Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1498 articles
Browse latest View live

Skarby Wilanowa - bardzo subiektywny wybór

$
0
0
To nie jest przewodnik po Wilanowie, nie wyczytacie kto i kiedy co pobudował, złupił i do domu przywiózł, ewentualnie dokonał zakupu i mniej kontrowersyjnie Wilanów wzbogacił ( zresztą łupy  tureckie króla Jana III to są na Wawelu, a w ogóle to raczej Wilanów najbardziej "złupił" zbiory malarstwa Muzeum Narodowego, galeria na piętrze jest must -see ). To jest wpis o tym co mnie w zbiorach wilanowskich najbardziej urzekło i nieco fotek, które są na tyle dobrej jakości że można je było wkleić ( doświetlać lampą przy foceniu rzecz jasna nie można, więc  nie wszystkie rzeczy, które mi się podobały zostały na tyle "dobrze zdjęte", że ich fotki nadawały się do publikacji ). Będzie nieco o obrazach,  trochę o świetnej kolekcji porcelany, wystawie poświęconej używkom ( bardzo podobała nam się ta ekspozycja ) i o pięknych fragmentach okrutnych mebelków.

Dwie damy

Zacznę od "sztuki wyższej", czyli od malarstwa. Jeden z najpiękniejszych polskich XVI - wiecznych polskich portretów kobiecych ( no, ja go stawiam na równi z portretem gdańskiej mieszczki z Muzeum Narodowego w Gdańsku  ) - obraz przedstawiający Katarzynę  z Lubomirskich Ostrogską. Namalowany został przez nieznanego autora, najprawdopodobniej ze szkoły krakowskiej,  w 1597 roku. Przedstawia córkę Sebastiana Lubomirskiego, żupana krakowskiego, a od 1593 roku starosty sandomierskiego, sądeckiego i spiskiego. Dama ta w w roku w którym ją sportretowano poślubiła księcia Janusza Ostrogskiego, jedną z najbardziej "pożądanych partii" na polskim  magnackim rynku matrymonialnym, wdowca ( co prawda z dwójką dzieci, ale tych "mniej ważnych" czyli córek ), kasztelana krakowskiego, wojewody wołyńskiego, starosty wielu starostw i właściciela kilkudziesięciu miast na wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Katarzyna zmarła chyba dość młodo w roku 1611 ( nie znamy daty jej urodzenia, możemy tyko dywagować na podstawie portretu, że w roku 1597 była młodą osobą ). Umierając osierociła małego synka, który przeżył ją tylko o 7 lat . Właściwie niewiele wiadomo powszechnie o jej życiu, gdyby nie ten "wilanowski" portret Katarzyna odpłynęłaby  w zapomnienie, interesując od czasu do czasu  jakichś zapalonych  badaczy historii. Zaproszenie jej portretu do ekspozycji w Wilanowie przypisuje koligacjom rodzinnym ( he, he )  - tatuś był Lubomirski, mamusia Kasi z Branickich, a oba te rody były w przeszłości właścicielami Wilanowa. Portret jest solidnych rozmiarów ( 200 x 121,5 cm ), Katarzyna z Lubomierz Xiężna Ostrowska Kasztelanka Krakowska przedstawiona na nim, że tak to ujmę, wiernie, ze szczegółami. Twarz jak  na większości portretów sarmackich potraktowana "ostro", światłocień minimalny. Ten sposób traktowania modela, zaznaczanie najważniejszych cech charakterystycznych jego fizjonomii bliskie granicy karykatury, płaskie przedstawianie przestrzeni i wyeksponowanie statusu poprzez poświęcenie niemal całej uwagi strojowi modela  to wyróżniało polskie portrety w XVI i XVII wieku. Mam tu na myśli dzieła mistrzów nieznanych z imienia albo takich "ze szkół". Trafiały się i u nas tuzy malarstwa, ale raczej wiązałabym ich z kręgiem kultury niemieckiej a nie sarmackiej  ( o jednym z nich, Marcinie Koberze, będzie poniżej ). Na portrecie Ostrogskiej suknia czyni księżnę, twarz to maska ładnej dziewczyny, ale suknia - wow! Najmodniejszy fortugał sezonu, polowanie na niedźwiedzia  z psami i podejrzanymi puttami + fontanny haftowane na tkaninie ( sądzę że takiej z Italii, czyli styl włoski ) ważącej swoje. Do tego super - dodatki: pas, manele i to na głowie ( czepiec, bramka? - nawet nie wiem jak nazwać to "noszenie" ). Rękawy nader skromne ( czyżby giezełkowe ), ale kreza, kurzmantel i welonik nie zostawiają złudzeń - tyle dobra na sobie mogła mieć tylko osoba bardzo wysokiego stanu, he, he. Suknia w ogóle jest znacznie bardziej zagadkowa niż nam się zdaje, być może w jej wzorze są ukryte symbole dla nas już mało czytelne a odnoszące się do zamążpójścia portretowanej ( tralala,  psy to symbol wierności i tym podobne ptaszki pijące z fontanny ). W każdym razie obecne na sukni motywy winnej latorośli i dębu były tradycyjną ozdobą sukni ślubnych aż do XIX wieku. Za tezą związaną z symboliką ślubną przemawia też ten welon, związany w naszej obyczajowości z zawieraniem małżeństw lub z kobietami zamężnymi ( rańtuch ).


Drugi z portretów to dzieło tzw. znacznie wyższych lotów. Jego autor Marcin vel Martin Kober był pierwszym portrecistą z prawdziwego zdarzenia na polskim dworze królewskim. Cesarz Rudolf II docenił jego kunszt i z rzemieślnika stworzył artystę ( znaczy wyzwolił go z ograniczeń cechowych ). Annę Jagiellonkę portretował Kober dwukrotnie ( przypisuje mu się też obraz z 1576 roku przedstawiający Annę w stroju koronacyjnym ), po roku 1590, podczas drugiej bytności w Polsce. Anna była już wówczas wdową po św. pamięci Batorym, panią w wieku mocno zaawansowanym ( urodziła się w roku 1523 ), niestety nader żwawą i wtrącającą się do polityki ( uwielbiała politykę mimo braku politycznych zdolności ). W życiu sporo przeszła, choć właściwiej byłoby napisać że to życie po niej przeszło. Urodziła się jako ostatnie dziecko Bony Sforza di Aragona i Zygmunta Jagiellona zwanego Starym. Po mojemu to wdała się w tatusia, który właściwie niczym specjalnym się nie wyróżniał ( dłuuugi czas żył w cieniu królewskich braci i zajmował się Telniczanką, zamiast czymś bardziej przystającym członkowi jego rodu ). Szczęśliwie los obdarzył go tronem i podporami tego tronu, czyli gronem doświadczonych doradców i inteligentną drugą  żoną. Niestety dzieci nie wszystko odziedziczyły po inteligentniejszym z rodziców, potomstwo rozczarowało Bonę ( i nie tylko ją ). No Anusia to zdaje się rozczarowała "po całości". Bona nie miała jakoś serca do córek, niby inteligentna a nazbyt ufająca w polityczne uzdolnienia ich brata i niewidząca przyszłości poza męską częścią rodu ( głupio, bo taka Kaśka Jagiellonka wcale tempa nie była ). Sama była żywym przykładem tego czym może być eksport księżniczki ( z podrzędnej i "niepotrzebnej" awans na królową państwa z którym liczyli się Habsburgowie ), swoich córek w odpowiednim czasie nie wyeksportowała z korzyścią dla dynastii. Jedynie w 1556 roku wydano Zofię "do Brunszwiku", pozostałe dwie królewny nie zostały tak naprawdę "odpowiednio poślubione". Królowa Bona, pokłóciwszy się z synkiem o Barbarę Radziwiłłównę, zabrała kasę i inne skarby, wyjechała do Włoch, pozostawiając córki bez środków do życia i na łasce brata. Brat zajmował się głównie sobą i trzeba było zgody Zofii Brunszwickiej żeby Katarzyna Jagiellonka mogła poślubić Jana Wazę. Z Anusią było jeszcze gorzej - nie dało się jej upchnąć w żadne małżeństwo. Próby były - w gronie starających znalazł się palatyn Renu, Ryszard, a także dziewiętnastoletni za to ślepy na jedno oko i z tzw. tendencją do napojów wyskokowych, eks-biskup, brat króla Danii − Magnus. Najbliżej do zawarcia mariażu z Anną było księciu wirtemberskiemu Eberhardowi, ale ten o dwadzieścia lat młodszy od Anny kawaler wziął i wyzionął ducha.  Nie składało się. Dopiero po śmierci brata, panowie szlachta stwierdzili że mamy infantkę i dobrze byłoby korzystnie wydać za mąż polską królewnę. No i była ta nieszczęsna sprawa z Walezym, Anna nie miał w sobie nic z Elżbiety Tudor i bezrozumnie pozwoliła traktować się zarówno poddanym jak i "łoblubieńcowi" jak popychle, a jej rola w elekcji francuskiego kandydata naraziła ją na śmieszność po jego ucieczce z Polski ( na rozkaz Anny liczącej na małżeństwo z kochającym inaczej Francuzikiem, szlachta mazowiecka opowiedziała się za Walezjuszem ). Szczęśliwie udało się jej z tej chryi z Walezym wyjść obronną ręką ( czyli bez wycieczki za klasztorną furtę ), głównie dlatego że bano się w Polsce panowania Habsburgów. Postanowiono że Anna zostanie drugim po Jadwidze Andegaweńskiej królem Polski ( królem, nie królową ) i w nagrodę za bycie dziedziczką chwały dynastii Jagiellonów dostanie męża. Padło na Stefana Batorego, księcia siedmiogrodzkiego. Wybranek pochodził z kraju niemal równie tolerancyjnego dla innowierców, jak XVI - wieczna Polska. Sam Batory ponoć charakteru ugodowego ale Anusi w fazie klimakterycznej nie zdzierżył, ożenił się ale po ślubie mniej straszna była mu wojna z Moskalem niż pożycie z Anusią. Przebąkiwano nawet o rozwodzie ale Batory to był facet rozsądny - korona tak, Anusia tak, z tym ze daleko. No i wylądowała Anna po raz drugi na Mazowszu ( pierwszy raz to wylądowała z mamusią, w ramach protestu przeciwko bratowej ) i popadała w dewocję i niemal chorobliwą zrzędliwość. Kiedy owdowiała całe swoje siły i autorytet królewski poświęciła dla sprawy Jagiellonów po kądzieli, "ukochany synaczek Zysio" tron polski zawdzięczał cioteczce wspieranej przez Jana Zamoyskiego. Oczywiście usiłowała wleźć potem Zysiowi na głowę, ale siostrzeniec wzorem innych facetów w jej życiu, dał ostry odpór. Anna zadowolić się musiała odgrywaniem roli ciotki i babki dla dzieci Zygmunta III, zresztą robiła to całkiem nieźle. Zmarło się Annie Jagiellonce w roku 1596. Na portrecie Kobera z Wilanowa Anna przedstawiona jest w stroju wdowim, z białym rańtuchem na tzw. podwice. W przeciwieństwie do portretu Ostrogskiej strój nie mówi nam wiele o modelu, za to wizerunek twarzy niemal wszystko. Ropuszo urodna twarz Anny, wówczas około siedemdziesięcioletniej, to świetny portret psychologiczny. W przeciwieństwie do "doskonałych rąk" ( już widzę takie u siedemdziesięciolatki, he, he ), twarz potraktowano bardzo realistycznie, modelowana światłocieniem jest nie tylko "maską" władcy - to po prostu stara kobieta o nie najłatwiejszym charakterze,    u kresu swego życia. Te wszystkie krzyżyki i medaliki złote o symbolice znanej tylko historykom sztuki, korona  królewska w zasięgu wzroku, herby i dumnie wyglądające napisy informujące kto zacz - wszystko blednie przy twarzy Anny. Obraz z Wilanowa jest prawdopodobnie tzw. wersją warsztatową wcześniejszego portretu znajdującego się na Wawelu. Wersja wilanowska powstała najprawdopodobniej w 1596 roku.

Wdzięk starej porcelany

Czar porcelanowych figurynek nie jest dziś "ostatnim krzykiem designu". Drezna czy tam inne Wiednie z XVIII wieku to raczej lokata kapitału a nie coś czym człowiek cieszy oczy. Ale ja mam "limfatyczne gusta" ( cokolwiek to znaczy, bo ta obelga młodopolska jest dla mnie mocno enigmatyczna ) i stara porcelana po prostu mi się podoba, szczególnie ta  zwana biskwitową. Ta nazwa nie pochodzi od  biskwitów czyli biszkopcików a właściwie od biszkoptowych sucharków, zwanych u nas dawniej zwyczajnie herbatnikami. Szkoda bardzo, bo porcelana biszkoptowa brzmi pięknie i bardzo łasuchowo. Nazwa wzięła się od podwójnego wypalania masy porcelanowej ( z łacińskiego bis coctus - pieczony dwa razy ).  Żeby było śmieszniej dla historyka sztuki i technologa ceramiki określenie porcelana biskwitowa oznacza zupełnie co innego. Dla tego drugiego słowo biskwit oznacza wyroby ceramiczne "wstępnie wypalone", które są przesiąkliwe dla wody i żeby można było z nich korzystać konieczne jest ponowne wypalenie po uprzednim pokryciu ich powierzchni szkliwem czyli powłoką o niskiej temperaturze topnienia ( jeżeli temperatura drugiego wypalenia jest wyższa niż temperatura wypalania biskwitowego otrzymujemy prawdziwą porcelanę, jeżeli niższa to fajanse i majoliki ). Dla historyka sztuki porcelana biskwitowa to nieszkliwione, wypalone jednokrotnie, ale całkowicie spieczone wyroby. I o takiej porcelanie biskwitowej w ujęciu historycznym a nie technologicznym będzie tu mowa. Figurki z kolekcji wilanowskiej to tzw. porcelana twarda, z zawartością 40-60% kaolinu, 20-40% kwarcu i 20-30% skalenia. To taka mocno szlachetna wersja ceramiki nieszkliwionej. Figurki wykonywano w następujący sposób - opracowywane były fragmenty tych małych rzeźb, najpierw popularna była technika wgniatania plastycznej masy do form, nieco później zastąpiono ją techniką odlewu, następnie rzeźby były wypalane w temperaturze 1280 – 1320 st.C. Porcelana wypalona w takiej temperaturze  odznacza się dużą wytrzymałością i odpornością na oddziaływanie czynników chemicznych, jest również bardzo mało nasiąkliwa.

Te najbardziej do mnie przemawiające małe rzeźby powstały w XVIII wieku, czyli w złotym wieku dla porcelany, na który przypada największy rozkwit porcelanowej sztuki w Europie. Rzeźbki wilanowskie pochodzą w większości z manufaktury miśnieńskiej, ponadto z wiedeńskiej, berlińskiej i paryskiej. Produkowano je na ogół w większej liczbie egzemplarzy, ale z powodu kruchości materiału mało co dotrwało do naszych czasów. Porcelanę biskwitową w postaci drobnych dekoracji plastycznych wykonano prawdopodobnie po raz pierwszy w Europie w formowni Vincrnnes około 1750r, gdy jej dyrektorem był niejaki pan Bachelier. Manufaktura z Sevres przejęła formownię w Vincennes, razem z recepturą na porcelanę biskwitową. Udoskonalono proces technologiczny i porcelana biskwitowa zaczęła podbijać Europę. Spodobała się, "trafiła w swój czas" - odkopano właśnie rzymskie miasta pod Wezuwiuszem, klasyczne rzeźby pozbawione koloru zaczęły być na topie, coraz więcej antykizujących elementów zaczęło się wkradać do sztuk pięknych. Przypominająca marmury porcelanowa masa to było właśnie to,  czego potrzeba było do dekorowania wnętrz. Francuskie doświadczenia przydały się w kolebce europejskiej porcelany czyli w Miśni ( Meisen ), od 1760 roku czyli od czasu przybycia do manufaktury w Miśni Chrystiana Gotlieba Bergera datuje się w miśnienskiej manufakturze "okres biskwitowy" ( oczywiście taki  jaki ma na myśli historyk sztuki, a nie technolog ). Produkcja porcelany biskwitowej była rozwijana w Miśni do 1780r, gdy zdecydowano o naśladowaniu wyrobów angielskiej manufaktury Wedgwooda. Wyroby miśnieńskie z tego czasu są  tak doskonałe jak porcelana z najważniejszego dla rozwoju ceramiki biskwitowej ośrodka, jakim była wówczas manufaktura w Sevres ( powstała w 1772r ). W Sevres zatrudniano najlepszych malarzy, rzeźbiarzy i technologów pracujących pod kierunkiem J. Bacheliera oraz "prawdziwego" rzeźbiarza ( znaczy i dłutem pracował ) Falconeta. Załoga miśnieńska czyli artyści którzy wznieśli się na poziom równy Francuzom to Kändler, Aciers, Schönheit Jean TroyLune-Ville, a także tacy mistrzowie jak Jüchtzer, Matthäi i Johan Daniel Schöne. Te nazwiska w "świecie porcelany" czyli na porcelanowym rynku antykwarycznym to "Rembranty i Leonardy". Wykonywane w Sevres w porcelanie biskwitowej wyroby naśladujące klasyczne rzeźby, popiersia i medaliony są pełne francuskiego wdzięku. W swojej plastyce, w stylu i białokremowej przeświecalnej masie dość mocno różnią się od szkliwionych i nieszkliwionych figurek miśnieńskich ( szczególnie tych autorstwa Kändlera ). Biskwitowa porcelana miśnieńska jest bardziej w duchu niemieckiego roccoco, więcej w niej życia niż wysublimowanej elegancji charakterystycznej dla wyrobów z Sevres. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie, pragnienie posiadania najnowszego porcelanowego "krzyku mody" spowodowało że w "technice biskwitowej" zaczęli pracować nie tylko wybitni twórcy. Okres wysokiego kunsztu artystycznego w Miśni, jak również w Sevres kończy się, gdy na rynku pojawiają się produkowane masowo wyroby z manufaktur w Wiedniu, Petersburgu czy Berlinie oraz wielu innych, które tworzyły tanie wyroby dla odbiorcy o tzw. mniejszym guście. Kolekcja wilanowska porcelany biskwitowej to największy tego rodzaju zbiór w Polsce, zgromadzony w większości przez Stanisława Kostkę Potockiego, twórcę Muzeum Wilanowskiego i jego syna, Aleksandra.


