Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1482 articles
Browse latest View live

Roma przyswojona

$
0
0



Rzym mój półpowszedni, taki  codzienny, zwykle przedreptany  a nie tylko zabytkowo - turystyczny. Miasto do zakochania się w nim  od pierwszego  spojrzenia może dlatego że to spojrzenie poprzedzone różnymi takimi filmowymi oglądactwami, wyczytywaniami i ostatnimi czasy wypełnione oczekiwaniem na spotkanie w realu. Znaczy Roma wyoczekiwana! Nie zawiodła  caput mundi pod  żadnym względem, jest dokładnie taka jak miała być. Co prawda mam mordercze instynkta wobec inszych turystów ale miałam je też w Pradze czy Lizbonie, po prostu  zdaniem mła zbyt dużo ludzi w dzisiejszych czasach podróżuje tak naprawdę bez celu, wmawiając sobie tylko że zmiana miejsca zmieni ich samych, rzecz jasna w kogoś lepszego, bardziej  bywałego i w ogóle cool i najlepsza wersja. Rzymianie od tysiącleci przyzwyczajeni do nawały zwiedzaczy, pielgrzymów i wszelkiej maści nachodźctwa przyjmują te tłumy ze stoickim spokojem. Okupowanie całodobowe fontanny di Trevi  nie tyle wywołuje ich irytację co jakieś takie rechociki i zacieranie handlowe  rączek - ileż to kijków do focenia się sprzeda, jakież obroty zanotują restauracje i gelaterie znajdujące się  na pobliskich uliczkach. Kasa, misie, kasa, będzie płynąć z rąk do rąk z tego tylko powodu  że ponad pól wieku temu duża blondyna i i ciemnooki wychlapali się w krystalicznej wodzie przed obiektywem kamery za którą stał Otello Martelli,  bo tak właśnie zamarzyło się czarodziejowi  Federico.  Białe marmury rozmiarów gigantycznych  i przejrzystość wody to prycho, dekoracja jakowaś, okupujący mają nadzieję że spłynie na nich choć cząstka magii  jaką  Federico upchnął w czarno - białym filmie, że poczują urok  miejsca które tak starannie zadeptują. Słodko  do bólu, prawie jak w  "Dolce Vita", he, he, he. Jeżeli chce się zobaczyć jedną z najpiękniejszych  fontann Rzymu nieoblężoną trzeba chyba wstać przed  świtem, jest wówczas nadzieja że zaledwie  jakaś setka niedobitków będzie kręciła się w pobliżu fontanny.




Podobnie jest w całym mieście, co bardziej spopularyzowane przez kino zabytki oblegane są przez żądne  z nimi kontaktu tłumy. Watykan to rzecz jasna podobna  bajka, tylko czarodzieje inni, he, he, he. Sorrky za ten żabi rechot ale nijak mi Rzym nie pomógł na wzmożenie duchowości, to jest miasto sybarytów. Śladów Cieśli z Nazaretu  można  się doszukać chyba tylko w dość powszechnej wyrozumiałości dla ludzi uprawiających zawód  żebraka ( tak, to zawód i to w dodatku wcale niełatwy bo żebractwo dziś to niemal performance, tylko stara szkoła używa jeszcze kul czy tam inszych lasek ) a Watykan żyje  życiem jak najbardziej ziemskim, we wszystkich jego  przejawach że tak rzecz ujmę.

Wydawa się mła że dotyk Nienazwanego prędzej poczuje się w Jerozolimie, tam gdzie zdarzyła się historia która ukształtowała  spory kawałek  świata. W  Bazylice Świętego Piotra, najważniejszym kościele katolickim to można poczuć dokładnie  to samo co w inszych turystycznych atrakcjach  - lekki wnerwik  na widok  mnogiej rzeszy focących się na tle. Nie ma to jak selfie z baldachimem nad Piotrowym grobem!  Młode laski oszkaplerzowane, wymedalikowani młodzieńcy trzaskają foty aż  do rozładowania sprzętu, a  miny  jakie przybierają z tej okazji i pozy  jakie przyjmują prowokują takich mało pobożnych profanów jak Mamelon i mła do głupawki i tłumionego   śmiechu ( wszak to miejsce jakby nie było  dla wielu osób szczególne i nie wypada rechotać ). Oszkaplerzowane i Wymedalikowani jakby pojęcia nie mieli   ( Mamelon twierdzi że zapewne nie mają ) że w gruncie rzeczy trzaskają sobie portreciki z nagrobkiem na kościelnym cmentarzu ( wszak  to nekropolia papieży, sporo z nich tu leży - że tak sobie  rymnę ). A może i mają tylko poczucie wrażliwości u nich insze niż u mła, w końcu fotografia funeralna ma się całkiem nieźle w niektórych zakątkach świata. Jak już się po  solidnym rozpychaniu dla przyjęcia odpowiedniej pozy zdejmą z baldachimem, Pietą albo inszym przedstawieniem  Ukrzyżowanego odchodzą pełni satysfakcji, paciorki do wymodlenia pozostawiając nielicznym  pielgrzymującym w intencji.  Znak czasów? - eee tam, tak było zawsze. Przeżycia mistyczne są dane nielicznym ( np. mła  ma  je tylko na widok makaronu z gorgonzolą, he, he, he ), reszta zajmuje się "sobą na tle", wszystkim co tylko nie przypomina im że są kruchym nie wiadomo czym uwięzionym w czasie. No, Alleluja i do przodu!




Dobra, ponarzekawszy jak to typowa turystka na inszych turystów robiących tłoczek ( bo na check pointy w wielu miejscach to w dzisiejszych czasach nie ma co narzekać, każdy chce wrócić do domu w jednym kawałku ) to teraz zajmę się bytem codziennym w Rzymie. Znaczy będzie o takich pierdołach jak sklepy i targowiska. Wicie rozumicie,  Mamelon z mła dorastały i sporą część młodości przeżyły w szczęśliwej krainie socjalizmu i to spowodowało u nich aberrację dotyczącą handlu detalicznego.  Jak się w swoim życiu prowadziło wymianę barterową w celu zdobycia niezbędności pod tytułem papier  toaletowy ( wiem, pojęcie niezbędności jest względne, wszak istniały na tym świecie w czasach słusznie  minionych liście, słoma luzem - bo brakowało sznurków do snopowiązałek - i  insze materiały przyjazne  bardziej środowisku  niż tyłkowi ) to pełen sklepów z towarami zgniły Zachód któremu oszczędzono  najlepszego z ustrojów już zawsze będzie wydawał się tym lepszym ze  światów. Nasze skrzywienie wiedzie nas zamiast do lokali gastronomicznych tłumnie  obleganych przez Niemców i Hamerykanów,  np. do sklepów z artykułami  gospodarstwa domowego w których  mogą mieć cóś lepszego  niż jest w naszych sklepach ( rozczarowujące jest dla nas że zawsze trafiamy na  chińszczyznę, po latach  globalizacji nadal słabo do nas dociera że produkty kapitalistycznego  molocha  ludowego państwa wykosiły z rynku wyrobów  okołokuchennych niemal wszystkie insze produkcje ). Włazimy do antykwariatów, lamusów ze starociami, second handów w nadziei na upolowanie czegoś fajnego ( choć realnie oceniamy szansę na odnalezienie szkiców Rafaela jako nieistniejącą ).




Nasze sklepowe wyprawy nie ograniczały się jednak tylko do  rozkosznych sklepików ze starzyzną, na Via Condotti wpakowałyśmy się do  sklepu firmy Buccellati coby prawdziwie włoską biżuterię pooglądać. Sklepik należycie wypasiony, taki z ochroniarzem otwierającym i  zamykającym drzwi ( Mamelon stwierdziła że nie ma  się co ochroniarza bać, wszak on nasz pobratymiec bo też go nie stać na wyroby firmy dla której pracuje ). W sklepiku wybrałyśmy sobie odpowiednią  cud urody biżu ale nie zakupiłyśmy z powodu braku środków. Z tegoż powodu nie odwiedziłyśmy też handlowych placówek Harrego Winstona i  firmy Van Cleef & Arpels zadowalając się jedynie obejrzeniem wystaw. Potem przeszłyśmy  do ciuszków a konkretnie do do sklepu Dolce & Gabbana  na Piazza di Spagna. Niestety nie znalazłyśmy zrozumienia  dla urody koronki zadrukowanej w wielkie kolorowe kwiaty, być może dlatego że wszelkie hinduskie stragany  z ciuchami w Rzymie są nią zapchane a wersja z Indii rodem do nas stanowczo nie przemówiła, więc włoski oryginał nie miał szans.

Lepiej poszło nam na Via Sistina, w okolicy pełnej sklepów z wyrobami skórzanymi. Sławencjusz został dopieszczony zakupem torby męskiej, odpowiedniej jakości, we właściwym kolorze i cenie niewygórowanej ( w Polszcze tego typu torby pochodzące z Italii  są droższe ). Sławencjuszowi się należało bo ostatnimi czasy Mamelon  i mła się rozpodróżowały a on ( jak to sam określa - biedulek ) opiekuje się samotnie żywiną i chałupką. Nasze rozradowanie zakupem tak nas rozochociło że o mały włos nie zdecydowałyśmy się na zwiedzanie Villa Medici i tylko brak możliwości zwiedzenia ogrodów  bez zapisów nas przed tym powstrzymał ( są miejsca które trza zwiedzać w całości, inaczej ma się o nich błędne pojęcie - cóś jakby Wawel zwiedzać jedynie oglądając dziedziniec ). Oczywiście nie obyło się  bez zaglądania  do perfumerii, szczęśliwie są na świecie kraje w których sprzedaje się nie tylko perfumy marek odzieżowych czy wielkich sieci kosmetycznych. W sumie  nic zapachowego nie kupiłyśmy i teraz  żałujemy, bo nawąchałyśmy się sporo i mamy swoje upatrzone zapachy ( ceny zbliżona do naszych drogeryjnych sieciówek ).



Czuć było w ofercie handlowej  nadchodzącą Wielkanoc.  O ile pozostałyśmy niewzruszone włoską wersją palemek ( święcą tam wiązkę gałązek oliwnych, sprzedają to gdzie się da - pod  kościołami, w metrze, z koszy na ulicy ) o tyle lniane obrusy z kogutkami czy czekoladowe figurki  i migdały w polewie ( to głównie mnie kręciło ) przemawiały do nas całkiem solidnie.  Na szczęście kwestia bagażu podręcznego rozwiązywała sprawę bo mogło się to skończyć  finansową klęską. I tak cud że nie wydałyśmy na tę wyprawę kroci, co uważam za sprawę odległości naszej miejscówki od  Mercato Trionfale. Ten rynek stał się jednym z naszych ulubionych miejsc w Rzymie, zawsze lubiłyśmy zwiedzać  żołądkiem. A w Rzymie  knajpiane zwiedzanie  żołądkiem wcale nie jest proste, przynajmniej w centrum miasta. Knajpy w pobliżu nas serwowały tzw. turystyczne menu, wicie rozumicie - jak ludzie wyobrażają sobie włoskie  jedzenie. Wychodzi na to że  wyobrażają je sobie jako zestaw sześciu  rodzajów pizzy, pięciu past ( o kluseczkach tu piszę ), tiramisu, panna  cotta, lodów i kawy. Poza tym to jak wszędzie na świecie, obcym żarciem można  się otruć! Skutek jest taki że zamówienie karczocha w knajpie w centrum Rzymu powoduje wzrost szacunku obsługi i spory ubytek w portfelu ( porcja carciofi alla romana to ponad dwie trzecie ceny dobrej pizzy czy połowa ceny dobrej  pasty ). Żywienie się w rzymskich restauracjach, o ile  chce się spróbować czegoś spoza "menu turystycznego", jest dość drogie. Mamelon i mła po spróbowaniu  karczocha w restauranie czym prędzej podreptały w kierunku mercato bo warzywko im zasmakowało a cena rynkowa świeżego karczocha tak się miała do restauracyjnej jak cena nowego maserati do ceny starego fiata.  I mam tu na myśli karczochy już przygotowane do obróbki, znaczy obrane i moczone  w wodzie z sokiem cytrynowym.




