjęcia roślin  zdobiące teraźniejsze opakowania nasionek wydają się przy tych dziecinno - magicznych strasznościach jakieś takie jednak bladawe ( mimo okrutnie nieraz "przejechanych" kolorków ) i bez wyrazu ( no bo jaka współczesna cebula  może konkurować z czymś takim jak to na rysuneczku obok - żadna nie może, nie ma zmiłuj ). Co prawda przy spożywaniu takich warzywek można było odczuwać pewien dyskomfort moralny - jarzynowa, kapustka zasmażana czy buraczki po myśliwsku zawsze mogły w sobie nieść niepokojący posmak kanibalizmu, he, he.

O dziwo nie spotkałam wielu przedstawień uczłowieczonych kwiatów na nasionkowych opakowaniach, a przecież epoka wiktoriańska lubiła te wszystkie elfy ustrojone w kwiatuszkowe suknie ( nieco później, we wczesnych  latach  XX wieku, ba, w epoce "wyzwolonej i szalejącej", niby  zupełnie innej niż czasy królowej Wiktorii, nastąpił prawdziwy "złoty wiek" antropomorficznych kwietnych przedstawień - Margaret Tarrant, Ciceley Mary Baker to królowe tego nurtu ). Może kwiatów nie trzeba było przyprawiać jakąś pocieszną gębą, kwiaty w końcu sadzi się dla ich urody, nie trzeba zachęcać do kupna kojarząc  wielkość ludzkiej głowy z wyczekiwanym rozmiarem ziemniaczków. Ech, zagadka z przeszłości. całe to przeglądanie nasionek sprzed stu lat z potężnych hakiem, skłoniło mnie do zastanowienia się nad  wprowadzeniem paru roślin jednorocznych w przyszłym sezonie ogrodowym. Coś mocno za mną chodzą w ostatnim czasie pachnące groszki. Niestety na rynku ledwie parę odmian na krzyż, i w większości są to odmiany w  nasyconych kolorach, a mnie się podobają te wszystkie rozmyte wrzosy, pastelowe różyki, zblakłe niebieskości. Niestety takowych odmian niet i chyba przyjdzie mi sadzić ciemne fiolety ( ten kolor pasi mi na upartego do innych nasadzeń ). Podobnie jest z nasturcjami, te o kwiatach barwy  śmietanki są ciężkie do dostania ( tylko raz udało mi się upolować nasturcję o kwiatach w kolorze brzoskwiniowym, niestety rośliny z nasion zebranych nie powtórzyły prawie w ogóle cech roślin matecznych, co skutecznie zniechęciło mnie na parę lat do uprawy roślin jednorocznych ). No cóż,  jak mi nic nie podejdzie, to pewnie skończy się na wysianiu tradycyjnym maciejek. Zdobycie jednoroczniaków z zamówień zagranicznych to lekki przesadyzm, chyba że trafię ludzką głowę w kapuście albo faceta z korpusem z zielonego groszku lub ogórka, he, he.  Upiorna warzywna grządka mogłaby być warta zakupowego zachodu. Takie to głupoty przychodzą człowiekowi do głowy z tęsknoty za ogrodowaniem!

Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - koniczynowo i "całkiem naturalnie"

$
0
0

Mijający tydzień był dla mnie naprawdę dziki, z jednej strony musiałam "odhaczyć" mnóstwo spraw, z drugiej to podczas tego "odhaczania" solidnie się przeziębiłam i wieczorną porą leżałam prawie martwym bykiem i straszyłam znajomych, którzy zamiast mojego zwykłego głosu w słuchawce telefonicznej,  słyszeli faceta po tzw. trzydniówce. Pełna zgroza! Na szczęście dzięki okładom z kotów i połykaniu tranowych kapsułek i straszliwych ilości witaminy C w kroplach, w miarę szybko dochodziłam do stanu normalnej używalności. Trzeci wieczorek zalegania nie został przespany tylko poświęcony lekturze. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu świeżo przyniesioną do domu i zapółkowaną książczynę, mając nadzieję że będzie to pozycja, która nie przegrzeje mi zwojów. Kuźwa, "Sezonowa miłość" Zapolskiej, ramota napisana miejscami młodopolską, czasem niemal katorżniczą polszczyzną! Obyczajowo i psychologicznie to jest pre Nałkowska.  Zapolska miała świetne wyczucie sceny, niestety za to kompletnie nie miała moim zdaniem wyczucia gatunku literackiego, jakim jest powieść. O ile postacie są pełnokrwiste ( o dziwo najmniej "krwisty"Żebrowski jest chyba jedną z najciekawszych postaci, którą udało się stworzyć Gabrieli ), dialogi są w miarę,  o tyle rozmyślania nad jestestwem, rolą kobiety, konwencjami społecznymi i tym podobne pitu - pitu  są ciężkostrawne, sprawiły że czułam że wcale nie wyłażę z tego cholernego przeziębienia. Jakby nawet pogarszać mi się zaczęło! Jedyny ratunek to było natychmiast znaleźć sposób na strawienie tej opowieści o romansie w  dzikim i bliskim naturze Zakopanem z początku wieku XX. Postanowiłam sprawę potraktować pod kątem opisów ówczesnej mody, żarełka, znanych mi miejscówek z Zakopca i nie włazić zbyt mocno w buty literackich postaci, bo pomiędzy nimi a mną jest przepaść pokoleniowa wielka jak Wielki Kanion.

No i w tym szaleństwie znalazłam metodę. Zainteresowały mnie perfumy, których nazwami operowała Zapolska. Zaczęłam zastanawiać się jak mogły wonieć i wyglądać owe słynne "Trèfle Incarnant".  Coś mi się tak z nazewnictwem karcianym kojarzyło, te trefle itd. . Woń pewno z tych drażniących i bynajmniej nie słodkich, żadna tam pikietka tylko faraon i poker - zimno i wyrachowanie. Ha,  i  oczywiście byłam durna jak rzadko, wyszedł mój brak znajomości lingua latina przełomu wieku XIX i XX czyli języka francuskiego! No żenua, że pozwolę sobie spolszczyć, he, he. Trèfle incarnat vel trèfle du Roussillon  to Trifolium incarnatum , po prostu paszowa koniczyna. Braki w wykształceniu czym prędzej zwaliłam na chorobę ( że niby przez osłabienie nie zajarzyłam )  i prześledziłam sobie w necie historię naszej koniczynki. Odetchnęłam z ulgą, bo szybko dotarło do mnie że koniczyna o takim kształcie kwiatów wcale u nas nie jest taka popularna. Na naszych łąkach króluje koniczyna łąkowa zwana inaczej koniczyną czerwoną Trifolium pratense. Owszem pachnie, ale nie oszałamiająco. W rejonach nadmorskich jej podgatunek też nie wydziela wspaniałych woni.  Gatunek jest wprawdzie wielce dla ludzkości zasłużony, uprawia się go od XI wieku ( od XVII tak bardziej intensywnie ), ale te uprawy to albo zielarstwo ( koniczyna czerwona to taka miniapteka - różnie podawana ma łagodzić spory zbiór chorób ) albo robienie dobrze bydełku ( pasza ) i glebie ( koniczyna jest rośliną wzbogacającą glebę w azot ). O perfumiarstwie głucho! Koniczyna czerwona często krzyżuje się z koniczyną pogiętą Trifolium medium. Ten gatunek z kolei krzyżuje się z koniczyną pagórkową Trifolium montanum i koniczyną dwukłosową Trifolium alpestre oraz dość rzadko u nas występującą koniczyną długokłosową Trifolium rubens. Prawdziwe zamieszanie na tych łąkach, chyba nigdy nie zaryzykuję przypisania różowo kwitnącej koniczyny w naturze do jakiegoś określonego gatunku, he, he.


Od lewej Trifolium medium, Trifolium montanum, Trifolium pratense, Trifolium rubens. Pominęłam przy tej koniczynowej wyliczance koniczyny "mniej popularne", czyli wcale z łąkami nie kojarzone - koniczynę polną Trifolium arvense , kwacholuba nie nadającego się na paszę ( ale radośnie tworzącego mieszańce z koniczyną łąkową, he, he ) i  rzadko w Polsce występującą w naturze ( ale chętnie uprawianą w ogrodach, bo urodna ) koniczynę pannońską Trifolium pannonicum. Żadna z tych koniczyn nie pachnie na tyle mocno żebym podejrzewała ją o posiadanie niezbędnej dla perfumiarstwa ilości olejków eterycznych. Jedynie nasza białawo kwitnąca koniczyna biała zwana też rozesłaną, Trifolium repens, pachnie na tyle silnie że można ją podejrzewać o użyczanie woni ( ponoć zapach wyczuwalny jest w miodzie, bo w przeciwieństwie do koniczyny czerwonej zapylanej głównie przez trzmiele, nektar koniczyny białej jest dostępny również dla posiadających krótsze języczki niż trzmiele pszczół miodnych ).

Koniczyna krwistoczerwona czyli Trifolium incarnatum w Polsce jest rośliną uprawną. Żadna z niej bylina, zazwyczaj jest jednoroczna, rzadko dwuletnia. Pochodzi z basenu Morza Środziemnego, w Europie zachodniej i środkowej naturalizowana. uprawiana głównie na paszę ( odmiana sativum ). Te urocze wonie będące w czasach Belle Époque perfumiarskim hitem, zastosowała firma L.T.Piver. To jedna ze najstarszych do dziś działających francuskich perfumiarni. Powstała w 1774 roku, i niemal od razu zasłynęła jako źródełko dobrych perfum, po nazwaniu sklepu "La Reine des A Fleurs". Grunt to odpowiednia nazwa, he, he! Jednak nazwa nazwą, a perfumy musiały być naprawdę dobre, bo Piver był głównym dostawcą  dla dworu Ludwika XVI. "Trèfle Incarnant" powstały pod koniec XIX wieku, konkretnie to wprowadzono je do handlu w roku 1896. Teraz będzie wielkie ha, ha, ha, bo świeżo pachnąca koniczyna którą zachwycały się ówczesne elegantki nie miała nic wspólnego z olejkami eterycznymi pozyskiwanymi naturalnie. "Trèfle Incarnant" to jedne z pierwszych fougère, perfum zawierających sztuczne substancje zapachowe. Tralala, tę woń natury stworzono na bazie tego co dziś widzimy w składzie kosmetyków jako amyl salicilate. Te wszystkie siankowate, kumarynowe zapachy, teraz głównie przeznaczone dla mężczyzn to właśnie to - a zaczęło się od zatrudnienia w L.T. Piver profesora Faculté de Sciences de Sorbonne, pana George Darzens. Oczywiście damom z przełomu XIX i XX wieku do głowy nie przyszło że taplają się w chemii, toż one wybierały zapach natury i wolności, he, he, he. Natychmiast myślę o słowach jednego z bohaterów XIX - wiecznej powieści dla młodzieży "Róża bez kolców", który twierdził że kobiety za życia kochają smołę ( wiele substancji zapachowych jest uzyskiwanych z takich ropopochodnych smół ) w której przyjdzie im przebywać po śmierci. I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis.