Czas na używki

XVIII wiek to czas triumfalnego pochodu przez europejskie salony tzw. używek, czyli czegoś co konieczne do życia nie jest ale bardzo to życie umila. To właśnie wtedy karierę robią napoje takie jak kawa, herbata czy czekolada, a tytoń w formie tabaki jest niezbędny dżentelmenom ( a bywa że i damom ). Na fotce obok jest widoczna chyba najładniejsza "czekoladziarka"  - chocolatière - jaką widziałam ( moim zdaniem rzecz jasna ). To piękny dzbanuszek z okresu tzw. wczesnej Miśni ( powstał koło 1740 roku ).Ten specyficzny dzbanek, z poziomą rączkę zamocowaną pod kątem prostym w stosunku do dziobka, wywodzi się z Francji. Pośrodku pokrywki znajduje się otwór, który służył do wprowadzania do wnętrza dzbanka mątewki umożliwiającej zamieszanie lub spienienie czekolady. Wilanowski dzbanuszek zamykany jest ruchomą przysłoną – gałązką kwiatową z brązu złoconego. Dekoracja dzbanuszka - miodzio. Purpurowo - śliwkowa,  malowana naszkliwnie purpurą manganu, monochromatyczna opowiastka o wiejskim życiu, stworzona przez malarza o wielkim talencie i mistrzowskim wyczuciu tworzywa. Nawet Mamelon która ma dreszcze i obrzydzeniową telepkę na sam dźwięk słowa Miśnia, przyznała że dzbanuszek jest przepiękny. Rączka dzbanka wykonana z gruszy, żadne tam kości słoniowe czy inne szlachetności - wiejski motyw krajobrazowy i proste tworzywo  rączki, ( bejcowane na czarno drewno )  jak  najbardziej do siebie pasują. Do tego wszystkiego tuż obok czajniczek z podgrzewaczem, właściwie to nie czajniczek tyko czajniunio. Tzw. "srebełko" repusowane z XVIII wieku, uroczy jak tylko potrafią być urocze czajniczki srebrne z około połowy tego stulecia. Czajniczki, imbryczki, dzbanki kawowe, czekoladziarki, srebrne i szklane herbatnice ( czyli pudełka i słoje  na herbatę ), tabakierki - wszystkie te akcesoria niezbędne przy posiadaniu i używaniu nowych dla Europejczyków "umilaczy" pojawiły się w szerszym użyciu w XVIII wieku. Niektóre z nich przetrwały wieki zachowując swoją  funkcję ( herbata z imbryka smakuje i dziś lepiej niż maczanka z torebki ), inne są wykonywane z tworzyw znacznie mniej szlachetnych ( choć ja wielkim sentymentem darzę te blaszankowe opakowania herbat czy kakao ), jeszcze inne zamieniły się w "przedmioty antykwaryczne" ( kto dziś nosi tabakierki?! ).

Teraz trochę o samych używkach - przede wszystkim były egzotyczne, drogie i elitarne. Znaczy spełniały wszystkie warunki pozwalające zrobić karierę, he, he. Ludzie zawsze pożądają rzeczy dostępnych tylko niewielkiej grupie będącej na świeczniku. Używki "bywałe na salonach" w XVIII wieku przeszły klasyczną drogę od lekarstwa do "działu rozrywkowego" ( coś jak heroina, która miała być lekarstwem na nałóg morfinowy, he, he ). Piszę tu o rozrywce bo ich rola zdecydowanie wykraczała poza proste pojenie organizmu cieczą. Te wszystkie salonowe bywania kręciły się wokół czekolad,  kaw i herbat. To co rozpoczęło się w drugiej połowie XVIII wieku, wiek później przekształciło się niemal w instytucję. Herbatka salonowa pokutuje do dziś w nieco zmodyfikowanej wersji w angielskiej upper middle class. Ha, zaczęło się niewinnie! "Kawie mocz pędzi macicę czyści, wiatry wyprowadza, puchlinę i kolere, spędza, krew naprawuje. Płuca, oczy uszy zęby i inne członki leczy. Katar, podagrę, szkorbut, kamień oddala i ciężarnym pomoc daje.". O czekoladzie - "jest to napój wzmacniający odporność i zwalczający zmęczenie. Filiżanka tego cennego płynu sprawia, że można maszerować przez cały dzień bez jedzenia." W XVIII wiecznej Polsce chyba największą furorę zrobiła kawa ( w drugiej połowie XVIII wieku w Rzeczypospolitej sprzedawano rocznie około 19 ton herbaty, a kawy aż 470 ton ), tak przynajmniej wygląda po lekturze Kitowicza. "Gdy zaś nastała kawa i rozeszła się po wszystkich domach pańskich, szlachty majętniejszej i bogatszych mieszczan, dawano ją najprzód z rana z mlekiem i cukrem, po której pijano wódkę, a herbatę, jako sprawującą suchoty i oziębiającą żołądek, w cale zarzucono; policzono ją w liczbę lekarstw przeciw gorączce i do wypłukania gada po ejekcjach, mianowicie z gwałtownego pijaństwa pochodzących. Po każdym także stole dawano gościom kawę, jednym z mlekiem, drugim bez mleka. Tym trunkiem najulubieńszym raczyły się kobiety najwięcej, tak z rana, jako też po obiedzie i po wieczerzy, osobliwie gdy w kompanii jakiej albo podczas tańców długo w noc dosiadywały. Kto z mężczyzn chciał uniknąć wina, wstawszy od stołu, miał się do kawy; było to albowiem na kształt przywileju zdrowia, że kto pił kawę, nie mógł być oprymowany winem. Ale ten przywilej nie służył dłużej jak do dwóch godzin; dobre i to, osobliwie, gdy złym winem pojono". Z czasem kawa się nawet spospolitowała. Już nie tylko damy takie jak te z podwójnego portretu ( czyli Izabela i Aleksandra Potockie ) popijały kawę.


Ksiądz Jędrzej donosił: "Kawa od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa, podniosły się po miastach kafenhauzy; szewcy, krawcy, przekupnie, przekupki, tragarze i najostatniejszy motłoch udał się do kawy. Nie była już wtenczas droga: za sześć groszy miedzianych dostał filiżanki kawy z mlekiem i cukrem, lecz też taka była i kawa: łut kawy dla zapachu, cztery luty pszenicy palonej, trocha faryny cukrowej, łyżka mleka roztworzonego wodą-smakowało to jednak prostactwu, nie znającemu smaku czystej kawy, dobrze sporządzonej. A nawet i po domach małych albo skąpych robili sobie taką kawę przymięszując do niej przez połowę pszenicy lub grochu palonego, bo koniecznie chciało się kawy, już to że bez niej dom byłby poczytany za prostacki i sknerski, już że kawa wciąga ludzi w nałóg tak jak gorzałka albo tabaka, że się bez niej obejść nie może, kto się w nią włoży, tak dalece, że woli niejeden, a jeszcze bardziej niejedna, obejść się bez chleba niżeli bez kawy." Na czas herbaty trzeba było poczekać aż........ do rozbiorów. Herbata pita była bowiem namiętnie tam gdzie sięgała "kultura samowara". Pięknie formowany przez Kändlera Chińczyk z Miśni zaczął pasować do herbacianych spotkanek gdzieś tak w latach trzydziestych XIX wieku, niemal całe stulecie po  powstaniu w miśnieńskiej manufakturze. Jednak dopiero w połowie stulecia herbata weszła na stałe do polskiego spisu ulubionych napojów. Przyczyn było kilka - otwarcie się Rosji na handel z Chinami, rozwój "samowarnictwa" ( w Warszawie samowary wytwarzała fabryka Norblina ), znaczący spadek cen cukru ( Polacy pokochali słodzoną herbatę ). Pijano ją różnie - na wzór rosyjski ze cienkościennych szklanek, z konfiturami, lub sączoną przez kostkę cukru ( ponoć tak najlepiej smakował napar z gatunku zwanego "carskie rzęsy" ), w domach arystokratycznych zaczęto ją podawać na angielską modłę, z mlekiem bądź śmietanką. Jednak to nie herbata ani nawet fałszowana palonym zbożem kawa najbardziej oberwała od historii. Biedna czekolada została zdegradowana do rangi  napoju dla dzieci. Co za upadek! Wszystko przez Ovomaltine i inne ersatze. A prawdziwa czekolada to przecież bajka a nie napój. No i na pewno nie bardzo dla dzieci ( bez  zacukrzenia napoju do niemożliwości dzieciaki prawdziwej czekolady nie przełkną )

Pietra dura

Nie przepadam za typem mebelka zwanym kabinetem, za dużo szczęścia jak na mnie. Kabinet to taki rodzaj szafy z wieloma szufladkami i otwieranym pulpitem, czyli małym biurkiem ( czasem na widok tego meblowego kombajnu, prekursora siermiężnych meblościanek mojego dzieciństwa mam ochotę zacytować Szalonego Kapelusznika od obłąkanej herbatki - "Co wspólnego ma kruk z sekretarzykiem" ) . Przy niektórych okazach zamiast czuć szacunek dla maestrii tworzących go artystów ( nie wiadomo dlaczego zwanych rzemieślnikami ) i dyskretnej patyny historii, ja czuję dreszcz przerażenia. Pewnie dlatego że apogeum "kabinetnictwa" to czasy manieryzmu i baroku, horror vacui w pełnej krasie. Jednak nawet w ohydnych dla     mnie kabinetach można znaleźć coś na czym przyjemnie jest zawiesić oko. Piękne fragmenty wykonane w technice pietra dura spowodowały że wcale nie chciało mi się szybko odchodzić od przerażających mebelków. Pietra dura ( czyli z włoska "twardy kamień" ) to technika zdobienia powierzchni odpowiednio dopasowanymi kawałkami kamieni, pochodząca z renesansowych Włoch, konkretnie to z Florencji. W odróżnieniu od klasycznych mozaik układanych z różnobarwnych kostek lub pręcików, w technice pietra dura stosuje się ściśle dopasowywane do siebie kawałki ( kształtki ) kamienia odpowiadające większym fragmentom kompozycji. Układano je stosując spoiwo mastyksowe a następnie polerowano do połysku, uzyskując bardzo trwałą i odporną na działanie czynników zewnętrznych powierzchnię. Wszelkie przebarwienia, zmianę waloru, żyłkowania które występowały na kształtkach traktowano jako dodatkowy środek służący uczynieniu kompozycji bardziej plastyczną ( możliwość oddania światłocienia lub przy użyciu pewnych kamieni możliwość oddania unerwienia roślin ).

Jak wygląda praca nad układaniem "mozaiki florenckiej" ( tak też czasem nazywana tę technikę zdobienia ) możecie zobaczyć  tutaj. Jak widać pracka z tych wymagających benedyktyńskiej cierpliwości. Kabinet z którego "wyfragmentowałam" ujęcia zdobień pietra dura ( to zdjątko     obok i poniżej  ) to prawdziwy florencki, późnobarokowy klejnocik. Stoi toto w Antykamerze Króla, pomieszczeniu dość ciemnym ( obicia ścian równie ciemne jak cenne, plafon "Zima" zdobiący sufit też pomieszczenia nie rozjaśnia ) wśród innych meblowych "drogoceństw". Wokół wszystkiego dobrego aż nadto, a sam mebelek z tych najokrutniejszych -  srebełko, marmury, szylkrety i złocenia. Cud że nie gra, nie stepuje i wierszyków nie recytuje. Pełna zgroza! Znaczy prawdziwy zabytek wysokiej klasy, he, he. A jednak kamienne układanki  przeurocze, krajobrazy i mała żywina chwytają za serducho, są po prostu piękne. Nawet to barokowe nagromadzenie "ozdób wszelakich" nie jest w stanie zniweczyć odbioru poszczególnych fragmentów "okrutnego kabineciku". No i ta sekretarzykowa pietra dura jest naprawdę wysokiej klasy, nieszablonowa szczególnie w "partii krajobrazowej". Malutkie plakietki ze zwierzątkami zachwycają z kolei doborem tworzywa kamiennego, z którego je wykonano. Eh, jedna taka plakietka mogłaby "zrobić" cały mebelek! Niestety  to wiek XVII "barok do zarzygania", nie ma zmiłuj czyli trzeba przyjąć pietra dura z całym dobrodziejstwem dołączonego doń  "dobra" ( między innymi z paskudnymi rzeźbami ). Szczęśliwie kabinety bywały i nieco bardziej skromne, szczególnie te późniejsze, przekształcające się z czasem w sekretarze i sekretarzyki. Także te produkowane dla mniej zamożnych odbiorców "nie waliły" tak "po oczach". Nie pamiętam w którym pomieszczeniu natknęłam się na w miarę ascetyczny mebelek, ozdobiony pietra dura z sową. nawet gdybym go "nie cyknęła" to i tak zapamiętałabym tę kamienną układankę. Niezbyt realistyczna za to pełna wdzięku. No cóż, pietra dura ponoć i dostępna dla "zwykłego człowieka", znaczy takiego przy niewielkiej kasie. Technika ta była namiętnie wykorzystywana w tzw. pamiątkarstwie. Czasem można dostać jakąś szkatułkę lub broszkę ozdobioną tą techniką. Oczywiście nie jest to nic wysokich lotów, bo produkcja masowa. No cóż, jest jak z tą kawą dla pospólstwa - trochę czegoś prawdziwego i znacznie więcej udającego prawdziwe.


Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - przepisy prawie nie do zrealizowania czyli opowieść o rzeczach nieistniejących

$
0
0

Niemal każde pokolenie ma poczucie że prawdziwa sztuka kulinarna odejdzie wraz z nim ( "Młodzi to  , Panie tego ten, tylko  ersatze" ). Z "wielkim" kucharzeniem  jest jednak tak jak z "wielką" sztuką filmową - szybko się starzeje! Szanse na przetrwanie mają przepisy najprostsze, dość powszechnie stosowane.   Czytanie starych  książek kucharskich jest ciekawe dla historyka, dla  kucharza  już trochę mniej. Ja nie jestem profesjonalistą w żadnej z tych dziedzin i  może dlatego  taka lektura ma dla mnie  coś z czytania poezji.
Te wszystkie piękne neologizmy typu życiany ( tak w latach dwudziestych ubiegłego wieku jedno z czasopism  usiłowało spolszczyć nazwę witaminy  ), zabójcze w odbiorze porównania ( "stopiony jak  lawa" o karmelu ) czy cały nieodgadniony dla mnie obszar "Co poeta miał na myśli?" - no wierszoklectwo! Plus  do tego archaiczny język z odjechaną już ortografią i  otoczka socjologiczna ( odpowiednie wytresowanie służby ). Lekturka w sam raz na  wieczór.
Pastiła czyli rosyjska uciecha z jabłek. Drzewiej  w czasach przedlodówkowych, suszone dżemiki bądź "serki z owoców", jak je nazywano, były dość popularne. Pastiła nie była jedyna, z moreli na  Bliskim Wschodzie  wytwarzano amardine a w Albionie  wypracowali "masło porzeczkowe" . Teraz polski przepis z wczesnych lat trzydziestych XX wieku, bardzo zamierzchłej przeszłości, w której  prawie we wszystkich gospodarstwach  domowych za lodówkę robiła najchłodniejsza część spiżarni albo....studnia.

"Pastiła z jabłek. Na pastiłę trzeba wybierać jabłka takie, które po upieczeniu będą miały masę białą lub różową – w ogóle jabłka niezbyt dojrzałe. Upieczone w piecu, jeszcze ciepłe jabłka przetrzeć przez gęste sito. Masę przetartą zmierzyć szklanką i brać na dwie szklanki masy 1 szklankę cukru i 2–3 białka. Ubijać wszystko dobrze, aż masa stanie się białą. Rozlać ją do przygotowanych papierowych pudełek, ułożyć na blachy i wsunąć do dobrze ciepłego pieca dla obsuszenia. Wyjąwszy z pieca, zdjąć papier, a gdyby źle odchodził, postawić z papierem w śpiżarni na 2–3 dni, póki papier nie odwilgnie. Później już bez papieru obsuszyć jeszcze raz w piecu." Takie pastiły można było uskuteczniać i z innyh owoców, ja w sieci znalazłam jeszcze przepisy na malinową i borówkową. Ponoć można było je przechowywać dość długo w chłodnej spiżarni "w blaszanych pudłach, ale lepiej pokroiwszy na kawałki drobne, mączką cukrową obtoczyć i w słoju szklanym zamknąć". Eh, gdzie ta chłodna spiżarnia  mojej babci! Mój kącik gospodarczy czyli tzw. pralnia chyba by dobrze pastile nie robił. Szkoda bo ten znany od XIV wieku smakołyk wart jest upowszechnienia. Szczególnie kiedy cukier zastępujemy miodem ( i nie traktujemy miodu rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem w celu "stępienia miodowej woni, nie przez wszystkich lubianej" ). Najlepsze jabłuszka na pastiłę to antonówki, z bardzo starej odmiany jabłoni pochodzącej podobnie jak pastiła z Rosji ( a konkretnie to z guberni kurskiej ). He, he, jakby Dżizaasa do zrobienia pastiły przekonać, to kto wie czy kijowskiej bałabuchy i śliwek suszonych na "rożenkach słomianych" by nie wykonała.

W zeszłym roku skarżyłam się na okrutną hegemonię kulinarną dyni. Dżizaas szalała z CucurbitąSzaleństwa kulinarne Dżizaasa - Cucurbita wszechobecna  ). Znalazłam jednak potwierdzenie autorytetów kulinarnych ( Maria Śleżańska w 1881 roku ) że dynia jest trochę nie tego, he, he. "Dynia jest wprawdzie bardzo pospolitą jarzyną, którą jada u nas przeważnie lud wiejski, lub nawet dają bydłu....". Wiedziałam! Jednak pastiła z dyni może byłaby znośna, a Dżizaas zauroczona warzywkiem bardziej skłonna do wykonania podsuszanej marmoladki. Jakby tak jeszcze dyniową marmoladkę korzennie doprawić i niewielką ilość bakalii ( znaczy około 10% na masę owocowo - białkową ) dodać to byłoby nawet więcej niż znośnie. Chyba znalazłam sposób na polubienie przeze mnie Cucurbity. Zdaje się ze w zeszłym roku przy okazji wpisu o panoszeniu się w naszej kuchni dyni, były jakieś komenty o zdrówku. Otóż ja właśnie doszłam do wniosku że wyraźnie słabuję i dynia w zasadzie powinna mnie postawić na nogi. Oczywiście tylko dynia należycie spastilona. Najlepiej z imbirem ( mogą być nawet kawałeczki rozdrobnione kandyzowanego imbirku ) i z blanszowanymi  i podsuszonymi w piekarniku połówkami migdałów. Tak, taka dynia jest nieodzowna "na stanie" w "każdej  apteczce, którą dobra gospodyni ku wygodzie swojej, a nawet i służby urządzić winna". Nie tylko sokiem malinowym i powidełkami z owoców róży należy się leczyć!

Dobra, przechodzimy do rzeczy mniej kontrowersyjnych ( z trudem wielkim stłumiłam chęć przedstawienia potrawy  zwanej szalet - rodzaju szarlotki wymyślonej przez żydowskie gospodynie, a także pierogów z pomarańczami i zupy czekoladowej ). Postanowiłam ponarzekać na "nie takie truskawki". Jak się okazuje nie ja pierwsza - oto narzekania niejakiej Pani Elżbiety, redaktorki działu kulinarnego pisma "Bluszcz" ( czasy II Rzeczypospolitej ) - "Zginęły też zupełnie truskawki ananasowe, te aromatyczne, drobne, amarantowe i popielatym odcieniem, truskawki naszych prababek. Były one mniej pokaźne od obecnych „Charpless'ów”, „Queen Victoria” i innych, ale znacznie słodsze i aromatyczniejsze." No ta ja się pytam, gdzie są do cholery truskawki murzynki? Jedyne właściwe truskawki na prawdziwy dżem ( Pani Elżbieta napisałaby jam). Teraz dżemy truskawkowe nie są już tak aromatyczne, a współczesne odmiany truskawek deserowych ( czyli takich mniej nadających się na przetwory a bardziej na szybki zechlunek ) w ogóle nie różnią się smakiem ( tylko stopniem bezpłciowości ). Czyżbyśmy z  Panią Elżbietą cierpiały na postępujący z wiekiem zanik kubków smakowych?! Ah, gdzie te truskawki mojej młodości?! - to raczej jednak nie to, zdarza mi się bowiem dorwać truskawki smaczne jak te z mojego dzieciństwa. Prawie zawsze są to truskawki od baby albo dziada, czyli kogoś kto uprawia  truskawki w ogrodzie a nie na polu. Z takimi prawdziwymi truskawkami można nawet urządzić elegancki podwieczorek wg. wytycznych Pani Elżbiety. "W czasie letnim na przyjęcia popołudniowe najwłaściwiej jest podawać zimny podwieczorek. Kawa biała dobrze w lodzie zastudzona, czereśnie, poziomki, truskawki i maliny, do nich zimna surowa śmietanka lub śmietana kwaśna w małych garnuszkach, cukier miałki koniecznie osiany na kryształowych miseczkach, lody, lemonjada. lub lekki kruszon – drobne ciasteczka, domowa babka, tort, a dla młodych taca eleganckich a smacznych kanapek stanowić będą bardzo elegancki i solidny podwieczorek.
Nakrywa się stół serwetą haftowaną lub mereżkowaną – w braku takiej, gładką, białą – serwetki koniecznie małe, talerzyki deserowe przy każdem nakryciu – oprócz nich w zapasie na gromadkach szklane spodeczki do lodów i owoców – ciasta i drobne ciasteczka na kryształowych talerzach – owoce na kloszach i salaterkach. Między talerzykami kwiaty poukładane na obrusie pęczkami i gałązkami, koniecznie jednej barwy i gatunku, stanowić będą śliczną całość." Pięknie, ale dosyć tego dobrego, przechodzimy do przepisów wykopaliskowych, normalnie archeologia kulinarna.

