Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1481 articles
Browse latest View live

Don Feliciano

$
0
0
Taa... czułam  że podczas mojej nieobecności w chałupie  Felicjan da popalić Cio  Mary  i  Małgoś  - Sąsiadce i  to czucie  było jak najbardziej słuszne.  Ukochany kotecek tym razem postanowił wznieść  się na wyżyny makiawelizmu - najsampierw utwierdził otoczenie że on w ciężkiej chorobie spożywa niemal wyłącznie rozrobione do odpowiedniej gęstości kocie paszteciki, głównie zalega na poduszkach, wychodzi na dwór kiedy już naprawdę musi , niespecjalnie reaguje  na otoczenie czyli jakby gaśnie a po utwierdzeniu  otoczenia w tym temacie wziął i zaniknął. Na długo zaniknął.  Cio Mary w stresie poszukiwała kocich zwłok  na terenie posesji,  Małgoś - Sąsiadka  i Ciotka  Elka wyznaczały  kolejne punkty w których Felicjan  mógł się schować  by godnie, po  kociemu odejść z tego świata. Resztą kociego towarzystwa nikt się specjalnie  nie przejmował, żarcie zostawiane było na parapetach, ponieważ znikało błyskawicznie ( znaczy tak że trzeba było dokupić nowe zapasy ) wszystko z nimi wydawało się być  OK.  Kiedy mła wróciła do domu zastała na stole rozpaczliwy list od  Cio Mary ( wariacje na temat "Nie dopilnowałam!" ) i czuwającą mimo późnej pory Małgoś - Sąsiadkę,  w której drzemała nadzieja że  dźwięk mojego głosu przywoła Felicjana  nawet z zaświatów. Cały ranek  po przylocie szukałam gada, drąc gębę do zachrypnięcia - nic! Przyznam  że dopadły  mnie wyrzuty sumienia z powodu zostawienia chorego kota w domu podczas gdy  ja radośnie woziłam tyłek  po świecie. Co prawda  Felicjan przed moim wyjazdem był w dobrej formie ( zarobiłam pazurem w oko, ropiało trzy dni i zrobił bardzo brzydką rzecz z moją ulubioną poduchą - do wyrzucenia ona, niestety ), jadł przyzwoicie i spał na grzbiecie z czterema łapami w górze - nie sądziłam że może mu się nagle pogorszyć. Przeca bym go bardzo ciężko chorego nie zostawiła! Kolejny dzień i nawoływanie od nowa. Obłażenie terenu z coraz większym niepokojem, właściwie przestałam szukać żywego kota, chciałam tylko zlokalizować zwłoki coby pogrzeb był  przyzwoity. Rezultat żaden. Małe i dochodzącego Epuzera podkarmiałam w domu, świętych pasztecików nie tknęłam - jadły swoje  konserwy.  Paszteciki kłuły oczy i przypominały o Bardzo  Złym  Kocie, postanowiłam schować i dać towarzystwu dopiero jak minie mi  żałoba.  Wieczorem drugiego dnia po powrocie usłyszałam  z daleka znajomy miauk pełen pretensji.


Jak ta matka pingwina, która w liczącej tysiące kolonii rozpozna głos swojego pisklęcia wiedziałam że to moje wredne pisklę. Zawołałam zrywając się z wyra i za chwilę widziałam całego i zdrowego  Felicjana na parapecie.  Sierść błyszcząca, boki pełne, złość w oku - norma, żadnych oznak zabidzenia czy choroby.   Niemożliwe żeby nie żarł! Ponieważ postanowił pobić rekord bóstwa i zmartwychwstał  po  pięciu dniach to ślady po  pięciodniowej ascezie powinny  być dobrze widoczne - a tu nic! Taa... tajemnica nagłego wzrostu apetytu dziewcząt i Epuzera  wyjaśniona!  Do domu wszedł lekko się o mła ocierając ale  bez  przesady  żadnych czułych powitań, pierwsze kroki do miski i ryk że jeszcze niepodane. Na pewno nie jadł cały dzień bo natentychmiast wsunął swój dzienny przydział, odbeknął i przymiauczał dziewczynki, po czym  udali  się gromadką zająć moje wyro.  Czym prędzej zadzwoniłam  do  Cio  Mary żeby ją  poinformować  o szczęśliwym odnalezieniu się  Felka ( byłam pełna obaw czy  Cio  Mary zechce  niańczyć koty  podczas mojej ekskursji  do Rzymu, ale  Cio Mary  to fighter będzie trenowała przebywanie z Felicjanem pod jednym dachem ) i polazłam z radosnym info do  Małgoś - Sąsiadki ( niestety  Małgoś mało wychowawczo  wybaczyła mu wszystko i odbyło się dopieszczanie, skutek jest taki że dziś rano ryczał żeby  mu podać śniadanie do wyra ). Potem szybciutko do wyra coby wyszarpać  kawałek  miejsca dla się. W nocy  Felicjan postanowił  wybaczyć mła wycieczkę i zostałam należycie udeptana, z mruczeniem i ślinotokiem.  Od rana zajęty jest ponownym wprowadzeniem do świadomości mła swojego ulubionego wizerunku "kota specjalnej troski".   Nie dam się nabrać! Ja tu kuźwa paszteciki rozrabiam a on wpieprzał konserwy z kawałkami miąs! Koniec  z karmieniem w wyrze i namawianiem na spacerki.  No i z zaleganiem na moich poduchach, czas na normalne życie a nie jechanie na chorobie i złym samopoczuciu.  Jak stary cwaniak  potrenuje z Cio  Mary  przed  Rzymem  to mu się odechce numerów z zanikaniem! Cholerny  don  Felicjano, capo di tutti capi mojej kociej mafii. Mafii, bo pozostałe  tyż dobre - normalnie to prowadzą do drugiego kota, ryczą jak nie są w stadzie a teraz była cisza, omerta. Już ja im urządzę Dzień Kota - będą zwykłe puchy a wołowinę zeżrę sama!