Agatkowy Award czyli niespodziewanka

$
0
0

Kolejny wpis miał być też uperfumowany a tu siurprajs, Agatek postanowiła mnie uhonorować Liebsting Award. Przyznam bezczelnie że ja nawet nie wiedziałam co to jest, choć wydaje mi się że kiedyś coś tam czytałam na blogu Talibry. Agatku bardzo dziękuję za wyróżnienie, moim zdaniem bardzo na wyrost mi przyznane ( robię błędy stylistyczne, ortograficzne, że o literówkach i kulejącej interpunkcji ledwie napomknę ).
Zasadą jest że wyróżniony ( a ) blogger ( ka )  odpowiada na parę pytań zadanych przez osobę, która wyróżniła blog. Agatek postanowiła "przepytać mnie na okoliczność":
1) Dlaczego postanowiłaś pisać bloga?
Dlaczego powstał blog czyli o anielskim charakterze blogującej
2) Co najbardziej podoba Ci się w blogowym świecie?
Zakręcone pomysły blogujących. Ludzie nie o wszystkim chcą pisać na forach , zresztą nawet nie powinni bo modkowie mogli by oszaleć. Fora vel forumy są tematyczne i jakoś trzeba porządkować dyskusję żeby nie brnęła na manowce. Blogi to prawie pełna swoboda i blogujący bez krępacji się prezentują. Oczywiście że się przy tym kreują, ale  każde pozytywnie ruszenie głową jest dobre. Ludzie mają niesamowite pomysły, które nie mieszczą się w innych formach wirytualnego życia, blogi umożliwiają ich pokazanie - choćby to było coś tak "dziwnego" jak życie w podróży, bez stałego adresu, czy grzebanie w błocie w poszukiwaniu resztek starych narzędzi rolniczych! Tweety czy tam inne "fejsy" to króciutkie pitu - pitu, coś bez znaczenia, typu "Wstałem, zrobiłem kupę, była zielona, no to poszedłem do pracy". Info a nie story.
3) Jaka jest twoja największa pasja i czy ją realizujesz?
Bardzo kocham ogrodowanie, ale uważam żeby "plusy nie przesłoniły mi minusów", że zacytuję prezesa Ochódzkiego. Moja pasja ewoluuje, zmienia się wraz ze mną. Szczęśliwie ogrodowanie, mimo że jest stylem życia ( blisko mi do tych wariatek ogrodowych z angielskiego country ), nie przesłania mi całego świata. Monotematyczność bywa nużąca i dlatego mój blog jest tylko w zasadzie ogrodowy.
4) Wybierając się na bezludną wyspę i mogąc zabrać tylko coś jednego, co by to było?
Telefon satelitarny z zakodowanym numerem straży wybrzeża ( natychmiastowa ewakuacja, ratunek najszybszy jak to tylko możliwe ).
5) Jakie są twoje najbliższe plany, które chciałabyś zrealizować?
A co tam bliskie plany! Jak szaleć to szaleć. Chcę zjeść beignets w Café du Monde w Nowym Orleanie, zobaczyć Lofoty podczas długiego północnego lata, odwiedzić Ewandkę i Krzysia w pełni irysowego sezonu ( może się uda ), Japonię jesienną porą, wrócić do Pragi w porze kwitnienia sadów ( to się chyba akurat uda ), kupić kotom obróżki wysadzane pięknymi kamorkami, zdobyć języczniki które zachwyciły mnie w Garden House, wyhodować esdebiaka który zwali Roberta z nóg, choć dotknąć kimona które stworzył Itchiku Kubota, zapiąć na grubym przegubie łapy prześliczną bransoletkę Lydii Courteille ( tę z różami i małpkami ), przeczytać książkę "Bohater o tysiącu twarzy", powąchać prawdziwe perfumy "Bal a Versailles", znaczy takie sprzed "przeformułowania" ( zgroza co się dzieje z perfumiarstwem ), wychowawczo wtłuc w przebraniu jednemu mojemu znajomemu i udawać że to nie ja tylko tzw. strona pokrzywdzona przejrzała na ślepia i mu manto sprawiła ( muszę zebrać grupę, sama wychować nie dam rady ), zrobić ciasto pod tytułem "Jeż" albo "Kopiec mrówek" na święta ( zdaje się że to jest gryplan najbliższy ). To tak króciutko, he, he. W gruncie rzeczy to takie zwykłe marzonka, które może ( kiedyś ) uda się zrealizować.
6) Twoje trzy życzenia gdybyś złowiła złotą rybkę?
Daj Kochana Rybko bezcenne zdrowie, jak ono jest to właściwie wszystko jest OK. No i żeby moi bliscy, zwierzęta,  przyjaciele cieszyli się zdrowiem ( szczególnie ta dwójka, która się zdrówkiem nie cieszy, tylko pielęgnuje ulubione urojone choroby ). No i dorzuć trochę kasy na tę Luizjanę i Japonię z Norwegią.
7) Twoje ulubione miejsce na świecie i dlaczego?
 Kiedyś myślałam że takowe mam, dziś wiem że ulubione miejsca to nie tylko przestrzeń ale i czas. Kraina mojego dzieciństwa nie istnieje, miasto mojej młodości ( wiecznej rzecz jasna ) odfrunęło z królikami, miejsca chętnie nawiedzane przeze mnie też zdążyły się zmienić. Do niektórych nie mam ochoty wracać, za dużo wspomnień. Obecnie dobrze się czuję tu gdzie  mieszkam - jestem dumnym łódzkim menelem całkiem znośnie prosperującym w zdychjącym mieście ( Ódź zawsze zdychała, paradoksalnie chyba najbardziej w czasach największej prosperity ). Mam tu rodzinę, przyjaciół i własne ścieżki, jest w porzo. Z godną  tytką na flaszki jeżdżę tramwajami bez migawki ( mijając MOPS, na który nawet nie rzucę okiem, bo moja kasa z innych jest źrodełek ), czasem to nawet od krańcowki do krańcówki ( bo przyjaciół mam po mieście "rozrzuconych" ). Jem szlachetne łódzkie potrawy, takie jak: zalewajka, dziad, kapłonek czyli bida. Z chleba nie robię kanapek tylko sznytki, nie kupuję bułki paryskiej tylko angielkę,  chata to dla mnie hawira. W rachunkach mylę się zawsze na swoją korzyść ( cóż bardziej łódzkiego ), instynktownie wyczuwam plajtę firm czy państw ( powinni  w "sprawie greckiej" zatrudnić mnie w charakterze Kasandry przynajmniej dziesięć lat temu, ale wtedy nie mogliby się na tej plajcie co poniektórzy obłowić, he, he ). Jestem obyczajowym lewakiem i gospodarczą konserwą. więc dobrze mi w moim "złym mieście" ( prawdziwe miasto zawsze jest złe, choćby z powodu socjalnych kontrastów - tak jest na całym świecie ). Szczęśliwie w Odzi prawie nie występują celebryci tylko normalni pijacy, ćpacze i przedstawicielki i przedstawiciele najstarszego zawodu dumni z jego  tradycji, zatem żadnego zadęcia i nieszczerości, pozowania na "kogoś". Całej tej fabryki robiącej z cudzej głupoty albo nieszczęścia widowisko dla podobnie głupich i nieszczęśliwych. Menele łódzcy odarci z blichtru, samoświadomi, okrutnie rzucający się w oczy są dokładnie tacy sami i występują w podobnej ilości jak trzydzieści lat temu ( jednemu starszemu panu, który jest zresztą dobrym aktorem, wspomnienia się zatarły albo żal za minioną młodością nałożył różowy filtr na hipokamp ). Oprócz nich w łódzkim bagienku taplają się tzw. przeciętne osobniki, które tylko od czasu do czasu ciągnie do menelstwa ( niby mieszczańskie normy, ale nie do końca, he, he ), osobniki głuche i ślepe na wszystko co nie jest czymś co przekłada się na pieniądze ( zazwyczaj ciążą ku i dążą do władzy, więc "upadlają" się skrycie ), artyści życia i i nie tylko życia, którym jest nieraz bardzo blisko do bycia prawdziwym menelem, oraz ci , którzy z naszego bagienka wyjechali ale na tyle im miasta brakuje że sobie choć na nie ponarzekają ( ulubionym łódzkim sportem jest narzekanie na paskudność Odzi ). To jest w tej chwili "moje miejsce". Czy będzie nim na zawsze? Nie wiem, świat się zmienia - może za jakiś czas wyniosę się w dzikie ostępy, za rodziną czy przyjaciółmi. Może jakiś inny kawałek świata zostanie "moim miejscem", inne będą moje ścieżki, inny ugorek zostanie moim ogrodem. Inny stawek czy bagienko będzie moim bagienkiem. Jestem na tyle stara że już wiem że wszystko się zmienia a ulubione miejsca zostają   tylko wspomnieniami spędzonego  w nich czasu.

Dobra teraz czas na moje nominacje:
Ogród Danieli
W Jędrzejówce u Poll
Kwiatowa 22
i pytanka:
1.) Dlaczego piszesz blog a nie wyżywasz się tyko na portalach społecznościowych?
2.) Blog tematyczny czy tematy ( różne ) na blogu - w jakim kierunku będzie się rozwijał Twój blog?
3.) Czy Twoje blogowanie przełoży się na inną formę działalności ( biznesy, pisanina pieniężna, znaczy za pieniądze, zaproszenie reklamodawców i tym podobne ekscesy )?

Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - fiołkowe omdlenia

$
0
0

Kiedy Zapolska pisała czytadło "Sezonowa Miłość" perfumy  o zapachu fiołków były  już klasyką. Zapach uroczych Violettes od dawna był bardzo ceniony przez  damy ( i nie tylko ), więc nie ma się co dziwić że od dawien dawna starano się ujarzmić i zatrzymać efemeryczną i delikatną woń  fiołków na dłużej. Teraz będzie klasycznie - już starożytni Grecy kochali fiołki, ponoć miały rosnąć w ogrodzie nimfy Calypso, opiewała ich urok Safona, były kwiatami którymi Kora vel Persefona witała się ponownie z ziemskim światem po długim pobycie u Hadesa ( ponoć fiołki odegrały pewną rolę w jej porwaniu ). Ateńska agora pachniała sprzedawanymi fiołkami, pachnące kwiatki towarzyszyły ucztom i wszelkim innym przyjemnościom antycznego greckiego życia. W wiekach średnich zaczęto fiołki kojarzyć z Maryją, w czasach renesansu symbolika fiołków jako kwiatów Świętej Dziewicy była już solidnie rozpowszechniona ( lilia i róża w roli symboli kojarzonych z matkią Jezusa oczywiście dystansowały inne kwiaty, ale fiołek całkiem nieźle dawał sobie radę ). Skromne fiołki wpasowały się też w  "naturalizacyjny" trend  jaki pojawił się w filozofii i literaturze pod koniec XVIII wieku. Stąd już tylko mały kroczek do epoki romantyzmu, która był epoką fiołkową. Fiołki były wówczas chyba  najpopularniejszymi kwiatami, ich wizerunki zdobiły niemal wszystkie części damskiej garderoby. Obecne na dodatkach typu wachlarz czy emaliowana brosza, wpięte w dziwaczne fryzury kobiet "bladozielonej epoki dyliżansów", wraz z niezapominajkami i konwaliami tworzyły ulubiony kwietny tercecik w królestwie Biedermeieru.

 Największą karierę zrobiły fiołki z Parmy, słynne Violetta di Parma. W czasach  renesansu, gdzieś na początku XVI wieku,  mieszkańcy Italii uznawali za najbardziej pachnące fiołki pochodzące z okolic........ Konstantynopola. Być może było to spowodowane rozczytywaniem się w ponownie odkrywanej literaturze starożytnej Grecji, ale możliwe jest że odmiany pochodzące z Lewantu rzeczywiście pachniały intensywniej. W okolicach Neapolu tradycyjnie wiązano najmocniej pachnące fiołki z przybyciem rodziny Burbonów, panujących tu w XVIII stuleciu. Lokalna nazwa oszałamiająco pachnących fiołków to Violetta Portoghese. Z Neapolu do Parmy blisko, stąd podejrzenie że fiołkom parmeńskim tak samo blisko do wschodnich rejonów basenu Morza Śródziemnego jak i do nadatlantyckich rejonów Półwyspu Iberyjskiego. A jak to jest naprawdę w świetle dzisiejszej wiedzy? Najbardziej podejrzanym o bycie protoplastą fiołka parmeńskiego jest fiołek biały ( Viola alba Besser ). Roślina ta wytworzyła cztery podgatunki: Viola alba Besser subsp. alba– to podgatunek występujący na północny zachód od Alp, od południowej Francji do Polski, Viola alba Besser subsp. dehnhardtii - podgatunek występujący w regionie śródziemnomorskim, Viola alba Besser subsp. scotophylla - podgatunek występujący we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, w basenie Morza Czarnego, do Włoch, Austrii i Szwajcarii, Viola alba Besser subsp. thessala - podgatunek występujący w Grecji. Fiołek biały występował niegdyś w Polsce, na dwóch stanowiskach, niedaleko Nowego Sącza i Dukli. Niestety w chwili obecnej jest uważany w Polsce za roślinę wymarłą. Fiołki parmeńskie są mieszańcami fiołka białego ( podgatunków z najcieplejszych rejonów ) z innymi gatunkami fiołków. Tak by wynikało z przeczytanej krótkiej notki RHS, odmiany tych fiołków oznacza się tylko krótkim łacińskim Viola, bez oznaczeń gatunkowych. Wygląda na to że to nieźle zakręcone hybrydy, efekt wielokrotnych krzyżowań. Czy można je uprawiać w Polsce? Śmiem wątpić, gdyby można je było w naszym klimaciku hodować, to prababki ogrodniczki nie przepuściłyby takiej okazji. Roślina prosta w uprawie, dość długo kwitnąca ( ponoć dłużej niż nasze fiołki ), nadająca się na wykwintne szaleństwa cukiernicze i bardzo w guście XIX stulecia. Nie ma zmiłuj, w XIX wieku żadna szanująca się ogrodniczka i żaden szanujący się ogrodnik nie zrezygnowałby z tej uprawy, gdyby tylko była możliwa. Myślę że z fiołkami parmeńskimi jest podobnie jak z delikatniejszymi przylaszczkami japońskimi, roślina może przeżyć  w naszym klimacie bezproblemowo serię łagodnych zim, przy pierwszej ostrzejszej odfrunie z królikami. Znaczy jak chcemy uprawiać fiołki parmeńskie to tylko "nocniczkowo" ( określenie Basi na uprawę mini skalniaczków w maluchnych doniczuszkach ), w tzw. zimnej szklarence.