Zakupy targowe jednak zaczęłyśmy od nabycia tarocco, znaczy  pomarańczy którymi zażerałyśmy się na  Sycylii . Arancia rossa di Sicilia to tak naprawdę  trzy odmiany pomarańczy ze wschodniej  Sycylii - tarocco, moro i sanguinello. Dlaczego  jedna z odmian pomarańczy dostała nazwę kart służących do wróżenia nie wiem ale spożywanie jej kwietniowych owoców ma w sobie cóś  prawie że mistycznego. Smak  genialny, kudy tam do niego naszym poczciwym marketowym navelom. Transport, chłodnia, zaprawianie - oj nie służy to jakości owoców.  Podobnie jest z mandarynkami, mandarina siciliana to jedna wielka soczysta słodycz ze specyficznym aromatem.  Przyznaję że doszło do orgii z udziałem owoców cytrusowych, pożarłyśmy  ich straszliwą ilość.  Przy tych bachanaliach nasze sycylijskie występy z cytrusami bledną. Śmiem twierdzić że to żarcie miało miejsce dlatego że specyficzny sycylijski pomarańczowy i mandarynkowy  aromat niknie w lodach czy tam inszych kremach czy ciastach.  Najlepiej nasycić się nim  bezpośrednio, że tak rzecz ujmę.


Popróbowałyśmy też rzymskich słodyczy, konkretnie to  wersji lingua di gatto czyli kocich języczków  o cytrynowym posmaku, oraz ciastek zwanych aragostine, będących  chyba kuzynami neapolitańskich sfogliatelli. Chyba,  bo za bardzo pewne tego nie jesteśmy. Trza  po prostu  dokonać  degustacji sfogliatelle  napoletano, najlepiej w Neapolu, he, he, he i doszukać się ewentualnych podobieństw lub różnic. Oprócz zakupu karczochowego na warzywnych straganach nabyłyśmy broccoli  romanesco ( biada solić to warzywko inaczej niż na talerzu ), pęki pietruchy i rukoli, oraz słodką cipoline czyli młodą cebulkę. Mamelon szczęśliwie wyrwała mi z łap pęczek sparagelli.  Szczęśliwie  bo warzywko kosztowało cóś około 35 eurosów  za pęczuszek.  No cóż, zostało mi wgapianie się tęskne w asparagi bianchi, asparagi verdi i asparagi violetti, wszystkie w cenach przystępnych ale już nie tak  kuszące jak te zakazane przez Mamiego drobinki. Oczywiście nie wszystkie warzywka były nam znane, takie  agretti czyli portulaka zimowa i sposób jej przyrządzania  nadal  owiane są dla nas mgłą tajemnicy.




Zakupy mięsne ograniczyłyśmy do paru plasterków prosciutto di San Daniele, powodu do chwały dla trzydziestu wiosek z okolic San Daniele del  Fliuri i do przysmaku z okręgu Lazio, porchetty z rozmarynem i jałowcem i czymś jeszcze ( koper włoski? )  składającej się ze schabu zaszytego w wieprzowym brzuszku. Bardziej ciągnęło nas w stronę serów, mozarelli z bawolego mleka, mozarelli plecionej,  serka owczego z pistacjami, nakładanej  łychą do pojemników rozlewającej się cudownie gorgonzoli, która tak dobrze robi paście - te klimaciki  bardziej nam pasiły niż mięsne aromaty. Nosiło  nas też w stronę świeżo wyrabianych makaronów, pierożków, kopyteczek, takie paściane upodobania w nas się odezwały. Doszłyśmy nawet z Mamelonem do wniosku  że dobrze zrobiona pasta sama w sobie jest doskonale smaczna.

Nie dziwię się  że w Italii nieczęsto łączy się ją z mięsem, zbyt intensywny aromat zabija smaczek pasty. W sumie dzięki bliskości targu używiłyśmy się za nieduże pieniędze ( już wiem dlaczego nasi politycy tak skrzeczą przeciwko euro, ceny mamy już prawdziwie europejskie a nawet wyższe, natomiast zarobki nadal wypadają na poziomie zasiłkowym - przyjęcie euro nie pozostawiłoby obywatelom żadnych złudzeń w tej kwestii ). W dodatku  używiłyśmy się dobrze, nieustająco pichcąc carciofi alla romana , podchlewając wina z Apulii i podgryzając grissini z sezamem. Cud  że nie wróciłyśmy z podnośnikiem pod brzuszydłami. Choć po prawdzie na podnośnik się nie mogło zanosić z racji przedreptywanych przez nas kilometrów. Miasto zwiedzałyśmy  raczej per pedes, rzadko korzystając z uroków metra ( no chyba że wejściówka była na konkretną godzinę, albo lało ). Rzym jest naprawdę wielki, nie dał szans na wyhodowanie  brzuszydła.




Właśnie ta rzymska skala, ogrom miasta i jego budowli jest tym co zrobiło na mnie największe wrażenie ( na Mamelonie takoż ).  To nie jest XIX wieczny  Paryż Haussmanna, w którym niewiele zachowało się z wczesnej tkanki miasta, to nie jest rozlazły wiktoriański  Londyn, to jest miasto które  było wielkie już dwa tysiące lat temu. Naprawdę wielkie! Roma caput mundi to po prostu widać w skali zabudowy. Wszystko co stawiano później, znaczy po epoce antycznej musiało  wpasować się w tę skalę, zachować tę wielkość.  Przestaje dziwić papieska potrzeba dorównania ogromowi antycznych rzymskich budynków, Bazylika  św.  Piotra po prostu musiała być ogromna. Przeca nie mogła być mniejsza niż Panteon, nie uchodziło. O zabytkach oblookanych napiszę w inszych postach, ten  wpis  i  tak już ma  dimensione romana.




Kwietniowy kwietny szoł ( a nawet szał ) z suszą w tle

$
0
0




Kwietniowe zmasowane kwitnienie rwie oczy a jednak  wcale nie raduje ogrodniczego serca. Za tym zmasowanym kwitnieniem kryją się bowiem wysokie temperatury. Upały w kwietniu i susza to nie jest cóś co służy ogrodowemu życiu. Właściwie to zaraz, za chwilieczkę będzie po kwitnieniu magnolek, jabłonek, wisien japońskich i kto wie czy nie kalin mieszańcowych. Tulipany kwitną  kole trzech dni i padają, błyskawicznie wykwitają sasanki i narcyzy. Dodatkowo susza nie sprzyja bratkom, fiołkom i wychodzącym frondom paproci. No nie jest, Panie tego, dobrze. Człowieka nie cieszą nawet pierwsze kwiaty irysów  SDB, przy takiej pogodzie nie ma szans  żeby dłużej nacieszyć nimi oczy. Zgroza, zgroza po całości. Od paru dni zapowiadają burze, wyczekuję z utęsknieniem ich nadejścia już teraz solidnie zmartwiona przyszłym rachunkiem za wodę. No pogoda cóś nas  nie dopieszcza, właściwie jedyne  dobre co zawdzięczamy ekscesom pogodowym to zniszczenie starego  gniazda srok na kasztanowcu ( razem z częścią  konarków niestety ). Sroki się obraziły i jak się okazało na stałe przeniosły do sąsiadów. Znaczy radosne srocze skrzeki dochodzą do moich uszu zza ulicy.  Ogród sąsiadów należycie zarośnięty więc ptaszyska tam postanowiły założyć nowy domek.  U nas od razu zwiększyła się liczba małych ptaków, kosy i sikorki, mazurki widywane są stadnie. Małgoś  - Sąsiadka, Ciotka Elka i Gienia są zachwycone. Zdaje się że jedynymi niezadowolonymi z wyprowadzki srok są  koty. Nie ma z kim prowadzić wojny! A tak pięknie się towarzystwo nienawidziło, he, he, he.





Co dalej z ogrodowaniem czyli  gryplany na majowy długi weekend. Planów tak po prawdzie nie robię żadnych, uzależniam wszystko od tego jaka będzie pogoda. Tak szczerze to dla mła cały  długi weekend mogłoby lać, mła byłaby wtedy nieco bardziej spokojna o stan swoich roślinnych rarytetów które wymagają nieco więcej wody.  Przy takiej suszy to nawet tak odporne na nią rośliny jak irysy bródkowe  mogą produkować mniejsze kwiaty. Może w przyszłym tygodniu postraszę swoją osobą szkółki, zielony zakupoholizm wiosenną porą zapuszcza głębiej swoje macki.  Niby niczego zielonego nie potrzebuję ale  "przydałoby się". Z "przydałobysiów" to mogłabym parę ogrodów  urządzić, mania mania mienia zielonego ma się u mła w najlepsze, terapia by się jakaś  przydała czy cóś bo kolejny  kosztowny remont lekstryczny za pasem. A wicie rozumicie, środki płatnicze niestety nie do wyhodowania na drzewie. Jakby  tak porastały to mła dawno temu by zapuściła sadek pieniężny i hodowała  dulary, eurosy a nawet swojskie złotówki ( już słyszę te  rozmówki z Mamelonem - "Mój boszsz... jak mi pięknie w tym roku drzewko dolarowe obrodziło, same Frankliny bez uszkodzeń!",  "Kochana nawieź złotówki to może  porządne euro wyjdzie.", "No rupii to ja bym nigdy nie zapuściła w ogrodzie, szkoda  gleby!" ).






Ten  kolejny  pierdylion zamieszczonych zdjęć to przez wyrzuty sumienia - cóś mało piszę ale obrabianie ogroda zajmuje mła sporo czasu.  No a co to byłby za blog ogrodowy gdybym tak tylko po teorii jechała?! Trza praktykować by o ogrodzie pisać, także wybaczcie małą ilość postów w najgorętszej dla mła części ogrodowego sezonu ( iryski, iryski ).  Postaram się poprawić i skrobnę, nawet pozaogrodowo skrobnę.


Codziennik - deszczowa końcówka kwietnia

$
0
0

No i wreszcie zaczęło padać! Przesiąpnie czyli kapuśniaczo. W przeciwieństwie  do kotów jestem zadowolona jakby mła kto w kieszeń prawdziwne pieniędze wsadził a nie tylko napluł. Ziemia wreszcie dostaje co jej się  od Wielkiego Pogodowego należy, wszystko wokół zaczyna nabierać normalnego wiosennego wyglądu, pachnie obłędnie jak pachnieć wiosenną porą powinno - wilgotną ciepłą ziemią i kwiatami.  Jakby wróciło  do normy za sprawą tego siąpania.  Mam nadzieję że to nie koniec i przed nami jeszcze sporo opadów. Co prawda Święto Grilla będzie dla wielu rozczarowujące  (  mało jest rzeczy równie głupich jak pieczenie żarła na powietrzu z parasolem nad łbem ) ale zawsze można się pocieszyć  tym że grillowanie  na przyszłej pustyni też nie daje stu procent radości ( bo myśl o wysychających polach jęczmiennych, cenach słodu i ich wpływie na ceny piwa to sporemu procentowi grillujących humor popsowa ). Niech pada nam wszystkim na zdrowie!

Jutro mła ma koci łobowiązek, antykleszczowe polewanie z wcieraniem ( bo ziołowe ) i zawiezienie Sztaflika do lekarza ( trza sprawdzić  czy za brakiem apetytu na wszystko co nie jest  czystym mięchem nie kryje się nic poważniejszego niż chęć dorównania w rozpieszczalnictwie Sztaflikowemu  guru Felicjanowi ). Miasto rozkopane i sporo czasu zajmie nam  dojechanie do doktora, dobrze że Sztaflik towarzyska i mało grymaśna bo podróż mogłaby być z tych cięższych. Ubiorę się w kondomierkę, umbrellę rozepnę nad koszykiem Sztaflika ( transporterek w pożyczeniu ) i jakoś dojedziemy. Na Suchej - Żwirowej mokną irysy SDB, na szczęście kapuśniaczek litościwy dla urody kwiatów. Niestety wraz z deszczem pojawiły się ślimaki skorupkowe, jutro z rana muszę pozbierać łakome na irysowe kwiaty ślimacze towarzystwo ( będzie wyprowadzka pod kasztanowiec ). Na zdjątkach "pierwszaki" czyli zaliczane  do wczesnych odmiany.