Smakowanie Sycylii

$
0
0
Sycylię smakowałam ze starym znajomkiem, od lat nieżyjącym  Panem Peppo, nie mogłam jakoś  inaczej. "Lampart" a właściwie "Gepard" jego autorstwa był pierwszą książką z Sycylią w tle, Sycylią równorzędną i Sycylią pierwszoplanową którą w wieku lat nastu pochłonęłam ( to właściwe dla wieku, takie chłonięcie ).  Potem przyszły insze lektury, głównie autorstwa  Mario Puzo które nie tyle mówiły o samej wyspie co o ludziach żyjących daleko  od niej a niechcących czy też niepotrafiących się  z niej mentalnie wydostać. Książka Pana Peppo jest jednak dla mnie tą "prawdziwie sycylijską", choć świata w niej opisywanego dawno już nie ma.  No, może nie do końca. Obserwując z boczku pachnącą topionym woskiem świec ludową żarliwość religijną, taką na pograniczu dewocji, ujawniającą się  podczas obchodów święta Agaty Dziewicy, smakując słodki jak nigdzie indziej muskat o barwie dojrzałego koniaku, wystawiając bladą "po północnemu" twarz na promienie  ostrego słońca południa które tnie krajobraz kontrastem światła i cienia niedającego szansy obiektywowi aparatu, wydawało mła się że Sycylia Pana Peppo tak naprawdę wcale nie odeszła.  Co najwyżej niektóre jej elementy zmumifikowały się  jak zwłoki błogosławionego kardynała Dusmeta, straszące w katedrze św. Agaty w Katanii. Tak  to bywa ze starymi kulturami, herbacianie rzecz ujmując  niektóre smaczki świeżego parzenia trwają jeno w ilościach śladowych, esencja pozostaje, choć  nie tak esencjonalna a jej smak bywa zmieniony przez coraz to nowsze dolewki. Nawet z książkowym "podłożem" trudno poznać kraj w pięć  minut ale jest sposób na przyswojenie go przez kubki smakowe.  Nie trzeba wielu lat  dogłębnych studiów by poznać  Sycylię, można ją po prostu rozsmakować. Do tego sposobu poznawania Sycylii Mamelon i ja solidnie się przyłożyłyśmy.  Tylko straszliwej  ilości "przerabianych" dziennie kilometrów zawdzięczamy że nie wróciłyśmy z kółkami  pod  brzuchami i dodatkowym stelażem na biust ( ja ) i pupę ( Mamelon ).

"Przyrumieniona na złoty kolor powierzchnia
ciasta i bijący w nozdrza słodkawy aromat cynamonu stanowiły tylko preludium do delicji
ukrywających się w środku; gdy nóż przecinał chrupiącą powłokę, najpierw dobywała się ze
środka wonna para, a potem dopiero ukazywały się kurze wątróbki, cienkie plasterki jajek na
twardo, szynki, kawałki pulardy i trufle zagłębione w tłustej, gorącej masie nitek makaronu,
któremu esencjonalny sos mięsny nadawał ponętny kolor brunatnego zamszu."