Sto i jeden pomysłów na wykorzystanie tataraku zwanego inaczej ajerem. Dziś tatarak  tylko smętnie porasta wilgocizny, dawniej był rośliną użytkową pełnym .....  kłączem?  liściem? . "Ajerówką lub kalmusówką zowie się wódka na tatarak nalewana. Z korzonków ajeru robiły babki nasze konfitury, smażąc je w miodzie lub cukrze i przechowując w apteczkach domowych na przekąskę po wódce dla mężczyzn. W Zielone Świątki lud przystraja tatarakiem w mieszkaniach swoich okna i kominy, oraz potrząsa podłogi i ziemię przed chatą, co miłą woń przynosi. Na Boże Ciało, jak dziś kwiatami, wysypywano dawniej drogę procesyi do czterech ołtarzy tatarakiem." - tak pisał Zygmunt Gloger. Zwróćcie uwagę że już w jego czasach kulinaria z ajeru to była zamierzchła przeszłość ( babkowa ). Dziś używanie tataraku w przemyśle spożywczym jest w niektórych krajach zakazane. Sprawa wzięła  się z Indii, w których uprawia się  tatarak zawierający  duże ilości kancerogennego azarenu. Odmiany tataraku z Syberii czy Japonii z których  uzyskuje się olejek eteryczny zawierają tej substancji znacznie  mniej ( do 40% podczas gdy indyjski typ 75% ). Europejski genotyp tataraku ma jeszcze niższą zawartość azarenu w olejku eterycznym  bo około13%, a amerykańskie tataraki nie zawierają go niemal zupełnie ( i dlatego w USA używanie tataraku jako  surowca kulinarnego jest starannie zakazane, he, he ). Oczywiście że indyjski tatarak  'Jammu' jest najsmaczniejszy, jak coś jest dobre to albo tuczy albo inaczej szkodzi, he, he. Na szczęście nasz tatarak bardziej bezpieczny i jak ktoś bardzo chce spróbować konfitury w starym stylu to zawsze może sięgnąć  do poniższego przepisu.

"W maju nakopać korzeni ajerowych, opłókać z błota i namoczyć w czystej wodzie na dni kilka wodę codzień odmieniając. Potem ajer z wierzchu nożem ostrugać i tak oczyszczony znowu w świeżej wodzie wymoczyć przez dobę. Wtenczas gotować ajer w dużem naczyniu żeby wody było sporo, i wodę tę odmienić na czystą można. Ugotowany do miękkości, wrzucić do wody z lodem i wymoczyć jeszcze w niej ajer. Wtedy krajać go na podłużne kawałki i ułożone płasko na płótnie drugim kawałkiem płótna przykryć i wałkiem mocno wycisnąć żeby ajer pozbył się wilgoci. Odważyć na funt tak przygotowanego ajeru półtora funta cukru zrobić ulep nie gęsty, i ostudzonym zalać ajer. Na drugi dzień smażyć w tym samym ulepię dodawszy resztę odważonego cukru, powoli, często odstawując i mieszając ostrożnie łopatką. Jak ulep zagęstnieje kłaść ajer na półmisku i suszyć cukrem osypany na powietrzu. Syrop powinien zacząć cukrować się w smażeniu. Można cukru brać i dwa funty na funt ajeru."

Może i dobrze że te uciechy kulinarne to taka pieśń przeszłości. Obrazy Fernando Botero ilustrujące dzisiejszy wpis porażają  urodą. Często porażają urodą przez tłuste U.

Pretendentka czyli irys TB mający szanse na zostanie odmianą

$
0
0
Ten irys  od początku był niespodziankowy.  Pierwsze kwiaty jakie pokazała siewka nie wywołały u Roberta zachwytu. Ot, falowanie w miarę, budowa kwiatu ujdzie, takie sobie wybarwienie. Dopiero drugie kwitnienie okazało się tym właściwym. Mnie fotka z drugiego kwitnienia podobała się tak, że postanowiłam powiercić  Robertowi dziurę w brzuchu. Robert tradycyjnie się nieco wzbraniał ( siewki to on sobie lubi sam poobserwować zanim opuszczą leśniczówkę i otrzymają znak jakości "Tatuś się was nie wstydzi", he, he  ), ale kropelki przynudzania skruszyły skałę oporu. Irys przyjechał w zeszłym sezonie i sieweczka od razu, już w pierwszym sezonie, pokazała na co ją stać. Przede wszystkim to piękna kombinacja kolorów. Na kopułce delikatny ale ciepły róż, z lekkim morelowym wykończeniem płatków i białawym, uroczym prześwitem gdzieś na wysokości 2/3 płatka. Wnętrze kopułki - klękajcie narody, solidna morela, dolne płatki z  beżowo - morelowym haftem to rozbielony róż o wrzosowo - lawendowym odcieniu, "nabierający koloru" bliżej brzegów płatka. Na brzegu dolnych płatków ledwie widoczne a jednak "robiące" te dolne płatki wykończenie  - jasno morelowa mini obwódka, z tendencją do pikotki ( tak określiła to Ciotka Elka - pikotka to wg. niej fryzowanie zakończeń płatków ). Bardzo subtelny, delikatny irys, jednak o dość mocnej substancji ( znaczy kwiat długo się utrzymywał ). Dodatkową cechą na plus na jest to że starzenie się kwiatów tego irysa jest z tych jakie lubię - kolor się rozwija a nie tylko blaknie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to że ten irys będzie się dobrze rozrastał, kłącza ładnie przybyło, chorób nie zaobserwowano. Pęd utrzymywał kwiaty i się nie pokładał. Wszystko jak powinno być, łącznie z odpowiednią ilością pąków.  Robert odgrażał się że jeżeli siewka będzie trzymać poziom to ją zarejestruje, ale nie wiem czy  po raz pierwszy kwitnące w tym roku siewki go nie zaabsorbowały na tyle, że zeszłe siewkowe sezony zbladły. No, bo w tym sezonie były przynajmniej trzy siewkowe objawienia. Przygotowałam już na przyszły rok wiertarkę i starannie dobieram wiertła, he, he.



Klon japoński 'Aconitifolium' - uczta dla oczu nie tylko jesienią

$
0
0
Ostatnio było coś w moich wpisach dużo słów a mało fotek, dziś będzie odwrotnie. Rzecz będzie o klonie japońskim odmiany tojadolistnej, po raz pierwszy opisanej ( jako forma botaniczna ) przez Thomasa Meehana w 1888 roku. Drzewo ma być ponoć duże, w swojej ojczyźnie dorasta do 10 - 15 metrów ( coś mi mówi że u nas będzie git jak dojdzie do 5 metrów ). Rośnie wolno. W 1984 roku odmiana zdobyła Award of Garden Merit. Klony japońskie lubią ziemię o kwaśnym odczynie ( byle nie za kwaśną ), półcień lub słoneczko i w miarę zaciszne stanowisko. Najważniejsze to zapewnić im odpowiednią wilgotność gleby.

Wiosna


Najpiękniej przebarwiającym się w Alcatrazie klonem jest  Acer japonicum var. aconitifolium. Zawsze chciałam go mieć w ogrodzie ale nie wiadomo dlaczego jak robiłam klonikowe zakupy przegrywał z klonami palmowymi. Wychodziłam na tej palmatofilii  jak Zabłocki na mydle, palmowe zdychały podczas zim, albo bezczelnie zasychały. Tylko z jednym Acer palmatum var. dissectum 'Garnet' Alcatraz nawiązał jako taką współpracę, reszta odfrunęła z królikami, a delikates 'Butterfly' zrobił numer i zazielenił się po całości. W końcu podczas bardzo udanej wyprawy łupieżczej do szkółki za Konstantynowem, pozwoliłam sobie na klonikowy zakup. To były pamiętne zakupy, udało nam się wtedy trafić na tzw. opróżnianie powierzchni handlowej. Szał ciał i taniocha, cud że samochód Sławka wytrzymał to obciążenie a moje jarzębinki nie wybiły Mamelonowi oka. Klonik był w cenie barszczu i to takiego na "ostatnim terminie ważności". Przywiozłam, posadziłam i następnej wiosny wiedziałam że ten klon to jest właśnie ten mój wymarzony, a ja do tej pory to po prostu błądziłam w światku palmowych. Na zdjątku obok pierwszy sfocony przeze mnie kwiatek nowego ulubieńca.






Lato

A lato dla klonika przychodzi jakoś szybciej niż dla innych roślin. Tak mi się pewnie zdaje bo klony szybko mają "noski", a nasionka to jakoś tak zawsze z latem albo jesienią człowiek kojarzy. Klon japoński  'Aconitifolium' ( pod tak napisaną nazwą też można go znaleźć, jak też pod nazwami 'Filicifolium', 'Laciniatum', 'Palmatifidum' - choć coraz rzadziej ) ma  wyjątkowo urodne skrzydlaki bo czerwone. Pięknie wyglądają na tle jasnej zieleni liści. Klonik w tej fazie aż oczy rwie! Im dalej w lato tym bardziej klonik zmienia ubarwienie liści na.......czerwone. Liście 'Aconitifolium' nie ciemnieją, są zawsze wiosennie jasne, ale w miarę upływu lata czerwień widoczna początkowo tylko na brzegu liści rozpełza się ku środkowi. Mój egzemplarz rośnie w półcieniu, słoneczko praktycznie ma po południu a mimo to już w końcówce czerwca można zaobserwować proces powolnego czerwienienia liści. W sierpniu klonik jest prawie czerwonolistny i na tle ciemnozielonych o tej porze roku funkii 'Niagara Falls' i 'War Paint' wygląda wręcz zjawiskowo. A to dopiero przedsmak jesiennej ognistości. w sumie to od sierpnia do ostatnich dni października mój klon coraz mocniej goreje.





Jesień

Wrzesień i październik to miesiące w których klonik wygląda wręcz nieprzyzwoicie pięknie. Czasem gdy dopisze szczęście  i jesienne przymrozki nie zamienią liści funkii w bezkształtne, wypłowiałe szmaty mam do czynienia z cudownie zgranym żółto - ognistym zespołem roślin.  Zieleń rosnącego nieopodal świerka serbskiego Picea omorica'Pendula' (  traktowanego jako pamiątka po nieistniejącym już niestety moim ulubionym punkcie ogrodniczym ), zimozielonych liści mahonii i berberysów ( choć jeden z zimozielonych berberysów czerwienieje wzorem azalii japońskich ) to ramka w którą wpisują się te wszystkie jesienne złota i czerwienie w wykonaniu funkii i kloników ( znaczy też i kolegi 'Aconitifolium' ). Niestety w tym roku nie dane było mi się długo cieszyć przebarwionymi liśćmi funkii. O ile klon z prawdziwą godnością znosi przymrozki bez zrzucania liści, jak to przystało "dobremu drzewu", o tyle funkie odpłynęły po pierwszej nocy z temperaturą nieco poniżej zera. No cóż, cieszę się z solowych występów  klonika, na aurę wpływu nie mam żadnego ( nawet takiego imputowanego mi przez  speców od globalnego ocipienia ).



Nieudany sezon marcinkowy

$
0
0
Już w sierpniu wiedziałam że ten sezon marcinkowy  to w Alcatrazie jest stracony. Marcinki dały ciała po całości. Wczesne odmiany astrów nowobelgijskich i nieco późniejszych astrów nowoangielskich były cieniem samych siebie ( i to takim ledwie widocznym cieniem, wypłowiałym jak te  cienie na starych zdjęciach ). Astrom krzaczastym i wrzosolistnym poszło troszkę lepiej, jednak nie na tyle żeby ich kwitnienie  rozpatrywać jako niezłe. Kwitnienia były solidnie opóźnione, słabe i z kategorii "absolutnie niewidowiskowe". No kicha, sezon stracony. Ku mojemu zdumieniu astry, które zawsze miałam za najbardziej odporne, z gatunku lateriflorus ( 'Lady In Black', 'Prince' ) oberwały od aury najmocniej ( być może to też kwestia stanowiska, słoneczka w tym roku było na nim aż nadto - a myślałam że słoneczko zawsze marcinkom służy a tu siurprajz ).

Niestety marnie też poszło marcinkowi na którego kwitnienie w większej masie liczyłam - prześliczna 'Lovley' z trudem trzyma się życia. Ona i towarzyszące jej proso rózgowate Panicum virgatum'Heavy Metal' osiągnęły rozmiar odpowiedni dla owsa wiecznie zielonego Helicotrichon sempervirens i karłowatego marcinka  ze zdjątka nr 1. Jakby było mało to 'Lovley' nie wyprodukowała ani jednego kwiatka - ciężka podłamka. Inny marcinkowy faworyt, mieszaniec 'Little Carlow' ( na fotce obok ) też nie osiągnął swojego zwykłego wzrostu i wyprodukował znacznie mniej kwiatów niż w poprzednich sezonach. Jedno szczęście że ten rok okazał się dobrym rokiem w Alcatrazie dla sedumków, cieniutko wyglądałaby ta ogrodowa jesień bez nich. Nic to, pozostaje mieć tylko nadzieje że przyszły sezon będzie lepszy. W zasadzie chyba gorszy niż ten obecny to raczej już być nie może.


Smętna październikowa niedziela

$
0
0
Oj nie najlepszy mam humor dzisiaj. Z jednej strony jest cool bo ruszyłam od dawna planowaną inwestycję ( może  pójdzie łatwo, rzeczy rozpoczęte w niedzielę, na ogół mi wychodzą, w przeciwieństwie do tych rozpoczętych w piątek ). Lalusiowi się niestety nie poprawia zbyt szybko, wiek robi swoje, ale jest bardzo dzielny i się nie poddaje. Szczęśliwie coś tam podjada i nawet wykazuje pewne oznaki ożywienia kiedy jego zdaniem Felicjan zaczyna się szarogęsić. Jednak kaszelek i rzężonko nadal się utrzymują, piecuchowanie odchodzi na całego. Dodatkowo odbywa się celebrowanie choroby ( żeby inne koty widziały, kto tu jest najważniejszy ). Humor w związku z kocią chorobą mam paskudny. Pogoda też nie jest z tych wyzwalających radość - ogólne  łeeee!  Jutro przemeblowuję chałupę ( rzadko to robię ale nadszedł czas ) i przy tej okazji wyciągnęłam stare haftowanki. To malutkie obrazki pod szkłem , takie miniaturki ( cadyk to chyba 9 cm x 13 cm , a kretyńskie ptaszki są niewiele większe ). Mam wrażenie ze fotki blogowe są większe od oryginałów. Łobabrazki dołączą do innych malutkich haftowanek, może pokój zrobi się nieco bardziej przytulny ( odkąd wywaliłam stare kanapy wielkości lotniskowca czuję się w ulubionym pokoju Azy trochę dziwnie ). Nie bardzo mi się widzi kupowanie nowych kanap ( za co i chyba tylko dla użytku kotów ), muszę szukać innych sposobów na tzw. ocieplenie wnętrza. Kotom rzecz jasna zimna przestronność pokoju nie przeszkadza, mam wrażenie że ich zdaniem jedyne czego w nim brakuje to odpowiedniej ilości kocich łóżeczek i eleganckiej kuwety ( niedoczekanie! ). No i zaczęłam to przemeblowanie od powieszenia obrazków na ścianie. Wiadomo gruntowne przemeblowania powinno zaczynać się od tego a solidne sprzątania od przeglądania książek i mycia filiżanek, he, he.

Angielskie ogrodnictwo wg. Agaty Christie

$
0
0
Wędrując po  znajomych blogach zauważyłam że sezon czytelniczy trwa w najlepsze ( jesienna pogoda sprzyja poczytywaniu ). Ja żeby nie przegrzać zwojów sięgnę sobie do książek Królowej Kryminału. "Wigilia Wszystkich Świętych" to tak teraz na czasie, he, he. Lektura z tych odprężających, bardzo miejscami "zaogrodniczona". W  twórczości Agaty Christie ogrodnictwo jest w ogóle sprawą dość poważną, to nie tylko tzw. dalekie tło akcji. Bywa przyczyną zbrodni, ulubionym zajęciem domorosłych detektywów ( panna Marple i całkiem nieźle węsząca pani  Bantry ), którzy często posługują się  ogrodowymi sprawkami ( niby pielenia i obserwacja ptaków, he, he )  niczym zasłoną dymną kryjącą ich właściwe działania. Zdarzyło się nawet że przymusowe, emerytalne uprawianie warzywnika ( Poirot - wyjątkowy niechętny ogrodowym wysiłkom ) spowodowało ponowne zainteresowanie się wykonywaniem zawodu ( ja się nie dziwię, uprawianie dyń i kabaczków dla kogoś nie lubiącego niespodzianek to katorga ). Mniej znane  postacie zaludniające strony powieści Agaty też przedstawiają  różne typy  ogrodnicze - od pańci której nic poza ogrodnictwem nie interesuje, poprzez układaczkę rabatowych muszelek , po zbrodniarzy ( ci ostatni albo wpadają, bo coś słabo się na ogrodnictwie znali, albo zbyt się do swojego  ogrodowania przyzwyczaili i motyw mieli  ). Dość mojego ględzenia, teraz będą słowa Agaty, w tłumaczeniu Krzysztofa Masłowskiego. Wpis zilustrują angielskie fotki, "kręte drogi Dewonu" he, he,  czyli bardziej "dzikie" fragmenty Garden House.