'Pause' - irys SDB o kwiatach w kolorach "niezdecydowanych"

$
0
0
'Pause' to starszawa już odmiana Barrego Blytha wprowadzona w roku 2001. Jest wynikiem krzyżowania odmian 'Being Busy' i 'Lore' ( koloryt to zdecydowanie po tatusiu ), 'Pause' została wprowadzona do handlu  w sezonie 2001/2002 przez szkółkę Tempo Two. Zalicza się tego irysa do odmian wczesnych, kwitnących do połowy sezonu. Odmiana dorasta do 31 cm wysokości, dość szybko tworzy kępy. Jak dla mnie to nie jest najlepszy SDB Barrego, niby coolorki po blythowsku przełamane ale nie w ten miły dla oka sposób. Kiesy słoneczko nie świeci 'Pause' wydaje się być brudna.  Mła posadziła ją przy szarościach ( stachysy, goździki, przetacznik siwy ), jakoś na tle tych kolorów wygląda. Lepiej jednak nie sadzić jej  przy odmianach SDB o czystych barwach kwiatów, wygląda razem z nimi jakby nie wyglądała. To  jest zdecydowanie irys o kwiatach "niezdecydowanych".


Sezon irysów SDB kręcący się jak karuzela

$
0
0



Się wzięło i się rozkręciło, znaczy  weekend  majowy a sezon irysowy w pełni. Tak szczerze pisząc  to nie lubię ja tak wczesnych kwitnień bo albo się boję  majowych przymrozków albo czuję że  znów  zamiast wiosny mamy lato. No nie dogodzisz, he, he, he. W tym roku całkiem zadowalające kwitnienia choć bezczelnie przyznam że po raz kolejny  moje przesadzanki z Alcatrazu mnie zadziwiły. Taa, oznaczone odmiany okazały się być nie tymi wskutek czego odmiany wczesne sąsiadują z tymi bardzo późnymi  co wcale nie służy urodzie rabaty, zaginęły mła podczas tych przesadzanek niektóre odmiany Blytha i Blacka, co mła bardzo złości, no i są problemy z coolorkami - znaczy nie zawsze kwitnące sąsiedztwo prezentuje barwy na tle których odmiana wygląda  dobrze. Jak co roku mam jakieś ale, zaczynam się zastanawiać  czy aby nie malkontencę (  w głowie  Ciotki Elki urodziło się takowe podejrzenie - dałam odpór jednak po zastanowieniu z przykrością muszę stwierdzić że cóś niestety w tym  ciotczynym podejrzeniu jest ).




W każdym razie nie wyczekuję z utęsknieniem kwitnienia nabytych w zeszłym roku irysów, bardziej mnie w tym roku nakręca odnajdowanie na Suchej - Żwirowej moich starych pieszczochów przeniesionych z Alcatrazu. Zdziwne ale jest jak jest i nie ma co snuć opowiastek o nówkach jak ja tu mam ciągłe odliczanie staruszków. Nie znaczy że nówki nie kwitły, owszem jako jedna z najwcześniejszych odmian pokazała się śliczna  nóweczka od Roberta, problem z tym że ledwie jej zdążyłam zrobić zdjęcie a susza + upał nie dały się  długo nacieszyć pierwszym nóweczkowym kfiotem. Bywa, zawsze mam straszny niedosyt po takowym  błyskawicznym wykwitaniu. Wolę nawet żeby odmiana sadzona w zeszłym roku nie zakwitła niż żeby kwitnienie było jakoby go nie było.




Ciągle, niepomna niesłodkich doświadczeń,  knuję i gryplanię jeśli chodzi o nowe stanowiska irysowe i przesadzanie. Wcale ale to wcale nie jest to bardzo dobre dla moich irysów, z tego knucia i gryplanienia są potem korowody i insze atrakcje, żadna roślina nie lubi  być traktowana jak ciągle przesuwany mebel. Zauważyłam że najlepiej rosną w moim ogrodzie te odmiany o których udało mła się troszki zapomnieć .  Bez ciągłego gmyrania w okolicach kłącza, bez zbytnich dopieszczeń, ciągłych opielów, terminowych dokarmiań rosną sobie w najlepsze pięknie kwitnąc. Hym... dobra strona sklerozy? Cóś mła się zdaje że w tym sezonie czeka ją bardzo  trudne zadanie zaniechania ciągłych przesadzań, trza się  będzie sprężyć, jakąś  tabletkę antykonceptualną zażyć jakby do  głowy przychodziły cudowne pomysły rabatowe i dać roślinom trochę odetchnąć od siebie. Jest  wówczas szansa na  masowe kwitnienie.




A tak w ogóle to zaczęłam odbywać swój irysowy coroczny rytuał - rano we szlafroku ( ale bez szlafmycy ), z kubkiem salwadorsko - afrykańskiej kawy w łapie ruszam na przegląd  roślin. Sąsiedzi już zdaje się przyzwyczaili się do tego widoku (  Włodzimierz twierdzi że to oznaka późnej wiosny - wczesną przylatują bociany a potem ja w stroju domowym patałętam się po rabacie, lato jest wówczas kiedy jedna znajoma sklepowa zakłada fartuch z lekka prześwitujący bezpośrednio na bieliznę ). Rzecz jasna przeglądu roślin dokonuję w asyście.  Kiedy przegląd nie odbywa się bladym świtkiem tylko o rozkosznej  godzinie  dziesiątej  to asysta ani myśli wracać do domu, zalega na floksach szydlastych i żagwinach. Ja dołączam w jakiś czas potem do asysty ale nie zalegam, Na Suchej  - Żwirowej czas przygotować wyższe kategorie bródek  do udanej prezentacji.



"Zielono mi " lecz nie całkiem spokojnie - klimacik ogrodu niby leśnego w maju i konwaliowe dylematy

$
0
0


O ile na Podwórku trwa w najlepsze "kolorowy sezon" czyli kwitnienie masowe  o tyle w Alcatrazie szał kwitnień powolutku odchodzi w przeszłość.  Nie znaczy to że nie będzie tam nic kwitło ale wraz z wykwitaniem wiosennym krzewów będzie się robiło coraz bardziej zielono. No i dobrze bo tak właśnie  powinno się dziać w ogrodach zwanych leśnymi. Wraz z rozwojem liści na drzewach i krzewach, takowy ogród robi się coraz bardziej cienisty i nie zapewnia odpowiedniej ilości światła większości kwitnących latem roślin. Za to można obserwować multum odcieni zieleni. W takim ogrodzie bardziej uwagę  przyciągają  kształty i faktury,  wzrok nie jest nadwyrężany, rolę "pierwszych skrzypiec" pełni nie feeria barw  lecz pokrój roślin.  Oczywiście nie ma mowy o tym żeby było  absolutnie zielono jak u żaby ale na kolorystyczne ekscesy jak mła pisała już  w blogim niejednokrotnie, trza w takim ogrodzie czekać  do ognisto - złotej fazy jesieni. Jak na razie mła pracuje nadal nad podszytem, bardzo martwi ją zanikanie pierwiosnków kluczyków. Zeszłoroczna susza  dała im solidnie popalić, tylko nieliczne się pokazały. Mało ciekawie jest też z epimediami, poza Epimedium youngianum 'Niveum' właściwie  żadne nie ma się dobrze. Na szczęście bergenie orzęsione o które się bałam odliczyły się w komplecie, kwitnąco się odliczyły.




Dylemat konwaliowy nadal  nie rozwiązany. Mła ciągle zastanawia się nad  zakupem żółtolistnej konwalii, i chciałaby i boi się. Odmiana 'Aurea' zielenieje latem, 'Mary Brooks' też najładniejsza w momencie rozwijania liści bo później prezentuje ich "złotawy odcień",  'Fernwood's Golden Slippers' jest za młodu złociutka a potem liście nabierają koloru likieru chartreuse.  No mła nie do końca o to chodzi, choć ostatnia z tych odmian mogłaby się wpasić w ogród. Jednak cena siedmiu  funtów czy też nieco niższa cena około dwudziestu złociszy za odmiany dostępne w Polszcze to nie jest cóś co mła  łyka bezproblemowo. Mła wie  że ceny rarytasków są jakie są, przemyśliwuje sobie jednak czy konwalia majowa jest aż takim rarytasem? I cóś jej wychodzi że nie jest.

Tak po prawdzie to mła zna lepsze sposoby na upchnięcie w ogród dwudziestu złociszy, że o siedmiu funtach ledwie napomknę. No i ogląda zdjęcia z zaprzyjaźnionych ogrodów w których rosną złotolistne konwalie i się zastanawia - brać, nie brać, odpuścić bo efekt tzw. "rozjaśnienia" cienia za pomocą niby złotawych liści może być żaden? Z jednej strony przydałoby się  cóś choć troszki złotego w cieniu, czego akurat nie wpieprzałyby  ślimaki   ( ich bezczelność nie zna granic, żrą dopiero kiełkujące hosty ), z drugiej strony złocistość mocno  problematyczna. Ech, żeby  wyhodowali wreszcie prawdziwie złotolistną konwalię! Taką której liście latem naprawdę mocno będą się odróżniały od  ciemnych liści gatunku. Dylemat mła by zniknął w oka mgnieniu i wysupłałaby środki  płatnicze. A tak to się od zeszłego roku zastanawia i nic z tego nie wynika - ani w tę, ani  w tamtą!




Kronika kryminalna

$
0
0
Słodko, mimo chłodku  roznosi się zapach lilaków, kwitną esdebiaczki, luzik bo weekend majowy. Ale w tej słodyczy się czai i jak tylko stracę z oczu to niszczy, ryczy i robi wstyd wśród sąsiadów domagając się od wszystkich napotkanych żarcia. Na początek Okularia - nie dość  że przyprowadza chłopaków ( często niewychowanych )  to jeszcze się uwzięła na moje nieuczulające rękawiczki do "ciężkiego grzebalnictwa". Nówki jej nie interesują ale rękawiczki które zdejmę z łapy to już jak najbardziej. Staram się  używać rękawiczek z tworzywa   jak najdłużej, nie traktuję ich  jak jednorazówek  bo i grubsze i droższe. No i nie zawsze można je dostać a nie uśmiecha się mła robić takowe zakupy przez net. Dla Okularii rękawiczki mła są z zasady jednorazowe, zdjęte z moich łap trzeba czym prędzej rozdrapać i odgryźć przynajmniej jeden palec. Nie wiem o co kaman w tym wszystkim i czemu ma służyć rytuał rozdrapywania i odgryzania kawałków tworzywa ( dobrze przynajmniej że nie żre tylko zadowala się niszczeniem ).  Zaczęłam nosić  upieprzone  rękawiczki w kieszeni ( upieprzając ją przy okazji ) bo odłożenie rękawiczek wyczarowuje natychmiast Okularię ( nie ma koty, nie ma i nagle jest ).

Szatflik zaczęła jeść więcej ale jej zdaniem ma być wkarmiane.  Jak  Felicjan był karmiony tak teraz ona musi ( oczywiście jak Felicjan widzi wkarmianie to staje nad michą i sam żarcia   nie ruszy ). Wczoraj się zbuntowałam i schowałam jedzenie, wieczorkiem  krnąbrna dwójka karnie samodzielnie zjadła z misek porcję dzienną po czym weszła do pokoju i usiadła przede mną "tyłkami do przodu". Taa, obraza była okazana, jeszcze dziś były słane w moim kierunku tzw.  ciężkie spojrzenia ( Sztaflik nauczyła się ich  od swojego  guru dopiero niedawno, trenuje na mnie zapamiętale ). A w ogóle to  już nie mam szans  na obejrzenie kwiatuszka irysowego na którego kwitnienie  oczekiwałam dwa lata. Kłoszący się irys został rozwalony przez  Felicjana ganiającego dziewczyny  po  Suchej  - Żwirowej.  No bo po cholerę  po trawce się ganiać w Alcatrazie jak można rośliny poniszczyć na rabacie! Cała czwórka  brała udział w tym strasznym dziele zniszczenia, nawet  Szpagetka  którą jeszcze  z samego rana nazywałam najgrzeczniejszym aniołkiem mamusi!