Giuseppe Tomasi di Lampedusa "Il Gatopardo"
w przekładzie Zofii Ernstowej



Na wyspie nikogo się nie oszuka - ludzie jedzą zwierzęta.  Wystarczy jedna wizyta na targu i już wszystko wiadomo, miłośnicy złudzeń niech kierują kroki do supermarketów czy tam innych dyskontów a najlepiej to do przybytków gastronomii. Na białych, marmurowych  blatach spoczywają części  zwierzęcych ciał, niektóre przywołują obraz żywego stworzenia. Lekki szok dla tych którzy nigdy nie mieli do czynienia z prawdziwym obrazem pozyskiwania  białka zwierzęcego. Nie tylko  trzewia i mięśnie ale też kopyta, skóra , półtusze i półgłówki - nic dyskretnego typu mięso wołowe część taka a taka , waga pińcet gram. Na  sycylijskim targu wieprzowina pochodzi ze świnki a wołowina z krówki.  Tak, tak! Jednak  kiedy oglądałam perwersyjnie urodne półtusze baranie dotarło do mła że jakkolwiek one baranki kończą na haku rzeźnickim to przynajmniej nie żyją w kacecie dla zwierząt jakim jest  hodowla przemysłowa.  To bardziej naturalna sprawa. Może to nieukrywanie rzeźniczego  rzemiosła, podział i obróbka mięsa  na oczach  klienta jest bardziej w porządku niż kupowanie jakichś tam żeberek nie wiadomo z kogo ( częściej w naszych sklepach pada pytanie z czego ) albo schabiku, o którym dzieci myślą  że wyrasta na drzewie?



Mła mięsami na wyspie się nie zajadała. Żadnych pulard, wątróbek  i trufli  w zapiekanym makaronie jak to u Pana Pepppo stało. Cóś tam jej się trafiło na placuszku pizzowym ale to śladowe ilości śp. wieprzka były. No i dobrze bo po tym przeglądzie główek i kopytek wyrzut sumienia gardło by  ścisnął wraz z przełykiem. A w pizzy znacznie ważniejszy był sam placuszek i genialne sery na nim położone. W ogóle z tą pizzerią nam się poszczęściło,  w Katanii długo nie mogłyśmy znaleźć tej właściwej pizzeri czyli takiej odwiedzanej głównie przez lokalsów, pachnącej podpłomykowo i ze swojską atmosferą. Wicie rozumicie, potrzebny  nam był  do szczęścia taki normalny lokal do którego się wpada na przekąszenie i pogaduchy a nie miejsce w którym  turyści fotografują co mają na talerzach. Naszłyśmy naszą pizzerię  przypadkiem i niemal w ostatniej chwili, wypatrzyłyśmy  w bocznej uliczce odchodzącej od reprezentacyjnej Via Etnea ustawione na zewnątrz stoliki i kręcących się ludzi. Wlazłyśmy i natychmiast wiedziałyśmy  że to jest  właśnie to o co  nam  chodziło. W środku  tuż za ladą, świetnie widoczny z maciupeńkiej salki, buzował piec. Jako że na dworze  wiało od mare piec wydawał się wyjątkowo przyjazny i mile zapraszający do rozgoszczenia się gdzieś w jego  pobliżu.

Rzecz jasna jak w każdym dobry lokalu  trzeba było  poczekać na miejsce ale miałyśmy szczęście bo wolnym kroczkiem do kasy zmierzali już zapizzowani goście.  Usadowione w roku mikrosalki przy stołowym blacie dokręconym do  ściany, pieszczone ciepełkiem bijącym od pieca kątem ślepiów śledziłyśmy pizzowe  misterium.  Pan starszy  w podkoszulku i czapeczce na głowie sam osobiście zajmował się wyrabianiem placka z przygotowanego  wcześniej  ciasta, młodszemu pizzowemu powierzając ( głosem donośnym ) jedynie przygotowanie posypki czyli serów, grzybków, szynki i jajka ( Capriciosa to była ). Młodszy pizzowy był nieco zminiaturyzowaną wersją starszego pizzowego, najwyraźniej ta pizzeria  to firma rodzinna. Wokół mlaskanie i zadowolone posapywania, z wyjątkiem  azjatyckiej pary i nas nikogo łobcego więc oczekiwałyśmy objawienia kulinarnego. No i ono naprawdę nastąpiło! Mój boszsz... ile to poezji można wytworzyć z prostych składników  żarcia  dla ubogich, jakim  naprawdę jest wynalazek pod tytułem pizza. Chrupkie  gdzie trzeba, niezamokłe ciasto, łagodny domowy sos pomidorowy, odpowiednia ilość  składników na wierzchu ( ani przewalenia ani skąpstwa ), bez ton oregano czy "ziół włoskich". I to wszystko za jedyne  4,50 euro! Podaję tę niewiarygodną dla dość drogich  Włoch cenę bo przeca podróżujecie po świecie i moglibyście  się nabrać na to że pizza powinna kosztować 10 euro, jak to ma  miejsce w lokalach przy Via  Etnea. Hym... pizza to podobiadek, żadne  tam prawdziwe  żarcie dla mieszkańców  Italii, normalsi nie wydadzą na nią tyle ile turyści którzy chcą zjeść "prawdziwie  po włosku".