Pod koniec XVIII i na początku  XIX wieku piękne fiołki z Parmy przestały być roślinami spotykanymi tylko w Italii. Fiołki parmeńskie uprawiano w ogrodach Châteaux de Malmaisone, należących do miłościwie panującej na Napoleonie cesarzowej Józefiny. Jednak to nie jej imię najczęściej łączone jest z fiołkami, lecz imię jej następczyni na Napoleonie, Marie Louise. Po klęsce Napoleona  pani Bonaparte z domu Habsburg otrzymała w ramach rekompensaty za utracone cesarstwo księstwo Parmy. Została Duchesse de Parme i to całkiem niezłą diuszesą. Co prawda życie osobiste księżnej dalekie było od mieszczańskich ideałów ( pierwszy mąż to uzurpator, dwoje jej dzieci z drugiego związku przyszło na świat zanim Napoleon kipnął na Świętej Helenie, ów drugi związek uświęcono dopiero po owym kipnięciu, trzeci zaś był utrzymywany w głębokiej tajemnicy ) ale poddani ją uwielbiali. Marie Louise pochowano w Wiedniu, jako cesarską córkę, ale mieszkańcy Parmy nie do końca się z tym pogodzili. Były żądania przeniesienia jej ciała do Parmy, rzecz jasna starannie ignorowane. Parmeńczycy jednak nie odpuścili i grób w Wiedniu potomkowie jej dawnych poddanych dekorują parmeńskimi fiołkami. Księżna kochała fiołki, więc to najlepsze co mieszkańcy Parmy mogli zrobić aby uczcić jej pamięć. Fiołkową księżnę rozsławiła nie tylko akcja z jej grobem ale przede wszystkim perfumy, których stworzenie zleciła pewnemu męskiemu zakonowi. Mnisi spisali się świetnie, receptura perfum była strzeżona a na wytworzony zapaszek wyłączność miała Marie Louise zwana teraz swojsko z włoska Maria Luigii. Po śmierci księżnej w 1847 roku ponoć już żadna dama nie roztaczała z takim wdziękiem fiołkowych woni, widać te lekkie perfumy wyjątkowo pasowały do tej kobiety. W roku 1870 prawo do produkcji perfum wg. receptury przeznaczonej dla księżnej Marii Luigii otrzymał pan Lodovico Borsari. Firma produkuje do dziś perfumy "Viotetta di Parma" ( niestety już o zmienionej czyli "unowocześnionej" formule ). To chyba najsłynniejsze fiołkowe perfumy świata.

Zapolska wspomina jednak o perfumach z fiołków nicejskich "Violettes de Nice", skąd taki rozrzut geograficzny? Ano stąd że uprawa fiołków parmeńskich świetnie udaje się w południowej Francji, w Prowansji w XIX wieku wyrosło sporo plantacji tej rośliny doskonale rosnącej w cieniu drzew migdałowych czy oliwek. No i francuskie destylarnie zapachów pracowały na pełnych obrotach ( w produkcji fiołkowego zapachu miały udział też moje ukochane bródki, a konkretnie to podsuszone kłącza Iris x germanica var. florentina ). Jednak centrum fiołkowej Francji to nie Nicea, Mentona czy nawet osławione Grasse, pępek francuskiego fiołkowiska znajdował się w XIX wieku w Tuluzie ( i zdaje się że jest tam do dzisiaj ). Ponoć pierwsze fiołki parmeńskie pojawiły się w Tuluzie dość wcześnie. W rejonie tego miasta wyhodowano nowe odmiany, bardzo w guście epoki czyli baaardzo pełnokwietne . W 1854 słynna Viola'Parme de Toulouse' podbiła serca odpoczywającego na Cote'd'Azur eleganckiego towarzystwa. Nie tylko wąchano ten cud ale i podjadano, kandyzowane fiołki ozdabiały wymyślne desery serwowane arystokracji uciekającej przed zimą i nieciekawym przedwiośniem zimniejszych stron kontynentu na Riwierę. Na Lazurowym Wybrzeżu brytyjska arystokracja robiła za korpus inwazyjny, więc nie trzeba było długo czekać na pojawienie się pierwszego masowego wysypu fiołków parmeńskich w Albionie. Uprawiano je głównie w Kent, Sussex i Devonshire ( co prawda pierwsze parmeńczyki zostały sprowadzone do Anglii już w 1816 roku - oryginalny "parmeńczyk" jako Viola 'Neapolitan', bardzo pełnokwiatowe odmiany jako Viola'Pallida Plena' vel Viola'Suavis Pallida Plena Italica', ale to raczej w charakterze egzotu, ciekawostki a nie rośliny zdatnej do uprawy w angielskich ogrodach ). Większość  odmian fiołka parmeńskiego wyhodowano w XIX wieku, w latach trzydziestych wieku XX te śliczniochy zaczęły popadać w zapomnienie, inny już był świat i woń fiołków nie bardzo do niego pasowała. Razem z woniami rezedy, lawendy, fiołkowe aromaty stały się zapachem prababek. Świat ogarnęła wojna a po niej mało kto już nad fiołkami się pochylał. Dzisiaj wiedza o tym że istnieje coś takiego jak fiołek parmeński jest przekazywana za pomocą etykietki na buteleczce perfum. Większość ogrodowych myśli pewnie że te parmeńskie fiołeczki to nic innego jak zwyczajne odoratki, na szczęście Gabriela Z. tą "nicejską" wonną zagwozdką nie pozwoliła i mnie tkwić w błogiej nieświadomości.
Teraz będzie o odmianach, jakby znaleźli się chętni do uprawy "nocniczkowej" lub kaskaderskich wyczynów w gruncie. Roślinki można nabyć w niektórych szkółkach brytyjskich i francuskich.
'Parme de Toulouse'z 1854 roku - jasnofioletowe płatki bielejące ku środkowi, pełny kwiat.
'Marie Louise'z  1865 roku - odmiana uchodząca za najlepszego fiołka parmeńskiego. Dość odporna na chłody i rzadko wypadająca ( hym, w odpowiednim klimacie ). Bardzo duże kwiaty w kolorze fioletu, podwójne, o białawym centrum płatków.
'Duchesse de Parme' z 1870 roku - bardzo jasno lawendowe płatki, białe centrum pełnego kwiatu.
'Lady Hume Campbell' znana też pod nazwą'Gloire d’Angoulême' odmiana z roku 1875 - jasno lawendowe płatki, pełny kwiat.
'Conte di Brazza' vel 'Swanley White' lub 'White Parma' z 1880 roku - biały, pełny kwiat z żółtawym środkiem
'Madame Millet' z 1884 roku - kwiaty różowe, jedna z najpopularniejszych XIX - wiecznych odmian.
'Mrs. John J. Astor' z 1895 roku - kwiaty lawendowo - różowe

Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - tajemnicze pachnidła

$
0
0

Eau de lys, eau de perle, eau de fěe, "welutina Raya, nieśmiertelna welutina!". Cholernie się namęczyłam szukając tych wszystkich, wymienionych przez Zapolską pachnideł. Trzy pierwsze "eau" to po prostu może być wszystko, znaczy nie chodzi o żadną konkretną markę perfum czy wód kolońskich, tylko raczej o typ zapachu. Woda liliowa, woda perlista, woda wróżek - rany, jakoś żadne konkrety mi pod to nie podeszły. Z welutiną Raya jest jeszcze ciekawiej, wygląda na to że to nie były żadne perfumy tylko pachnący puder. Jednak na 100% nie jestem tego pewna. Badania historyczne zdechły, bo nie znalazłam źródełek. Znaczy "nieśmiertelna" welutina  ( nawet pisana przez v ) okazała się totalnym trupiszonem i to bardzo solidnie pogrzebanym.

Najłatwiej wyobrazić sobie wodę o zapachu lilii. Ciężkawe to do bólu głowy ale pasujące do czasów Fin de siècle, epoki z pozoru jeszcze solidnie przesiąkniętej mieszczańską dziewiętnastowieczną "porządnością", tak drogą sercu królowej Wiktorii, ale już  z czającym się dekadenckim urokiem Oskara Wilda, swobodnym rozpasaniem   muz Toulouse Lautreca, wolną miłością à la  Przybyszewski.To był ten czas kiedy namiętnie skrapiano się perfumami czy wodami o mocnej woni heliotropu peruwiańskiego czy tuberozy ( niezamężne panienki nie powinny się tuberozowym zapachem "zaciągać" bo wg. ówczesnych znawców "psyche kobiecej", rzecz jasna samych facetów, mogą dostać  histerii czyli przeżyć nieuprawnioną, bo nie z małżeńskiego pożycia wynikającą rozkosz ). Takie ciągnące się za kobietami kwietne smugi zapachowe musiały być remedium na braki higieniczne, kąpieli zażywano w środowisku używających perfum wcale nie tak często. Europejczycy z przełomu wieków XIX i XX uważali cotygodniowe ablucje całego ciała za zupełnie wystarczające. Znaczy Belle Époque nie śmierdziała jak wiek XVII, ale nie pachniała też tak pięknie jak to się powszechnie sądzi. Myślę że dlatego ciężkie kwietne perfumy i wody w XIX wieku były tak popularne, przy takich liliach , tuberozie czy heliotropie żaden średniej klasy i siły  smrodek nie ma szans. Skrapiano się nimi obficiej niż dziś, damę czy eleganckiego mężczyznę dawało się wyczuć z daleka ( ha, i tak nie było zbyt wonnie, na początku XIX wieku cesarzowa Józefina używała ulubionych piżmowych czyli "odzwierzęcych" perfum w ten sposób że sześćdziesiąt lat po jej śmierci, ich zapach nadal unosił się w jej buduarze ).

Eau de perle i eau de eau de fěe są znacznie trudniejsze do wyobrażenia -  jaki zapach kojarzy Wam się perłowo, a jaki wróżkowo?  Czy to były wonie oparte na jednym, dominującym zapachu czy też bardziej skomplikowane kompozycje zapachowe? Naturalne czy już z odrobiną sztucznideł? Uff, strefa mroku, nie jestem perfumologiem i ciężko mi się rozeznać w labiryncie z zasadzkami jakim jest historia XIX  - wiecznych perfum i wód używanych przez   polskie elegantki.  Perfumy i wody kolońskie i perfumowane sprowadzały tzw. magazyny czyli odpowiednik późniejszych domów towarowych lub początkujące dopiero na ziemiach polskich drogerie ( "droguerie" to francuska ogólna nazwa surowców farmaceutycznych, substancji chemicznych, farb, jak też określenie zajęcia osoby, która prowadzi handel tymi artykułami - drogiści gdzieś tak pod koniec XIX wieku rozeszli się z aptekarzami, co prawda nie do końca bo do dzisiaj farmaceuci  handlują  kosmetykami, niby leczniczymi, he,he ). Głównie były to perfumy i wody  francuskie, najbardziej cenione przez klientów. Mimo tego że podobno mamy tradycje perfumiarskie że hej ( pierwsze  prawdziwe perfumy a właściwie to co dziś nazywamy wodą kwiatową, czyli "larendogra" - "L'eau de la Reine de Hongrie" - powstały w XIV wieku dla  córki Władysława Łokietka, Elżbiety królowej Węgier ) w "rozebranej" Polsce działały tylko jakieś małe manufaktury kosmetyczne, nic poważnego. Zatem Piver, Guerlain, Brocard ( Francuz który zdobył Moskwę, poszło mu znacznie łatwiej niż Napoleonowi, stworzył w Rosji pierwszą z prawdziwego zdarzenia  firmę kosmetyczną ), Roger & Gallet to były uznane domy perfumiarskie, których wyrobami skrapiały się eleganckie panie i eleganccy panowie na przełomie wieku XIX i XX.