Roma Antiqa - Łuk Konstantyna i Koloseum

$
0
0


To będzie wpis z pierdylionem zdjęć jak to  ujmuje  Kura Naczelna,  ale inaczej jakoś tej starożytności Wam nie  unaocznię. Wicie rozumicie, obraz wart tysiąca słów. Zacznę od tego że  ruiny antycznego Rzymu zrobiły na mła ogromne wrażenie, żaden budynek renesansowy czy barokowy nie był w stanie go przebić. Nawet słynna kopuła bazyliki Piotrowej wydawała mi się tylko uzupełnieniem wielkiej architektury starożytności, wpisaniem w tło. Niestety zdjęcia nie są w stanie w stu procentach ( po mojemu to nawet w dwudziestu procentach, a  zdjęcia autorstwa mła to tak cóś kole dziesięciu procentach ) przekazać  skali, to rzecz do naocznego poznania. Jednak  jeżeli z ogromu  ruin ludzie  nie są w stanie odczytać dawnej wielkości miasta,  to Koloseum, Palatyn,  Circus Maximus i Forum Romanum mogą pozostać dla nich jedynie kupą cegieł i kamieni, mimo pomocy wizualnej czyli  rekonstrukcji komputerowej wyświetlanej w  Koloseum ( sporo ludzi ma problem z wyobraźnią przestrzenną, szkoda  że nie ma jeszcze dla nich takich mobilnych wizualizacji, łatwiej by  im przyszło wyobrażenie sobie miasta z pozostałych po nim fragmentów ). Na szczęście ruiny są swoiście urodne i nawet nie odróżniając  Łuku  Konstantyna od Łuku Tytusa człowiek napasie oczy pięknem. Ten łuk ze zdjątek powyżej i poniżej  to rzecz jasna słynny  Łuk  Konstantyna, powstały  w latach 312 - 315 ponad dwudziestopięciometrowy budynek wzniesiony ku chwale cesarza Konstantyna ( konkretnie to ku uczczeniu dziesięciolecia jego panowania  i sprawienia przez niego manta konkurentowi Maksencjuszowi ). Prawdziwna architektoniczna zdobycz  Rzymian, znaczy konstrukcja która zmieniła świat w wydaniu maksi.


 

Łuk  jest że tak to określę kompilowany, znaczy pomiędzy zdobienia z czasów  Konstantyna wpleciono rzeźby z czasów cesarza Trajana i  płyty z płaskorzeźbami z czasów cesarza Marka Aureliusza ( najprawdopodobniej pochodzące z niezachowanego Łuku Marka Aureliusza ) oraz medaliony ( nad  bocznymi  przelotami, to nie ten  ze zdjątka ) z czasów cesarza Hadriana. Łuk położony był na drodze Via Triumphalis, która zaraz za nim łączyła się z najważniejszym traktem, Via Sacra - drogą przemarszu triumfujących wojsk rzymskich. Tak naprawdę to ostatni z wielkich łuków triumfalnych antyku. Łuk Konstatnyna w świadomości mła zrósł się był z jednym  mocno hollywoodzkim dziełem. "Kleopatra" się nazywało i było prawdziwą superszmirą za cinżkie doolary. Historia prawdziwna wygląda tak że jesienią roku 46 p.n.e. ostatnia królowa Egiptu przybyła  na zaproszenie  kochanka ( Boskiego Giulio czyli Gajusza Juliusza Cezara ) w towarzystwie  ich wspólnego syna Cezariona i brata królowej Ptolemeusza XIV do Rzymu.  Wjazd do miasta określano jako  triumfalny. W filmie wygląda to w ten sposób  że ciągną wylaszczoną w stylu lat sześćdziesiątych ( prawie że Paco Rabanne ) Elizabeth Taylor na sfinksie pod Łukiem  Konstantyna powstałym niemal  cztery stulecia później. Właściwie to brakuje jeszcze Tarzana do kumpletu i byłoby już tak całkiem zgodnie z prawdą, he, he, he. Wicie rozumicie, Zachód tyż miał swoją prawdę czasu i prawdę  ekranu!  Rozumiecie zatem ten lekki rechocik który mną wstrząsał w okolicach tego budynku.  Przyznam że miałam lekki oczopląs, nie bardzo wiedziałam w co się wgapiać - czy w Koloseum czy w Łuk  Konstantyna, oba  budynki piękne! Tak do bólu, jak tylko wielka architektura potrafi!




No bo topograficznie  to jest tak że jak ktoś łukami zauroczony to tuż obok Łuku Konstantyna może napaść oczy  łukowym szaleństwem czyli  Koloseum.  Łuk na łuku, łukiem pogania, kwintesencja  rzymskiego budowania. Z koloseum to było tak: po ubiciu  Nerona zorientowano się że tak po prawdzie to nie ostał się nikt kto by z racji prostego dziedziczenia  mógł nosić tytuł cezara.  Członkowie dynastii julijsko - klaudyjskiej starannie zadbali o to by liczba osób uprawnionych z racji więzów krwi  do  cesarskiej purpury zmalała do "aktualnego władcy sztuk jeden", no i skończyło się tym że po śmierci jej ostatniego ciężko nieznośnego przedstawiciela senat popędzany przez pretorianów musiał na gwałt znaleźć kogoś kto zechciał by posprzątać pospiskowy bałagan. Padło na niejakiego Wespazjana, żołnierza a nie polityka. Wespazjan zajmował się tłumieniem powstania w Judei, co wymagało znacznie większego talentu dyplomatycznego niż się rzymskim senatorom zdawało. Sądzili  że do Rzymu sprowadzają łatwo sterowalnego wojaka a tymczasem przyjechał całkiem niezły polityk. Wespazjan  świadomy roli cezara jako tego który winien zapewnić  panem et circenses zapowiedział że ku rozrywce  Rzymian ( dużą literą bo amfiteatr cieszył się sławą w całymi imperium )  wzniesie największy amfiteatr jaki do tej pory widział  świat. I tak  narodziła się idea Amfiteatru Flawiuszy, daru cezara  dla ludu rzymskiego. Miejsce wybrano rarytetne, amfiteatr miał powstać na miejscu Domus Aureus  niemiłej pamięci Nerona.  Był tam płaski kawałek  gruntu, co prawda trza było  osuszyć  całkiem spore bajorko ale dało się zrobić. Przy okazji przyszły amfiteatr  zyskał  doskonałą kanalizację, nie tylko deszczową.  Ponoć to ona umożliwiła  przeprowadzanie naumachii czyli bitew morskich na zalanej arenie o których pisał Juwenalis, a które skończyły się wraz z zabudowaniem w czasach syna Wespazjana,  Domicjana, podziemi areny. Jednak na dzień dobry podczas planowania Koloseum Wespazjan z lekka potknął się o problem wszystkich inwestorów - skąd wziąć dużą kasę na przedsięwzięcie? Niestety nie mógł był powtórzyć numeru Peryklesa który zajumał na budowę Partenonu kasę powierzoną Atenom przez inne miasta  Związku Ateńskiego ( strach pomyśleć co kradli faraonowie ) ale  znalazł podobnie  złodziejskie rozwiązanie problemu.  Jeden z jego synów, Tytus, nadal dzielnie walczył w Judeii.  Tatuś pogonił młodego i kazał czym prędzej postarać się o jak najszybsze spacyfikowanie Jerozolimy, czytaj dobranie się do skarbca Świątyni Jerozolimskiej. Tak, tak,  Koloseum powstało z środków uzyskanych ze świętokradczego rabunku i sprzedaży trzydziestu  tysięcy  żydowskich niewolników na rynkach Rzymu ( dawna  wersja że to żydowscy niewolnicy budowali amfiteatr cóś dzisiaj nie przemawia do historyków ).

Zapewnienie  środków nie załatwiło wszystkich problemów. Okazało się  że  wzniesienie budowli wyłącznie z trawertynu pozyskiwanego z niedalekiego Tivoli nie wchodzi w grę, budynek   zawaliłby się pod wpływem własnego ciężaru. W sukurs przyszły dwa rzymskie wynalazki - beton z dodatkiem tufu  wulkanicznego ( tzw. beton rzymski ) i wypalana cegła ( wąziutka bo powstała z dachówki ). To właśnie one umożliwiły wzniesienie łuków na łukach, obłożone trawertynem cegiełki były  znacznie lżejsze niż kamory, a beton i sam tuf wypełniły co trzeba w konstrukcji amfiteatru. Budowla  była prawdziwie rzymska tzn. wzniesiono ją w sposób umożliwiający zgromadzenie około pięćdziesięciu tysięcy ludzi ( ponoć na wpych wchodziło  osiemdziesiąt pięć tysięcy ) czyli na tyle dużej że spełniała rolę egalitarnego symbolu daru dla ludu rzymskiego przy  jednoczesnym zaznaczeniu podziałów w społeczeństwie ( wicie rozumicie, loża cesarska, najlepsze miejsca dla patrycjatu, potem miejscówy ekwitów a na górze plebs - w czasach Domicjana na ostatnim  piętrze  dobudowano drewnianą konstrukcję coby jeszcze więcej luda wcisnąć ). Znaczy było demokratycznie bo  władza siedziała obok ludu ale jednocześnie każdy wiedział kto jest kim ( osobne wejścia - osiemdziesiąt wejść przypisanych do  pozycji zajmowanej w społeczeństwie, osobne podia i sektory - wszystko to zaznaczano na biletach, których zresztą zawsze produkowano za mało - celowa robota zwiększająca popyt na bywanie w Koloseum ).  Na scenie amfiteatru którą później zaczęto nazywać  areną ( od  łacińskiego słowa harena oznaczającego piasek którym zasypywano hym... tego... wycieki po walkach gladiatorów i zwierząt ) odbywały się krwawe przedstawienia. System wind, którego i dziś mógłby pozazdrościć każdy teatr czy stadion, transportował w różne miejsca areny uważane za  groźne  i specjalnie pobudzone zwierzęta ze wszelkich zakątków imperium i niewolników ubranych w zbroje. Tak, tak, bardzo łatwo nam się zapomina że do walk  stawali przeważnie niewolnicy których przeznaczeniem było prędzej czy później  ( raczej później bo wyszkolenie gladiatora  sporo kosztowało ) zginąć na arenie. O ile hekatomby zwierząt we współczesnych budzą obrzydzenie o tyle blaski zawodu gladiatora ( najlepsi byli traktowani z taką histerią z jaką dziś we Włoszech traktuje się gwiazdy futbolu ) przesłaniają jego cienie. Pewnie do czasu  aż Hollywood wyprodukuje cóś bardzo sentymentalnego a zarazem krwawego i widowiskowego  o powstaniach niewolniczych w Rzymie. Cóś bardziej  skrojonego pod współczesne gusta niż stary film z  Kirkiem  Douglasem w roli Spartakusa. Może wtedy dotrze do ogółu cała groza tego pięknego amfiteatru - Koloseum to najpiękniejsza rzeźnia świata! Gdyby budynek miał zdolność wchłaniania krwi która się w nim wylała byłby szkarłatny. Nawet velarium czyli płócienne żagle rozpinane przez wyszkolonych żeglarzy, będące wzorem dla dzisiejszych zadaszeń stadionów, byłoby krwawe i ciężkie.

Teraz będzie o mitach związanych z krwawą historią tego  miejsca. Taka to prawda że na arenie  Koloseum masowo  ginęli chrześcijanie jak ta  że Kleopatra przejechała się na sfinksie pod  Łukiem Konstantyna. Chrześcijanie  zaczęli  być prześladowani w Rzymie za czasów Nerona i ginęli  głównie w miejscu zwanym Cyrkiem Nerona, które znajdowało się na wzgórzu watykańskim. W Koloseum chrześcijanie ginęli jako skazańcy ( hym... w antraktach walk gladiatorów, taki  przerywnik typu rozwalenie głowy młotem wrogowi ludu rzymskiego ) i ich ilość w stosunku  do poległych gladiatorów jest znikoma. Najwięcej w Koloseum  ginęło zwierząt, wprost niewyobrażalne ilości. Tylko nieliczni starożytni odczuwali to jako coś obrzydliwego, czy  przedstawienia dla motłochu. Szczęśliwie poziom wrażliwości jednak nam się troszki podniósł ( znaczy oficjalnie bo pod spodem jest jak zawsze - ciemno ). Wymiarowo Koloseum wygląda tak - eliptyczna budowla o długości 188 m i szerokości 156 m, w obwodzie ma 524 m, a wysokość budynku to wysokości 48,5 m. Od zewnątrz budynek miał cztery kondygnacje, od wewnątrz pięć. W części zewnętrznej w czterokondygnacyjnym podziale zastosowano tzw. spiętrzenie porządków. Znaczy najniższa kondygnacja jest zbudowana w porządku toskańskim ( taka italska popłuczyna po porządku doryckim - gładziutkie kolumny i baza zamiast ustawienia na stylobacie ), druga w jońskim, trzecia w korynckim. Trzy kondygnacje związane są z konstrukcyjnym układem arkad, czwarta jest bezarkadowa , ma jedynie małe okienka. Obecnie budynek  jest konserwowaną ruiną ( wielkie zniszczenia miały miejsce w roku 445 w czasie trzęsienia ziemi, potem w czasach średniowiecza budynek robił za mini kamieniołom, od 1200 roku rodzina Frangipiani uznała że nada się w sam raz na zamek obronny a w 1349 kolejne trzęsienie ziemi zawaliło część południowej ściany budynku ). Trochę pomogło w tej konserwacji budynku błędne XVIII wieczne mniemanie że w miejscu tym odbywały się masowe mordy chrześcijan. Sacrum osłabiło chęć pozyskiwania obrobionego kamienia.  Niestety trza było pilnować pielgrzymów a później i zwykłych turystów.  Ci nie  tylko pozyskiwali pamiątki ale wzorem starożytnych  graficiarzy zostawiali własne wpisy na pozbawionych  koloru ścianach ( tak, tak, Koloseum wcale nie było klasycznie białe jak  Winckelmann  przykazał, wiemy że przynajmniej wnętrza  budynku były malowane i wykładane mozaikami ). Nazwa budowli  dziś powszechnie używana została ukuta w średniowieczu od znajdującego się w niej wielkiego posągu Nerona, zwanego Kolosem.