""Quarry Garden" - Ogród Kamieniołomów - jaka to brzydka nazwa. Sugeruje huk pękających kamieni i wielkie ich masy wywożone przez ciężarówki na budowę dróg i potrzeby przemysłu. A Zatopiony Ogród to coś odmiennego. Poczęły mu świtać w myślach niejasne wspomnienia. A więc pani Llewellyn - Smythe zwiedziła wraz z Korporacją Narodową ogrody Irlandii. Przypomniało mu się że był w Irlandii pięć lub sześć lat temu. Zajmował się wówczas sprawą rabunku starych sreber rodzinnych. Było tam kilka interesujących miejsc, które wzbudziły jego ciekawość. Po zakończeniu zadania pełnym sukcesem - jak zwykle, dodał w myśli - kilka dni poświęcił na podróżowanie i oglądanie widoków.
Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie, gdzie był ten ogród. Wydawało mu się, że gdzieś koło Cork. Killarney? Nie, nie Killarney. Gdzieś niedaleko zatoki Bantry. Zapamiętał go, gdyż daleko odbiegał od sformalizowanej piękności ogrodów zamkowych francuskiego Wersalu, które uważał za największe osiągnięcie sztuki ogrodowej. Zwiedzanie zaczęło się od wypłynięcia łodzią wraz z niewielką grupą ludzi. Ciężko było mu wsiąść do łódki, gdyby silni przewoźnicy właściwie nie wnieśli go do niej. Wiosłowali w kierunku wysepki, która wydawała się Poirotowi na tyle nieciekawa, że nie zamierzał wysiadać. Stopy miał przemoczone i zziębnięte, a wiatr przedostawał się przez wszystkie szczeliny jego nieprzemakalnego płaszcza. Jakież to piękno, w jaki sposób sformalizowane i zsymetryzowane, można znaleźć na tej kamiennej wysepce z kilkoma rozproszonymi gdzieniegdzie drzewami? To pomyłka, to na pewno pomyłka.
Wylądowali na malutkiej przystani. Przewoźnicy z tą samą zręcznością co poprzednio, pomogli mu zejść na ląd. Pozostali członkowie towarzystwa wysforowali się do przodu, rozmawiając i śmiejąc się. Poirot poprawił płaszcz, zawiązał buty i ruszył śladem innych dość pospolitą ścieżką między krzewami i kilkoma drzewami z rzadka rozsianymi po obu stronach. Straszliwa nuda, pomyślał.
I wtem wyszli z krzewów na taras, skąd stopnie prowadziły w dół. Poniżej ujrzał coś, czego pełna magię odczuł od razu. Jakby popularne w irlandzkiej poezji duchy natury opuściły swoje puste wzgórza i stworzyły ogród - nie znojną i uciążliwą pracą, lecz kilkoma ruchami czarodziejskiej różdżki. Patrzył na urok jego kwiatów i krzewów, fontannę w dole i pełną wdzięku i czaru, która niespodziewanie wiła się wokół."




"Detektyw podszedł do centralnie położonej ławki i usiadł. Wyobraził sobie, jak zatopiony kamieniołom wyglądałby wiosną. Były tam młode buki i drżące białokore brzozy, kolczaste krzewy białych róż i małe jałowce. Ale teraz jesień niosła własne odmienne piękno. Złoto i czerwień liści, nieco zieleni igliwia i ścieżka,która wijąc się swobodnie odsłaniała przed spacerowiczami coraz to nowe rozkosze. Widać było kwitnące krzewy żarnowca czy szczodrzeńca - Poirot, nie będąc znawcą ani kwiatów, ani krzewów, rozpoznawał jedynie róże i tulipany.
Ale wszystko wokół wydawało się jakieś naturalne, jakby nie było sztucznie zasadzone i podporządkowane czyjejś woli. A przecież naprawdę wszystko zostało zaplanowane i zaaranżowane od najdrobniejszej roślinki do olbrzymiego krzewu, górującego tak wspaniale złotem i czerwienią swoich liści. O tak. Wszystko zostało zaplanowane i zasadzone, i co więcej, podporządkowało się posłusznie"




"Wśród nudnych pagórków ukrył wymyśloną przez siebie krainę baśni, aby tu rosła i kwitła w spokoju. Umieścił tu drogie krzewy, które wymagały wypisywania czeków na wielkie sumy, rzadkie rośliny, które można było otrzymać jedynie dzięki uprzejmości przyjaciół, i kilka pospolitości, niezbędnych i nie związanych z żadnymi wydatkami. wiosną na skarpie po lewej stronie zakwitały pierwiosnki. Świadczyły o tym ich skromne zielone listki skupione w kępkach po bokach.
W Anglii, myślał Poirot, ludzie pokazują ci swoje zielone rabaty, ciągną cię, abyś zobaczył ich róże, i wygłaszają nie kończące się mowy o swoich irysach. Aby pokazać, że doceniają rzeczy w ich kraju najpiękniejsze, zabierają cię w słoneczny dzień pod pokryte zielonym listowiem buki, gdzie rosną dzikie hiacynty. Tak, to bardzo piękny widok, ale zbyt często mi go pokazywano. Wolę...Tu przerwał, by zastanowić się co właściwie woli. Jazdę krętymi drogami Dewonu, pomiędzy zboczami pokrytymi gęstym dywanem przetykanym pierwiosnkami. Są białe delikatne, nieśmiało zażółcone i rozsiewają dookoła subtelny i unikalny zapach. To woń bardziej wiosenna niż wszystkie inne. Byłyby tu zatem nie tylko rzadkie krzewy. Byłaby tu wiosna i jesień, małe dzikie cyklameny i jesienne krokusy. To miejsce było przepiękne"

Fotergilla - mało znana kuzynka oczaru

$
0
0
Fotergilla nie jest szczególnie popularnym krzewem, pewnie dlatego że stosunkowo od niedawna istnieje w "obrocie handlowym". Dawniej głównie interesowała botaników, taka "arboretoryjna" roślina, której sadzonki można było uzyskać od znajomych szkółkarzy zakręconych "w kierunku" krzewów. Dziś można ją spokojnie dostać w lepszych szkółkach i centrach ogrodniczych. I to nie tylko "gatunkową" ale i "odmianową". Gatunki fotergilli mamy opisane dwa - fotergilla większa Fothergilla major i fotergilla Gardena Fothergilla gardenii. Nazwa rodzaju pochodzi od nazwiska Johna Fothergilla (1712-80), angielskiego lekarza i ogrodnika. Bardziej znaną i łatwiej dostępną jest fotergilla większa, występująca w górach Allegheny w Georgii, lasach Północnej Karolinie i Tennessee, aż po północną Alabamę. To krzew dorastający do 2 - 3 metrów, dość wolno rosnący, o kopulastym pokroju. Ja uprawiam mniejszą fotergillę, pochodzącą z tych samych terenów co większa krewniaczka ( prawie, bo naturalne stanowiska mniejszej z fotergilli można znaleźć raczej  w przybrzeżnych rejonach, ale też w Karolinie Południowej i na zachodniej Florydzie ), fotergillę Gardena. Krzew ten rośnie jeszcze wolniej niż "kuzynka" i dorasta do około metra wysokości i szerokości. Gatunek nazwany został na cześć dr. Alexandra Gardena ( 1730 - 1791 ), szkockiego lekarza i zoologa, osiadłego w Charleston w Karolinie Południowej, zasłużonego badacza regionalnej flory i fauny.

Fotergille porastają lasy sosnowe, które są nieco inne od naszych borów. Tzw. pocosins  mają zazwyczaj wysoki poziom wód gruntowych, gleba co prawda słabawa jak i  w przypadku naszych lasów sosnowych - piasek, torfiastości jakieś, niedobór składników odżywczych, ale woda dobrze je nasącza. Okresy suszy są stosunkowo krótkie. Stałym "fragmentem gry" są pożary w pocosins, które mają miejsce w takich właśnie suchych okresach.  Żadna z tych pożarów tragedia, to raczej "naturalny zabieg higieniczny" sprawiający że pocosins są tym czym są,  czyli dość rzadkim sosnowym lasem z dużą ilością światła docierającego do niższych pięter lasu. Po prostu ogień jest bardzo istotnym elementem ekosystemu. W związku ze związkiem fotergilla Gardena jest odporna na ogień, o ile tylko ściółka nie wyschnie na tyle  by i jej korzenie  uległy spaleniu ( czyli jak korzonki mają wilgotno to roślina bezproblemowo przeżyje ogień, co sprawia że zaliczam ją do rodziny hardcorów, odpornych na kosiarkę - można ciąć, odbije, byle nie zasuszać ). Niby większość krzewów jest z natury rzeczy twarda ale czasem teoria swoje a real skrzeczy. W przypadku fotergilli wszystko się zgadza - zabić ją może przesuszenie i długotrwałe wielkie mrozy bez śnieżnej okrywy ( w końcu mróz też wysusza ).


Zamierzam rozwinąć się fotergillowo. Nęcą mnie mieszańce  ( Fothergilla X intermedia ) zachowujące niezbyt wysoki wzrost po Fothergilla gardenii. Opinię najlepszej niebieskolistnej odmiany ma 'Blue Shadow', ponoć rośnie znacznie lepiej niż rachityczna, wiecznie w fazie "paru gałązek na krzyż" odmiana 'Blue Mist'. Fotergilla ma pięknie przebarwiające się liście jesienią, musi mieć tylko dostateczną ilość słoneczka. Ha! 'Blue Mist' i w tym wypadku ma kiepską opinię, z przebarwianiem jesiennym u niej kiepsko.
Uprawa fotergilli nie jest jakoś specjalnie skomplikowana, stanowisko musi mieć słoneczne lub półcieniste, glebę przygotowaną jak dla magnolki ( nie za kwaśno, ale PH wysokawe ) i podobnie jak w przypadku magnolek musimy dbać o odpowiednie jej nawilżenie. Superdodatkiem jest "własna" próchnica czyli kompost, rośliny z podszycia lasów reagują na kompościk cudownie.


Sybiraczki

$
0
0

Po wyprowadzce z Alcatrazu irysów bródkowych, honoru rodziny Iris bronią w nim irysy syberyjskie. Znacznie bardziej niż bródkowce sybiraczki odporne są na różne takie "zawiłości losu" powodowane  przez cięższe gleby ( czytaj wilgotność gleby sybiraczkom służy a bródkom niekoniecznie ). Gleba Alcatrazu wydaje się być stworzona "pod sybiraczki", to dobra, miejscami dość ciężka, w miarę żyzna ziemia. Piochy, tak kochane przez bródki, mam w zasadzie tylko na podwórku i  w okolicach alcatrazowego kasztanowca. Na tym ostatnim stanowisku uprawa kochających słońce bródek nie ma jednak najmniejszych szans. Emigracja kolekcji irysów bródkowych na "podwórkową ziemię" była  konieczna, choćby z powodu moich nieustających walk z mokrą zgnilizną (  prawda jest tak że przepuszczalna gleba to jedyne skutecznie i długofalowo działające lekarstwo na tę przypadłość ).

Sybiraczkom zagniwanie kłączy w alcatrazowej ziemi nie grozi. Wilgotność gleby jest wręcz dla nich optymalna, nie bagienko ale ziemia  nie ulegająca szybkiemu przesuszeniu to jest podłoże najbardziej lubiane przez irysy syberyjskie. Mrozoodporność zadowalająca, nie tak jak w przypadku niektórych odmian irysa mieczolistnego vel japońskiego czyli Iris ensata. Poza tym nawet gatunek i  "podstawowe" odmiany irysa japońskiego potrzebują latem większej ilości wody dla utrzymania dobrej kondycji, niż najbardziej wyrafinowane odmiany sybiraczków. Sybiraczki zatem nie były właściwie jakimś niesamowicie trudnym przedmiotem wyboru dla Alcatrazu, one były tzw. opcją optymalną. Można napisać że irysy syberyjskie były Alcatrazowi pisane.

Szczęśliwie współpracę z Iris sibirica rozpoczęłam u zarania mojego panowania w Alcatrazie i w związku z tym dysponowałam zarówno jakąś wiedzą na ich temat ( a to zawsze podstawa przy wprowadzaniu jakiejś rośliny do ogrodu i to nie tylko takiej dominującej na rabatach ) jak i materiałem roślinnym. Przygodę z sybirakami rozpoczęłam od tzw. czystego gatunku. Hym,....tego.... czystość tego  gatunku jest sprawą dyskusyjną, roślina od której zaczęłam uprawę nie pochodziła z naturalnych stanowisk tylko z ogródków działkowych. Nawet w naturze irysy syberyjskie posiadają nadzwyczajną zdolność krzyżowania się z krewniakami a co dopiero gdybać na temat czystości gatunku rośliny uprawianej w ogrodach od stuleci ( ten  irysek z ogródków działkowych to raczej takiej ogrodowej proweniencji ). Nie mam pojęcia czy mój najstarszy sybiraczek  nie jest przypadkiem mieszańcem, badań genetycznych na nim nie czyniłam. Nazywam go rośliną o cechach zbliżonych do gatunku, tak jest najbezpieczniej z botanicznego punktu widzenia ( w moim wypadku z punktu widzenia członkini MEIS ).

Rodzimy obszar występowania Iris sibirica obejmuje południową, środkową i zachodnią Europę, Turcję, Kaukaz i Syberię. Wyróżnia się parę podtypów ale nie będę się nad tym rozwodzić bo to sprawa dla "poważnie zairysowanych" a nie mająca właściwie znaczenia dla takiego "normalnie" ogrodującego. Szczególiki wyróżniające podtypy gatunku  i występujących w naturze mieszańców o cechach dominujących irysa syberyjskiego  nie są aż tak istotne, by wpływało to na dobór tych a nie innych roślin na rabaty i wykorzystywanie ich w kompozycjach ogrodowych. Oddajmy botanikom co botaniczne, a ogrodowym co ogrodowe. Są instytucje powołane do zajmowania się roślinami pochodzącymi z naturalnych stanowisk, a ogrodnicy lepiej niech zajmą się irysami syberyjskimi po ogrodowemu.

Znaczy zachęcam do uprawy mieszańców, zarówno tych diploidalnych jak i tetraploidów. Jest ich na tyle dużo, o różnej budowie i różnych terminach kwitnienia ( różnica pomiędzy rozpoczęciem kwitnienia przez mojego najstarszego sybiraczka a rozpoczęciem kwitnienia przez ostatniego kwitnącego u mnie irysa syberyjskiego wynosi prawie miesiąc ), różnej wysokości i różnych barwach, tak że można ich używać do woli, bez uczucia wkradającej się na rabaty nudy. Specjalną uwagę poświęcam w tym miejscu kolorom, bo tak naprawdę dopiero od niedawna prace hodowlane amerykańskich szkółkarzy doprowadziły do poszerzenia palety barwnej kwiatów irysów syberyjskich. To już nie tylko nieustająca wariacja na temat błękitu, ciemne fiolety, róże czy biele. Od pewnego czasu mamy do czynienia z odmianami w kolorach żółci i w barwach "zbliżonych do czerwieni".

W Polsce "wyhodowaliśmy" bardzo cenionego w irysowym światku Lecha Komarnickiego, który zajmuje się w tej chwili głównie irysami syberyjskimi. Jego odmiany charakteryzujące się tym co ja określam jako "urok dziczyzny", to bardzo dobre irysy do ogrodów naturalistycznych , o dość klasycznej budowie kwiatów, bardzo dobrze się rozrastające. Zamierzam zaprosić do Alcatrazu odmianę 'Wycieruch' de domo Komarnicki. Ponoć jeden z najszybciej przyrastających  sybiraków, mało kłopotliwy diploid. Uroczy jest też 'Nowy Styl', stosunkowo świeżutka ( z 2012 roku ) odmiana Lecha Komarnickiego, której budowa kwiatu ma dla mnie coś z budowy kwiatu irysa mlecznego. To są takie raczej diploidalne wyrafinowane przyjemności dla "zanaturalnionych", ale jak  się chce mieć "więcej kwiatu w kwiecie" to można sięgnąć do odmian 'Krzysztof' czy 'Polonez'. Tetraploidy  rozrastają się nieco wolniej ale za to kwitną naprawdę  przepięknie.

Za naszą zachodnią granicą mamy szkółkę Tambergów, to też jest wysoka półka. Rośliny od tych hodowców cieszą oko, mniej kieszeń,  ale zawsze są warte swojej ceny. Przyznaję bezczelnie że w tym wypadku rzucam się raczej na tetraploidy i mieszańce międzygatunkowe ( na przykład takie Iris sibtosa 'Magenta Sibtosa' czy Iris Cal - sib 'Elfenkind' są jak dla mnie urodne do bólu ), choć jest wyjątek - 'Hohe Warte', diploid widziany przeze mnie na polu testowym w Wisley, miłość od pierwszego wejrzenia. Angielscy ogrodnicy też go docenili przyznając  tej odmianie w 2005 roku Award of Garden Merit RHS. Przy wyborze mieszańców Tambergów lektura na temat "krwi" jest nieodzowna. Od ilości genów poszczególnych gatunków zależą bowiem warunki uprawy co ma duże znaczenie w przypadku irysów Cal -sib ( mieszańców dwóch sekcji - irysów syberyjskich i irysów wybrzeża Pacyfiku ) czy Sino - sibirica czyli inaczej mieszańców Chrysographes. Zabawy z mieszańcami międzysekcyjnymi są moim zdaniem zabawami dla zaawansowanych, początkującym lepiej zacząć od sybiraczych diploidów i starszych tetraploidów Tambergów   ( dla kieszeni milej, a i starsze odmiany "sprawdzone w bojach" ).

W Stanach hodowla irysów jest znacznie bardziej popularna niż w Europie, sybiraczków to też dotyczy. Chyba najbardziej znaną "sybiraczą" szkółką jest hodowla Marty Schafera i Jana Sacksa. Wielokrotni zdobywcy Morgan - Woods Medal, najwyższego wyróżnienia AIS dla irysa syberyjskiego ( w 2015 roku medal przypadł mojemu wymarzeńcowi z tej szkółki  - wiedziałam że tak będzie - 'Humors Of Whiskey' ) wprowadzili mnóstwo odmian na najwyższym poziomie. U siebie też mam parę ich odmian - 'Fond  Kiss' i 'Roaring Jelly', przybyłe od Ewy i Andrzeja i pozyskaną z innego źródełka  'Banish Misfortune'. Wszystkie trzy odmiany zostały nagrodzone Morgan - Woods Medal. Wszystkie trzy dobrze rosną,  choć 'Fond Kiss' potrzebowała nieco czasu żeby się zaaklimatyzować.

Robert Hollingworth to kolejny wielokrotny zdobywca Morgan - Woods Medal. W Polsce chyba najbardziej znanym irysem syberyjskim jego hodowli jest odmiana   'Jewelled Crown'. W Alcatrazie rośnie nieco mniej znana choć zasługująca na uwagę ( w końcu też  ma Morgan - Woods Medal w CV ) odmiana 'Strawberry Fair'. Być może przyczyną mniejszej popularności tego różowego irysa jest to że dość wolno  się w naszych warunkach klimatycznych rozrasta ( ale spoko, po okresie "sadzonkowym" rusza z kopyta ). W 2013 roku Morgan - Woods Medal otrzymała kolejna odmiana Hollingwortha, którą widziałabym chętnie w Alcatrazie. 'Swans In Flight' robi wrażenie przede wszystkim wielkością kwiatów. Nie przepadam za "białymi sybiraczkami" bo odmiany o jednolicie białych kwiatach, o ile te nie mają ciekawej budowy, są na dłuższą metę nudne. W tym wypadku jednak biel jest naprawdę wielka, he, he.