Wody kwiatowe zwane później toaletowymi bądź perfumowanymi to roztwór olejków eterycznych i innych chemicznych substancji w alkoholu. O  klasyfikacji zapachu stanowi zawartość "substancji wonnej" w rozpuszczalniku, wiadomo perfumy bardziej nasycone "zapachniaczem", woda toaletowa i perfumowana zawierają mniej "zapachniacza".  Jednak na wody pachnące istniały sobie odrębne przepisy, nie koniecznie ich zapach wiązał się z zapachem konkretnej marki perfum ( dziś też niektóre firmy wypuszczają tylko wody perfumowane, prawdziwych perfum po prostu nie robią bo klientela używa mniej silnych pachnideł ). Taka na przykład woda heliotropowa składała się z: dwu kropli heliotropiny, 15 minim ( mililitrów? ) olejku różanego, pół kropli olejku z bergamotki, pięciu minim olejku neroli, dziesięciu uncji alkoholu, sześciu uncji wody. Do stworzenia eau de perle i eau de eau de fěe na pewno nie używano wyciągu z pereł czy wyciągu z wróżek, to musiały być bardziej skomplikowane wonie stworzone przez zmieszanie większej niż w przypadku prostej wody heliotropowej ilości substancji zapachowych. Mogę puścić wodze wyobraźni, bo pewnie  wyroby różnych perfumiarni sprzedawane pod tymi nazwami mogły różnie pachnieć, musiały się tylko utrzymywać w konkretnym typie zapachu ( kwiatowym, korzennym, cytrusowym czy drzewnym ). Eh, co mi tam, jak szaleć to szaleć - wyobraźnia pracuje, mój nos chciałby żeby eau de perle pachniała jak kwiat jaśminu z delikatnym wspomnieniem neroli, a eau de fěe woniała zwyczajnym groszkiem pachnącym. Teraz przelać do tylko do odpowiednich buteleczek ( firmowe butelki do perfum powstały dopiero w drugiej połowie  XIX wieku i wtedy nie było w dobrym tonie ustawiać takie firmówki na toaletce światowej damy, więc zamawiano  takie pojemniczki na wonności jak widać na rycinach ilustrujących dzisiejszy wpis ) i obficie się polewać.
Na koniec wonnych przygód z panią Gabrielą Z. cytacik z czytadła "Sezonowa miłość":
"- Idźcie sobie! - rzuciła się Tuśka - robicie tu piekło... mnie głowa boli, a potem wasz serdak cuchnie jak powietrze!...
Gaździna uczuła się dotknięta.
- Serdak je nowy i nicem nie trąci! - wyrzekła wychodząc z izby - to nie serdak, to ja... ze starości!"

Moje wielkie świąteczne porządki

$
0
0
MWŚP są znacznie bardziej dołujące niż przygotowanie największego greckiego wesela. Nienawidzę, nienawidzę i jeszcze raz nienawidzę. No,  niestety wyjścia nie ma, trzeba ogarnąć stajnię Augiasza i to nie tylko dlatego że święta nadciągają. Oczywiście najbardziej znośne są dla mnie czynności najmniej posuwające robotę do przodu - wszelkie mycia puszeczek, podczytywanie książek przy okazji odkurzania biblioteczek, pielęgnacja moich nielicznych roślin domowych. A takie mycie okien i podłóg, trywialne szorowanie kafli czy prace firankowe na wysokościach zupełnie do mnie nie przemawiają. W tym roku jednak sama wymagam od siebie pełnego zaangażowania na etacie sprzątaczki, bo ruszać się trzeba. Jak zaniecham tzw. wysiłku  fizycznego to  wiosenną porą trzeba będzie mi zamontować kółka pod brzuchem żebym się jakoś mogła poruszać.

Koty w jako takiej formie, robią wszystko żeby choć trochę poprzeszkadzać - jest ciepło i mają ochotę na zabawy a nie piecuchowanie na kaloryferach. W tym roku czeka je niespodziewanka - nie będzie szklanych bombek. Qrcze, świąteczne pilnowanie czy kocie towarzystwo nie załatwia szklanych cudeniek jest ponad moje siły! Styropiany wykonałam , he, he. Wystarczy mi stres porządkowy! Szczęśliwie nie muszę niczego przygotowywać do żarełka, Dżizaas wyjechana bardzo daleko a Ciotka Elka cierpiąca z powodu rozstania ze swoją ulubienicą wyżywa się w kuchni. Straszliwe ilości jedzenia są przygotowywane, normalnie strach się bać. Zwolniona z kucharzenia ruszyłam po prezenty, sobie też jeden zrobiłam i to taki że teraz mnie sumienie gryzie. Cholera, to grzebanie perfumowane w necie źle się skończyło, po co mi kolejne pachnidło to sfinksowa zagadka. Teraz pragnąc uciszyć te wyrzuty sumienia z powodu niepotrzebnego wydatku, zaciekle szoruję półeczki i kubeczki, że niby w takiej świątecznej, rozgrzeszającej atmosferze nie będę myśleć o tym że kretyńsko szastałam kasą. Oczywiście co spojrzę na cudnie wymytą łazienkową półkę i te ustawione pięć ( tak, tak, tak! ) wcale nie pustych buteleczek to budzę cholerne sumienie i ono zaczyna mnie żreć od nowa  z jakby większą siłą.

Na szczęście nie jestem osamotniona w dogadzaniu sobie, Mamelon nagrzeszyła kupując tace ( miała być planowana od baaaardzo dawna jedna platerowana "norblinka", wyszły dwie i Mamelon ma teraz bardzo podobne do moich przeżycia ). Znaczy święta się jeszcze nie zaczęły a my już cierpimy z powodu łakomstwa i słabości własnych charakterów. Dodatkowo w ten miniony weekend świt zastawał mnie około południa bo z jakichś tajemniczych powodów coś mi się poprzestawiało z rytmem dobowym - największą aktywność przejawiałam ( i nadal przejawiam wbrew oczywistym oczywistościom czyli obowiązkowym zajęciom  ) od szóstej po południu do północy. Moje weekendowe  bytowanie to klasyczne wąpierze życie by było, gdyby nie to trzygodzinne łapanie słoneczka ( słoneczkowałam i nie myślałam wtedy o żadnych świątecznych porządkach, no bezczelnie się leniłam ). I tak minął mi ten ostatni przedświąteczny weekend, na uprawianiu nielubianego sportu przy akompaniamencie ciepłego jak futerko głosu Barrego Withe'a , z przeszkadzającymi kotami w charakterze rozrywkowego przerywnika i ciężkimi, uperfumowanymi wyrzutami sumienia.



Święta z Poliną

$
0
0
Ha, miało być pięknie i cudnie a tu przez rodzinę i przyjacielstwo przewala się rozjuszona grypa jelitówka. Grzybowa won, barszczyk  z uszkami takoż, na pierogi nikt patrzeć nie może - wszyscy porzygują ( i nie tylko ), podżerają rozgotowany niemożebnie ryżyk i czekają kiedy choróbsko ich opuści. Jak dobrze pójdzie to może szczęśliwie uda się im wepchnąć opłatek bezzwrotnie, i wigilię będzie można uznać za zaliczoną. Święta spędzane w dużej mierze w łazience jakoś tak mało świąteczne się wydają. Gdyby człowiek przewidział takie komplikacje to choć kibelek lampkami choinkowymi by ustroił, a może nawet choinkę niewielkich rozmiarów w sraczyku ustawił. Niestety nikt z nas nie pomyślał o takiej atrakcji świątecznej. A powinniśmy! Tak, tak, pogoda jest taka że wszystkiego chorobowego można się spodziewać, miazmaty krążą w tym ciepłym powietrzu. Grudzień jest równie zwariowany jak reszta mijającego roku, nawet " Barbara po wodzie" nie zagwarantowała śnieżnych czy choćby zimnych świąt ( a do tej pory jakoś się u nas ten przekładaniec pogodowy  barbórkowo-świąteczny sprawdzał ). No więc nie dość że choróbsko wirusowe się rozprzestrzeniło to i śniegu brak!  Jak w takich warunkach wyczarować świąteczny, magiczny nastrój? Oglądać ilustracje Poliny, te ze śnieżnych bajek albo z takich typowo świątecznych historyjek jak ta o dziadku do orzechów czyli krewnym sędziego Droselmajera.

Pracami Poliny Yakovlevej ozdobiłam dwa wpisy - Półsen nocy letniej - lipcowy Alcatraz jako nocny ogród zapachowy i  Niespodziewane zawirowania grypowe czyli Laluś słabuje , wygląda na to że ten rok można uznać w moim blogu za "yakovlevowski". Jednak przyznajcie sami że  akwarele Poliny są naprawdę urocze i  mają w sobie to coś, co wiąże z nimi uczucia widza. No, tak przynajmniej jest w moim wypadku. O samej Polinie wiem niewiele, ot tyle że mieszka w Moskwie i zawodowo zajmuje się grafiką, głównie ilustrując różne opowiastki ( ale nie tylko ). Jeżeli kogoś zauroczyło równie silnie jak mnie może zerknąć pod ten adresik  smokepaint.deviantart.com . Zimowo - świąteczny nastrój mam zatem na ekranie kompa, za oknem przerażająco wiosennie i co niemal tak przerażające jak ta ciepła aura to fakt że w lodówce pełno żarła, którego na pewno nie tknie zakleikowana ryżem  rodzina. Znaczy najpierw spacer, potem zmagania z jedzonkiem przed kompem. Spacer będzie musiał być naprawdę dłuuuugi i taki w szybszym tempie, inaczej kółka pod brzuch grożą mi już w styczniu.


Może po kontemplacji kompa wrócę do odkrytych przy solidnym sprzątaniu zakamarków książeczek mojego dzieciństwa. Święta to czas w sam raz na odkurzenie miłych wspomnień. A nuż powróci magia jaką czułam kiedy pierwszy raz zerkałam na książeczkowe strony, czułam się wtedy niemal jak, he, he ........ książniczka. Książki mojego dzieciństwa pojawiały się z różnych okazji, ale w czasie Bożego Narodzenia był prawdziwy książkowy wysyp. Jestem z tego pokolenia które otrzymywało pod choinkę książki. Choć może to nie tylko kwestia pokolenia ale uprzywilejowanego ( moim zdaniem ) i niczym niezasłużonego ( jaka tam karma, karma to jest pasza, he, he ) urodzenia się w rodzinie "namiętnie czytającej". Różności człowiek dostawał w bożonarodzeniowym pakieciku ale książka to była taka pozycja obowiązkowa. Właściwie to prezent byłby niepełny gdyby książeczki nie było. Pozycje były dostosowane rzecz jasna do mojej tzw. możliwości percepcji, czyli zaczynałam od książeczek "obrazkowych" o kartach twardych jak serce Heroda i sztywnych jak ksiądz proboszcz z parafii mojej babci  "na wizycie" vel wizytacji kolendowej. Na tych sztywniastych kartach były wizerunki zwierząt z wypisanymi bardzo grubą i dużą czcionka ich nazwami. Tak, tak, świnię  i chomika poznałam dzięki tym książeczkom.