Dziś w kolejce do zwiedzania Koloseum trzeba swoje odstać. Jak niemal  w całym  "wartym zwiedzania" Rzymie są bramki wykrywające metal, ochroniarze czy tam inni mundurowi. Nie ma  że nie ma, żyjemy w takich czasach w których do zwiedzania zabytków potrzebna jest kontrola bezpieczeństwa. Za to zwiedzalniczo było dobrze, dla mła  już samo muzeum we wnętrzach w którym naszła marmurową podobiznę Tatusia ( nieznany mężczyzna sportretowany chyba w I albo II wieku naszej ery ) i cud  miód antyczną pietra dura ( macie ją na zdjątku ) to już było cóś. Do tego  należy dodać wspomnianą wcześniej prezentacje komputerowo wygenerowanego obrazu starożytnego Rzymu, która ułatwia zwiedzanie  Forum Romanum i Palatynu.  Wnętrze koloseum zrobiło na mła  mniejsze wrażenie niż widok zewnętrzny budynku. Myślę że to kwestia odsłoniętych podziemi areny, jakoś to mła nie grało z obrazem zrujnowanych ale ciągle czytelnych podiów. Jednak  mła uważa  że zwiedzanie Koloseum było warte stania w długaśnej kolejce  pod popłakującym niebem.  Jest powiedzonko określające ciężkie braki w poznawaniu  świata -  "Być w Rzymie i nie widzieć papieża", po mojemu to być w Rzymie i Koloseum nie widzieć. Odchodząc od  budynku widziałam się niemal jako ten  motocyklista mijający  Koloseum w filmie Felliniego , tak cóś niby obok ale wpisana w historię miasta. Byłam, czułam, zostało we mnie!


Mai się w około!

$
0
0
O boskie chwile!!! Szczęśliwie są na  świecie takie momenty w czasie, słodkie miesiące w których brytyjskie księżniczki spadają z koni, zielenieją liście drzew a wieczorami słychać  śpiew. Znaczy maj, maj  po całości! Co z tego że chłodnawy, w maju ma prawo być chłodno, przynajmniej  do  Zimnej Zochy.  W ogrodzie parada kwitnień i to tych pachnących.




Lilaki pachną obłędnie! Kwitną dość nierówno bo nierówny jest dostęp  do słoneczka. W tym roku czeka je  silniejsze niż zwykle cięcie korekcyjne ( zeszłoroczne usuwanie kwiatostanów i  podcięcie które wydawało się mła wystarczające to było stanowczo za mało - mła wykazała zbyt silny lek przed cięciem bo bała się suszy i jej wpływu na lilaczaczą wegetację  ) no i  pozbawię te  rosnące w zacienieniu lilakowe  egzemplarze towarzystwa jesionka samosiewki, który niespodziewanie szybko wyrasta na duże drzewsko ( akurat jesionki to nie są moi faworyci do roli zadrzewiaczy Alcatrazu ). W związku z potrzebą solidnego przycinania lilaków muszę przeprowadzić konsultację z Panem Andrzejkiem i jego piłą zmotoryzowaną.  Moje insze lilaki czyli perski i chiński na razie jeszcze nie wymagają kontaktów z piłą, zresztą zamierzam je prowadzić w formie krzewów a ich  formowanie jest znacznie prostsze niż  formowanie drzewek. Co nie znaczy że jest łatwe i przyjemne, piszę tak bo przede mną przycinanie  forsycji a to zawsze u mła kończy się bólem  pleców.

Pewnie jak zacznę przycinać  forsycję  to wpadnie mi w oko nadmierny wzrost bukszpanów i  znów skończy się na pęcherzach na łapach, problemach z osiąganiem  pionu i ogólną dodpupnością. Starość  nie radość, młodość  nie wieczność, śmierć  nie wesele. No i co z tego, jak się chce w kwietniu pięknie złotą forsycję oglądać  to trza  ciąć w maju  bez litości. Nad krzewami  i sobą! Jak się zapuściło swego  czasu żywy płotek z bukszpanu to żeby się   nie rozhulał trza go tresować sekatorem (  i w cichości prosić o wstawiennictwo  Muczenicy Dorofieji w sprawie wrażej azjatyckiej  ćmy ).  Oczywiście potem zbolałe plecy trza będzie  jeszcze niżej przygiąć bo przyjdzie czas na wycinanie pędów irysków SDB. Oj, miesiąc maj  pełen tajemnic  bolesnych.











Jak widzicie jest co wycinać. No bo to jest tak -  normalnym ogrodującym ( podobno są tacy ) wystarczy jedna fioletowa irysowa niska plama w majowym ogrodzie, tylko że mła cóś nie jest tak do końca normalnie ogrodująca. Mła jest na wiecznym  irysowym głodzie w związku z czym ma  sześć niskich   irysowych podstawowych fioletów. Taa, tylko sześć bo się z całej siły powstrzymywała. Ostatnio przed zakupem wysokiej jakości  niskiego  iryska od  Thomasa Johnsona.  Cudownie, aksamitnie wręcz fioletowego. A bródka jak marzenie Mła czasem musi  siadać na rączkach takie ma rzucania w kierunku klawiatury  jak ogląda na monitorze irysowe obabrazki.  Musi bardzo uważać bo trzeba ją będzie leczyć elektrowstrząsami albo i gorzej.






Podobnie jak z fioletami mła ma też  z niektórymi rodzajami  plicat na białym tle. No zgroza bo ogród nie jest z gumy! A jakby mła kto spytał  a po jakiego grzyba  jej aż tyle irysowego dobra to mła by się zapluła z cinżkiego  oburzenia bo przeca one wszystkie posiadane przez nią są całkiem różne. No i absolutnie nie da się ich pomylić a jak ktoś twierdzi inaczej to ślepun i "zła wola"! No i chyba oczywiste jest że każda plicata powinna posiadać odpowiednie tło i dlatego mła tak się musi o odpowiednie niebiewskości tyż starać.  Jasne jak słońce, zaprzeczenie powinno mrzeć na ustach a palce odmawiać posłuszeństwa jakby kto chciał zaprzeczać na piśmie. Znaczy ten irysoholizm mła to nie tylko łakomstwo ale ogrodowa konieczność!



Na szczęście  za szopkami szumi sobie i powoli leśnieje Alcatraz, łagodzący obraz mojego ogrodowego szaleństwa. Też się w nim mai ale inaczej, bardziej naturalnie, bez ekscesów. W Alcatrazie  mam również sporo roboty ale odkładam  ją ciągle na później. Znaczy na troszki cieplej. I szczerze pisząc to na troszkę lepsze samopoczucie, pogodowe zawirowania uświadamiają mła w tym roku że staroruryzm u niej postępuje.  Ja  już teraz kwękam i stękam a przeca przycinania jeszcze nie zaczęłam, cała robota przede mną . Zakwękam się zastękając  dokumentnie? Cóż, z perspektywy starszej  klępy dopiero ceni się sarnią zwinność  młodego wieku. Tak, tak, dwadzieścia lat  temu i dwadzieścia pięć  kilogramów mniej. Roboogrodnik był z człowieka, przerób jak  u maszyny a teraz? Kwęk, kwęk, skrzypu, skrzyp i na dodatek skleroza - znowu zabyłam gdzie położyłam moją ulubioną grackę "do ręki"! Syndrom majowy, znaczy prawie jakby mła  spadła z konia jak  książniczka  Anna i na dodatek solidnie stuknęła się w łeb.








Rzecz o elektryczności

$
0
0
 "Après nous le déluge"  jak powiedziała pewna Francuzka parę dziesiątek lat przed rewolucją -  znaczy ido wybory, ido i polityczne w związku  z tym żyć znów nie dajo.  Za to dajo wszystko inne. Z punktu interesów mła to obecna waadza powinna przerżnąć wybory do Europarlamenta bo wtedy ziściłoby  się pragnienie mła - przed lokalem wyborczym  we wrześniu przedstawiciele rzundzącej partii wręczaliby po sztabce złota każdemu głosującemu ( a przedstawiciele partii opozycyjnych pokrzykiwaliby że po wyborach przez nich wygranych  to oni dadzą dwie i talon na mercedesa ).  Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży  sztabki to mła by sfinansowała nową lekstrykę kamieniczną  w całości i jeszcze gdzieś tam pojechała a Felicjanowi ufarbowałaby kłaki na czarno u kociego fryzjera  żeby każdy widział że ten kot to szwarccharakter. Same pożyteczności znaczy.  No ale na razie dajo tylko  emerytom i matkom czterodzietnym ( potem bedo matki jednodzietne )  a o matce kotów to im się zapomniało. Żadnych fajnych przekazów i żadnej miłej  korespondencji. Taa, za to  z rachunkiem za lekstryczność,  której cena nie wzrosła ( aż tak bardzo ) przyszło do mła powiadomienie o zmianie regulaminu i możliwości dochodzenia przez mła odszkodowań w razie mogących zaistnieć przerw w dostawie energii. Mła przeczytała pisemko trzy razy bo miała problem ze zrozumieniem ( głęboki jak Rów Mariański, Mamelon była  świadkiem karwienia ostrego przez mła z powodu owego braku zrozumienia ) ale  jak już zrozumiała to dotarła do niej  groza sytuacji ( Mamelon wysłuchała z tej okazji wykładu anatomicznego dotyczącego okolic pciowych ).

Mianowicie  mła wykumała że  firma energetyczna przygotowuje sobie grunt pod tzw. black out, a skoro sobie przygotowuje to znaczy  że się  takowego spodziewa. A one polityczne mnie tu o matkoboskotęczowych, bombach maturalnych, niedzielach bezhandlowych, politykach bezjajecznych i co jeden o drugim powiedział  i jak tamten  mu odpowiedział i  jak się do tego odniosło grono ich znajomych.  Znaczy klasyczne piendrolenie! W doopie je mam i zaczyna mnie  ten  polityczny jazgot boleć jak hemoroidy! Przypomniałam sobie wyłączenia prundu za komuny i złość mnie się natentychmiast wytworzyła w organizmie. A mła już prawie wmówiła sobie  że się byle czym  denerwować nie będzie, jednak wizja rozmrażającej się podczas letnich upałów  lodówki popsuła jej terapeutyczne zobojętnianie się wobec efektów zarządzania "światem wokół"  przez   klasę   polityczną. Kuźwa, cóś w tym jest że one z solidarnościowym rodowodem, to komunę nam zwalczyły po to by samym stać się komuną.  Z tymi stopniami zasilania to ja mam po prostu deja vu!

Jakby było mało mła uciekając  od upolitycznienia wszystkiego wokół oblookała film pod  tytułem "Oni". Taa, wybrała sobie  że ho, ho -  dopiero po obejrzeniu włoskiego filmidła  ją trzepnęło. Wielki Apolityczny ja mało  apopleksji nie dostała, toż to ta sama śmieszność i żałość  ściskająca tyłek, te opowieści o wszystkim dla wszystkich, zapiewania  górnonarodowe, zadęcie mężostanowe, "imposybilizm" i impotencja. Upluła  ja się jak to  oglądała, bynajmniej  nie ze śmiechu. Mła postanowiła się odciąć od przekaźnika i teraz będzie czytała kryminał Osadzony w realiach zupełnie nieprzystających  do naszych.  Niestety na odcięcie ogrodowe nie ma co liczyć bo zimno i  troszki zaczęło padać ( to ostatnie  bardzo pożądane ). Ciotka Elka obiecała rozerwać się z mła przy wypiekaniu ciastków, ale to dopiero w weekend.  Do tej pory mła się musi zaszyć z krimi coby uciec przed tą manią użycia, prezentownictwem  narodowym po którym choćby potop. Jak nie ucieknie to mła zacznie prezentować jako najlepszy pomysł na świecie takie oto rozwiązania -  zabrać wszystko co z publicznej kasy wszystkim prywatnym zaczynając od  pińcet z plusem, następnie wykopać  politycznych za tęczę ( zabrać im przedtem wszystkie Najświętsze Wizerunki, coby się pod  nie nie podczepiali ) a na koniec zrobić black out wszystkim  którzy mają inne zdanie niż mła. Hym... chyba u mła następuje  przeciążanie systemu nerwowego. Znaczy lekstryka to już u niej siada. Na razie w cielsku.