Jeżeli chcecie zjeść tak jak naprawdę jedzą miejscowi to szukajcie trattorii nie restauracji.  W restauracji jest obruskowe, doliczanie za ukłon i tym podobne finansowe dopieszczenia oraz "wydaje mnie się" kucharzy  a w trattoriach jest swojsko a żarcie przygotowuje się tak jak Zia Malena  albo Nonna Anna robiły. Jest jeszcze moja ulubione opcja która się nazywa poznaj smak a potem  gotuj sama ale nie wszyscy to lubią.  Ja szczęśliwie podróżuję z Mamelonem, której nie muszę zaganiać do kuchni. Mamelon została szefem naszej dwuosobowej wędrownej gastronomii przez aklamację a ja robię za podkuchenną zwolnioną z wielu obowiązków ( na ten przykład nie obieram krewetek ). Za zaopatrzeniowców  robimy  obie i to z przyjemnością,  z tym że moim dodatkowym porannym łobowiązkiem jest przywleczenie świeżego pieczywa ( uwaga - sycylijskie pieczywko jest dla nas niesłone, ono jest takim bardzo  neutralnym dodatkiem do mocnych smaków ). Z nie mniejszą przyjemnością obie robimy za somalierów. Taki to podział zajęć. Obu nam się wydawa  że zwiedzając targowiska, sklepy, piekarnie i winiarnie na równi z muzeami, kościołami i inszymi przybytkami sztuki cóś lepiej poznajemy  miejsce w którym jesteśmy, znaczy my tak bliżej prawdziwego życia które tam się toczy.  Miło na ten przykład jest  pójść do warzywniaczka i naocznie stwierdzić  co wulkaniczna gleba i południowe słońce  robią ze znanymi  i u nas warzywami, ponarzekać sobie jak miejscowi na drożyznę ( wszyscy  miejscowi na całym świecie z lubością narzekają na to zjawisko ), popróbować owoców i  wieść zawiłe dyskusje  łamanym polsko - włoskim na temat włóknistości wielkich pomarańczy i absolutnej doskonałości krwistego miąższu tych mniejszych, na oko  nie tak urodnych.



No i targ rybny, wychowana  nad  Bałtykiem  w zamierzchłych już czasach ciągle jestem spragniona morskiego jedzenia. Nie dla mnie pstrągi, szczupaki czy sandacze.  Za nic mam tak lubianego  u nas karpia - kto na świeżych rybkach  morskich (  i nie tylko rybkach ) się wychował temu bezpłciowo smakujące rybki słodkowodne rzadko  podchodzą.




Targ rybny w Katanii to miejsce nie tylko dla spragnionych morszczyzny, kręci się po nim masa turystów którzy podobnie jak ja uzbrojeni są w aparaty czy tam insze smartfony. Większość jedynie podziwia ułożone na lodzie przykrytym białym materiałem "martwe natury" ( czasem  te natury są jeszcze  żywe, usiłują uciec - kibicuję ośmiornicom jako najinteligentniejszym z mięczaków - i wędrują ponownie do kadzi z morską wodą ). Trafiają  się jednak wśród turystów  osobniki podobne  do Mamelona i mła, które po to wynajmują apartament z kuchnią coby z niej  korzystać.  Za dużo jednak  ich ni ma, giną w morzu miejscowych zajadle targujących dziwności o przyrządzaniu których nie mamy pojęcia ( co oni robią z narybkiem? ) ale się trafiają.  Jednak głównie dary morza robią za miss i misterów obiektywów dla turystów niegotujących, oni zjedzą sfoconą morszczyznę później  w restauracji, płacąc za nią niemałą forsę i nie zawsze dostając najświeższy produkt. Taa... a wystarczy dobra oliwa i trzy minuty  żeby z kawałka miecznika zrobić poezję. W dodatku w  wydaniu popularnym bo ni cholery nie dostaniesz dużej porcji tej świeżej a nie mrożonej  ryby w cenie około 7 euro. Zamówcie danie z miecznika w dobrej knajpie specjalizującej się w morszczyźnie to poczujecie wagę poezji wydanej luksusowo, jak knajpa  renomowana to tomik oprawny w welin, he, he, he. No a  trzy minuty spędzone w kuchni to nie jest stanie przy garach za to świeży miecznik rozpływa się  w ustach.

Nie wszyscy jednak lubią pichcić, dla wielu osób gotowania choćby i trzyminutowe niweczy radość  z wypoczynku.  Zawsze zostaje im możliwość pochłonięcia na szybko arancini czyli takich smażonych  kul  z ryżu  nadziewanych różnościami  albo pizzy na kawałki ( jako szczęściara obdarzona przez los  Mamelonem nie tknęłam  tego w Katanii, co sobie  będę smak po pikantnych krewetach psuła ) albo udanie się na większy posiłek  do trattorii, pizzerii czy tam innego restaurana. Wszystko ma swoją cenę, niezmącony myślą o kuchni wypoczynek tyż. O ile wspomniane arancini nie specjalnie mła kusiły to przyznam że zapach pieczonych  karczochów swoje robił.  Na rynku, tuż za stoiskiem z mulami na wynglowym grillu mały, ciemny facecik opiekał warzywa.  Tak na mocno je opiekał, czarniawe  były. Kusiło mła niesamowicie ale pożerało to się metodą ręka usta.  Po prostu widziałam jak przebijamy się przez Duomo z usmarowanymi ryjami, przy czym ja mam jeszcze usmarowane ubranie ( Mamelon twierdzi że jestem wybitnie uzdolniona w dziedzinie upieprzania ubrań własnych i cudzych ). Daję głowę że tak cudnie wyglądające na pewno byśmy spotkały jakichś znajomych ze szkoły co to lata człowiek  ich nie widuje albo dawną, nieszczególnie lubianą cooleżankę z pracy. Tak to już jest  że jak człowiek uszczęśliwi  się jak prosię i wygląda w związku z tym niewyjściowo to  bladym świtem w porze suchej  w rejonie Kigali za trzecim baobabem w lewo spotka ludzi, którzy pamiętają jak to Mamelon bywszy lwicą półsalonową a mła młodą hieną. Nie zaryzykowałyśmy karczochów!  Poczekamy z nimi do  Rzymu.