Potem były książeczki "poruszajki", namiastka teatrzyku z ruchomymi postaciami wyciętymi z kartonu ( ciągnął człowiek za wskazany bynajmniej nie dyskretna strzałką fragment obrazka a tu deus ex machina pojawiała się taka wróżka, która ułatwiała Kopciuszkowi balowanie ). "Byczek Fernando", "Przygody koziołka Matołka", pięknie ilustrowana przez Jana Marcina Szancera "Królewna Śnieżka" to były prawdziwe książkowe hiciory na mojej liście bestselerów na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie dość że słowo niezłej jakości, to towarzyszące mu ilustracje na tyle dobre że zapadły paroletniemu dziecięciu jakim wówczas byłam tak mocno w serducho że do dziś docenia urok bajkowych obrazków.
Kochani takich magicznych jak na obrazkach Poliny Yakovlevej świąt Bożego Narodzenia, zwanych za czasów komuny dla niepoznaki  Gwiazdką ( wszak towarzysz Wiesław tylko  gwiazdkę gorejącą jak serce komsomolca mógł przełknąć ) Wam życzę. Bajkowych, tajemniczych i pięknych.






Alcatraz w roku 2015

$
0
0

Święta, święta i po świętach. Czas na podsumowanie tegorocznego ogrodowania. Zaczęło się całkiem, całkiem. Zima była ciepła, żadnych ciężkich przejść z mrozem, zalegającego do kwietnia śniegu, opóźnionej wegetacji i strat pozimowych nie zanotowano. Sezon rozpoczął się nieco wcześniej niż zwykle i przedwiośnie było w tym roku dość długie. Cebulowe szalały, całkiem fajnie dawały radę cyklamenki, ale przede wszystkim radość dla oczu stanowiła Ciemiernikowszczyzna. Tegoroczne kwitnienie na Ciemiernikowszczyźnie, wzbogaconej o nowe egzemplarze kwiatów o zwiększonej liczbie płatków to było naprawdę coś. Początek wiosny należał zdecydowanie do nich i nawet kwitnące magnolki tak mnie w tym roku nie ucieszyły jak te ciemiernikowe kępy obsypane kwiatami. A magnolki też się przecież w tym roku popisały. Szczęśliwie w kwietniu obyło się bez nocnych przymrozków i magnolkowe kwiaty wabiły ślepia bielą i różem, bez żadnych buro herbacianych uszkodzeń.

Niestety im dalej w wiosnę tym bardziej sucho. Już w maju dało się dostrzec że bezśnieżna i słoneczna zima nie zawsze jest tym czego ogrodnicy powinni sobie życzyć. Jakby mało było tych wodnych niedoborów, dla Alcatrazu nie udało mi się wykroić większej ilości czasu. Straszliwie zaniedbany, dorywczo pielęgnowany fragmentami, mój ogród jest cieniem dawnego Alcatrazu.  No niestety, już wcześniej doszło do mnie że Alcatraz jest ogrodem wymagającym ode mnie takiego nakładu pracy,  jakiego absolutnie nie jestem w stanie mu zapewnić i jedyne co mogę zrobić żeby mój ogród nie straszył, to maksymalnie go "znaturalnić". W tym roku powolutku zmieniałam alcatrazowy image, sadziłam nowe drzewka jako "szkieletowce", rozsadzałam i mnożyłam byliny okrywowe i takie mniej uznawane za okrywowe ale świetnie dające sobie radę z niedopuszczaniem do rozwoju chwaścideł. Właściwie całą wiosnę poświęciłam na zwożenie do Alcatrazu nowych drzewek i krzoczków, dzielenie tego co się dało podzielić i doczytywaniu co by tu jeszcze zrobić żeby ogród dobrze wyglądał przy niewielkim nakładzie pracy. Generalnie sezon wiosenny uznaję za udany, mimo tego że  Alcatraz nadal zapuszczony coś się w końcu zaczęło dziać.








Późna wiosna i wczesne lato mimo pogłębiającej się suszy dawały jeszcze nadzieję na normalne ogrodowanie. Całkiem niezły był sezon irysowy i różany, co twardsze bodziszki, lawendy i inne rośliny z przyszłej żwirowej naprawdę nieźle sobie radziły. Niestety nadeszły upały i szlag zaczął wszystko trafiać. Podlewanie standardowe nie wystarczało, ziemia była ciągle spragniona a rośliny z podsuszonych zmieniały się w ugotowane. No pełna groza! Sezon liliowcowy właściwie nie istniał. kwiaty liliowców kwitły w Alcatrazie tak mniej więcej od rana do południa, później błyskawicznie się zwijały. Co delikatniejsze odmiany nie rozwijały w ogóle pąków.

Idealnie czuły się  w tym ukropie lawendy, perowskie, szałwie lekarskie i amorfa. Ku mojemu zdumieniu i nieopisanej radości zakwitła mi ostnica wielka Stipa gigantea, co prawda wykłosił się tylko jeden kłos ale zawsze to coś. Ponoć po wykłoszeniu ta ostnica nie poddaje się już tak łatwo mrozom, więc naprawdę jest alleluja i do przodu. Co dziwne mikołajki agawolistne, które mają podobne do ostnicy wielkiej wymagania ( zimą ma być suchutko przy korzonkach, wiosną i latem też bez przesady z tym podlewaniem ) totalnie się nie popisały. Szczerze pisząc to w ogóle był kiepski sezon mikołajkowy.

Podobnie rzecz się miała z marcinkami, w tym roku sezon marcinkowy był najgorszy od początku moich zabaw ogrodowych w Alcatrazie. Na szczęście udały się całkiem nieźle lilie i rozchodniki. Końcówka lipca była do przeżycia głównie dzięki cudownemu zapachowi orienpetów i lilii orientalnych. W przyszłym roku zamierzam posadzić jeszcze trochę liliowych cebul, zastanawiam się nad dokupieniem mojej ulubionej odmiany lilii orientalnych 'Casa Blanca'. Przyznam się że kusi mnie też orienpet 'Big Brother', mam szczwany gryplan zastąpienia tą odmianą lilii 'On Stage', która ma trochę zbyt mocny kolor i średnio pasuje do różanki.

Jeśli chodzi o rozchodniki, szczególnie te duże kwitnące jesienią, to zamierzam testować kolejne odmiany. Rozchodniki tego roku miały swoje pięć minut sławy i było to pięć minut brzemienne w skutki. Świetne rośliny do towarzystwa dla irysów bródkowych, w sumie mało kłopotliwe  za to szalenie efektowne. No i ukochane przez "robactwo", ich kwiaty zwabiają pszczoły, motyle i nie tylko. Tegoroczna bezmarcinkowa jesień była dobrze osłodzona przez rozchodniczki. Późną jesienią tego roku zakończyłam tzw. inwestycję, która do tej pory determinowała obsadzanie przeze mnie podwórka.

Otworzyły się zatem nowe możliwości. W przyszłym roku zamierzam się solidnie zabrać za dosadzanie "przyszłej żwirowej". W listopadzie zdążyłam jeszcze posadzić na "nowych terenach" trochę roślin szkieletowych. Zima  jak do tej pory bezekscesowa, tzn są ekscesy ale takie w "drugą stronę". Mrozik był z tych nie spędzających snu z powiek ogrodnika, człowiek raczej martwił się zbyt wysokim temperaturami i możliwym rozpoczęciem wegetacji. Dobra stroną takiej aury była możliwość sadzenia cebul roślin kwitnących wiosną. teraz ponoć ma przyjść ochłodzenie, z tym że też nie z tych syberyjskich. No i dobrze. Jedyne czego bym sobie życzyła to trochę śnieżku ( bez zasp, umiarkowanie tak ), w końcu zima to zima! I to by było na tyle o Alcatrazie w roku 2015.





Całkiem Nowy Rok

$
0
0
Nowy Rok i wszystko będzie nowe. Cud, miód i malina! Za stara jestem żeby uwierzyć, będzie tradycyjnie po staremu tylko w noworocznym przybranku z nadziei. Po staremu będziemy narzekać na pogodę, bo dla ogrodników aura nigdy nie jest tak absolutnie doskonała, zawsze jest coś nie tak - za sucho, za mokro, za mało słońca, zbyt słonecznie. Jak niby wszystko jest cool,  to okazuje się że nie w tym terminie co trzeba - za wcześnie to ciepełko albo za późno. Prawdziwy ogrodnik ma zawsze jakieś "ale" do pogody, rozmowy o niej mogą mu bardzo po angielsku wypełniać czas. No cóż, prognozy długoterminowe jak wiadomo nie są  wyrokiem w ostatniej instancji, często metereologom trafia się tzw. babol a nie porządna prognoza. Od paru lat jednak amerykański instytut "kosmiczny" prognozuje nam na poziomie nieźle zarabiającej wróżki. Przyznam że o ile prognoza zimowa jest z tych w miarę mi odpowiadających, o tyle letnia, wieszcząca upały i suszę napawa mnie  niemałym lękiem. Ubiegłoroczne upały były dla mnie przeżyciem, jeżeli powtórzą się w tym roku to należy liczyć się z jeszcze większymi przeżyciami. Większymi bo będzie bardziej sucho, ubiegłoroczna susza plus tegoroczne upały może dla ogrodowych  oznaczać przestawienie się na uprawę rojników, rozchodników i ostnic. Niby irysom bródkowym też za wiele wody nie potrzeba, ale głównie latem wymagają suchych nóżek. Sucha i bardzo ciepła wiosna wcale nie jest dla nich taka bardzo dobra.

A ja tu ,qrczę, planuję bardziej cienisty Alcatraz - funkie, paprociumy, magnolki i ciemierniki, takie klimaty. Te zapowiadane upały i susze tak mi do tych planów pasują jak pięść do nosa. Może tym razem Amerykanie nie będą tak dokładni w tej letniej prognozie, wszak to rok w którym ma występować efekt El Niño. Klimatyczne boskie dzieciątko ma to do siebie że rozwala nawet najlepiej skonstruowane prognozy, mając wszelkie dane służące do wyciągania meteo wniosków za nic i  kapryśnie rozporządza aurą po swojemu. Pozostaje mieć nadzieję, jak to w pierwszy dzień nowego roku, że nie będzie z tą pogodą najgorzej i braci  ogrodniczej uda się porządnie zaogrodować. Gdyby tak wszystko pogodowo ułożyło się po mojej myśli, roboty alcatrazowe ruszyłyby już w marcu. Przede mną wykończanie trawki żubrówki bezczelnie atakującej co się da na byłym Ciepłym Monstrum ( w planach to jest Kremowo - Magnoliowa, he, he  ). Bardzo się boję że bez chemii nie dam rady żubrówce, tym bardziej że nie ma opcji kartonowania, które tak ułatwia rozprawianie się z chwastami ( no wicie rozumicie, drzemy kartony i układamy grubą warstwą na zachwaszczeniu po choćby pobieżnym odchwaszczeniu zachwaszczenia, he, he ). Z tą żubrówką walczę już od paru lat i nie da się ukryć że sromotnie przegrywam ( podobnie rzecz ma się ze skrzypem i podagrycznikiem w innych częściach ogrodu ). Raczej wolałabym nie działać  w stylu Chemicznego Alego, ale muszę wymyślić coś naprawdę skutecznego zanim żubrówka zarośnie cały Alcatraz.

Będę też miała sporo roboty z uciążliwymi chwaściorami wieloletnimi, których nasionkami obdarzało mnie telekomunikacyjne sąsiedztwo. U nich teraz przebudowa, odchwaszczają koparkami i spychaczem ( kawiaczek w związku z nieznanymi mi robotnikami budowlanymi nadal w domowych pieleszach, powtórka "odzysku z meliny" mogłaby mnie tak wkurzyć że nie wiadomo czym to by się skończyło ), ja będę pozbywała się nawłoci i ostów bardziej tradycyjnymi i mniej radykalnymi metodami. Życzyłabym sobie w "dzień noworoczny"żeby chwaścidła nie dały mi w tym roku za mocno w kość, to takie mało wydumane życzenie, bezekscesowe że się tak wypiszę, ale naprawdę takie że człowiek chciałby żeby się spełniło. A co z innymi, poza alcatrazowymi życzeniami. Z zeszłorocznej podróży do Paryża guzik wyszło, boję się miejsc gdzie wariaci biegają z bronią ku większej chwale ich wersji religii. W związku z tymi biegającymi zrezygnowałyśmy też z Mamelonem z planowanej na ten rok  tygodniowej wyprawy do Rzymu, ku mojemu wielkiemu żalowi. Oczyma duszy już widziałam się na Zatybrzu, czy w innej mało turystycznej dzielnicy wiecznego miasta, popijającą espresso. Takie jakie tylko Włosi są w stanie zaparzyć ( to chyba magia miejsca że kawa we Włoszech smakuje inaczej, w końcu dobre ekspresy stoją w barach i kawiarniach całego świata, szczególnie tych prowadzonych przez Włochów, he, he ).