 Teraz trochę o sybiraczkach na rabatach. Zacznę od tego że ich uprawa jest znacznie mniej kłopotliwa niż uprawa bródek. Nie ma przesadzania kłączy co trzy lata, sybiraczek musi posiedzieć w ziemi zanim nam się ładnie rozkępi. idealnie jest gdy ma leciutko kwaśną ziemię, dość długo trzymającą wilgoć i duuużo słoneczka. Można co prawda uprawiać sybiraczki na stanowisku półcienistym ale na oszałamiające kwitnienia to za bardzo wtedy nie ma co liczyć. Kwiaty owszem się pojawią, ale nie w takiej ilości żeby było to spektakularne wydarzenie. O dziwo ( a może i nie, nie jestem biegła w genetycznych zawiłościach )  z półcienistymi stanowiskami lepiej radzą sobie tetraploidy, choć i one mają ilość wytworzonych  kwiatów  uzależnioną  od ilości  słonecznych promieni. Diploidy rosnące w bardziej zacienionych miejscach nie dość że mają mniejsze kwiaty to jeszcze produkują ich mniej od tetraploidów rosnących na takich samych stanowiskach. Znaczy na słońce z nimi! Zadbajmy też o odpowiednie towarzystwo dla sybiraczków, toż  po kwitnieniu to "trawsko", sybiraczkom "dobrze robią" rośliny o dużych liściach albo takie o liściach "ciekawych" ( wszystko,byle tylko przełamać tę "trawiastość" ).
Nawożę sybiraczki głównie kompostem, czasem od wielkiego dzwonu dobrze rozcieńczoną gnojowicą. Nie okrywam na zimę choć przy niektórych tetraploidalnych "supermieszańcach" niby trzeba ( no może jak będą zapowiadać mrozy bez śniegu to zadziałam ). Generalnie to przypominam sobie o nich w porze wycinania liści wczesną wiosną, potem mam jeszcze taki nawrót myślenia przy nawożeniu, a później to zapominam. Kwitnienie dopiero mnie sybiraczkowo uaktywnia!

Kociambry wyborcze

$
0
0
Dżizuuuuu, mam ciężką psychozę maniakalną spowodowaną wyborami. Wybory mnie śledzą, założyły urządzenia podsłuchowe w kontaktach ( i dlatego na trochę wysiadło mi światło ), ukrywają się w lodówce i pod klapą sedesową. Wybory są wszędzie i szczerzą zęby!  Szczęśliwie nie mam tevałki więc nie muszę oglądać  programu "Taniec z Politykami", niestety serwisy netowe też ondulują mgłę i napędzają tzw. "gorączkę przedwyborczą". Radia normalnego czyli nie tylko  muzycznego też sobie nie posłucham bo w większości stacji to już nie gorączka przedwyborcza tylko szczególnie ostra biegunka. Jutro się niby uspokoi ale na krótko bo w niedzielę mamy święto demokracji i medialni będą czekali i dyszeli z tymi sondażami powyborczymi. A ja, zwierze mało polityczne, mam tego wszystkiego po prostu dość. Tym bardziej że jak większość rodaków mam polityków głęboko w dupie i polityką interesuję się tylko w stopniu koniecznym ( znaczy w myśl starego powiedzenia że polityką trzeba się interesować bo jak się nią człowiek nie interesuje to ona może zainteresować się człowiekiem, coś tam śledzę i mam nawet poglądy i to by było na tyle ). Przedsmak tych wyborczych radości był już w maju kiedy wybieraliśmy Strażnika Konstytucji. Wrzasku było tyle jakby prezydent w Polsce miał prerogatywy prezydenta USA czy Francji ( tak w ogóle to dość zabawne jest że w wyborach bezpośrednich wybieramy urzędnika głównie zajmującego się reprezentacją ). Teraz jest niestety znacznie gorzej i powoli zaczynam chodzić po ścianach.
Żeby nie było że tylko ja mam przechlapane postanowiłam zastosować wyborcze chwyty na kotach. Jedna  królicza sparzona wątróbka do podziałki, obietnica nierealnego kilograma pomogła mi w zanęceniu Lalka do łazienki, gdzie został złapany i wbrew jego woli ( wyraźnie wbrew ) wstrzyknięto mu lekarstwo. Nie wiem dlaczego uskuteczniał takie protesty, być może dlatego że Felicjan ( uchodźca! - taki prawdziwy, wywalili go z dwóch domów ) patrzył. Zauważyłam już wcześniej że Lalek nie lubi wgapiania się przez Felicjana na wykonywane na Lalusiu prozdrowotne zabiegi. Za to jest wręcz pożądane aby Felicjan patrzył kiedy Laluś znajduje się "na rękach", kiedy jest głaskany i w ogóle "piescony". Wtedy jest wydawany lalkowy ryk przywołujący Felicjana, żeby ten  zaraz i natychmiast Lalka, w tak korzystnej sytuacji oglądał. Samiczkowa część kociej rodziny nie wtrąca się w kocurze rozgrywki, kocie gwiazdeczki zajmują się głównie wynajdowaniem żarełka. Nie robią tego dlatego że takie zabiedzone czy cóś, po prostu "żerują na socjalu" z bliżej nieznanych mi powodów. Okularek czyli Pumel wygląda dokładnie jak ......pumel ( za moich dziecięcych lat tak nazywano na Kaszubach podtuczone dziecko ) lub "purcel z glancem " ( pączek z lukrem ). No osiągnęła wygląd pod tytułem "Nieco mniejsza wersja Lalka"! W tej chwili nie tyle chodzi co się toczy. Jak tak dalej pójdzie to zastosujemy politykę "zaciśnięcia pasa" na drodze "ku lepszej przyszłości",  po prostu boję się że po zimie nie odchudzę zatuczonej Okularii i ona będzie dostawała zadyszki zajmując się swoimi sprawami ( gonieniem innych kotek, przywabianiem kocich facetów itp. ). Sztaflik wygląda nieco lepiej ( biega na dworze bez względu na pogodę, aż się czasem martwię o to przemoczone futro ) ale i ona dostała na karku "prezesurę" ( taki wałeczek ). Jednak pojedyncza  "prezesura" Sztaflika to nie jest powód do zmartwień, natomiast potrójna "prezesura" Okularka jest takim powodem jak najbardziej. Zamiast pisać na ścianie sprayem hasełko - "Okularek to gruba kocia baba, uwłaszczona na żarciu innych kotów" zamierzam wprowadzić 75% podatku pobieranego zadatkiem z żarcia. Jak opodatkuję część żarciucha dawanego przeze mnie to wezmę  się za opodatkowanie tego co sobie Okularia sama poza  mną wypracuje ( sprytna kota nie poluje ale za to łazi w odwiedziny do Małgoś - Sąsiadki, gdzie mam wrażenie, jest częstowana dobrutkami - znalazłam u Małgosi opakowanie "saszetkowego"żarcia ). Opodatkowanie zacznę od rozmowy z Małgoś - Sąsiadką na temat "ukrywania dochodów" być może pochodzących "z przestępstwa" ( trochę to naciągane, bo gdzie niby to przestępstwo - to raczej samolubstwo czysto biologiczne w wykonaniu Okularka ). Felicjan i Szpagetka wyglądają na tle pozostałej trójki kotów jak "elektorat roszczeniowo - socjalny". Szczuplutkie to i zinwalidziałe. Felicjan ma jak wiadomo z główką a Szpagetka udowodnione inwalidztwo powypadkowe i prawo do renty ( zupełnie osobno dawana miseczka z żarciuchem ). Dlaczego obydwa koty są szczupłe przy porównywalnej ilości zjadanego z grupą "grubasków"żarełka pozostaje zagadką, choć w   przypadku Felicjana odpowiedzią może być ilość energii, którą Felicjan rozdysponowuje na tzw."obce koty" ( bojówkarz, he,he ). Felicjan kieruje się dziwnie wybiórczym patriotyzmem w tych działaniach obronnych, ponieważ nie wszystkie koty są jednakowo lane. Naruszający nasze terytorium Epuzer nie jest  takim strasznym wrogiem jak Niescęście czy Rudy ( Lalek leje wszystkich równo - żadnych sojuszy i taryfy ulgowej  ). Szpagetkowa szczupłość jest bardziej zagadkowa.  Szpagetka co prawda straszy gołębie ale obecnie większość czasu spędza jednak w domowych pieleszach. Je normalnie, odrobaczona starannie,  zdrowa jak rybka mimo krótszej łapki. Ta linia modelki (   ale takiej z  magazynu dla panów a nie wieszaka z  kości z magazynów dla pań ) to jakaś tajemnicza sprawa. No ale wiadomo, Szpagetka lubi być tajemnicza ( wiem o tym odkąd znalazłam ubitą nornicę pod szafką ).
 Tak to moje kotostwo się ma w tym przedwyborczym okresie , trudnym dla mnie do zniesienia.


Alcatraz gorejący

$
0
0
Pogoda nadal taka snujna i spleenowa, ale szczęśliwie jesienne przebarwienia podkręcają atmosferę. Żółcie, pomarańcze i czerwienie ocieplają tę mżawko - mżawkę, która nam się z nieba mżawi i powoduje rozlazłość  i tzw. "ogólne niezadowolnienie". Zawsze miło spojrzeć przy takiej chmurno - durnej pogodzie na coś szalenie kolorowego i napawającego optymizmem. Nawet przestawienie zegarów, sprawiające że przede mną długie, ciemne popołudnia i wieczory ( nie znoszę tej procedury zmieniania czasu ) jakoś łatwiej przełknąć dzięki płonącemu Alcatrazowi za oknem. W tym roku chyba najładniej prezentuje się Podskarpek i Zabukszpanie, prawie wszystkie "zdziśki" czyli dzisiejsze fotki są właśnie z tych alcatrazowych okolic. Nie wszystko przebarwia się co prawda tak jakbym tego  oczekiwała (  moja parocja  jest prześlicznie złotolistna a liczyłam  przynajmniej  na gorejący oranż, że o szkarłacie ledwie napomknę ), ale grunt że się przebarwia!





Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie za to tegoroczna jesienna uroda magnolki 'Alexandrina', drzewko jest wprost obsypane szyszkowatymi owocami. No urodne jak rzadko, jednak boję się że tak obfite owocowanie może magnolię osłabić  na tyle że przyszłoroczne kwitnienie nie będzie spektakularne. No cóż pożyjemy zobaczymy, mimo późno jesiennej pory zastosuję wobec magnolii akcję nawozową.  Pewnie to głupie bo drzewko  teraz zasypia, ale przez te parę miesięcy popiół drzewny i bananowe skórki należycie wzbogacą glebę. Taką akcję powinnam uskutecznić  raczej we wrześniu ale ten rok był tak pokręcony przez suszę że bałam się iż magnolia na tę dobroć zareaguje wypuszczeniem nowych pędów ( wzorem mamelonowej fotergilli, która otrzymała we wrześniu dobrutki i zgłupiała - znaczy zakwitła ). Przede mną jeszcze sadzenie tzw. ostatków z przyszopia i dołowanie doniczek  z obiecanymi ludziom roślinami.




Muszę posadzić też "wysortowe" cebule, w sklepach powoli przeceniają cebulki wiosennych kwiatów. Dorwałam troszkę narcyzków 'Cheerfulness' i 'Sir Winston Churchill', teraz zapoluję jeszcze na ukochaną odmianę 'Thalia'. Nadal oczekujemy z Mamelonem na paczkę z hiacyntami, trochę się już niecierpliwimy. Tradycyjnie w październiku robiliśmy  ściepkę na zakupy u Barrego w Tempo Two. Równie tradycyjnie krucho z finansami więc nie poszalałam. Z Australii przyjadą tylko dwa irysy - 'Luxuriant Lothario' i keppelowe 'Wedding  Belle' ( na tego ostatniego się niestety w zeszłym roku nie załapałam, nawet zdążyłam się pocieszyć że grymaśny i w ogóle, ale jest tak pięknym irysem że znów się nie oparłam katalogowym i netowym zdjęciom ). Ha, póki w Alcatrazie ogniście to sezon trwa w najlepsze, he, he!



Mały koci szpitalik

$
0
0
No i się porobiło! Lalek wyzdrowiał za to zachorowały dziewuchy. Najbardziej trafiło Sztaflika, Okularia też usmarkana, Szpagetka jakoś się trzyma, choć  apsikuje. Szczęśliwie  Felicjan jak na dziś nie ma żadnych objawów i bardzo dobrze bo Felicjan choruje jak prawdziwy facet  - histeria i hipochondria należą do tzw. objawów współwystępujących z chorobą. Lekki katar u Felicjana zamienia się w ciężkie zapalenie płuc, którego nawet najczulsze vetowe ucho nie jest w stanie wychwycić przy użyciu najlepszego stetoskopu. Objawy łagodnieją w porach posiłków, potem się znów nasilają ( "normalnie" chore koty nie rzucają się na żarcie, raczej mało podjadają  za to dużo śpią ). Przynajmniej jedno zostało mi oszczędzone ( jak na razie ). Wokół  też tak się jakoś chorobowo  porobiło, chorują głównie znajome samczyki. Sławek i Lars dopadnięci przez różne przypadłości, szczęśliwie w przypadku Sławka przypadłości nie są poważne ( Lars sam sobie załatwił  poważniejsze ). Oczywiście wzorzec postępowania jak u Felicjana, normalnie choroba zaawansowana i ho, ho pacjent w stanie terminalnym. No i tak  sobie wegetuję zdrowo w tym otoczeniu siąpającym, kichającym, gorączkującym i podejrzewającym u się ciężkie zapalenia wszystkich narządów i przyrządów. Pogoda piękna, choć rano szroniasto było na dachach szopek. Zgniłe mżawki odpłynęły i słoneczko nieźle daje. Naprawdę fajna końcówka złotej jesieni by była gdyby nie to cholerne kocie grypsko, które nam się po domu miazmaci. Nic to, jakoś sobie poradzimy. Od paru dni wszyscy podchlewamy profilaktycznie tran ( w różnych dawkach rzecz jasna ), Lalek domaga się syropku uodparniającego ( ten kot mnie zadziwia swoim uwielbieniem dla rzeczy słodkich - nie daj Wielki Ciastowy zostawić choć kawalek drożdżówki, Pan Nielegalnie Buszujący natychmiast pożre i jeszcze będzie udawał że to nie on ). Muszę przygotować dawki lekarstw dla małych, robię za siostrę wstrzykującą. Lekarstwo  przygotowuję  tak żeby kociamberki nie widziały, Szpagetka tyle razy była kłuta że na widok strzykawki reaguje obrazą a potem  wyprowadzeniem się z domu. Na szczęście mam spory zapas "wołowiny przywabiającej", jakoś mam nadzieję tę akcję zastrzykową przeprowadzę bez zakłóceń. Eh, coś za mocno grypowa ta jesień tegoroczna!


Czekanie na listopad

$
0
0

Dzień był dziś tak piękny że nawet chorujący poszli poogródkować. Co prawda kocie ogródkowanie sprowadzało się głównie do przysypiania na słoneczku ( choć Felicjan ze Szpagetką od czasu do czasu stawali się aż nadto rozbudzeni ) ale ja sadziłam cebulki, dołowałam doniczki, przygotowałam glebę pod jutrzejsze sadzenie krzewów i dwóch "ostatkowych" drzewek. Na podwórku pracowała koparka, którą Lalek poranną porą wziął w posiadanie ( znaczy bezczelnie olał jedną z opon ). Koparka w ogóle zrobiła na Lalku i Szpagetce olbrzymie wrażenie, było ocieranie się, miauki i nawet rzut na "łapę" w wykonaniu Szpagetki. Okularek, Sztaflik i Felicjan starannie ignorują pojazd, choć w przypadku Felicjana to ignorowanie nie do końca wychodzi ( znaczy gwiazdor siedzi na parapecie, wwierca się w koparkę wzrokiem i gniewnie burczy - taka wersja kociego Kaszpirowskiego - "Adin, dwa, izwoditsja" ). Nie wiem czy to sprawka siły woli Felicjana ale koparka dzisiaj "zadziałała" - po pierwsze mamy olbrzymiego granitowego bajbora, po drugie nie mamy wody, he, he. Woda prychol, koparkowi naprawiają ale kamor usiłowano podkupić. Broniłam biustem znaczy własną piersią i prawem  ( do cholery, mój grunt to mój kamień i nie ma tu "ja dam za niego" ). Kamor jest w kolorze delikatnego różyku i nawet Mamelon uznał go za godnego Alcatrazu albo podwórka. Mamelon też korzysta z koparkowej radości, szczęśliwie dla Mamelona a mniej szczęśliwie dla mnie i  koparkowych, sprzęt nadział się na gliniaste podłoże. Mamelon ma w związku z tym trochę gliny do "wzmocnienia" swoich piaseczków.




W Alcatrazie na drzewach i krzewach ostatnie czerwone i złote liście, czuć że zaraz nadejdzie bezlistny jesienny miesiąc - listopad. Polska nazwa tego miesiąca oddaje cały smuteczek jesieni, wszystko wokół łyse i nagle poszarzałe. Cieszę się póki mogę słonecznymi kolorami, dyskretnym szelestem opadających liści i ich zapachem. To już ostatnie takie chwile. Przed nami jeszcze Wielkie Święto Chryznatem,  ewentualnie Dzień Dyni ( dla tych co wolą nowe trendy ) a potem brązy, szarość i mumie na rabatach. Monochromatycznie, może nawet elegancko ale na pewno nie radośnie i ciepło. Dobrze że ogród  całkiem porządnie zaiglaczony ( może nie "cmentarnie" ale jednak sporo iglaków w nim rośnie ). Listopad to taka pora kiedy najbardziej doceniam igiełkowe towarzystwo, bez niego mój ogród byłby tylko smętnie brązowy. Ta "wieczna zieleń" igiełek nadaje mu  mniej śpiący charakter. Alcatraz w tej iglaczej zieleni  żyje jakby "półświadomie", nadal jest ogrodem a nie tylko sypialnią drzew krzewów i bylin. Ciągle mam jeszcze nadzieję że  te ogrodowe piękne dni to dobry prognostyk dla leśnych uciech. Może przyroda tak szybko nie położy się spać, gąski zółciótkie w lesie rosnące mnie wzywają. Księżyca ubywa a listopad bywa gąskowo - opieńkowy,  może  jeszcze wybiorę się na jakieś grzybobranie? Eh, tak mnie ciągnie w sosenki zielone, żeby jeszcze tak trochę te jesienne przyjemności celebrowane na tzw. świeżym powietrzu przedłużyć. Potem to już tylko cztery ściany i domowe "rozkosze" aż do młodej wiosny.