"Tam z kolei porozstawiane były olbrzymie baby koloru bułanych koni, śnieżne od kremu zaspy Monte Bianco, baignets Dauphin upstrzone na biało migdałami i na zielono pistacją, wzgóreczki profitrolek z czekoladą, kasztany w cukrze, brązowawe jak humus równin katańskich, z których zresztą
przysyłano je okrężną drogą, parfety różowe, parfety szampańskie, parfety dereszowate, które
rozpadały się z chrzęstem pod łopatką, stosy kandyzowanych wiśni, żółte krążki ananasów,
„triumfy łakomstwa” z. matową zielenią siekanej pistacji oraz nieskromne ciastka „panieńskie”. Tych don Fabrizio kazał sobie nałożyć i gdy już trzymał je na talerzu, wyglądał jak absurdalna karykatura świętej Agaty domagającej się zwrotu swoich odciętych piersi. „Że też święte oficjum, kiedy jeszcze mogło, nie zabroniło wyrobu tych słodyczy! "Triumfy łakomstwa" (łakomstwo – grzech śmiertelny!), "piersi świętej Agaty" sprzedawane przez klasztory i zjadane przez obżartuchów! No..."

Giuseppe Tomasi di Lampedusa "Il Gatopardo"
w przekładzie Zofii Ernstowej

Słodycze sycylijskie są przede wszystkim bardzo ale to bardzo słodkie.  Piszę to ja, miłośniczka chałwy, więc wyobraźcie sobie na podniebieniu  cukrowe turbodoładowanie. W Katanii wyrabiają całą  masę ciasteczek z migdałami  i pistacjami w roli głównej, nieraz bardziej  przypominających marcepanowe kartofelki niż to co przywykliśmy nazywać ciastkiem. Te paste di mandrola są aromatyczne i mimo swej  mocnej słodyczy smaczne, bakalie zawsze się obronią. Oczywiście w każdej cukierni, ba, nawet w zwykłej piekarni  cannolo siciliano w wersji mini albo standard, nadziewane niemożliwie zasłodzonym   serkiem ricotta ( najlepiej kupować z rana, świeżutkie ). Katańską specjalnością są ciastka zwane minnuzzi ri Sant'Àit co po naszemu cycuszkami św. Agaty ( lub bardziej  szorstko i oficjalnie minne di sant'Agata ). Cycek składa się z biszkopciku, słodkiego do bólu serka ricotta, aromatycznej warstwy pasty z pistacji i tzw. francuskiego lukru, dziś zwanego plastycznym. Na  czubku kopulastego ciasteczka kandyzowana wisienka - indeks glikemiczny posyła w kosmos, trza zapijać mocno paloną sycylijską kawą, kontrastowo  gorzką.  Przyznam  że nie byłam na raz w stanie  zjeść w całości małego cycuszka, na duże cyce nawet nie patrzałam świadoma swoich możliwości ( cycki różnych rozmiarów królowały w cukierniach bowiem trafiłyśmy na la festa di Sant'Agata - święto patronki miasta którą to uroczystość wpisano w roku 2005 na listę  Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, cyckowe szaleństwo osiąga wówczas apogeum ). Hym... słodycze z ricottą jakoś nam  nie wchodziły, Mamelon nie mogła za bardzo docenić chrupkości cannolo z powodów estetyczno  - prestiżowych ( jedzenie półgębkiem ), ja koncentrowałam się na wyżeraniu pistacji ze wszystkiego z czego tylko wyżerać się dało. O ile mła jeszcze zagna na Sycylię to poprzestanie  na dobrym torrone do  kawy i szlus. Tak sobie myślę czy aby stary Gatopardo nie padł na cukrzycę albo choroby z nią powiązane, Pan Peppo jakoś tak okrężnie, nie wprost  podchodził do  choroby don Fabrizia i w sumie wiem tylko że don Fabrizio zgasł był jak lekarz z Neapolu ( profesur ) przewidywał ale konkretnie to na co? Jeżeli zażerał się słodyczami to ni ma zmiłuj, cycki i cannoli zemściły po latach. Aha, jak ktoś lubi słodkie bułeczki albo ciastka podobne  do naszych pączków to brioszki i nadziewane ricottą cassateddi może spożyć.  Mła nie wie  jak smakują  ponieważ doszła do wniosku że lepiej żeby skoncentrowała się na spożywaniu świetnych cytrusów a nie pochłanianiu cóś mało do niej przemawiających wyspiarskich ciasteczek.