No oczywiście życzę sobie tradycyjnie zdrówka, zresztą nie tylko sobie. Żadnych choróbsk w rodzinie i wśród przyjaciół. Szczególnie opiece opatrzności powierzam koty ( choć one na ogół opacznie mnie rozumieją więc może lepiej byłoby powierzyć je opiece opaczności, he, he ).  W tzw. nawiązaniu do kotów, to tegoroczne "noworoczki" są starymi kartami pocztowymi z życzeniami noworocznymi. Motyw koci jak widać był bardzo popularny. Karty z początku XX wieku prezentują często kociambry w przebraniu. Stroje nawiązywały do okazji - kot kominiarczyk, kot we fraczku, kocie damy z kwiatami. Normalnie tylko brakuje kotów przebranych za świnki, krasnoludki i muchomorki, bo ustrojone ostrokrzewem, w maseczkach typu Zorro i przybrane czterolistnymi koniczynkami i pastwiące się nad biedronkami siedmiokropkami to znalazłam. Oprócz przebierankowych kocich karteczek trafiały się takie na których koty nie prezentowały się w ubrankach, za to wykonywały  dziwne czynności ( jak na pierwszej  karteczce poniżej ). Bywały też karteczki z normalnymi kocimi zachowaniami, o ile wyżeranie z filiżanek czy napad na konewkę jest tak całkiem w normie. Jednak moim ulubionymi karteczkami są dwie ostatnie niemieckie pocztówki. Ta z zabawą sylwestrową jeszcze mnie tak nie kładzie, ale ta z ryczącą kotką z mufką już tak. Wypisz wymaluj Felicjan ze Sztaflikiem ( ksywa Misialda ) i ryczącą Szpagetką. Może grymasy sznup nie do końca odpowiadają rzeczywistości radosnych harców Felka i Sztaflika, ale szpagetkowa "dziewczyńska" wściekłość przypomina real. Słodkie to.
Do siego roku Kochani!





Bodziszki zwane pieszczotliwie "krokodylkami"

$
0
0
Krokodylki trafiły do Alcatrazu z powodu urodnych liści. Co prawda pierwszą odmianą o krokodylkowym ulistnieniu zasadzoną w Alcatrazie była ceniona i ze względu na urodę kwiatów 'Terre Franche', ale przyznam że to wizja oroszonych i oszronionych listków do mnie przemawiała a nie kolorek czy kształt płatków kwiatów.  "Czysty" gatunek Geranium renardii przybył do Alcatrazu z Mamelonoison, ogrodu Mamelona. Mamelonowi opatrzyły się zwyczajne "krokodylki" i zapragnął wrażeń jakie dają bodziszki mieszańcowe. Dzielnie uprawiam oba krokodylolistne gatunki i jakoś nie obudziło się we mnie pragnienie posiadania kolejnej popularnej odmiany mieszańca renardii jaką jest 'Philippe Vapelle'. Pewnie dlatego że wąskie płateczki wybarwione na dość jasny błękit nie są tak urocze jak ich biała wersja, występująca u gatunku. No i bledną przy prawdziwie ogrodowym bodzichu, jakim jest odmiana 'Terre Franche'.

'Terre Franche' to mieszaniec powstały ze skrzyżowania Geranium platypetalum z Geranium'Philippe Vapelle'. Znaleziono go w Belgii. Kwiaty tego pięknego bodzio mają zdecydowanie więcej z Geranium platypetalum niż z Geranium renardii ( nie ma się co dziwić zważywszy na to że odmiana 'Philippe Vapelle' jest krzyżówką Geranium platypetalum z Geranium renardii, ten wnuczek zdecydowanie jest bardziej podobny do dziadków platypetalum,  ma więcej genów tego ostatniego ). 'Terre Franche' jest bodziszkiem dorastającym do około 50 cm, choć u mnie buja tak w okolicach 40cm. Wymagania ma  takie że ich prawie nie ma, znaczy rośnie w każdej przeciętnej glebie ogrodowej. Słoneczne stanowisko ma znaczenie przy jesiennym przebarwianiu liści, im więcej jesiennego słoneczka tym krokodylki bardziej urodne. Pochodzący z Azji ( konkretnie z gór Kaukazu ) bodziszek Renarda Geranium renardii jest nieco niższy ( na maksa ze 30 cm wysokości ) i bardziej zwarty. Obydwie rośliny nie przepadają za nadmiarem wilgoci. Rozmnażamy je wiosną, dzieląc stare kępy.  Bodziszek Renarda czasem się wysiewa, no ale jakoś w Alcatrazie takiego cudu nie doświadczyliśmy. Kwitną w maju i na początku czerwca (  znaczy w środkowej Polsce ).


Bodziszek 'Derrick Cook' - miłość od pierwszego wejrzenia ( szczęśliwie odwzajemniona )

$
0
0
Tego bodzicha pierwszy raz ujrzałam "żywcem" w Anglii. Szybszy oddech, rozszerzone źrenice, pocenie się łap, natręctwo myślowe przeradzające się w obsesję - wszystkie typowe symptomy zakochania odnotowałam u siebie. Niestety w żadnej  z odwiedzanych albiońskich szkółek nie naszłam wtedy tego prześlicznego przedstawiciela rodziny Geranium. Nie ma się zresztą co dziwić bo ten bodziszek to stosunkowo nowy gość w ogrodach. Nasiona byliny zostały zebrane przez Derricka Cooka w Nepalu w 1985 roku ( można znaleźć w sieci info że było to w 1984 czy 1986, generalnie można pisać o połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, he, he ). Przez długi czas bodziszek rósł sobie w prywatnym ogrodzie i było o nim cicho sza. Dopiero na początku nowego tysiąclecia zaczęto wykorzystywać tę roślinę szerzej w ogrodach, przestała być tylko botaniczną ciekawostką. Niby zalicza się ją do gatunku Geranium himalayense , ale zdaje się że nie wszyscy botanicy są zgodni co do tego czy  właściwie przypisano przynależność bodziszka 'Derrick Cook' do bodziszków himalajskich. No nie ma dwóch zdań, ten kwitnący kwiatami w kolorze bardzo jasnego chłodnego różu bodzio nie jest taki ekspansywny i świetnie zadarniający jak gatunek i znane mi odmiany bodziszka himalajskiego ( niestety nie dane było mi jeszcze wypróbowanie różowo kwitnącej odmiany o nazwie, he, he -  'Irish Blue' ). Osiąga też większą wysokość, u mnie dobijał niemal do 50 cm. Ma dość duże kwiaty  osiągające średnicę 5 - 6 cm i stosunkowo wiotkie pędy.

Kwitnie za to jak typowy himalajek na przełomie maja i czerwca. Czasem ponoć zdarza mu się powtarzać kwitnienie. Jak dla mnie przypomina Geranium clarkei'Kashmir Pink' na sterydach i zastanawiam się czy ci wszyscy sceptycznie nastawieni do jego przynależności do himalajszczaków botanicy nie mają racji. Ale pewnie mi się króliczy bo jednak w RHS twardo zaliczają go do Geranium himalayense. Czy warto sobie zapuścić takiego bodzicha w ogrodzie?  Pewnie że warto! Nie jest rośliną trudną w uprawie a widowiskowe kwitnienie i zadarnianie gleby ( mimo takiego sobie tempa zadarniania ) zawsze mile widziane w ogrodach ( szczególnie takich w których każdy zadarniacz mile widziany bo nie dopuszcza do panoszenia się chwastów ). Mam tego bodziszka trzeci sezon ( tzn. w tym roku będzie trzeci sezon ) i mam nadzieję że na tyle już się zaaklimatyzował  że może nieco szybciej ruszy z kopyta z tym zadarnianiem. Właściwie nie powinnam narzekać bo zdołałam nim obdzielić Mamelona, ale wolałabym mieć pod ręką więcej bodziszego materiału do obsadzania rabat. Tym bardziej że bodziszki himalajskie rosną dobrze na tych glebach na których Geranium clarkei jest zbyt wilgotno i ciężko, a takowych u mnie sporo. 'Derrick Cook' ponoć się rozsiewa ja jednak zamierzam go rozmnażać przez podział kęp wiosenną porą. Mam wrażenie że moja miłość do tego bodzicha jest w jakimś tam stopniu odwzajemniona, w końcu nie odmawia współpracy z Alcatrazem i pięknie kwitnie. Może trochę grymasi z tym rozrastaniem, ale wiadomo - każda piękność czasem grymasi!




Bodziszki himalajskie

$
0
0
Oprócz bodziszka 'Derrick Cook', któremu poświęciłam osobny wpis, uprawiam jeszcze dwie inne odmiany bodziszka himalajskiego - Geranium himalayense'Gravetye' i Geranium himalayense'Plenum'.
Pierwszy z nich przybył do Alcatrazu z Mamelonoison, gdzie robił za tzw. wykończenie rabaty bylinowej ( wykończenie rabaty dla mnie i Mamelona oznacza po prostu pierwszą roślinę z brzegu rabaty ). Niespecjalnie wysoki, świetnie zadarniający ( Mamelon traktuje go jak chwasta ) wydawał się idealną rośliną do Alcatrazu. 'Gravetye' jest bodziszkiem dorastającym do 40 - 50 cm wysokości, z kwiatami o mocno zaokrąglonych płatkach. Liście ma powycinane nieco mocniej niż gatunek, bardziej delikatny i  koronkowy się przez to wydaje ( a jest hardcorem jak rzadko, pancerniak he, he ). Odmianę przyuważono w Anglii, chyba najbardziej zabodziszkowanym kraju na świecie, w roku 1903. Przyznam że podobnie jak Mamelon zaczynam traktować tego bodziszka jak chwaściora. Jak trafi na odpowiednie dla siebie warunki ( niezbyt ciężka, niezbyt wilgotna gleba i sporo słoneczka ) idzie jak burza. Dzielę go właściwie o każdej porze roku i jakoś mu to nie szkodzi, choć wg. literatury to najlepiej taką operację uskuteczniać młodą wiosną albo w sierpniu. Nie wiem czy przez tę swoja ekspansywność bodziszki himalajskie są dobrym bylinowym "sadzidłem" dla bardzo małych ogrodów, ale rabaty ogrodów średnich i dużych, szczególnie naturalistycznych, można jak najbardziej o te bodziszki wzbogacać.


Bezczelnie przyznam że nie pamiętam jak do Alcatrazu zawitała odmiana 'Plenum'. Oznacza to jednak że było to dawno,dawno temu, w czasach słynnego pierwszego ( zaginionego ) zeszyciku, w którym prowadziłam zapiski ogrodowe. Ta odmiana ma nieco mniejsze kwiaty niż bodziszek 'Gravetye', w związku z czym kwitnienie pojedynczego egzemplarza nie robi specjalnego wrażenia. Jednak szczęśliwie  'Plenum' jest zdrowo ekspansywny ( choć nie tak jak 'Gravetye' i na pewno nie jak gatunek Geranium himalayense ) więc szybko dochowamy się takiej ilości bodziszków , żeby kwitnienie było wow! Pełne kwiatki w masie - i rabata nam ślicznieje ( na zdjęciu niestety osamotniony rozkwitły i przygotowujący się pączek ). Przyuważyłam ciekawą rzecz, nie wiem czy tylko w Alcatrazie się tak zachowuje czy też w innych ogrodach tak ma - ten bodziszek lepiej rośnie w półcieniu. Na słonecznych stanowiskach zdarza mu się tracić liście w upalne lata ( mimo podlewania ). Uprawiany w półcieniu znosi upały z godnością. Odmiana jest nieco niższa niż gatunek i odmiana 'Gravetye', Liściom też bliżej do gatunku niż do koronkowych "wycinanek"'Gravetye'. Nie znalazłam info kiedy i gdzie pojawiła się odmiana 'Plenum'( znana też pod nazwami 'Birch's Double'i 'Birch Lilac'). Być może przywieziono tego bodziszka z Azji, choć ja osobiście podejrzewam wiktoriańskich, angielskich ogrodników o wyhodowanie takiego pełnokwiatowca ( w XIX wiecznych ogrodach pełnokwiatowe odmiany bylin i roślin cebulowych były absolutnymi hiciorami ). Bodziszki himalajskie kwitną na przełomie maja i czerwca, sporadycznie powtarzają kwitnienie ( no, ale to nie jest kwitnienie olśniewające, raczej pojedyncze kwiaty ).