Błękitnolistna zenobia

$
0
0
Zenobia pulverulenta czyli zenobia śniada jest od niedawna mieszkanką Alcatrazu. Moje doświadczenie z tą rośliną jest więc żadne, szczerze pisząc to nie powinnam się w ogóle "w temacie" zenobii wypowiadać. No ale zenobia jest tak ładna że do pisania czułych słówek na jej temat mnie nosi. Zacznę więc o zenobii tak bardziej w stylu wikipedialnym - roślina pochodzi z Ameryki Północnej, konkretnie to z przybrzeżnych równin Georgii, Karoliny Południowej, Karoliny Północnej i Wirginii. Do Europy trafiła  w 1801 roku za sprawą znanego "łowcy roślin" - Johna Frasera. Nazwę otrzymała na cześć Zenobii, królowej Palmyry, która to niewiasta dała nieźle popalić Rzymianom. Zenobia należy do rodziny Ericaceae czyli wrzosowatych, lubi kwaśne, lekko wilgotnawe podłoże ( przepuszczalne ma być to lekko wilgotnawe podłoże, żadnych zastoin wodnych w korzonkach zenobii bo weźmie i  zdechnie ) i dobrze czuje się w towarzystwie azalek czy magnolii. W optymalnych warunkach osiąga około 180 cm szerokości i wysokości, ale w naszej strefie klimatycznej  chyba nie będzie w stanie tak "bujać". Rośnie dość wolno.  Pokrój krzewu jest z tych "malowniczych", nieregularny, tworzony przez łukowato przewisające pędy. Liście lekko skórzaste, jajowate do eliptycznych, spiralnie ułożone na pędzie, o wielkości od 2 do 7 cm, bardzo różnie zabarwione ( od "zwyczajnej"zieleni po dość mocne "błękity i szarości" - zależy to od rośliny i stanowiska ). Liście przebarwiają się jesienią, w ciepłe zimy nie wszystkie opadną ( dlatego  zenobię zalicza się do roślin półzimozielonych ). Zenobia kwitnie białymi, dzwonkowatymi kwiatkami  średnicy 1,2 cm i długości 1cm, zebranymi w spore grona. Kwitnąca zenobia przypomina borówkę giganta z dodatkowym bonusem w postaci delikatnego zapachu wydzielanego przez szeroko rozwarte dzwonkowe kwiaty. Zapach ponoć zbliżony do zapachu anyżku. Kwitnie w końcówce czerwca lub na początku lipca. Jeżeli chcemy korygować pokrój rośliny musimy to uczynić tuż  po kwitnieniu, krzaczydło kwitnie bowiem na zeszłorocznych pędach. Owoce zenobii  to okrągłe torebki, podzielone na części, które po jakimś czasie otwierają się na szczycie. Nic bardzo urodnego. Zenobia ma swoją "ciemną legendę" ( ciemną nie czarną ), ponoć wcale nie jest najłatwiejsza w uprawie. Problemem może być dla niej na przykład lekka ale gwałtowna zmiana odczynu podłoża ( znaczy ostrożnie z nawożeniem, najlepiej stosować "leśny" kompościk z samych liści i "okładanie korą", które odpowiednio kwasi glebę ). Źle reaguje zarówno na nadmiar wilgoci jak i na przesuszenie. Młodą roślinę trzeba okrywać na zimę ( przynajmniej przez trzy pierwsze sezony w ogrodzie ), potem daje sobie radę z zimowymi warunkami - jest w zasadzie mrozoodporna. Zenobię można uprawiać w słoneczku i w półcieniu. Im więcej słońca tym intensywniejsze niebieskie wybarwienie liści , na stanowiskach zacienionych zenobia nie produkuje wielkiej ilości kwiatów, kwiatostany są znacznie krótsze. Ze znanych mi ogrodników z zenobią największe doświadczenie ma chyba Adam z Lasoogrodu. Będę go musiała dokładnie wypytać jak to z zenobią jest w "warunkach polowych" w naszym klimatycznym realu. Jak mi dobrze pójdzie z gatunkiem to zasadzę się na odmiany - 'Sky Blue' ma piękne liści, kusi. Różowo kwitnąca 'Raspberry Riple' nieco mniej, za dużo różowego w ogrodzie.



Chryzantemy udomowione

$
0
0
W zeszłym roku pisałam o "ucmentarnieniu" chryzantem (  Nadchodzi listopad i  Chryzantemy wyzwolone ( z cmentarnych okowów ) ), w tym roku napiszę o chryzantemach udomowionych, znaczy zaproszonych do wazonu. Bukiet chryzantemowy mało profesjonalny, florystki i floryści pewnie zgrzytają zębami ale co tam - stoją w tym wazonie ( bynajmniej nie kryształowym, he, he ), gorzko pachną i cieszą oczy. Wielkokwiatowe chryzantemy to tzw. wysorty. Kwiaty niezbyt wielkie, pędy za to kilometrowe - sprzedający nie mógł za takiego wysorta zaśpiewać normalnej ceny. Rzuciłam się jak kot na szperkę na te w odcieniach fioletu ( coś mnie w tym roku  w fiolety rzucało ) - staromodne, z lekka spłaszczone kwiaty o dość szerokich płatkach. Taka klasyka chryzantemowa. Udało mi się też kupić chryzantemę zachwalaną jako "prawdziwie japońska". Hym....tego..... nie wiem dlaczego klasycznie zbudowana chryzantema jest mniej japońska niż "prawdziwa japońska". Kiku, tak po japońsku nazywa się chryzantema, jest hodowana w Japonii  w tylu odmianach że trudno ustalić który typ jest najbardziej japoński. Moja "prawdziwie japońska" ma cieniutkie, jakby zwinięte w rurki płateczki, przekształcone na końcach w maleńkie łyżeczki. Rzeczywiście wygląd dość egzotyczny, śmiem jednak wątpić że to jedyny "prawdziwe japoński" typ chryzantemy. No cóż, za "prawdziwość" musiałam dołożyć złotówkę, he, he.  Do towarzystwa wielkokwiatowcom dołożyłam mniejsze chryzantemki, zwane dąbkami vel dębkami. Od Alcatrazu do bukietu dodałam owoce róż i pęd bluszczu, Alcatraz nie zubożał , za to bukiet się wzbogacił ( bez tych alcatrazowych dodatków bukiecisko prezentowało się nieco monotonnie ). W sumie kfioty kosztowały około dziesięciu złotych a tyle radochy jakbym  wiąchę z egzotów za setki złociszy układała. W dodatku chryzantemki długo stoją. W ramach bonusa macie widok na niewyprasowany obrus, he, he.






Chryzantema po japońsku czyli druki Keika Hasegawy

$
0
0
Ponieważ moje układanie chryzantem jest takie amatorskie do bólu ( żadna tam ikebana, he, he ), to teraz będzie trochę prawdziwej sztuki. Prace japońskich drzeworytników czyli  ukiyo - e.  Japoński termin ukiyo - e  można tłumaczyć jako "obraz przepływającego świata" lub bardziej trafnie "obraz  mijającego świata". Tak określa się grafikę wielokolorową wykonaną w technice drzeworytu, która w okresie Edo ( czasy szogunów  czyli wojskowych przywódców jedynie nominalnie podlegających cesarzom,  przypadające na lata 1603 - 1867 ) stała się niezwykle popularna. Społeczeństwo okresu Edo było kastowe w tym najpospolitszym rozumieniu tego słowa. Urodziłeś się w tej a nie innej rodzinie i w zasadzie miałeś człowieku napisany życiorys. Rzadko zdarzało się przełamywanie kastowych barier. Dla Japonii to był czas pokoju w którym paradoksalnie powstał mit samurajski  kształtujący mentalność społeczeństwa przez dwa następne wieki ( wiadomo - jak się nie można bić to choć bajki poopowiadajmy o tym jacyśmy wspaniali, he, he ), totalnego programowego izolacjonizmu i płynącego gdzieś z boku głównego nurtu życia powoli tworzącego się świata "ludzi innych".  "Ludzie inni" też zostali co prawda wtłoczeni w ramy systemu kastowego ( nawet sami zajęli się tworzeniem podkast, he, he ) ale w  ich życiu istniała możliwość rozwoju i zmiany statusu. Wszelkiej maści artyści to właśnie "ludzie inni". Malarze i graficy, muzycy, aktorzy, gejsze, rzemieślnicy będący artystami, ba.....nawet niektóre kurtyzany i gwiazdy sportu czyli zapaśnicy sumo - wszyscy ci ludzie zapełniali dzielnice japońskich miast, dzielnice które były uznawane za centra rozrywki i "właściwej miejskości". Po upadku szogunatu ( czyli po amerykańskim zaproszeniu do rodziny narodów, przekazanym przez marynarkę wojenną Stanów ), kiedy nastąpiła epoka Meiji, nazwana od imienia cesarza za którego panowania doszło do przełamania izolacjonizmu, to właśnie z takiego miejskiego życia narodziła się współczesna kapitalistyczna Japonia.
Ukiyo - e było sztuką tej miejskiej Japonii, wyższe kasty pogardzały taką formą  jak współcześni "wyrobieni i kulturalni" pogardzają każdym miejskimi grafitti. Co innego taka kaligrafia na ten przykład, he, he - godna samuraja.
Drzeworyty przedstawiające florę i faunę to dość późna sprawa w historii japońskiej grafiki. Dopiero w XIX wieku artyści ukiyo - e zajęli się tymi tematami ( zresztą podobnie jak i krajobrazem, wcześniejsze prace dotyczyły  tematów miejskich - portrety aktorów, gejsze i kurtyzany, wesołe spotkania w herbaciarniach Yosiwary ). Wtedy zakwitły papierowe odbitki. Nie tylko w Japonii, w papier zadrukowany ukiyo -e pakowano eksportowy japoński hit czyli porcelanę Satsuma i tak te piękne druki dotarły do Europy,  gdzie zachwyciły artystów i miłośników sztuki. Triumfalny pochód tej sztuki przez kraje Zachodu zbiegł się z agonią ukiyo - e w Japonii. Pod koniec XIX wieku  nastąpił znaczy spadek jakości grafiki, zarówno pod względem artystycznym jak i technicznym ( straszne zubożenie palety barwnej, bezczelna sztampa motywów i sposobu ich opracowania ). Jednak przyznaję że i wtedy trafiały się w takiej zakalcowatej sztuce rodzynki. Może nie  tuzy  jak mistrzowie  Utamaro czy Hokusai, ale nie oglądam prac takiego Keika Hasegawy ze wstrętem i obrzydzeniem, he, he.
Teraz japońskie chryzantemki pięknie wydrukowane.








Chryzantemy przybyły do Japonii z Chin około VIII wieku naszej ery. W ówczesnej Japonii wszystko co chińskie cieszyło się wielkim powodzeniem, Japończycy uznawali wyższość cywilizacyjną Chin za rzecz nie podlegającą dyskusji. Już nigdy później ten kraj nie był tak otwarty na wpływ innej kultury (  niestety po czasie odreagowali kompleks niższości usiłując być panami Azji ), nie chłonął tak  zdobyczy intelektualnych innych nacji i nie przetwarzał ich w zupełnie nową jakość ( przymusowa westernizacja w XIX i XX wieku to prychol w porównaniu z wpływem jaki miała cywilizacja Państwa Środka na Cesarstwo Japonii ). Chryzantema będąca kwiatem cesarskim w Chinach, w Japonii dostąpiła podobnego zaszczytu. Szesnastopłatkowa forma, lub też odmiana Ichimonjiginu, stała się znakiem cesarza. Jej wizerunek widniał na cesarskiej pieczęci urzędowej. Do dziś tam zresztą się znajduje. Jako określenia cesarskiego urzędu używa się nazwy Chryzantemowy Tron, podobnie jak określenia Biały Dom na urząd prezydencki w Stanach. Współcześni Japończycy uznają chryzantemę za symbol swojego kraju na równi z wizerunkiem wschodzącego słońca. W końcu w każdym japońskim paszporcie mamy wizerunek chryzantemy ( i pewnie dlatego pierwsze "kwiatowe" skojarzenie z Japonią to "Kraj kwitnącej wiśni", he, he ). Japońskie kiku ( czyli chryzantemy ) to coś więcej niż kwiat, to symbol słońca, perfekcji, długiego życia, siły i szlachetności. Samo dobro, tak cenione w japońskiej kulturze. W okresie jesiennym, w październiku i listopadzie, odbywają się w Japonii chryzantemowe festiwale. Szał ciał, znaczy szał płatków. Chryzantema nie jedno ma imię a w Japonii wyhodowano mnóstwo jej odmian. Sam mistrz Keika Hasegawa "portretował" chryzantemy w albumach druków zatytułowanych "100 chryzantem".  Nie ma się co dziwić. w XIX wieku rozwój hodowli chryzantem w Japonii wkroczył w fazę "najwyższej doskonałości". Mnogość typów kwiatów stała się tak olbrzymia że historia japońskich odmian zasługje na miano chryzantemologii.

Szczegółnie cenione były chryzanetmy wielkokwiatowe, niekiedy o tak dużych kwiatach że wymagały one podpór. Pędy takich olbrzymów kwiatowych też nie byly malutkie, potrafiły osiągnąć prawie 180 cm wysokości, przywiązywano je do bambusów i taka popodpierana pędowo i kwiatowo chryzantema budziła ochy i achy. Rzecz jasna takie chryzantemowe rarytety uprawiano w donicach, w ogrodach nie miałyby szans ( pomijając fakt że w klasycznym japońskim ogrodnictwie pojęcie ogród kwiatowy w zasadzie nie istnieje ). W roku 1893  pojawił się wspomniany zbiór chryzantemowych prac Keika Hasegawy i natychmiast stał się bestselerem,  głównie poza granicami Japonii. Moda na chryzantemy przybyła do Europy. Europejscy ogrodnicy bardzo szybko zorientowali się że duża część  japońskich odmian chryzantem to nie jest odpowiedni materiał do ogrodów. Za dużo zabawy dla przeciętnie ogrodującego. Znano chryzantemy wcześniej i wiedziano że wymagają osłaniań, kloszowań, przycinań,itp.  Jednak japońskie odmiany które nie znoszą mrozu, wymagające pielęgnacji jak bonsai to było zbyt wiele szczęścia nawet dla zwariowanych na punkcie ogrodnictwa Anglików. Chryzantemy wielkokwiatowe zostały roślinami doniczkowymi, oranżeryjnymi - takie egzoty orientalne. W szklarniach czuły się dobrze, na tyle że zaczęto je produkować na kwiat cięty. Niestety, pora kwitnienia sprawiła że chryzantemy okazały się idealnymi kwiatami na listopadowe święta. Utożsamiono je z kwiatami zmarłych i przestano zapraszać do domów. Baaaaardzo głupio! Japońskie symbole radości u nas powszechnie kojarzone są z żałobą. Cóż tak to bywa, dla nas nagietki to letnie radości dla Meksykanów  "gwoździe do trumny".






Wilanowskie ogrody - ogród różany, ogród przy Pomarańczarni, park angielski

$
0
0

Trochę historii 

Za króla Jana III ogrody ozdobne były znacznie mniejsze niż w tej chwili, obecne ogrody od strony północnej i południowej fasady miały zupełnie inną funkcję. Niedaleko folwarku położonego na południe od pałacu, znajdował się ogród użytkowy. Usypano w nim tzw. Górę Bachusową, sztuczne wzniesienie obsadzono winoroślą a tzw. wisienkę  stanowił posąg Bachusa, boga radości życia i "cielesności", którego atrybutem była winorośl ( Bachus z grecka zwany Dionizosem miał w opiece winnice, których produkt podstawowy przenosił człowieka w świat bogów ). W obrębie ogrodu wzniesiono budynki ogrodowe, oprócz domku ogrodnika znajdowała się tam  pomarańczarnia i figarnia. W obrębie folwarku z kolei znajdowała się tzw. holendernia, budynki gospodarcze i dom podstarościego. Za czasów Sieniawskiej ogród wzbogacił się o nową pomarańczarnię, wzniesioną w latach 1720 - 1726 przez Józefa Fontanę wg. projektu Giovanniego Spazzia.
W czasie kiedy Wilanów należał do Czartoryskich i Lubomirskich, gdzieś tak w okolicach roku 1748 ( ze wskazaniem na datę przed tym rokiem ),  na północ od pałacu postawiono budynek wielkiej pomarańczarni,  zaprojektowanej najprawdopodobniej przez Jana Zygmunta Deybla, a pomiędzy nią a pałacem nowy ogród kwiatowy. W tym czasie w miejscu dawnego sadu i warzywnika, oraz wzdłuż skrzydeł bocznych pałacu "wyrosły" nowe pasma ozdobnego ogrodu o charakterze barokowym. Z kolei dawny ogród użytkowy, ten w południowej stronie rezydencji przy Górze Bachusowej, zamieniono na rokokowy ogród ozdobny, wypełniony strzyżonymi boskietami grabowymi i lipowymi, pełen zacisznych gabinecików z basenami, kamiennymi rzeźbami i ławkami. Na południowy wschód od tego ogrodowego rokoka, na terenie dawnego folwarku Sobieskiego powstał około roku 1784 całkiem nowy ogród -najmodniejszy z modnych, czyli krajobrazowy,  nieregularny i malowniczy. Nazwano go ogrodem angielsko - chińskim, choć ta chińszczyzna bya taka mocno europejska. Pełen krętych ścieżek, obsadzony bogato roślinnością ( drzewa i krzewy ), z obowiązkową kaskadką. Stworzył go Szymon Bogumił Zug, a jego projekty zrealizowali wilanowscy ogrodnicy - Gotfryd i Krystian Symonowie, oraz dwóch ogrodników z Mokotowa ( Mon coteau Izabeli Lubomirskiej też zaprojektował Zug ) - Jan Chrystian Schuch i Karol Barthel ( ten ostatni od 1797 roku przeszedł na stałe do prac w Wilanowie ). Bardzo duże zmiany zaszły też wówczas przy wjeździe do pałącu. Utworzono tam trójpromienny pęk alei schodzących się przy głównej bramie pałacowej oraz szpalery lipowe ( wielorzędowe ) wśród których wzniesiono budynki służbowe. Zaakcentowano centralność alei środkowej, osi całego założenia, biegnącej ku kanałowi.
Po wydarzeniach roku 1794 ogród był cieniem ogrodu  z czasów świetności. Zgroza i ból zęba, straty praktycznie nie do naprawienia. W tej sytuacji kolejny właściciel Wilanowa, Stanisław Kostka Potocki, całkowicie przebudował ogrody. Zniknęły bukszpanowe partery ogrodu barokowego, zniknął ogród rokokowy, położony za nim teren dawnego folwarku i ogród angielsko - chiński Zuga. Wszystko to przekomponowano w olbrzymi, kilkuhektarowy park w stylu angielskim. Poszerzono ten angielski ogród o tereny leżące po stronie północnej rezydencji, biegnące wzdłuż zachodniego brzegu Jeziora Wilanowskiego. W 1799 rozpoczęto pracę nad sypaniem grobli i utworzeniem sztucznej wyspy. Miała być ona pomostem łączącym kompozycyjnie ogród wilanowski z położonym po drugiej stronie jeziora Laskiem na Kępie, nazwanym później Morysinem ( na cześć wnuka Stanisława Kostki Potockiego, Maurycego czyli Morysia ).  W pozątkach XIX wieku wzniesiono na terenie ogrodów mnóstwo "romantycznych budowli" - altanę chińską, most rzymski, wzorowany na grobowcach antycznych pomnik bitwy raszyńskiej ( a we wsi postawiono nawiązującą do tych wszystkich "romantyczności" bramę w formie ruiny łuku rzymskiego ). Wszystkie te budowle powstały w latach 1806 - 1821, Nie tylko zresztą wznoszono nowe obiekty, przerabiano w duchu najnowszej mody  starsze budowle ( i tak holendernia w 1811 otrzymała nową neogotycką fasadę,  studnia wzniesiona w czasach Sieniawskiej otrzymała klasycystyczną formę a późnobarokowa oranżeria Deybla klasycystyczny portyk projektu Chrystiana Piotra Aignera ).
W roku 1801 w trakcie realizacji "nowych angielskich pomysłów" zlikwidowano barokowy podział dziedzińca na część gospodarczą i reprezentacyjną. Pojawił się owalny trawnik z grupą krzewów pośrodku i w narożnikach przy pałacu. W roku 1836 Aleksander Potocki ufundował monumentalny pomnik grobowy rodziców, smętno - romantyczny akcent projektu Henryka Marconiego ( nie ostatni, w 1840 zlecono Ludwikowi Kaufmanowi wykonanie dwóch gryfów ustawionych przy drodze pałacowej ).
W latach 1850 - 1855 Franciszek Maria Lanci, architekt zatrudniony przez Potockich,  przebudował część  i wzniósł trochę nowych budynków gospodarczych a także budowli ogrodowych. Na przedłużeniu skrzydła północnego pałacu pojawiła się kamienna pergola, a pomiędzy a oranżerią a figarnią romantyczna ceglana brama z treliażem. W latach 1855 - 1856 Bolesław Paweł Podczaszyński zaprojektował  przeróbkę ogrodu przy południowym skrzydle pałacu. Powstał tam ogród neorenesansowy, kwiatowy, z parterami z bukszpanu o geometrycznym ornamencie, fontanną, żelazną pergolą od strony wschodniej, z niskim murkiem z dekoracyjnymi wazonami pod kwiaty od strony południowej. Podczaszyński jest też autorem projektu fontann pałacowych na górnym tarasie ogrodowym i na dziedzińcu pałacowym. W celu zasilenia tych fontann w wodę Henryk Marconi wzniósł pseudośredniowieczny budynek pompy nad Jeziorem Wilanowskim ( zaprojektował go przybyły z Berlina inż Schramke ). Ogród otrzymał dodatkowy wystrój nawiązujący do baroku, dwa kamienne wazony i mnóstwo terracotty ( wazy i inne ustrojstwa ) sprowadzonej z Niemiec. Pierwsza połowa XX wieku była dla ogrodów wilanowskich kiepska, wojenne zniszczenia wręcz katastrofalne - drzewostan zniszczony w niektórych partiach ogrodu w 90%, budowle ogrodowe w stanie totalnej ruiny. Pełny,  kompleksowy zakres prac w ogrodach wilanowskich przeprowadzono dopiero w latach 1962 - 1967. Obecnie ogrody powoli odzyskują swój dawny  blask, prace muszą potrwać. Powierzchnia terenu objętego działaniami rewitalizacyjnymi jest ogromna, rewitalizacja zawsze nastręcza więcej problemów niż zakładanie czegoś nowego