"Na deser podano rumową galaretkę. Był to ulubiony przysmak księcia, i księżna,
wdzięczna za doznaną pociechę, już wczesnym rankiem pomyślała o tym, by go zadysponować. Galaretka w kształcie warownej baszty osadzonej na bastionach i skarpach wyglądała groźnie, imponująco; po jej gładkich, śliskich ściankach nie wdrapałby się żaden śmiałek; z wierzchu przybrana była wiśniami i pistacją; a jednak łyżka zagłębiała się w niej ze zdumiewającą łatwością: ta bursztynowa forteca była przezroczysta i drżąca."

Giuseppe Tomasi di Lampedusa "Il Gatopardo"
w przekładzie Zofii Ernstowej

Co prawda nie naszłam galaretki z rumu w  żadnej słodyczodajni ale deserów  sycylijskich spróbowawszy. Wyspiarskie galarety, kremy, lody i granity - z nich wszystkich  największą sławą cieszą się te dwie ostatnie pozycje. Bezczelnie się przyznaję  - obżerałam się lodami pistacjowymi, które na Sycylii nie mają ostrej migdałowej nutki lecz są doskonale pistacjowe.  Być może  baza do nich proszkowa, jak do większości lodów obecnie ale przynajmniej dodawany proszek z pistacji  jest rzetelny. Dokonałam też odkrycia lodów endemicznych, sprzedają tam coś o smaku torrone siciliano. Słodkie ale genialne! Niestety nie złożyło się jakoś po drodze z granitą, w końcu jest luty a granita jak cytron - idealna na upały. W każdym razie jeśli idzie o sycylijskie desery lodowe uważam  że na razie odkryłyśmy że  na horyzoncie jest ląd ale co to za ziemia co najwyżej podejrzewamy  i kto wie czy jak Cristoforo Colombo , którego  Hiszpanie do nacji  sobie wg. Włochów  przypisują, nie popełniamy tzw. podstawowego błędu. Prawdziwe badania tematu jeszcze przed nami

Katania i drzemiący potwór

$
0
0




Dla turystów zwyczajne sycylijskie  miasto, dodajmy że mało atrakcyjne  bo zabytki w porównaniu z inszymi sycylijskimi miastami  mało wiekowe, bo aparycja miasta  taka ódzka w stylu  głębokie  Bałuty, bo czystość  ulic przypomina Neapol, bo ludzie żyją swoim życiem turystami niespecjalnie się przejmując.  Turysta weźmie i zaliczy, znaczy pobędzie  parę godzin, fotki pstryknie, pojedzie autobusem albo wynajętym autkiem na Etnę i odpłynie w insze rejony Sycylii, gdzie zabytków molto a na turystę z utęsknieniem wręcz wyczekują. No nic Panie tego, ciekawego w tej Katanii ni ma, no nic  na czym oko zawiesić i w ogóle to u nas już ładniej. Taa... A Katania sobie trwa uboga w
sklepiki z pamiątkami  z  "naturalnej  lawy" odlewanymi w Chinach czy jedynej słusznej ceramiki sycylijskiej.  Ludzie w niej mili, tacy że jak wieczorem ciemnym wylądujesz i za cholerę nie możesz dojrzeć nazwy ulicy na której  masz mieszkać,  wykutej na ścianie kamienic to pomogą, z psem spacerując  i mile z tobą gawędząc w języku  ci nieznanym na miejsce zakwaterowania zaprowadzą nic w zamian oprócz dziękczynień nie  chcąc.  Katania smaczna, bogata w dobro kulinarne i w świetne tworzywo do robienia tego dobra.  Katania dobrze skomunikowana z miejscami  znanymi z tzw. atrakcji  turystycznych.  No i co najważniejsze Katania w związku ze swoim "niskim potencjałem turystycznym" nie jest zapchana masowymi wycieczkami do niemożliwości. Dla Mamelona i mła  to wielka zaleta!