Mróz bez śniegu

$
0
0
No i przymroziło! Died Moroz przywędrował i ściął. Niestety nie wziął ze sobą Sniegoruczki i w związku z tym mam lekkie obawy ( lekkie bo to jednak nie jest - 15, a już na pewno nie - 34 jak roku owego pamiętnego ). Śnieżku nie ma ale jest biało, szron się wyszronił, więc mam wrażenie że rośliny okryte są  czymś na kształt śniegowej kołderki. Ta pseudo kołderka nie wpływa jednak kojąco na moje ogrodnicze samopoczucie, zdecydowanie wolałabym żeby jednak choć troszkę śniegu popadało. Niestety prognoza jest taka że popada i owszem,  jak mrozy nieco ustąpią. No tak, pisałam we wpisie noworocznym - zawsze za późno albo za wcześnie takie dobrutki i dopieszczenia pogodowe. Nic to, jakoś spróbujemy przeżyć. Tym bardziej że jeszcze w nadchodzącym tygodniu ma się ocieplić. Znaczy czarnowidztwa jeszcze u siebie nie zauważyłam ( choć od Katowic dobiegło mnie złowróżebne Basine krakanie, z wyciąganiem wspominków okrutnej zimy w 2012 roku ). Mam wrażenie że  normalna o tej porze roku minusowa temperatura może być jak na razie szkodliwa tylko dla tych roślin, które w zwariowanej ciepłocie grudnia zbyt wcześnie rozpoczęły wegetację. Szczęśliwie w Alcatrazie same cwane i przezorne roślinki, he,he. Nie dały się nabrać na bardzo ciepły grudzień, choć magnolki jakby kombinowały ze zrzuceniem wierzchnich kożuszków z pąków kwiatowych ( na szczęście powstrzymały się z tym striptizem vel stripteasem ).

Krokusy  i przebiśniegi, no i przede wszystkim cyklamenki, szczęśliwie przykryte opadłymi liśćmi ( chwała bałaganiarstwu ). Jakoś mniej się boję grasujących nornic (  przy kotach to zupełnie naturalne, he,he ) niż bezśnieżnych mrozów i bezczelnie nie sprzątam liści ( poza terenem tego  co kiedyś było Tyrawnikiem a teraz jest zwykłym placykiem z trawskiem ). Spróbuję  się bezstresowo cieszyć słoneczną pogodą, nie martwić tym brakiem śnieżku i będę liczyć na szybkie ocieplenie i jakieś przyprószenie z nieba. Dzisiejszy wpis ilustrują obrazki rodem z podmoskiewskiej wsi Fiedoskino,  przedstawiające Dziadka Mroza i Śnieżynkę - postacie z rosyjskich skazek. Malarstwo miniatur, wykonywanych na przedmiotach z papier-mâché, drewna, macicy perłowej uprawiane jest w tej wiosce od końca XVIII wieku. Największe chwile chwały piękne miniatury miały w drugiej połowie XIX wieku, wyroby z tego okresu nazywane są "lukutins", od nazwy najbardziej znanej manufaktury działającej w tym czasie. Miniatury z Fiedoskino są niemal tak znane jak te ze wsi Palech, jeszcze starszego ośrodka rosyjskiego malarstwa miniaturowego. Na obrazkach oczywiście znacznie więcej Śnieżynki. To wyraz wcale nie podświadomej tęsknoty, he,he.



Bodziszek korzeniasty - genialny zadarniacz

$
0
0
Bodziszek korzeniasty Geranium macrorrhizum doczekał się wpisu za sprawą Agatka. To właśnie tym bodziszkiem Agatek uszczęśliwiła swój ogród a obecnie uszczęśliwia sąsiadów. I dobrze! Bodziszek korzeniasty to idealny wybór do dużych wiejskich ogrodów. Są co prawda tacy, którzy zarzucają mu nadmierną ekspansywność, ba, nazywają"ścierwem ogrodowym", ale nie ma przymusu sadzenia bodziszka korzeniastego w malutkich ogródkach. To nie "ścierwek" winny, tylko ogrodnik, który nie doczytał o szybkości rozrastania się tego gatunku i zaprosił go na maleńką rabatę. Bodziszek korzeniasty potrzebuje przestrzeni jak blondynka w cyklamenowej sukni brylantów. W naturalistycznych założeniach wygląda najlepiej. Roślina jest wręcz genialna, bo rośnie tam gdzie większość roślin odmawia współpracy - w tzw. suchym cieniu. Co prawda kwitnie nieco słabiej, a w przypadku bodziszka sadzonego w głębokim cieniu musimy zadowolić się liśćmi, ale chwaściorów luby bodzio nie dopuszcza i tworzy na uroczy dywanik z pachnących liści ( bodziszki korzeniaste zawierają dużą ilość olejków eterycznych, które uwalniają się szczególnie na słonecznych stanowiskach - dzielenie i sadzenie bodziszka korzeniastego to aromaterapia  połączona z prackami ogrodowymi, he, he ). Bodziszek korzeniasty rośnie właściwie niemal w każdej glebie, od bardzo suchych piochów po te bardziej ciężkie i wilgotne. Wszędzie daje radę , choć zasadniczo to lekkie gleby najbardziej mu odpowiadają.



Gatunek pochodzi z Europy zaalpejskiej, z tej cieplejszej strony zaalpejskiej. Mimo to jest mrozoodporny jak rzadko która bylina, bezproblemowo przetrwał - 34 bez śniegu. Być może sekret tej hardcorowości tkwi w tym, ze bodziszek korzeniasty to tak naprawdę krzewinka ( tylko w naszym klimacie traktujemy go jak bylinę, ale w cieplejsze zimy ten gatunek nawet nie zrzuca liści ). Z odmianami bodzia tak słodko już nie jest. Śliczna  'Variegatum' ( fotka nr 1, 2 i ostatnia ) jest co prawda niemal tak ekspansywna jak gatunek, ale zdecydowanie lepiej radzi sobie na słonecznych stanowiskach ( co jest dość dziwne zważywszy na to że  większość roślin z liśćmi częściowo pozbawionymi chlorofilu woli stanowiska cieniste bądź półcieniste ). Bardzo ciekawa, kwitnąca czysto białymi kwiatkami bez śladu żyłkowania na okrągłych  płateczkach odmiana 'White-Ness' pochodząca z Grecji  ( fotka obok ) rozrasta się w nieco wolniejszym tempie niż gatunek. Podobne tempo rozrastania się maja odmiany o jasnoróżowych kwiatach - 'Spessart' ( jest też nieco niższa i bardziej zwarta niż gatunek ), 'Ingwersen's Variety'. Odmiana o kwiatach purpurowo - różowych, 'Bevan's Variety' , i odmiana 'Album' o kwiatach białych z różowymi kielichami, rozrastają się w takim tempie jak gatunek. Bodziszek korzeniasty dorasta do 30 cm wysokości, kwitnie w maju i na początku czerwca, "książkowo" powinno się go dzielić w sierpniu ale w Alcatrazie znosi bezproblemowo dzielenie podczas całego sezonu ( no, z wyjątkiem wielkich upałów ). Sadzę go jako wypełniacz, towarzystwo dla dużych host i w miejscach gdzie żadne inna roślina nie chce rosnąć. Często za towarzysza ma nieco mniej ekspansywnego bodziszka kantabryjskiego.



Przyśnieżyło!

$
0
0
Wziął i spadł! Niby zgodnie z prognozami i oczekiwaniami ale  wcale mnie nie cieszy. Tak szczerze pisząc to właściwie nie wiem dlaczego. Najpierw podejrzewałam że to paskudnie szare niebo działa tak dołująco i nie pozwala cieszyć się śnieżną bielą, potem że świadomość że to białe i czyste wcale nie będzie tak długo leżało ( prognozy są plusowe ) a jeżeli poleży to zaraz będzie brudne jak na miastowy śnieg przystało. Teraz sobie jednak podmyśliwuję że mam żal do Wielkiego Ogrodowego że mrozy były bez puchowej osłonki. No w każdym razie białe leży a mnie na mim nie zależy. Zresztą nie tylko mnie - sąsiedzkie dzieci nie wyległy na dwór z sankami, bo leżą i kwiczą po mroźnych radościach przerwy świątecznej, koty zdecydowały się na kaloryfery a nie na harce na białym puchu, Ciotkę Elkę "zatyka" wilgoć w powietrzu a Małgoś - Sąsiadka ma ogólnie zły humor, w którym leżący śnieg ma tak ze 40% udziału!

 Oczywiście kociambry dają popalić . Niby na łeb jest po kaloryferze ale są kaloryfery lepsze i gorsze. O supermiejscówy są staczane bitwy, po czy na takim wybranym i wymarzonym przez kociambrze umysły  kaloryferze  tłoczą się cztery  kocie tyłki. Cztery bo Szpagetka miała, jak się okazało,  bardziej śmiałe plany. Nasza kuternóżka od pewnego czasu przejawia chęć zalęgnięcia się na uprzywilejowanej ( czytaj mojej ) pozycji w wyrku. Bezczelnie i na absolutnym nielegalu rozkopuje koc położony ochronnie na pościeli, żeby zalec na czystej bawełnie. Padł ostatni bastion reżimu higienicznego,  fota ( Dżizuuu moja pościel w internetach, to niemalże rzyg fejsowy i totalne wywnętrznianie się publiczne ) przedstawia ten moment. Spójrzcie na brak skruchy w kocich ślepiach i wdzięczną pozę pierwszej odaliski sułtana. Po zrobieniu fotograficznej dokumentacji była natychmiastowa eksmisja i ostre miauki protestacyjne. Teraz na wyrku leżą dwa koce ochronne. Co prawda wszystko to "po czasie", jak ten cholerny śnieżek!


Bodziszek kantabryjski

$
0
0
Bodziszek kantabryjski to dzieło człowieka. Chyba! Zapis łaciński Geranium x cantabrigiense jednoznacznie nam uświadamia że mamy do czynienia z krzyżówką. Kiedy i gdzie powstała ta hybrydka nie udało mi się dojść, rzecz jasna jak to w wypadku bodziszków podejrzewam angielskich ogrodników, lecz dowodów nie mam. Zresztą to może wcale nie oni wpadli na ten genialny pomysł, Holendrzy i Belgowie też lubią "przybodziszyć". A może to gdzieś w ciepłych rejonach Europy odkryto w ogrodzie ( albo i nie w ogrodzie ) mieszańca bodziszka korzeniastego Geranium macrorrhizum z delikatnym bodziszkiem dalmatyńskim Geranium dalmaticum? Może to pszczółki wykonały robotę za człowieka i ludzie są jedynie odkrywcami a nie twórcami tak świetnej rośliny? Ktokolwiek by tego nie dokonał należą mu się wyrazy uznania - bodziszek kantabryjski to bardzo dobra  roślina zadarniająca, hardcorowa , która zachowała wdzięk subtelnego bodziszka dalmatyńskiego. Szczerze pisząc nie wyobrażam sobie Alcatrazu bez tej rośliny. Uprawiam  trzy odmiany  "chodzące" na polskim rynku - 'Karmina', 'Biokovo', 'St.Ola'. Marzy mi się dorwanie czwartej, 'Cambridge', której jakoś nie spotkałam podczas szkółkingu ( no nie złożyło się ). Bodziszek kantabryjski rośnie na podobnych stanowiskach jak bodziszek korzeniasty, jednak jest nieco bardziej wybredny jeśli chodzi o słoneczko. W głębokim cieniu lepiej go nie sadzić, nie ma tak sztywnych pędów jak bodziszek korzeniasty i źle wygląda przy braku dostępu do słońca. Bardzo dobrze za to sobie radzi w słońcu i w półcieniu, szczególnie uprawiany na półcienistych stanowiskach potrafi zachwycić nie tylko podczas kwitnienia ( jesienią przebarwiają się liście, im więcej słoneczka tym bardziej ogniście, he, he, - że tak sobie rymnę, jednak u mnie najładniej przebarwiają się te z półcienistych partii rabaty podjarząbkowej ).