Ogród różany

Różanka vel rozarium wywodzi się od średniowiecznych, mnisich ogrodów. Swoje wielkie chwile ogrody różane przezywały w XIX wieku. Głównie za sprawą ogrodów cesarzowej Józefiny w Malmaison, w Europie zapanowała wręcz moda na rozaria. W naszym, współczesnym odbiorze rozaria to typowe ogrody kolekcjonerskie, interesujące raczej  tzw. rosomanes a nie "normalnie ogrodujących". Typowy ogród różany z "tradycjami" wygląda tak: zespół rabat, najczęściej o regularnych, geometrycznych kształtach, na każdej rabacie uprawiane są róże dobrane tak, by zachować harmonię kolorystyczną kwiatów, pomiędzy rabatami umieszczane są pergole, łuki i trejaże po których pną się róże czepne. Jak ma być "po włosku" ( ulubiony styl XIX - wiecznych różanek ) na brzegach rabat sadzi się partery z bukszpanu. Cud, miód i malina w porze pierwszego  kwitnienia, potem bywa różnie, zwłaszcza jeżeli mamy do czynienia z nasadzeniami z róż historycznych. Wilanowski ogród różany znajduje się przy południowym skrzydle pałacu, w miejscu neorenesansowego ogrodu zaprojektowanego przez Podczaszyńskiego.

Założenie neorenesansowe pięknie odtworzone, jednak do samej różanej zawartości różanki mam spore zastrzeżenia. Jest podobnie jak z bylinami w ogrodzie barokowym, z tym że zarzuty są jednak cięższej wagi. Ja rozumiem wszystkie problemy typu dłuuuugie kwitnienie czy odporność na choroby ale zgrzyta mi widok nowoczesnych róż przy barokowym pałacu i w rewitalizowanym neorenesansowym XIX wiecznym ogrodzie. Sorry Gregory  to nie jest ta bajka. Może  jednak trzeba było pójść w bardziej tradycyjnym różanym kierunku a nie sadzić róże o kwiatach tego typu jak ta na fotce obok. To nie jest wystawa typu Chelsea gdzie prezentuje się najnowsze odmiany albo te najbardziej "pokupne" tylko odtworzenie XIX wiecznego założenia. Jest całkiem sporo odmian powtarzających kwitnienie zbliżonych kształtem kwiatów i pokrojem krzewów do róż historycznych. Jak dla mnie "pojechano po" ilości krzewów a nie zastanowiono się nad ich wpasowaniem  w ogród tak by wyglądało to stylowo ( czyli zgodnie z charakterem XIX wiecznych ogrodów różanych ). Nikt nie wsadza meblościanek z lat  siedemdziesiątych XX wieku do wilanowskich wnętrz, więc nie wiem dlaczego w ogrodzie muszą królować mieszańce herbatnie, najbardziej typowa grupa róż dla drugiej połowy XX wieku. Różanka mnie rozczarowała, o czym z przykrością piszę.



Ogród za pergolą i ogród przy Pomarańczarni

Ogrody przy północnym skrzydle pałacu, za kamienną pergolą projektu Lanciego dzielą się na ogród neobarokowy biegnący wzdłuż pałacowych murów i znajdujący się za grabowymi boskietami ogród przy pomarańczarni. Ten pierwszy łączy się naturalnie z odtworzonym barokowym założeniem ogrodowym górnego tarasu, ten drugi stanowi jakby odrębną całość. Ogród przy Pomarańczarni to typ tzw. sunken garden czyli ogród położony w zagłębieniu terenu (  w tłumaczeniu to jest zatopiony ogród  ). Taki typ regularnego w zarysie "wgłębionego"ogrodu stał się popularny w XIX wieku w Anglii ( kiedy Anglicy zachłysnęli się  wszelką sztuką Italii ), stamtąd wzięty wzorzec rozpowszechnił się w Europie i Ameryce.  Ogród przy Pomarańczarni jest jednopoziomowy, z dość typowym dla tego typu ogrodów basenem z fontanną pośrodku założenia ( taki  klasyczny angielski "pond" z  wodotryskiem ). Na ścieżkach nadal nieszczęsny asfalt ale roślinna szata przysłania urodą tę asfaltową mizerię.






Muszę stwierdzić że ten ogród jest  jak dla mnie porównywalny jeśli chodzi o klasę z barokowym założeniem tarasów. Świetnie i stylowo obsadzony z wykorzystaniem roślin oranżeryjnych. sezonowo eksponowanych w donicach. Rabaty z roślin jednorocznych tuż przy Pomarańczarni nawiązywały do barokowych parterów kwiatowych. Ogród bardzo kolorowy, trochę w stylu "country",  przypominającym że Wilanów był podmiejską rezydencją. Za bardzo udaną uważam ziołowo - warzywną rabatę, przypomnienie że ta część założenia była niegdyś ogrodem użytkowym. Rośliny ciekawie zestawione, żadnych tam sztywnych podziałów na warzywka i ziółka, rabata zdecydowanie o charakterze ozdobnym, z jarmużem i boćwiną w rolach głównych.

Zapach bazylii i szałwii, niebiesko kwitnący łan powojnika Clematis heracleifolia, jaskrawe ale pięknie dobrane barwy cynii i aksamitków, oraz rzadko spotykanego w uprawie niecierpka gruczołowatego Impatiens glandulifera, heliotropu i innych długo kwitnących jednoroczniaków - miodzio! Rośliny o różnej wysokości, żadnych dywanów kwiatowych i "mozaik" typu "Witaj w Ciechocinku", rabaty przy Pomarańczarni sposobem sadzenia roślin ozdobnych przypominają czasy barokowego ogrodniczenia. Najmniej przemawiającą do mnie częścią nasadzeń jest ta przy basenie, dość jednolita. Gdyby nie ona, okrutne ławeczki, asfalcik, no i lekkie "trawnicze niedociągnięcia" ( nieco wyłysiały w niektórych partiach i zachwaszczony trawnik to nie jest  to ) to ten ogród mógłby robić jeszcze większe wrażenie. Nie wiem dlaczego jest takie pianie z zachwytu nad dość przeciętną "parkowo - wystawową" różanką a ten naprawdę niezły ogród,  tak jakoś na chybcika zaliczany albo wręcz pomijany przy zwiedzaniu. Może to ten cholerny asfalt rodem z PRL - u  odstręcza od kontemplacji urody rabat.





Park Angielski

Założenia naturalistyczne położone nad wodą niemal zawsze dobrze się prezentują. Niemal, bo niekiedy wskutek braku pielęgnacji ( wycinki drzew, oczyszczania tych wszystkich cieków i i innych zbiorników wodnych, zarastania ścieżek  ) wyglądają jak skwerek  w mieście powiatowym  za późnego Gierka ( pamiętam takie widoki  ). Park angielski w Wilanowie szczęśliwie takowego skwerku nie przypomina, choć widoczne jest że prace renowacyjne nie osiągnęły jeszcze półmetka. Budowle w tej części ogrodu w większości już są "po liftingu", ale  z zielenią jest tak na pół gwizdka. Zresztą nie ma co oczekiwać cudów typu aleje  z gatunków "szlachetnych", grupy starodrzewu czy tam inne pozostałości "po puszczy", bo i tak jest nieźle, zważywszy na hekatombę drzew jaka miała miejsce pod koniec okupacji. Woda rzecz jasna broni się sama i Jezioro Wilanowskie nawet widok kominów elektrociepłowni osładza urodą.



Valdštejnska zahrada - menażerie, lawy, tufy i groty

$
0
0
Ogrodom Wallensteina po raz drugi poświęcam blogowy wpis. Ten post będzie miał bardziej ogólny charakter niż wpis z marca - Valdštejnska zahrada czyli ogrody Wallensteina, w którym opisałam bardziej szczegółowo historię ogrodu i  wrażenia jakie odniosłam po zwiedzeniu tego kawałka praskiej zieleniny. Teraz pozastanawiam się nad naturą ogrodowania w XVII wieku i zdam sprawozdanie z dochodzenia na temat "ściany z lawy", które przeprowadziłam z tzw. podpuszczenia Joli Z. ( za które dziękuję, bo sporo nowych ogrodowych info przez moje śledztwo wynalazłam). Listopadowy post  będzie obficiej ilustrowany fotkami, bo mam wrażenie że fotki zamieszczone w marcu nie oddawały całej urody tego rewitalizowanego barokowego założenia





 Miłe to dla ducha, oka i zgodne ze stylem ogrodowania jaki uprawiano w tzw. he, he,  zespołach pałacowo - parkowych w XVII stuleciu - obecność zwierząt nieco głupio nazywanych ozdobnymi. Woliery dla ptactwa pięknie upierzonego, zbiorniki wodne dla szlachetnych odmian karpiowatych ( z tym że japońskie karpie koi to późna sprawa, w XVII - wiecznej Europie ich nie znano ), przechadzająca się oswojona ssacza żywina - ot, na ścieżkach i placykach ogrodu pańskiej rezydencji w dobie baroku to  normalka. Menażerie były  częścią takich założeń i praktycznie we wszystkich wielkopańskich ogrodach tego czasu, oprócz roślin na rabatach, podziwiano zgromadzonych w ogrodzie przedstawicieli różnych gatunków fauny.

W Polsce straszliwie doświadczonej wojennymi zawieruchami barokowych ogrodów jak na lekarstwo. Żywina ogrodowa kojarzy nam się bardziej z widokami z romantycznych parków w angielskim stylu niż z obrazami rodem z włosko - francuskich założeń ogrodowych, z klasycznymi strzyżonymi parterami z bukszpanu czy grabowymi i lipowymi boskietami. Kaczuszki i łabądki pływają w "naturalnych" zbiornikach typu "stawek w lekkiej dziczy" a pawie raczej szaleją po XIX - wiecznych przypałacowych ogrodach ( najlepiej wypadają na trawniczkach przy rabatach kwiatowych, he, he  ). Nam zresztą, ludziom XXI wieku wydaje się że zwierzęta są w takich naturalistycznych założeniach jakby bardziej "na miejscu", na swobodzie żyją.

 No dobra, w zachowanych do dziś parkach barokowych trzymanie takich np. lwów byłoby okrutne i w ogóle pozbawione sensu, ale  zaproszenie ozdobnego ptactwa czy zarybienie większych zbiorników wodnych nie wydaje się rzeczą bezsensowną. Dla takich zwierząt życie w "formalnym" ogrodzie nie jest męczące a one stanowią przypomnienie że ogrody barokowe często pełniły funkcję menażerii ( co znacznie podnosiło prestiż właściciela ogrodu ). Takie myśli mi po głowie łażą , kiedy przeglądam zdjęcia z praskich ogrodów ( bo zwierzaki rezydują nie tylko w Ogrodach Wallensteina, można je też spotkać w innych starych ogrodach Pragi ).

Dla miłośników ssaków zostaje obmacywanie kopii rzeźb pana de Vries, co zdaje się jest dość chętnie czynione sądząc po wyglądzie psich nosów . Przyuważyłyśmy z Mamelonem że rzeźby męskich przedstawicieli gatunku Homo sapiens też cieszą się powodzeniem wśród obmacywaczy, z tym że błyszczenie występuje w niższych partiach ciała. Tak, tak,  jak  swego czasu Tuwim i Słonimski w tekście "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania"  polecili  książkę dr Grutzhandlera pt.: "Noga i jej okolice" tak i ja polecam to dziełko wszystkim zainteresowanym wybłyszczeniem konkretnych elementów ludzkiej anatomii, he, he.

Groty w charakterze ogrodowego ozdóbstwa i lawa w charakterze materiału, z którego wykonano ozdóbstwa przybyły do Europy zaalpejskiej z Włoch, gdzie wykorzystywano je jako elementy ogrodowej sztuki od czasów starożytności. Ogrody słonecznej Italii  bywały wielopoziomowe, warunki naturalne czyli górzystość terenu  większości Półwyspu Apenińskiego wymuszała na twórcach ogrodów tworzenie tarasów, murów oporowych i tym podobnych inżynieryjnych radości. Przy spiętrzaniu ziemi kształtowano przestrzeń jak teatralną scenę, tajemnicze wgłębienia grot niczym kulisy były niezbędne do wystawienia ogrodowego spektaklu. Bo ogród włoski z końca XVI i początku XVII wieku był przede wszystkim sceną.  Nie mam tu na myśli maskarad, grywanych w ogrodowych plenerach sztuk, czy tam innych pokazów - ogród był sceną dla zwiedzających go gości, którzy w każdej chwili mogli zostać pełnoprawnymi aktorami przedstawienia ( będąc np. niespodziewanie  polewanymi wodą ze sprytnie ukrytych urządzeń wodociągowych  - cóż za siurprajz  i jakie widoki ogrodowe - damy w przemoczonych kiecach, he, he ). Kaskadki, lawowe ściany, groty wszystko to było podporządkowane przemyślnie założeniu - oto człowiek rządzi naturą  tworzy z niej spektakl ku swej uciesze. Chyba pierwszym tego typu ogrodem był słynny Sacro Bosco w Bomarzo, ogród Vicino Orsiniego. Zaczęto nad nim prace w 1552 roku a ukończono je  wraz ze śmiercią właściciela, w roku 1580. Ogrody Wallensteina to wcale nie tak odległe echo Sacro Bosco,  "dziwaczne tworzywo" niewystępujące w okolicach Pragi jakim jest materiał użyty do budowy ściany i grot, natychmiast uświadamia człowiekowi że "To je nemožné". Kraina cudów zupełnie jak w Bomarzo.




 Określenie "lawa włoska" jakim często opisuje się materiał użyty do stworzenia ściany w ogrodach Wallensteina jest nieco zagadkowy. Tak naprawdę chodzi o tuf wulkaniczny, skałę bardzo dobrze znaną miłośnikom alpinariów ( chyba najpopularniejsze tworzywo tzw. ogródków szczelinowych ). Tuf jest lekką, dość miękką skałą, składa się głównie z piasków, popiołu wulkanicznego, no i spoiwa cementującego te "pyły", które może być albo krzemionkowe albo ilaste. Swego czasu dodatek materiałów wulkanicznych uczynił rzymski beton odpornym na działanie wody ( chyba dzięki temu zawdzięczamy zachowanie kopuły Panteonu, czy Term Karakalli - tak, tak, te antyki są z "mało szlachetnego" betonu, kopula Panteonu to z lanego, he, he ) więc wydawałoby się że i tuf będzie bardzo trwały. Niestety skała jest porowata i co za tym idzie podatna na erozję . Jola Zdanowska, autorka bloga  Ogrodniczka w podróży zastanawiała się czy materiał był obrabiany czy też część nawisów, sopelków czy tym podobnych stalagmitowo - stalaktytowych urozmaiceń to dzieło natury, zaimplantowane  na ścianę i grotę. Szperałam długo i wytrwale i po mojemu to jest raczej dzieło rąk ludzkich. Przemawia za tym łatwość obróbki tufu - można go rąbać siekierą, traktować zwyczajną piłą, poznałam nawet takich co grzebali w nim  pilnikiem do paznokci ( z powodzeniem ). Świeżo wydobyty tuf może być bardzo miękki, a po wyschnięciu twardy ale kruchy ( takie  np.  wydobywane u nas tufy filipowickie, pochodzące chyba z głębokiego Permu i zachowujące się nieco  inaczej od "młodych" tufów  ). Tufy na zboczach Wezuwiusza przypomninają raczej hałdy żużelku, paskudnawe są i słabo podobne do tego co widzimy na ścianie w ogrodach Wallensteina. Nie mam pojęcia czy tufy sprowadzone z Włoch to kopalniane starocie , czy też skała którą już w XVII stuleciu kojarzono z erupcją wulkanów. Sądzę że raczej to drugie ( w końcu w Sudetach też są tufy i nie trzeba  było sprowadzać z Włoch czegoś co  było niemal pod ręką  ). Wątpliwości co do naturalnego pochodzenia cudnych sopelków nasuwa też ich regularność, zbyt częsta powtarzalność form. W XVII wieku w ogrodnictwie bardziej ceniono ludzką pomysłowość niż naturalne piękno. Wszak jesteśmy w świecie urojonym, na teatralnej scenie - natura winna być ujarzmiona ku naszej uciesze. Dodając  import materiału do tzw. ducha epoki wychodzi mi ten wynik ze ścianą jako dziełem rąk ludzkich niemal w 100%. Myślę że proces obróbki wyglądał tak że bloki skalne "au naturel" podrasowano tymi "stalaktytami". Dodawano rzeźby zwierząt , stwory fantastyczne  i "stalaktyty", które kojarzyć się miały z tajemniczymi jaskiniami. Ikonograficznie to był taki stały skład grotowy przełomu XVI i XVII wieku ( menażeria w kamieniu, fantastyczności i "wnętrza jaskiń" we włoskich grotach epoki manieryzmu i wczesnego baroku to niemal obowiązkowe "wyposażenie wnętrz" - dobra, brakuje tych cholernych muszelek i jakiejś kaskadki czy fontanny, he,he ). Bloki murowano tworząc ścianę, woliery i grotę ( murowanie sklepień przy lekkości materiału nie nastręczało problemów ).
Ciekawi mnie teraz jedno - jak w tym tufie się nic nie zasiało?! Ogrodowi muszą chyba tę skałę czyścić, w końcu nawet śladu zielonego na niej nie widać!