Do Katanii trafiłyśmy całkiem nieświadomie w dniach jej największej chwały, znaczy nasz pobyt zbiegł się był z terminem  święta patronki miasta św. Agaty. Wszędzie gdzie się dało  krwiście czerwone cyklameny i nie mniej krwiste makatki z wyhaftowanym złotym A. Rzecz jasna to by  było za mało w dobie  elektryfikacji więc oświetlenie placów i ulic po których ciągają relikwiarz  św. Agaty takie  choinkowe, napisy "Viva Santa Agata"  ułożone z lampek świątobliwie mrygały - no pełna jazda, natentychmiast zorientowałyśmy się że jesteśmy w trakcie święta,  nie dało się nie zauważyć. Taa... nie przypuszczałyśmy jednak  że jest to  święto z turbodoładowaniem. La festa di Santa Agata jest zaliczana  do tej samej  kategorii obchodów świąt katolickich co Wielki Tydzień w Sewilli, możecie sobie wyobrazić z jakiego rodzaju fetą macie do czynienia. Nie na darmo trafiła na listę UNESCO! Dobra, zacznijmy od  początku  czyli  od tego kim była św. Agata. Jest jedną z tych wczesnych świętych Kościoła o których wiemy w jakich latach żyli - urodziła się w Katanii, podobno w dobrej rzymskiej rodzinie ( hym... skąd to greckie imię zatem? ) w roku 235. Po przejściu na wiarę chrześcijańską Agata postanowiła, że pozostanie dziewicą - praktyka ponoć częsta w tym czasie u osób szczególnie uduchowionych i nastawionych na życie przyszłe. Agata była urodna do tego stopnia że zainteresował się nią namiestnik Sycylii Kwincjan, lecz ona zakochana w Galilejczyku odrzuciła jego zaloty. Wkurzony namiestnik oddał ją do domu rozpusty, w którym nastąpił pierwszy cud - Agata nadal pozostała dziewicą, a podczas prześladowań chrześcijan jako pierwszą poddał ją torturom. To podczas tych tortur odcięto jej obie piersi. Święta zmarła po rzuceniu jej ciała na rozżarzone węgle dnia 5 lutego 251 roku. Pierwsze obchody święta męczennicy  miały zostać zainicjowane w szybkim terminie po jej śmierci. W rok po zejściu Agaty nastąpił wielki wybuch Etny, jednakże spływająca lawa nie zalała miasta, co przypisano wstawiennictwu świętej (  mieszkańcy miasta wyszli podobno naprzeciw spływającej lawie z welonem męczennicy - wg. tradycji do dzisiaj zachowanym ).

W 1040 roku szczątki jej ciała zostały wg. mieszkańców Katanii skradzione czyli przeniesione do Konstantynopola, w średniowieczu relikwie stanowiły cenny łup, nie zawsze pozyskiwano je "po bożemu" ( wystarczy wspomnieć mnichów z Conques, którzy podpierniczyli św. szczątki mnichom z Agen, czy pozyskanie pozostałości po św. Marku dla bazyliki jego imienia w Wenecji ). Zaprzestano wówczas czczenia świętej na Sycylii. W 1126 roku dwaj żołnierze przywieźli jej ciało z Konstantynopola do Katanii  ( tyż sposobem  nie do końca czystym ) czego do dziś zazdroszczą katańczykom   mieszkańcy pobliskich  Syrakuz, którzy od  niemalże  dziesięciu wieków toczą spór o szczątki św. Łucji z mieszkańcami Wenecji . Od tego roku pamiętnego uroczystości ku czci świętej Agaty trwają nieprzerwanie ( z dwoma małymi wyjątkami – są to bardzo ciężkie dla  miasta lata 1669 i 1693 kiedy to Katanię nawiedziły dwa straszliwe w skutkach kataklizmy - potężna erupcja Etny i trzęsienie ziemi, które zniszczyło całe miasto ). Agata jest świętą, do której zarówno katolicy jak i prawosławni zwracają się przy zagrożeniach związanych z ogniem i pożarami ale przede wszystkim ma chronić Sycylię przed wybuchami Etny. W ikonografii chrześcijańskiej św. Agata przedstawiana jest w długiej sukni, z kleszczami które były narzędziami tortur, jej atrybutami są: dom w płomieniach, kość słoniowa – symbol czystości i niewinności oraz siły moralnej – a także misa z obciętymi podczas męczeństwa piersiami. Wszystko to można sobie unaocznić oglądając katańskie sklepy z dewocjonaliami. Św. Agata patronuje przede wszystkim zawodom związanym z ogniem: kominiarzom, ludwisarzom, odlewnikom, a także z powodu męczeńskiej śmierci – pielęgniarkom ( przyznam że nie rozumiem uzasadnienia tego ostatniego patronatu ). Jest również orędowniczką w chorobach piersi ( hym.... to już bardziej zrozumiałe dla mła ).