Dzisiejszy  wpis  ilustrują   stare pocztówki z chrząszczami majowymi. Były  popularne w XIX wiecznych Niemczech, robiły tam za  "pamiętajki" z okazji Zielonych Świątek.

Czekając na burzę

$
0
0
Wpadłam  do ogrodu jakby mła kto  gonił, szybko, szybko bo coś się zanosiło na deszcz. A może nawet na coś więcej bo po zimnisku dnia wczorajszego  mieliśmy dziś prawdziwie duszne popołudnie.  Wzrost temperatury a  przede wszystkim wczorajsze padanie sprawiło że jakby więcej funkii pojawiło się w Alcatrazie. Niby mały deszczyk padał a zdziałał cud.  Funkiowe pąki  błyskawicznie się rozwijają co cieszy zarówno mła  jak i ślimaki. Szybciutko przeleciałam  funkiowe stanowiska i polazłam do  miejsc paprotnych. Paprocie wychodzą w tym sezonie ogrodowym  kapryśnie, na niektórych pojawiły się całkiem -  całkiem pastorałki a insze w fazie zwiniętego ślimaczka , dopiero zamierzają startować. No cóż, kłania się susza w kwietniu, wiosna w naszej strefie klimatycznej powinna być zdecydowanie bardziej  "przekropna". Martwi mnie puste stanowisko rodgersji kasztanowcolistnej i brak niektórych bodziszków. Jeszcze trochę poczekam, to jest  sezon w którym rośliny zachowują się nieco inaczej niż zwykle więc może i rodgersja i  bardziej ciepłolubne  a właściwe sucholubne zimą bodziszki się odmeldują.  Na inszych stanowiskach rodgersje i tarczownice  o podobnych do rodgersji wymaganiach się pokazały, może po prostu na tym  konkretnym miejscu rodgersja wylezie później.




Jak widzicie na załączonych obrazkach Alcatraz  bardzo pięknie nieporządnieje. Znaczy  gleby niezarośniętej coraz w nim mniej.  I bardzo dobrze bo dzikość ma być a nie  ogródek rabatkowy.  Wystarczy Sucha - Żwirowa i  Różanka do pielenia, to i tak sporo  roboty. W Alcatrazie sieją się  miodunki i brunnery, zauważyłam młode sadzonki rutewek i rzecz jasna ciemierników. Po sezonie irysowym postraszę  je szpadelkiem znaczy przeniosę tam gdzie chciałabym żeby rosły.  Znalazłam też  dwie sieweczki  klonika  japońskiego  Acer aconitifolium.  Maleńkie, aż boję się ruszać choć za jakiś czas będę musiała  bo wysiały się w kępie funkii. Przegląd Alcatrazu przerwał mła deszcz, w połowie zabawy musiała się ewakuować z ogroda ( mła  zakapturzona to tak po prawdzie mogłaby  kontynuować przegląd, co najwyżej w kaloszki by się ubrała ale  futrzasta asysta zaczęła pruć sznupy że opad  im  pomoczy starannie układaną jęzorami sierść ). Jak przestanie  padać zamierzam zapuścić się w okolice rododendronowe z nawozem na wspomożenie kwitnienia. Po  ubiegłorocznej suszy moje rodki nie wyprodukowały pąków kwiatowych wysokiej jakości, azalkom  na szczęście poszło o wiele lepiej. Znaczy rodki trza bardziej wspomóc. Ale to chyba już jutro, może po tej burzy co ciągle nad nami wisi i sprawia że czujemy się (  koty wliczam  ) nieco zdziwnie.



'Satin Dreams' - irys SDB "z łakomstwa"

$
0
0
'Satin Dreams' odmiana zarejestrowana przez Thomasa Johnsona w roku 2014 i w tym samym roku wprowadzona do handlu przez szkółkę  Mid - America.   Jest wynikiem krzyżowania rodzeństwa odmiany  'Pulsator'  i siewki oznaczonej # TA121D: będącej krzyżówką odmian 'Devoted' x 'Clever'. Odmiana dorasta do 38 cm wysokości i dość ładnie przyrasta. Kwitnie od środka sezonu aż do jego końca, to taka średnio - późna odmiana,  czasem pokazuje kwiaty razem z irysami kategorii IB. Skusiłam się na nią bo jak  wiadomo miewam fioletowe zawroty głowy. Jakiejś wielkiej kariery ten irysek nie zrobił ale dla mnie to jeden z ładniejszych fiolecików. Hym... tylko że w sprawach fioletowych to ja cóś  chyba mało obiektywna jestem, tak przynajmniej  twierdzi  Ciotka Elka.


'Ksar' - irys SDB typu "niemal bliźniak"

$
0
0
'Ksar'  to  irys którego "tatusiem" jest Loïc Tasquier, odmiana została zarejestrowana w 2013 roku a rok  później pojawiła się w ofercie szkółki  Kerkerij-joosten. Sieka oznaczona D023A była wynikiem krzyżowania odmian  'Lunar Frost' i 'Cat's Eye', na tyle udanym że Loïc  zdecydował się na rejestrację odmiany ( dzieci 'Cat's Eye' to na ogół dobre iryski są - grzeczne, porządnie się rozrastające, bez  fum i grymasów ). Odmiana uchodzi za kwitnącą w środku sezonu, choć u mnie zakwitła nieco później. Może to z powodu zeszłorocznego sadzenia, zobaczymy jak  będzie zakwitała w następnych latach. 'Ksar' dorasta  do 39 cm i zapowiada się na odmianę szybko przyrastającą.  Posadziłam go  koło irysków od Ewandki, różnice miedzy tymi dwoma odmianami są bardzo subtelne ( 'Ksar' bardziej wpada w fiolet, obiektyw ku  mojemu rozczarowaniu nie łapie aż takiego wyrafinowania odcieni - no może na ostatniej  fotce jak się dobrze przyjrzycie to odkryjecie ze jeden z bordowo -  śliwkowych irysków jest  troszki inny  ).  Przypuszczam że  i  w przypadku iryska Ewandkowego jednym z rodziców była odmiana 'Cat's Eye', stąd takie podobieństwo.


Le roi est mort, vive le roi! - koniec sezonu irysów SDB i początek sezonu irysów IB

$
0
0
No i nadejszła wiekopomna  chwila - powoli acz nieodwołalnie kończą kwitnienie irysy SDB.  Znaczy po balu  panno Lalu, choć jeszcze jeden mazur panno Krysiu. Tak po prawdzie to jeszcze dwa  tańce, bo ostatni walc to kwitnienie irysów TB.  Jednak mła smutnawo bo  SDB to jej ulubiona kategoria irysów, niziołki są dla niej najpiękniejszymi z pięknych. Tegoroczny sezon zaliczam do udanych  choć nie wszystkie odmiany pokazały kwiaty.  Jednak objawiły się w tym roku naprawdę  porządne irysowe kępy, takie robiące ogród. Wicie rozumicie, fajnie jest oglądać nowe iryski ale  siła rażenia pojawia się  dopiero wówczas kiedy zamiast jednej sadzonki robi się piękna kępa.  W tym roku świetnie prezentowały się  fiolety w odcieniach różnych  ( wliczam w nie również te wrzosowo wybarwione ), dobrze też poszło irysom w odcieniach złotawo - brązowo - niebieskich.  Nadal kiepskawo idzie mi z różowo kwitnącymi  SDB, cóś nie bardzo chcą się kępić i co gorsza kwitną średnio. Chyba czas na odnowienie zasobów i przenosiny na insze stanowiska. No ale to dopiero za sześć  tygodni, kiedy przyjdzie czas na straszenie szpadelkiem ( mła uwielbia straszyć, jej ulubioną czynnością ogrodniczą jest  właśnie sadzenie ).








Po kipnięciu dotychczasowych królewiąt na rabatach  będą królowały irysy kategorii IB.  Pierwsze z nich zakwitły razem  z  późnymi odmianami irysów SDB.  To staruszki pochodzące  przeważnie z lat  osiemdziesiątych ubiegłego wieku, fajne bo pełne wigoru i "małowymagalne". Co prawda coolorek żółty to nie jest na płatkach irysowych mój coolorek ulubiony  ale w ogrodzie tworzy miłą dla oka plamę u stóp  kwitnącej  w odcieniach złocistości "majowej róży". W okolicach brzóz jest bardziej niebiesko a na Suchej  - Żwirowej to granatowo - fioletowo - biało. Będzie na czym oko zawieszać! Mam też nadzieję że  różowo  kwitnące irysy IB pokażą się z lepszej strony niż ich mniejsi pobratymcy kwitnący w tym  coolorze. Znaczy mam spore oczekiwania.






Kawa i ciasteczka

$
0
0

Cześć chcę Was zjeść, znaczy tak naprawdę to Was nie zeżrę tylko ciasteczka pochłonę a Was bezczelnie zapraszam na wirtualną kawę z niemniej wirtualnymi ciasteczkami. Wpis  wcale nieogrodowy bo  pogoda ostatnio niesprzyjająca  pracom na świeżym lufcie.  Pitu pitu czyli o czym pogadamy? Przetacza nam się przez kraj sekielszczyzna i miecie, co jest ważne dla zdrowia społecznego. Dobrze.  Jednak starą malkontentkę jak zawsze wkurza że katharsis musi mieć swego złego, któren to zły nie ma nic wspólnego z nami. Bo przeca to on jest zły a my tylko mu wierzyli.  Zaraz mła ma  brzydkie  skojarzenia z pogromami - no to nie my, nas do tego ci źli namówili. Potrzeba autorytetu, chęć osiągnięcia cudownego mózgo - lenistwa wykluczającego myślenie to zdaniem mła jedna z najgorszych społecznych przypadłości. Cudownie jest być niewolnym, myśleć jak  inni, być członkiem silnej wspólnoty często mającej  takie, fajne, proste recepty na skomplikowane problemy. Po takim społecznym absolutnym zawierzaniom  autorytetom są mega  kace.  No i niestety poszukiwanie następnych autorytetów , którym można absolutnie zawierzyć. Zupełnie jakby część ludzkości samodzielne myślenie straszliwie  bolało ( po prawdzie to chyba boli, stąd taka popularność używek zmieniających świadomość ). Ech... nic nowego Wam nie piszę, stare żale wylewam.


 Jednak  dobre i  to że chyba nam normalnieje, polski klerykalizm dobijał polski katolicyzm, więc  dla wierzących to wręcz wyzwolenie. Dla niewierzących tyż bo zbliża się faktyczny rozdział tego co państwowe od tego co powinno być prywatne i tylko momentami społeczne. Dla państwa  tyż dobrze, w końcu będzie się musiało zająć  ściąganiem prawdziwych zbrodni a nie sprawdzaniem koloru aureoli na tzw. świętych wizerunkach.  Może nawet znormalnieje do tego stopnia  że będziemy mieli prawdziwą wolność słowa, bez idiotycznych przepisów o obrazie uczuć,  które to przepisy i tak nie powodują żeby nam  nadrzędne trybunały  uznawały  wyroki polskich sądów ( martwe prawo = żadne prawo ). Za wolnością może  pójdzie za to słowo odpowiedzialność, taka prawdziwa, finansowa  a nie  "Nie podporządkuję się i co mi zrobicie?". Oby, jak dla mnie to w ramach wolności słowa mogą nawet drukować  "Mein Kampf", zakaz publikacji  jest tak durny w erze netu. Tak nawiasem pisząc  to czytanie tej ramoty mogłoby być karą, są książki do tego stopnia związane z epoką że kiedy ona mija stają się wręcz nieczytelne.  Ileż to  jeszcze do zrobienia przed nami. No, ale wrzód został przecięty.