Listopadowo

$
0
0
Jeżeli myślicie że zapadłam w sen zimowy i nic w ogrodzie się nie dzieje to jesteście w tzw. dużym błędzie. Sławek dostarczył torf wysoki i zabieram się za przygotowanie ziemi pod mój oczarek 'Diana'. No i  trzeba jeszcze posadzić kupione ostatnio przeceniaki czyli cebule wiosennych roślin, których sklepy chcą się pozbyć.  Do Mamelona i do mnie dotarły oczekiwane cebule hiacyntów i lilii. U Mamelona tradycyjnie zestaw dziewczyński czyli różowy, ja mam zestaw  dla boys, czyli bardziej niebieskie odcienie niebieskości he, he. Piszę tak o tej wersji błękitu turbo bo tym razem nie są to ciemnoniebieskie odmiany. Bezczelnie nie przepadam za ciemnymi hiacyntami w innych kolorach niż błękit,  ale dotychczas jakoś nie zachwycały mnie jasne odcienie tej barwy w hiacyntowym wydaniu. Było ci prawda w Alcatrazie trochę jaśniejszych hiacyncich błękitów, ale nie były one liczne i ochów i achów u mnie nie wywoływały.  Przełamałam się, dopiero wiosną zobaczę czy słusznie. Cebul przyszło naprawdę dużo, znacznie więcej ponad zamówioną ilość ( to chyba było za to nasze długie oczekiwanie ). Sklep ma dobrą reputację, parę razy zamawiałyśmy w nim cebule i obywało się bez  odmianowych niespodziewanek. Da Wielki Ogrodowy to i tym razem tak będzie! Napracowałam się mocno nad koncepcją kolorystyczną zestawu hiacyntowego i nie życzę sobie żadnych szokujących kolorystycznie odkryć na wiosennej rabacie  (  pisałam już we wrześniowym poście o hiacyntach  że parę lat temu całkiem niespodziewanie hiacynty zakwitły mi w kolorze hym....tego...."meksykańskim" ).

Jeśli chodzi o kociambry to doszły do zdrowia rujnując moje. Próby zwabienia do domu  Lalka będącego "na lekach", zakończyły się u mnie katarem i chrypą ( od tych nawoływań proszalnych ). Pan Chorowity miał mnie głęboko w podogoniu bo w fabryce pojawił się osobiście Rudy, zwarty, gotowy i oczekujący na starcie. Laluś po wygraniu ( jego zdaniem ) bitwy z Rudym cudownie ozdrowiał w sprawach gardzielno - nosowych, a rany odniesione w zwycięskim boju jak wiadomo nie bolą i w ogóle się nie liczą. Sztaflik po parodniowym wysiadywaniu w domu poczuła się na tyle dobrze że wlała Szpagetce i Okularii i wystartowała do sroki ( czego absolutnie kocie zakazuję ). Obecnie wśród całej kociej części rodziny ten jakiś z lekka dziwny  zapał bojowy trwa nadal, co bardzo cieszy Felicjana, który najchętniej tłukłby każdego kto się nawinie pod pazur i ząb ( w zeszłym tygodniu usiłował mi podskoczyć -  samotna godzina w zamkniętej łazience poświęcona rozmyślaniom nad tym dlaczego nie gryzie się pańci po nogach, ani nigdzie indziej ). Felicjan zyskał sparing partnerów, a ja pole do nauki sędziowania kociej wolnej amerykanki!

Napisała do mnie  Dżizaas z obczyzny, dobrze jej tam gdzie jest. Przynajmniej człowiek jest spokojny o tego małego potwora. Oglądam stare przepisy kulinarne z tęsknoty za siostrzycą, receptura na "Hedgehog" z 1777 roku i atrakcyjny przepis na "Masło tureckie" czekają ( choć nie jestem do końca pewna czy studnię konieczną do wykonania tego ostatniego smakołyku uda się zastąpić pospolitą lodówką, he,he ). Przede mną lektura Ćwierczakiewiczowej a tam czają się leguminy. Kto wie co jeszcze wpiszę na dżizaasową listę pt. "Potrawy do wykonania".
Za oknem deszcz który mnie cieszy. Słotny listopad miły jest w tym roku memu sercu. Niech leje jak najdłużej i uzupełnia to wysuszenie jakie jest efektem suchawej wiosny, upalnego lata i mało deszczowej pierwszej połowy jesieni. Dzisiejszy wpis ilustrują jesienne akwarele Marjolein Bastin.

Obecní dům czyli secesyjne szaleństwo w Pradze

$
0
0

Kiedy we wrześniu zeszłego roku wylądowałyśmy z Mamelonem nad ranem w Pradze, jednym z budynków na których w szarym brzasku mokrego świtu zatrzymały nam się na dłużej ślepia był bardzo okazały "building" z secesyjnymi ozdóbstwami. Budynek sam w sobie klasyczny, żadnych tam krzywizn i falowań bryły. Przyciężkawo, jak to w XIX - wiecznej architekturze wiedeńskiej ale tylko na pierwszy rzut oka. Jak się bliżej chałupce przyjrzeć to secesja wyłazi na balkony, zadaszenia, osiada na murach mozaiką i witrażowymi oknami. Po jeszcze uważniejszym oblookaniu wypełza z boniowań, ościeżnic, rynien. Taka kwiecista, kaligraficznie powykręcana, gdzieś w pół drogi pomiędzy Wiedniem a Paryżem ( czyli między Jugendstill a Art Nouveau ). Obecní dům zwany inaczej Miejskim Domem Reprezentacyjnym ( Reprezentační dům hlavního města Prahy ) został zbudowany w latach 1905-1912 według planów architektów Antonína Balšánka i Osvalda Polívki. Swoje trzy grosze do jego niezaprzeczalnej urody dołożyli najwięksi czescy twórcy przełomu wieku XIX i XX - Mikoláš Aleš, Max Švabinský, František Ženíšek, Ladislav Šaloun, Karel Novák, Josef Mařatka, Josef Václav Myslbek, Alfons Mucha i Jan Preisler. Najbardziej znany tzw. ogółowi jest Alfons Mucha, pocztówki i gadżety unieśmiertelniły twórczość mistrza, przy okazji straszliwie ją trywializując. Hoże dziewoje Muchy masowo zalęgły się na kubeczkach, zakładkach, okładkach notesów, że o takich "zwyczajnych" reprodukcjach typu "na ścianę z tym" ledwie napomknę. Los ciężko doświadczonego dzieła sztuki dzielą z podobiznami Adeli Bloch - Bauer autorstwa Klimta. Może z czasem będzie tak jak ze słonecznikami mistrza Vincenta, ludziom przejdzie apetyt na reprodukcje na kubeczkach. Taką mam nadzieję, bo gadżetyzm co prawda nie jest w stanie zniszczyć wartości dzieła ale jest w stanie wielu skutecznie uodpornić na jego urodę ( wierzcie "cudne" gadżeciki nijak się mają do prawdziwego Muchy - plakaty i panele jego autorstwa najlepiej wyglądają jako plakaty i panele, ujdą pocztówki, zastawę stołową to drogi Alfons sam projektował i nie ma ona nic wspólnego z tym "sztucznym muchowaniem" obecnym w sklepikach Pragi ).

No i doszliśmy do mamelonowego i mojego zwiedzania miasta, które to zwiedzanie musiało pokonać obrzydzające Pragę przeszkody wzniesione ku uciesze masowego turysty. Nie żebyśmy obie miały jakieś strasznie wysublimowane gusta i tzw. duchowe potrzeby "najwyższego rzędu", po prostu w morzu chińskiej produkcji kiczu chciałyśmy zobaczyć coś prawdziwego. Coś co nie będzie św. Wacławem z plastiku, ani talerzykiem z "rozciągniętym Muchą" czy wyprodukowanym w Azji "prawdziwym czeskim szkłem". Oblookując dokładnie Obecní dům natrafiłyśmy na plakat reklamujący wystawę sztuki i rzemiosła przełomu XIX i XX wieku. Cena biletów po 150 koron na łeb wydała nam się w miarę  jak na Pragę przystępna, więc zdecydowałyśmy się ukulturalnić. Znaczy nasze zwiedzanie miasta rozpoczęłyśmy prawilno bo Obecní dům jest początkiem Drogi Królewskiej ( niemal wszystkie zorganizowane wycieczki musowo zaczynają stąd pielgrzymkę przez Stare Miasto na Hradczany ). Co prawda miałyśmy gdzieś fakt że Obecní dům stoi na miejscu dawnej królewskiej siedziby ( Wacław IV wzniósł  pałac w roku 1380 i przez ponad 100 lat rezydowali w nim jego następcy ), bardziej interesowało nas to co dziś tam się znajduje. Wnętrza budynku naprawdę godne są zobaczenia, nawet  w znajdującej się w nim kawiarni "lepiej wygląda niż smakuje", he, he. Jeżeli kochacie secesyjne klimaty to Obecní dům jest tzw. punktem obowiązkowym  zwiedzania Pragi, to taka secesja "wysokiej próby", na pewno nie będziecie zawiedzeni. Poza tym jak to bywa z muzeami i wystawami  o których tylko napomykają przewodniki turystyczne - święty spokój i oddech od tłumów zapewniony. Wystawę zwiedzało z nami ledwie parę osób, żadnego ścisku jak w katedrze czy synagogach. Bezczelnie przyznam że kocham takie niespieszne oglądanie a nie znoszę "ogonkowania" do atrakcji turystycznych ( w Bath popielgrzymkowałyśmy do muzeum Jane Austin, starannie zamkniętego,he, he, a odpuściłyśmy sobie słynne rzymskie łaźnie ).

Na wystawie sztuki i rzemiosła spod znaku secesji czy też Art Nouveau zgromadzono dzieła nie tylko czeskich mistrzów. Wiadomo ich prace były najliczniejsze w ekspozycji ale oprócz nich było masę eksponatów rodem z Wiener Werkstätte ( nazywam tę artystyczną wspólnotę kuzynką praskiej secesji ),  francuskich szkieł i mebli z Nancy, trochę "dekadenckiego" Berlina i prace Toulouse - Lautreca w charakterze wisienki na torcie. Po prostu tarzanie się w najlepszej sztuce Belle Époque. Nie ma się co tej prawdziwej sztuki bać, ona to nie tylko ta "czysta i prawdziwa" ( czytaj do powieszenia na ścianie lub ustawienia w  przestrzeni ) lecz też ta "stosowana" - wyzierająca  z noża czy łyżki,  wręcz objawiająca się w szklanych wazonach Mosera, braci Daum czy  Gallé, uśmiechająca się z "muchowego" plakatu reklamującego wino. Taka zwyczajna i codzienna, do wyobrażenia sobie w naszym własnym domu a jednak niesłychanie odległa od "muchowych" i "klimtowych" ozdóbstw masowo produkowanych w Chinach metodą "chwała kalkomanii". Projekty zastawy stołowej autorstwa Alfonsa Muchy  lata świetlne dzielą od "muszych serwisów". Jakoś nie widziałam w praskich sklepach eleganckich nożyków, łyżeczek czy filiżanek zaprojektowanych przez Muchę. Niestety  wszędzie  królowała ta bylejakość. Krzykliwe barwy współczesnych wyrobów nijak się mają do kolorów oryginalnych prac, których reprodukcje złośliwie wykrzywione przez porcelitowe powierzchnie prezentują się niekiedy wręcz tragicznie. Jedzenie ciacha z twarzy klimtowskiej Bloch - Bauerowej czy urodnych pań Muchy - prawdziwa perwersja!

Dzisiejszy wpis ilustrują między innymi projekty zastawy stołowej z 1902 roku, tak Alfons Mucha wyobrażał sobie "akcesoria posiłkowe". Hym...... ani śladu dziewoi na talerzyku czy trzonku łyżeczki, no ni ma. Zupełnie nie po "muszemu", he, he. Szczęśliwie Mucha nie dożył takich  skutków "stosowania" jego  sztuki, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia. Gdyby ożył i zobaczył to pewnie by się zaraz ponownie w trumnę położył! Amen.
Po smętnej refleksji na temat zawartości prawdziwego Muchy we współczesnej wersji "pseudo Muchy", doszłyśmy z Mamelonem do wniosku że jesteśmy stare gropy. No bo podobają nam się głównie rzeczy stare, obie cenimy jakość wykonania, o którą coraz trudniej. Oglądana przez nas dzisiejsza biżuteryjna masówka z granatów ( czeska wersja bursztynowych pamiątek z nad morza ) przy takiej biżuteryjnej masówce sprzed stu lat po prostu boli. Gdzie ten "sznyt", gdzie to wykonanie, gdzie ten czerwony blask kamienia. Pierściónki dla służących, broszki dla kucharek prezentują się znacznie ciekawiej niż współczesna biżuteria dla masowego odbiorcy, a przecież i tamte klejnociki nie były przeznaczone dla wyrafinowanych elegantek. Czeskie granaty często zakuwano w srebro albo i mosiądz, o błysk czerwieni gęsto ućkanych kamyczków tu chodziło a nie o wartość kruszcu czy szlachetność kamieni. Ta niegdysiejsza "gorsza" biżuteria pyszni się dziś na wystawach antykwariatów, deklasując współczesne masowe wyroby jubilerskie. Tak się ma sprawa z mas - klejnotami, to co tu pisać o "jewellery" z wyższej półki?! Na wystawie w gablotkach granaty w wydaniu "artystycznym" i na dokładkę mnóstwo innej biżuterii w stylu Art Nouveau. Zakręciło nami porządnie.

Wszystko pięknie wymyślone, wabiące oczy rzadko spotykanymi połączeniami wcale nie tak bardzo drogocennych materiałów. Bo w biżuterii artystycznej liczy się przede wszystkim pomysł, kruszec i kamienie mają znaczenie  podrzędne. Są jednie środkami za pomocą których osiąga się zamierzony efekt. Secesyjni jubilerzy nie musieli oprawiać brylantów czy szafirów żeby ich klejnoty podbijały serca noszących je kobiet. Kamienie miały mieć piękną i ciekawą oprawę, kunszt się liczył. Wielkie domy jubilerskie realizujące zamówienia dla arystokracji i najbogatszej części burżuazji secesyjny prąd ledwie musnął, nadal tworzono w nich biżuterię w stylu późnej królowej Wiktorii. Zmiana nastąpiła dopiero po szerokim wprowadzeniu do jubilerstwa platyny, bardzo ciągliwej i dobrze trzymającej zakuwane brylanty ( w epoce wiktoriańskiej brylanty zakuwano w srebro, złoto nie nadawało się do "trzymania" tych kamieni ). Platynowa biżuteria z początku XX wieku ( w Anglii nazywają ją biżuterią edwardiańską ) była niesłychanie delikatna i przez swoją "pajęczynowość" dobrze pasowała do wszechobecnej już "nowej linii". Co prawda motywy tej biżuterii nie były z ducha Art Nouveau, w kokardkach i symetrycznych motywach wybrzmiewały raczej echa odległego rokoka, ale jakaś nowa jakość się narodziła. Jednak na brylanty i platynę rynek zbytu nie był znów tak duży. Tzw. sfery artystyczne, cała bohema gustowała raczej w innej biżuterii. No, pomijam tu wspaniałe kurtyzany i wielkie dupodaje Belle Époque ( Wujek Wiktor  wytłumaczył mnie sześcioletniej podsłuchującej rozmowy dorosłych wujków że "dupodaja to bajadera północy", he, he ), dla których "Diamonds Are A Girls Best Friend". Te wszystkie gwiazdy typu Mata Hari czy La Belle Otero nadal gustowały w brylantach.

Techniką która była bardzo chętnie wykorzystywana w projektowaniu biżuterii w nowym stylu było pokrywanie emalią. Emalia zwana dawniej hym....tego....szmelcem,  to nic innego jak delikatne szkliwienie powierzchni. Sproszkowane minerały w towarzystwie tzw. topnika i pigmentów są nanoszone na złote lub miedziane powierzchnie a potem wypalane ( srebro odpada - topi się w na tyle niskiej temperaturze że wypalanie na nim większości emalii mających wyższą temperaturę topnienia jest po prostu niemożliwe ). Poza tym współczynnik rozszerzalności cieplnej metalu musi grać z takim współczynnikiem u  emalii, gdy jest inaczej szklista powierzchnia pęka błyskawicznie. Biżuteria emaliowana jest delikatna i "niełatwa w noszeniu", bardzo często ulega uszkodzeniu - aż cud że do naszych czasów dotrwało tyle secesyjnych emaliowanych, drobnych przedmiotów będących w codziennym użytku ( kolczyki, wisiorki czy pierścionki ). Oczywiście najwięcej przetrwało broszek,  chyba najmniej narażonych na utratę szkliwionych powierzchni. Kto raz zobaczył emalie Lalique'a ten już ich nie zapomni ( no chyba że jest facetem typu drwal z lasu ), projekty tej biżuterii ilustrują dzisiejszy wpis. Oczywiście  wykonanie jest mistrzowskie, oryginalna biżuteria powala urodą. Dla miłośników prostszych form istnieje możliwość zawieszenia oka na biżuterii Liberty & Co. Archibald Knox czy "jugendstillowych" wyrobach wiedeńskich. Całkiem osobną bajkę stanowi biżuteria tworzona przez artystów zrzeszonych w brytyjskim ruchu Arts And Crafts czy klejnociki pani Bonté. Najlepiej byłoby to zobaczyć, opisać ciężko. Stałyśmy z Mamelonem wgapione w te cudeńka ze ślinotokiem, jak te Małgorzaty kuszone przez Fausta. A to dopiero był wstęp do ochów i achów, bowiem dolazłyśmy do szkieł. Z jednej strony uderzyło mnie to nagromadzenie trochę bez ładu i składu, z drugiej strony gdyby chcieli wszystko to co było szklanego na tej wystawie zebrane należycie wyeksponować, to byłaby to tylko wystawa secesyjnego szkła.

Wyroby szklane uważane są za crème de la crème secesji. W tej dziedzinie artyści wypowiedzieli się w  sposób najpełniejszy i najbardziej charakterystyczny dla całego tego nurtu. Podobnie jak z emaliowaną biżuterią, ciężko to opisywać, operowanie przez artystów barwą szkieł znacznie lepiej wychodzi na zdjęciach ( focenia nie było ), a najlepiej to wygląda w realu. Mogę Wam tylko narobić apetytu bo żaden opis i właściwie żadna fota  nie odda tego co tak naprawdę widziałyśmy. Loetz, Moser, Daum, Gallé, Tiffany, pomniejsze warsztaty - to była uczta dla oczu i trochę dla ducha ( jak dla mnie każde obcowanie z czymś pięknym jest ucztą dla ducha ). Była to najlepsza kolekcja secesyjnych szkieł jaką oglądałam, nawet tylko dla niej chętnie poszłabym jeszcze raz na tę wystawę.  Wszystko to do obejrzenia bez  fali ludzkiej, bez szumu charakterystycznego dla obleganych ekspozycji w wielkich muzeach. Cisza, spokój i możliwość dokładnego przyjrzenia się eksponatom, bez wpychających się przed oczy ludzi. Rany, błogosławiłyśmy z Mamelonem tę muzealną ciszę, pozwalającą człowiekowi skupić się na oglądanych przedmiotach. Za murami przewalał się dziki tłum, Náměstí Republiky przy którym stoi Obecní dům to jedno z najbardziej ruchliwych miejsc Pragi, czułyśmy się więc jak w oku cyklonu. A spokoju potrzebowałyśmy bo oto przed nami była kolekcja ciuchów i gadżetów modowych z Fin de siècle. Mamelon, samozwańcza caryca garderoby z przyległościami, wszechwładna królowa bieliźniarki i pani na szafie z obuwiem miała swoją chwilę szczęścia. Ale o tym to już będzie inny wpis.

Viewing all 1498 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>