Bodziszek kantabryjski dorasta do 25 - 30 cm wysokości, ma delikatniejszą budowę niż bodziszek korzeniasty. Jego liście nie są też w przeciwieństwie do bodziszka korzeniastego aksamitne w dotyku. Bodziszek kantabryjski ma liście gładkie tak jak jego rodzic bodziszek dalmatyński. Kwitnie na przełomie maja i  czerwca,  bardzo długo bo zdarza mu się kończyć kwitnienie  na początku lipca. Rozmnażamy go przez podział w sierpniu lub na początku  wiosny ( jest prawie tak tolerancyjny jeśli chodzi o termin podziału jak bodziszek korzeniasty, ale to prawie  czyni wielką różnicę - możemy tego bodziszka dzielić niemal zawsze o ile tylko będzie miał zapewnione ciepło i wilgoć, jest bardziej wymagający  przy dzieleniu  niż ten twardziel bodziszek korzeniasty ). Teraz trochę o odmianach - 'Karmina' to ponoć najciemniej kwitnąca odmiana bodziszka kantabryjskiego. Co prawda w naszej tabazowej bazie zamieszczono info że nie różni się tak naprawdę kolorem kwiatów od odmiany 'Cambridge', no ale tego akurat  nie jestem w stanie sprawdzić. Odmiana'Biokovo' ( na fotkach nr 1, 2, 4, 5 ) to tzw. spontaniczny ( ha, pszczółki! ) mieszaniec międzygatunkowy, odkryty w górach Biokovo w Chorwacji, w roku 1990. Jest najprawdopodobniej krzyżówką biało kwitnących  form bodziszka korzeniastego i dalmatyńskiego ( albo przynajmniej jeden rodzic był biało kwitnący). Prześliczna, kwitnąca niemal czysto białymi kwiatami odmiana 'St. Ola' ( zdjęcie poniżej) jest hybrydą Geranium dalmaticum'Album' i Geranium macrorrhizum'Album', nazwaną na cześć grodziska o tej nazwie znajdującego się na Orkadach. To w ogóle jakaś zakręcona sprawa z tą nazwą a mój angielski jest praktycznie nieistniejący więc mogłam i ja coś przeinaczyć. Św. Olaf II Haraldsson, król norweski został ubity w około 103O roku i szkocki kościół średniowieczny obrał sobie tego schrystianizowanego Wikinga za patrona. Kraje skandynawskie i część Wysp Brytyjskich to było wówczas jedno słabo zorganizowane państwo. Dlaczego jednak Olafowi miało wypaść f z imienia? Tu dochodzimy do szetlandzkiego wątku. W Tingwall znajduje się megalit, znacznie starszy niż wycieczki Wikingów na wyspy, który nazywany jest St. Ola. Co niektórzy snują opowieści o jakiejś zawłaszczonej przez chrześcijaństwo bogini o imieniu Ola. Jak to naprawdę jest z tą nazwą bodziszka nie wiem, w każdym razie blisko jest wysp na Morzu Północnym, he, he.




Plany najazdu na Pragę

$
0
0
No i postanowione, jedziemy do Pragi! W miarę blisko i w miarę bezpiecznie, zważywszy na to co się w tej chwili dzieje w Europie ( a rivederci Roma na jakiś czas ). Wyprawa będzie tym razem w silniejszej grupie bo jedzie z nami Żaba ze Szczurkiem ( czyli Gosia z Natalią ). Gosia zna liczne praskie opowiastki ( Piotrulo, czyli Gosiny kolega małżonek dość długo w Pradze bawił ), ale miasta nie widziała. Szczurek jest szczawiem ( może ze względu na płeć powinnam napisać szczawicą, ale to głupio wygląda i brzmi ) i jedzie z nami w celach towarzysko edukacyjnych. No nie wiem czy ta edukacja będzie uznana za właściwą, panie starsze czyli Mamelon i ja namiętnie degustujemy czeskie piwo ( dzięki czemu możemy służyć za przewodniczki po praskich szaletach, he, he ). Dla Szczurka to może być tzw. szkoła prawdziwego życia, he, he. Termin sobie zaklepałyśmy taki, jak to w zeszłym roku zaplanowałyśmy, gdyby nam jeszcze kiedyś przyszło odwiedzić Pragę. Znaczy jedziemy w trzecim tygodniu kwietnia, w czas kwitnienia sadów na praskich wzgórzach.

Planujemy nie tylko "ściśle" praskie atrakcje, zamierzamy zwiedzić Zámecký park u zámku Průhonice. Průhonice leżą kilkanaście kilometrów od centrum Pragi, dojedziemy metrem do stacji Opletalova, a potem ruszymy podmiejskim autobusem. Park na liście UNESCO, "łobowiązek" odwiedzić, he, he. Młoda wiosna w parku, te wszystkie kwitnące ozdobne odmiany jabłoni i bergenie, mniam, na to się nastawiam! Oczywiście  to nie znaczy że będziemy się tylko ogrodowo w Pradze wyżywać ( choć Mamelon tym razem zdaje się nie odpuści praskiej filii szkółki Havlis ). Zamierzamy przeciągnąć Żabę i Szczurka porządnie po Pradze (  one nie znają naszych możliwości - naście godzin dreptania z niezbyt długą przerwą na obiad, no i tego ten.....browar ) i to nie tak turystycznie ( pitu, pitu Stare Miasto, zegar, most i katedra, szybko na Václavské náměstí i rzut oka na Josefov ). W planach są Loreta, obrazy mistrza Arcimboldo a jak dobrze pójdzie to zaułki Smichova i Žižkova.




Obóz ( czyli bazę  ) rozbijemy w dzielnicy  Malá Strana, w jej bardziej zacisznej części ( niby blisko Mostu Karola, ale szczęśliwie turyści płyną jak rzeką  drogą królewską na Hradčany i w rejony naszego noclegowiska odbijają tylko nieliczne, wąskie i niezbyt wartkie strumyczki tej płynącej masy ludzkiej ). Wynajmujemy apartament w którym już raz się zatrzymałyśmy, w sumie nieduże pieniądze za tzw. studio w starej rokokowej kamieniczce. Fajnie bo nie jesteśmy skazane li tylko  na knajpiane żarcie ( nie to żebyśmy namiętnie kucharzyły w czasie wycieczek i w ogóle po knajpkach nie podżerały, ale "cycek kurzy na szybko" pod browarek  czasem się przydaje do zregenerowania sił, a nie tylko sama pocieszycielska i stawiająca na nogi zupka pomidorowa firmy Amino ).

Dzisiejszy wpis "ozdabiają" fotki kamieniarskie. W Pradze szczęśliwie zachowało się to co się zachować powinno. Pierwsze dwie fotki to "kamieniarka" którą można podziwiać na budynku ( choć właściwiej byłoby powiedzieć budynkach ) staroměstská radnice czyli ratusza staromiejskiego. Gotyckie kwieciszcza zakwitły na jego murach i wychynęły  z lasów podejrzane zwierzęta ( ten pierwszy z lewej u góry naprawdę mocno podejrzany ). Fotki ozdóbstw z katedry św.Wita, są że się tak wypiszę, mniej gotycko oczywiste. Z gotyckimi katedrami tak to już bywało, że ozdabiano je przez stulecia. W przypadku ozdób z "perły architektury" Hradčan wyraźnie widać że secesja miała w Pradze swoje wielkie chwile. Na koniec barok w najlepszym wydaniu - owocowo kwietne kiście z budynku kościoła svatého Ignáce z Loyoly ( to te z puttami ) i z Sala Terrana.

Bodziszek żałobny - ( niby ) pogromca wielkich ogrodów

$
0
0
Jeżeli człowiekowi przyszło uprawiać niewielki ogród niech natychmiast zapomni o bodziszku żałobnym! Takie do niedawna panowało przekonanie w ogrodniczym światku. Bowiem bodziszek żałobny Geranium phaeum to siewca okrutny, zapielisz się człowieku a bodzisze sieweczki i tak się gdzieś bezczelnie przed tobą ukryją. No, ale to było przed wprowadzeniem takich "świetnych" odmian jak mniejsza i bardziej zwarta oraz "rosnąca wstecz"'Margaret Wilson' ( skończyłam z nią z powodu ślamazarnego tempa przyrastania ) czy dość kapryśna jeśli chodzi o utrzymanie cech odmianowych 'Conny Broe'. Te dwie odmiany muszą mieć tzw. optymalne stanowiska żeby mieć odpowiedni wygląd ( marmurkowe rysunki na liściach, szczególnie w przypadku drugiej odmiany potrafią niespodziewanie zaniknąć ). Kwiaty obydwu odmian niczym się właściwie nie różnią od kwiatów gatunku, więc może posiadacze mniejszych ogrodów będą mogli  w miarę bezpiecznie ( dla kręgosłupa ) uprawiać bodziszka żałobnego. Ja uprawiam inne dwie odmiany tego bodziszka, ozdobne głównie za sprawą liści bo kwieciszcze takie mają jak gatunek ( znaczy średnio urodne ) - 'Samobor'i 'Springtime'. Ta pierwsza jest niemal tak ekspansywna jak gatunek, siewki często powtarzają cechy rośliny matecznej. Odmiana 'Samobor' została znaleziona w lasach Chorwacji, niedaleko wioski Samobor. Oczywiście ( he, he ) roślinę odkryła i nasiona pozyskała Angielka, "szkółkarka" z  Kent. Jakoś dziwnie nie mogę znaleźć w miarę dobrych zdjęć tej odmiany, być może liście z "czarnymi" plamami są zbyt tego ten....... żałobne? A może mam po prostu pretensję o zbytnią jak na warunki Alcatrazu ekspansywność rośliny?

W każdym razie druga z uprawianych przeze mnie odmian, 'Springtime',  jakoś częściej włazi po obiektyw.  Siewka została znaleziona przez Pieta Oudlofa w 1999 roku, otrzymała piękną nazwę i z miejsca podbiła bodziszkujących. Moim zdaniem to jak do tej pory chyba najlepsza odmiana ozdobnego z liści bodziszka żałobnego. W dodatku sieje się umiarkowanie. czy na liście chciejstw mam jakieś następne bodziszki żałobne? Hym, gdyby to coś nowego miało urodne liście i było stabilnie wybarwione. Może skuszę się na odmianę 'Lisa', która ładnie rośnie w ogrodzie Basi, na pewno nie posadzę w Alcatrazie odmiany 'Variegata' ( nie lubię perwersów "rewersów" - co mi po odmianie wracającej do pierwotnej zieloności liści ). Odmiany o innych niż ma gatunek kwiatach jakoś mniej mnie kręcą. Bodziszki żałobne 'Album', 'Blue Shadow', 'Lily Lovell', 'Lavender Pinwheel' czy 'Raven'nie powodują u mnie przyspieszonego bicia serca. Co prawda bodziszki żałobne długo kwitną ale bezczelnie przyznaję że większe znaczenie dla mnie mają w ogrodzie ich liście. Chyba najszybciej skusiłabym się na odmianę 'Album', białe kwiaty zawsze mi się przydają w ogrodowych kompozycjach. Pięknolistne odmiany 'Rachel's Rhapsody' i 'Taff's Jester' są jak na razie niedostępne w polskich szkółkach, a sprowadzać bodziszka żałobnego za funciaki i ryzykować że to będzie cherlawiec jak w przypadku odmiany 'Margaret Wilson', czy wredniak rewersujący się jak  'Conny Broe' - no ten numer nie przejdzie!




Bodziszki żałobne dorastają do 70 cm wysokości, kwitną w maju i czerwcu ( u mnie pojawiają się kwiaty i w lipcu ), są mrozoodporne ( z odmianami różnie bywa, 'Samobor' przetrwał pamiętną zimę 2012  znacznie lepiej niż odmiana 'Springtime' ), na ogół zdrowe ( w bardzo wilgotne lata zdarzają się grzybki na liściach ). Znoszą z prawdziwą godnością niemal każdą glebę ogrodową i różnie oświetlone stanowiska. U mnie najładniej rosną w półcieniu, na dość lekkiej  glebie ale często podlewanej. Odmiany dzielimy w sierpniu. Siewki niby w dużym procencie powtarzają cechy rośliny matecznej, ale tylko rośliny z podziału gwarantują nam "brak niespodziewanek"

Viewing all 1486 articles
Browse latest View live