 A tak à propos wrzodów to Małgoś - Sąsiadce wyrosło cóś na czółku,  Powieczki aż zapuchły od tego wyrośnięcia. Smaruje to cóś ( wyglądające jak czyrak ) mazidłami i stanowczo odmawia zaproszenia dohtora.  Trochę się martwię bo dziewięćdziesięcioletnia głowa z  zakażeniem to moim zdaniem powinna być przez lekarza  obejrzana ale Małgoś przejawia upór oślicy. Jak obrzęk  będzie się powiększał to najpierw zrobię awanturę prewencyjną ( to znaczy  wyprzedzę  awanturę którą Małgoś zazwyczaj robi po moich działaniach ) a potem wezwę lekarza. Już słyszę ten ryk o wtrącaniu  się w jej sprawy. Jak mnie zdrowo wkurzy to nabazgrzę jej akrylem na drzwiach  "Ofiara RODO" i przygrożę wykonaniem  telefonu  do Januszka ( Małgoś natentychmiast  pokornieje jak tylko ćwierkam  że doniosę potomstwu ).  Od strony  Tatusia  i Magdzioła tyż wieści mało pokrzepiające - oboje mają problemy ze zdrowiem i cóś mła się zdaje  że w obydwu przypadkach rzecz zakończy się na tzw.  leczeniu dłuższym. Na razie zbierają siły na przeżycie  styczności z naszą służbą zdrowia, może nie tyle z personelem medycznym  ile z organizacją leczenia ( snute były wizje literackie, pamiętniczek  rehabilitacyjny jak z Kafki zerżnięty ).


Koty po staremu niedobre, Felicjan wyraźnie wrócił do sił po chorowaniu ( najsampierw  chorował z Lalim dla towarzystwa a potem to sam  z żałości, tak to sobie tłumaczę ). Leje każdego kto pojawi się w ogrodzie, nawet Epuzer, którego przeca Felek lubi, oberwał po uchu.  Nasz dohtor  mówi  że Felicjan niedługo  doścignie niejakiego  Minia ( sikanie do przemocą otwartego akwarium jak nie udało się złapać rybki ),  któren to  Minio na liście naszego veta zajmuje pierwsze miejsce przeznaczone dla najpaskudniejszego kota.  Hym... jak  Felicjan  chorzał to jakby prawie dojrzałam do urozmaicenia  mu ciężkiego życia i założenia akwarium.  Powinnam  to jeszcze raz solidnie przemyśleć,  Felicjan wrócił do sił, dziewczynki też od jasnej cholery i jakoś cienko widzę sprawę  "kociego telewizorka" w domu. I żadne mruczenia wymuszające w  wykonaniu Szpagetki nie mają wpływu na mła, choć przyznaję że Szpageton jest w stanie u  u mnie naprawdę wiele  wymruczeć. Sztaflik je lepiej ( tfu, tfu, tfu! ) i znowu zaczęła śpiewać  pieśni bojowe, znaczy trop śmietnikowo - chorobowy przy jej złym samopoczuciu był słuszny i leczenie w tym kierunku  podjęte takoż ( nie wiem skąd u niej taka miłość do  śmietnikowych smrodów, przeca od kocięcia w domu chowana na naprawdę dobrym żarciu ).  Okularia jak bez zmian, znaczy nadal prowadzi się lekko jak ferrari. Na zdjęciach  Felicjan  śledzący sójkę z moim wiaderkiem pofarbnym do zbierania zielska i Szatflicja sprawdzająca czy już można pielić ( bo  ona taka pierwsza pieląca, he, he, he ).




Z  notatnika zakupoholika - Sławencjusz zrobił Mamelonowi i mła  wycieczkę przyjemnościową, znaczy zaliczylim troszki szkółek. Mła ma nowe łupy na Suchą - Żwirową , przywiozłam starą ale jarą odmianę maka orientalnego Papaver orientale'Princess Victoria Louise'. Zamierzam posadzić  w najbardziej  piaszczystym miejscu, maki  orientalne na cięższych  glebach wylegają i nie wyglądają dobrze. Stanowisko musi być  gdzieś w głębi, między trawami bo liście maków po kwitnieniu zanikają i jest ten sam  problem co z tulipanami, znaczy łysina. O ile maczek się sprawdzi to dokupię większą ilość tej odmiany, różyki makowe mnie paszą do  irysowych  błękitów i fioletów. Kupiłam też nowego mikołajka. To mieszaniec z grupy mieszańców  Eryngium x zabelii , 'Pen Blue' się nazywa.  Mam nadzieję że  zaaklimatyzuje się lepiej niż mikołajek nadmorski ( znów  kolejne  młode sadzonki nie obudziły się po zimie, tylko poczciwy zażyty staruszek wychodzi bezproblemowo każdej wiosny ). Do Alcatrazu  kupiwszy kolejnego paprotnika, tym razem padło na Polystichum braunii.  Polazłam też tam gdzie nie powinnam, bo tam gdzie  nie powinnam jest tuż przy sklepie z ulubionym  kocim żarłem. No i wiecie trzeba by  chyba być z kamienia żeby się oprzeć siedemdziesięcioprocentowym przecenom. Do sklepu weszłam z postanowienie twardym jak porfir że nic i w ogóle i na co i  komu i po co, a potem  mnie się postanowienie rozmiękczyło,  węglanowo  - wapienne jak ten osad w kiblu się zrobiło. No i mam nowe zające, co prawda bez kaloszków ale  takie miłe z pysków. Ukryłam je przed rodziną, coby rechotów nie było ( ostatnio twardo rozprawiałam się z zakupoholizmem  foremkowym Ciotki Elki a tu taka wtopa ).




P.S. Małgoś - Sąsiadka ma półpaśca, jest  wściekła na naszego ludzkiego dohtora  bo wydał zakaz urządzania dłuższych wycieczek.  Teraz siedzi z tym napuchniętym półpaścem na budzi  i moim zdaniem cóś knuje.


Taka sobie majowa sobota

$
0
0

Taka jestem z obu stron naraz, to  wyskakuje do ogrodu coby  cóś tam szybko uskutecznić,  to zajmuje się domowizną. Trochę  to miotanie się jest z winy pogody, duchota i wyglądanie deszczu  jakoś nie sprzyja czasochłonnym pracom ogrodowym. Z Panem  Andrzejkiem przełożyliśmy  przycinanie lilaków na przyszły  tydzień. No i dobrze bo jeszcze pachną, więc odroczenie przycinania ucieszyło Ciotkę  Elkę i mła.  W domu też mnóstwo rzeczy do roboty, prania, prasowania, te klimaty. Trza zrobić bo wyjścia ni ma, przeca w brudnej pościeli spać  cóś mało przyjemnie. A jak  już się pierze pościel to zaraz prać się będzie obruski, potem się odświeży zasłony i nagle człowiek jest przysypany stertą rzeczy które dobrze byłoby potraktować żelazkiem. Oj, nie lubię ja tego, nie lubię!

Wskutek jednoczesnego  uprawiania domowizny i ogrodniczenia,  w domu i w zagrodzie panuje  ogólny rozgardiasz. Koty w ten weekend całodziennie zalegają w ogrodzie, konkretnie w miejscach które na razie  sobie  pielniczo odpuszczam. Zdaje się że to moje miotanie się pomiędzy domem a  ogrodem burzy koci  porządek świata, mam wrażenie  że wyprowadzka stada to tak w ramach akcji protestacyjnej przeciwko wszechobejmującej akcyjności mła. Niech im będzie, najważniejsze że nie zdecydowały się przeszkadzać. Żadnych plątań  pod  nogami, ryków "natentychmiast przynaglających", żądań nieustannych - słodkie pochrapywanie na floksach  szydlastych i goździkach.

Małgoś - Sąsiadka zaopatrzona w antywirusowe tabletki  i maści całkiem nieźle znosi  chorobę. Obłożona prasą, niemal całonocnie  podłączona  do telewizora nie narzeka na niedogodności spowodowane  chorowaniem. Ponieważ jest to kolejne jej spotkanie z półpaścem nie odczuwa tak silnego bólu jak ludzie którzy zachorzeli pierwszy raz. Bardziej złości ją niemożność urządzania wycieczek do sklepu ( słowo zakupy nie oddaje istoty Małgosinych wyjść  "na miasto" ). No niestety, zaraza w Grenadzie, trza siedzieć w domu. Oczywiście mamy winnego który zarazę do Grenady sprowadził - śledztwo  wykazało że synowa Małgosi jakiś tydzień temu zachorowała na półpaśca. Co prawda synowa osobiście choróbska nie przyniosła ale jak  podejrzewa Małgosia mogła wysłać  Małgosine  dziecko  coby Małgoś  zaraziło, he, he, he.

No i tak Drogi Blogowy Pamiątniczku  mija nam ta majowa sobota. Pralka pierze, żelazko wyzywająco czeka na wstawionej do pokoju desce do prasowania ( chyba  bym się nie zebrała w sobie, gdyby deska nadal tkwiła w pralni ) a ja staram się nie widzieć stanu podłogi ( ślady łapek i kłębki  kociej sierści gdzieniegdzie ). O nie, nie, wystarczy że piorę i  będę prasować, nawet nie ma mowy  żebym czyściła na kolankach podłogi! Są granice porządkowego napadu, nie mogę przeca wpaść w szał czy tam amok. Człowiek musi się kontrolować, inaczej jeszcze popadnie w nałóg i będzie Ciotce Elce kubek z kawą wyrywał z rąk żeby  go przepiąknie umyć albo zaceratuje  krzesła coby się nie brudzili.


Teraz czas na przeceniaki. Wszystkie łupy przecenione o 70%. No nie opanowawszy się! Wiem, powinnam kupić cóś przecenionego  co nie jest takim ostentacyjnym dekorem świątecznym ale co robić jak to zajęce do mła przemówiły a nie poduszeczki serduszka czy  kocyk ze  "srebłną" nitką.  Zajęce są całkiem spore, szklano - ceramiczne i  jeden z nich nawet jakby taki praktyczny ( a może nawet praktykujący ). Znaczy ten z jajkiem w koszyku to może robić za pojemniczek na cóś. No i jak  było nie brać?!  Kusi i wykusili! Mój bosz... jak dobrze że nie sprzedajo chrabąszczy majowych z ceramiki czy szkła  jako dekorejszyn na Zielone Świątki. Mła mało zawierzająca ale za to bardzo dekorująca. Wyobrażacie sobie co by było jakby po maju zrobili przecenę na te chrabole? Normalnie strach się bać!


Róż atakuje! - Alcatraz widziany przez różowe okulary

$
0
0


Niedziela była  głównie ogrodowa.  Co prawda było porno i duszno ale siedzenie w domu kiedy na zewnątrz pitulą ptocy,  fruwają motyle i biedronki, koty zalegają leniwie na słoneczku, to jakby troszki głupawe.  No,  przebywanie w domu w takich okolicznościach po prostu nie wchodzi w grę. Nawet Małgoś - Sąsiadka wypełzła z pieleszy żeby przewietrzyć delikatnie półpaśca. Mła polazła do Alcatrazu coby trochę roślinki postraszyć, znaczy zrobiła sobie czynny odpoczynek.  Nie tam zaraz harówka i padanie na na twarz w rabaty, nic  z tych rzeczy - delikatnie poprzerywała co trzeba , usunęła nieco takich  którzy jej zdaniem  bezczelnie się szarogęszą i nie dają  żyć innym ( mła nie jest, nie była i chyba nigdy już nie zostanie wielbicielką podagrycznika i skrzypu, mimo ich wielkiej  przydatności dla naszego gatunku ), rozsypała trochę pożywienia dla rodków. Znaczy pożytecznie jak ten pszczółek działała.

W Alcatrazie uderzyło ją  jeszcze bardziej  niż  w latach poprzednich  że w majowej odsłonie on jest solidnie różowy.  Niedosłownie bo najwięcej  w nim zieloności ale wiele roślin kwitnących w połowie maja ma kwiaty w różnych odcieniach różu. Taki różowo dziewczyński jest ten mój  Alcatraz w średniej majowej porze. Przede wszystkim za głównego przywabiacza wzroku robi głogowe drzewko. Słusznego wzrostu ( przestałam przycinać  jakiś czas temu ),  obsypane kwiatami, no nie ma że nie ma - razem z  lilakami i kalinami król majowych kwitnień. Wszystkie te kwitnące różowości przyziemne wydają się nawiązaniem do koloru jego kwiatów. Niestety cud drzewo  ocienia miejsce  w którym rosną peonie. W tym roku to już naprawdę muszę znaleźć dla nich inne miejsce, ładne słoneczne stanowisko na którym będą się mogły należycie zaprezentować. Mam  pomysł ale niech na razie się uleży, peonie niespecjalnie lubią przeprowadzki więc nowe miejsce dla nich musi  gruntownie przemyślane.  Te peonie do przesadzenia  to biało kwitnąca odmiana.  Na szczęście bo praktycznie przy wszystkich kwitnących w tym samym terminie co one roślinach będą wyglądały dobrze. Taka  to zaleta bieli że pasi  niemal do wszystkiego. Na przykład z takim różem to gra  jak marzenie, he, he, he. Chyba dzisiejsza pogoda i czas na  tzw. zdrowy luzik sprawił że jakoś widzę ten mój zachynszony Alcatraz przez różowe okulary - ho, ho, jakie  gryplany znów się lęgną w mózgu mła!



Hostowo - paprotne problemy

$
0
0



Na zdjęciach widać że niby OK, niby rosną, niby nic się złego z nimi nie  dzieje. Real jednak jest mniej różowiutki niż  Alcatraz w maju - moje hosty mają problemy. Myślę że głównie z powodu korzeni drzew  i suszy. Jak wiadomo hosty nie lubią słonecznych stanowisk, najlepiej czują się w cieniu lub półcieniu. W związku z tym jakby z natury rzeczy hosty  i drzewa w jednym  ogrodzie to "oczywista oczywistość"że  zacytuję klasyka. Jednak nie wszystkie drzewa są odpowiednim towarzystwem dla host, takie pijawki jak brzózki czy wysysole jak  świerki to może niekoniecznie powinny robić z tzw. ansamble hostowe. U mnie  hosty rosną w okolicach magnolek, które podobnie jak  brzozy i świerki korzenią się płytko i w dodatku mają spore wymagania wodne.

Nie podejrzewam o zły stan host towarzystwa zadarniaczy. Po  pierwsze nie włażą w same  hosty, po drugie to akurat rosnące przy zadarniaczach hosty mają się  świetnie. Wyraźnie  źle za to jest hostom rosnącym zbyt  blisko drzew i krzewów. W zeszłym sezonie ogrodowym podjęłam  działania zaradcze ale jak na razie wielkich efektów po przesadzeniach nie widać. Taka 'Sum And Substance' jest cieniem samej siebie z lat swietności, 'Niagara Falls' tyż nie  piękna a 'Brother Stefan' i 'Seducer to wręcz  żałość nie  napiszę co ściska. Jakby było mało  to nie mogę zlokalizować  hosty  'Spartacus', na stanowisku na które ją przesadziłam jakoś  jej nie widać - optymistycznie udaję  sama  przed sobą że ta pustka to efekt sklerozy i  że rzec zona   hosta na pewno  sobie gdzieś  tam  wylazła tylko ja  zakręcona jak zwykle nie wiem  gdzie ( to nie jest silne pocieszenie, mapka przesadzeniowa z zaznaczonym  nowym stanowiskiem wygląda  bezlitośnie ). Ech, żebyż to były jedyne  hostowe problemy! Towarzystwo jeżowe się w tym roku rozlazło, część jeży wywędrowała na sąsiednie działki zupełnie ignorując urodzaj ślimorów  w Alcatrazie. Zostaje  mi wiaderkowanie ślimaków i wynoszenie ich na łączkę przy  rzeczce Smródce. Jakoś nie mogę się zebrać w sobie  coby  zostać zabójczynią mięczaków, to pewnie przez te ich "oczka na  szypułkach".




Troszki rozwinęło się w paprociach, powoli "jak  żółw ociężale" ruszają języczniki.  Nie wszystkie radzą sobie dobrze, o dziwo lepiej u mnie  idzie rarytetnym odmianom  niż gatunkowi. Ten ostatni jakby stracił nieco ciała, mam wrażenie że w poprzednich latach  wychodziło więcej frond. Boleję nad tym bo uwielbiam języczniki, mało która paproć tak mnie przemawia jak one. Nieciekawie tez jest z nerecznicą  Siebolda. Ani widu, ani słychu, mimo tego że już druga połowa maja. Zdaje się  że ubiegłoroczna susza była dla tego gatunku ciężką próbą. Zmalało też stanowisko odpornej przeca  i bezczelnie się rozrastającej onoklei wrażliwej, może ta wrażliwość w nazwie  gatunku to wcale nie na wyrost jak do tej pory sądziłam. Dobra, żeby się całkowicie nie dołować to są też miłe niespodziewanki paprotne, na ten przykład coraz lepiej z roku na rok wyglądające nerecznice czerwonozawijkowe. W ogóle  w Alcatrazie chyba najlepiej radzą sobie nerecznice, z wyjątkiem wspomnianej nerecznicy Siebolda. Świetne z nich rośliny, prawdziwie leśne - znaczy posadzić i zapomnieć. Nie wymagają jakichś  specjalnych zabiegów, pięknie przyrastają nie  łażąc ( mało jest ścierw ogrodowych tak  wnerwiających  jak pióropusznik strusi ). Całkiem dobrze mają się tez asplenia, o które wcześniej tak się  zamartwiałam.  Ha, może za parę lat będę się sobie  dziwić że zamartwiałam się o języczniki! Oby!


Sucha - Żwirowa w trzeciej dekadzie maja

$
0
0




Mija maj, mija. Pogoda taka w kratkę i dużo spraw się nawarstwiło u mła. Chce, nie chce, robić musi bo zrobić trza. Psychicznie lekko zmęczona  bo  u Tatusia i Magdzioła raczej  średnio a mła nie lubi  kiedy rodzina choruje. Ona łapie przez psychoosmozę i choruje razem z rodziną.  Mła usiłuję stosować ogrodoterapię ale ciężko jej  idzie bo jak jest akurat chwilka czasu którą można by przeznaczyć na ogrodowanie to  pada,  a z kolei jak pogoda ogrodoterapii sprzyjająca to trzeba robić zupełnie insze rzeczy, takie z tych  potrzebnych i w ogóle. Jednak cóś tam , cóś  tam w niewielkim zakresie robi na Suchej - Żwirowej, na ten przykład obcięła pozostałości po tulipanach i z lekka wypieliła irysowe okolice  (  zaznaczam tę lekkość wypielenia, ciężko się obrabia rośliny z kruchymi pąkami na wysokich pędach - wystarczy że  moje koty sieją zniszczenie, mła już nie musi ).  Powycinała tez większość pędów po przekwitłych iryskach SDB.  W tym roku  nie zostawiłam żadnych torebek nasiennych, nie mam  na razie stanowiska  przygotowanego pod siewki.  Stare  zostało przeznaczone na inne nasadzenia a nowego  jeszcze nie wymyśliłam. Za  sześć tygodni muszę  odświeżyć niektóre rozrośnięte kępy SDB, chyba też  czas pomyśleć o  stanowiskach dla nowych  "rozsadzanek".  Iryski najlepiej wyglądają w dużych kępach, niektóre  odmiany  wymagają "skomasowania" ( w efekcie przeprowadzek  taki  'Be My Angel' zakwitł w tym roku w różnych miejscach rabaty ).





Zeszłoroczna przeprowadzka irysów IB i TB skończyła się tym  że w tym roku nie będzie jakichś szczególnie oszałamiających kwitnień w obu tych kategoriach bródek. Nie wiem jak to jest naprawdę ale podejrzewam że aura jesienna ma duży wpływ na to czy rozsadzane  w tzw. właściwym terminie irysy bródkowe kwitną w następnym sezonie. Optymalna dla rozwoju kłączy irysów bródkowych w moim ogrodzie  jesień powinna być bardzo słoneczna i  sucha.  Kiedy tak się trafi świeżo rozsadzone  kłącza nabierają siły i mam burze kwiatów. Hym... ubiegła jesień była "mieszana",  nie było  wysokich  jak na naszą strefę klimatyczną  temperatur, "świeżaki" nie pławiły się w słoneczku i teraz obserwuję całkiem porządne szaro - zielone liście ale powalających masowych kwitnień nie ma.  Na szczęście  nie przesadzałam  hurtem wszystkiego  irysowego, całkiem przyzwoicie kwitną mi kępy 'Star In The  Night' czy Aqua Taj'. Świetnie też radzi sobie  'Palaver', jak dla mnie jeden z najlepszych  irysów  Barrego Blytha w kategorii IB. Czy stare  kępy irysów TB zdołają zdominować rabatę podczas kwitnienia. Mam nadzieję że tak, liczę że  'Fogbund' będzie jak zawsze "ochładzał" okolice żółtolistnej odmiany kolkwicji a 'Hollywood Nights'  ciągnął ślepia na środku Suchej  - Żwirowej.





Z rzeczy  bardzo miłych - po deszczach, bardzo powolutku wychodzą jednak odżałowane przeze mnie  mikołajki nadmorskie. Szału nie ma, to są naprawdę mikre sadzoneczki ale cieszę się  że w ogóle  te rośliny wylazły. Podobnie jest z gipsówką, dopiero terz dała znak że żyje. Definitywnie przepadły jednak mikołajki alpejskie i zaniknął rarytetny akant o pstrych liściach. Tegoroczna zima nie posłużyła też  moriniom i trytomie. Tak zwane resztki po wygniłkach znalazłam grzebiąc w glebie na ich stanowiskach. Nie ma nic na powierzchni, pustka, null.  Chyba już więcej tych roślin nie zapuszczę ( taa... nigdy nie mów  nigdy, a tym bardziej tego nie pisz ). Puste miejsca po czułej pamięci roślinach przeznaczę  dla irysów i bodziszków, szczególnie tym ostatnim należy się więcej miejsca.

Bodzichy to naprawdę świetne rośliny, kwitną u mnie długo i wytrwale, większość z nich jest bezproblemowa w uprawie, na dodatek  ładnie przebarwiają jesienną porą liście. No i co istotne - ślimaczki cóś nie przepadają za smakiem ich listków czy  kfiotów, znaczy sadząc nie zaczynam  prowadzić  ślimaczej stołówki. Zdjątka umieszczone poniżej przedstawiają koniec  Suchej  - Żwirowej, od krzewów  "dzikunów" różanych zaczyna się różanka. W tym roku 'Aïcha' kwitnie tak że ciężko od niej oderwać wzrok. Pszczołom to nie tylko wzrok ciężko  oderwać, masowo oblatują krzew, tak  że róża wydaje się grać. Wiecie taka  bzycząca nuta, muzyczka w słoneczne południe. No i to by było na razie na tyle.




'Moments From The Kazan' - irys TB memorialnie psi

$
0
0
Wiecie kim był Kazan? Jak  nie wiecie to zaraz się dowiecie - Kazan był psem Roberta, chyba owczarkiem jakby kaukaskim o charakterze silnym ale dobrym. Dla Roberta  był wspaniałym przyjacielem, takim po którego odejściu zostaje pustka której inni przyjaciele nie mogą wypełnić. Kazan dawno temu  przekroczył coś  co ludzie nazywają pocieszająco Tęczowym Mostem ale wspomnienie chwil z nim spędzonych nadal jest żywe. Robert postanowił utrwalić to wspomnienie w nazwie odmiany irysa TB. 'Moments From The  Kazan' to psi irys memorialny, tak go sobie nazwałam. Odmiana została zarejestrowana w 2016 roku, powstała w wyniku krzyżowania odmian 'Swingtown' i 'Urocze Marzenie'. Ten irys dorasta do 80 cm wysokości i jest odmianą wczesną, kwitnie u mnie jako jeden z pierwszych irysów TB. Po mamusi czyli odmianie Schreinera odziedziczył fioletowy kolor kwiatu ( jednak ma inszy odcień ) i piękną formę kwiatu, po tatusiu czyli odmianie Zbigniewa Kilimnika wczesną porę kwitnienia i nieco niższy wzrost ( tzw krępą budowę ciała, he, he, he - bardzo pożądana u irysów TB bo tego typu odmiany nie wylegają, nie trza ich palikować ). U mła ten irys kwitnie  na jednym z najbardziej  wysuniętych do przodu stanowisk  TB, wypada to tak mniej więcej w  środku Suchej  - Żwirowej.  Zakwitł w pierwszym sezonie po posadzeniu, zdaje się że będzie z niego "dobry zawodnik", taki irys  niepowodujący bólu  głowy. No i ta  historia, odmiana w sam raz do zazwierzęconych ogrodów, he, he, he. Naprawdę w sam raz  bo pęd mocny, zniósł  ocierki  Felicjana.


Viewing all 1482 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>