Katańczycy darzą św. Agatę miłością wylewną, żadne tam ciche uczucia - westchnienia w okolicach jej kaplicy  głośne,  krata oddzielająca kaplicę od reszty katedry wycałowana  do miedzi,  lampki konfesjonałów z okazji jej  święta  świecą nieprzerwanie sygnalizując obecność skruszonego grzesznika. Od 3 lutego do 5 tego miesiąca trwają obchody główne ( l’offerta della cera, czyli ofiarowanie świec - olbrzymich, często ponad metrowych gromnic z wosku i sztuczne ognie odpalane do bólu, rano  4 lutego - la messa dell’Aurora czyli msza poranna na której wypada być ponieważ XVI wieczny relikwiarz św. Agaty wyprowadzany jest z jej kaplicy i rozpoczyna swoją coroczną wędrówkę po mieście w towarzystwie "tańczących" le candelore, czyli tego ustrojstwa ze zdjątka obok i poniżej - to takie wotum dziękczynne  ofiarowane przez organizacje które się ostały po dawnych cechach ). Podczas obchodów głównych czyli 5 lutego i nocy z 5  na 6 lutego św. Agatę ciąga się  po mieście, ciągnący w białych sacco przypominających nieco komże i z czarnymi myckami na głowie coby  świąteczność zaznaczyć.  No i co i raz  odpalania sztucznych ogni przy których nasze sylwestrowe szaleństwo wydaje się niewinną igraszką. I na tym się nie kończy.  Po całonocnym pielgrzymkowaniu  do  różnych  kościołów i tzw. stacji  relikwiarz św. Agaty znika w kaplicy ale obchody święta trwają jeszcze tydzień. I nie ma że nie ma - czas napychania się świętymi cyckami, palenia świec, latania po mieście cittadini w białych  ubabrankach i czarnych czapeczkach i  odpalania  sztucznych ogni  trwa w najlepsze. Zasadniczo nie da się uciec, chyba że podstępnie wyjedzie się do takiej  Taorminy na ten przykład.




Na szczęście po tygodniu wszystko normalnieje, katański karnawał dobiega  końca i można spokojnie obejrzeć Cattedrale di Santa Agata ( na fotce obok ) nikomu nie przeszkadzając. Co prawda zapach palonego wosku nadal wszechobecny ( bo usuwają  plamy z pomocą trocin i palników ) ale da się oddychać. Fasada katedry barokowa jednak transept i apsydy zachowały się z czasów sycylijskich Normanów. Z prawej części transeptu można wejść do normańskiej Capella della Madonna, w której spoczywają szczątki kilku władców aragońskich tzn. można wejść o ile na zwiedzanie poświęca się przedpołudnia, po południu  przybytek wiary  jest zamknięty. Jak zdaje się wszystkie zabytkowe kościoły i klasztory  Katanii. Taka lokalna tradycja. W katedrze oprócz św.  Agaty miejsce spoczynku znaleźli Vincenzo Bellini ( pomilczelim z czcią wspominając wykonanie Marii Callas "O Casta Diva" z opery "Norma" ) i ponoć chodząca dobroć kardynał Giuseppe Benedetto Dusmet, błogosławiony Kościoła Katolickiego, którego katańczycy mają we wdzięcznej pamięci z racji jego zasług dla mieszkańców miasta podczas wielkiej epidemii cholery ( ta choroba w XIX wieku była prawdziwą zmorą sycylijskich miast ). Ciało kardynała w szklanej  trumience uległo  mumifikacji, samoistnej ponoć co zgadzałoby się z powszechnym mniemaniem o tym że święte zwłoki nie ulegają rozkładowi i na dodatek pachną fiołkami. Kiedy wypodziwiamy już co się da możemy wyskoczyć na plac i otrząsnąć się ze świętości ruszając w miasto. W zasadzie barokowe w starszej części, z całkiem pokaźną ilością budynków  powstałych w XIX wieku w części nowszej.




Katania jest tak naprawdę miastem bardzo starym, została  założona w 729 r. p.n.e. przez greckich kolonistów z Chalkis. Była jednak regularnie  niszczona  przez erupcję Etny  ( najgorzej było w  roku 1669  podczas erupcji wulkanu lawa dosięgła Katanii i jej portu,  wdzierając się do morza - mieszkańcy Katanii jako pierwsi  na świecie wpadli na pomysł kierowania lawą poprzez wykopywanie kanałów ) i trzęsienia ziemi, spośród których to wspomniane już  wcześniej trzęsienie ziemi z 1693 roku  niemalże całkowicie ją zniszczyło. Od V wieku zanotowano 80 dużych wybuchów volcano. Ostatnia erupcja  miała miejsce wczoraj, 21 lutego. Taa... Położenie wymusiło na mieszkańcach Katanii specyficzny stosunek do rzeczywistości, trzeba  mieć dużo samozaparcia do nieustających napraw i remontów i nie przejmować się pierdołami  typu fruwające folie i papiry czy wszędobylskie grafitti.  Grunt żeby budynek się na głowę nie zawalił! No i żeby był w ramach odnowienia pociągnięty  zaprawą w kolorze lawy, od której tak pięknie odbijają się  kremowo - białe pilastry czy tam inne ozdóbstwa okołookienne. Są w końcu rzeczy ważne i  te mniej ważne, pod wulkanem  trzeba umieć  żyć. Tak sobie można podumać oglądając  reprezentacyjną czyli najsolidniej  odnowioną część miasta -  Piazza Duomo ozdobionego pospołu  przez  Fontana dell’Amenano ( na zdjątku powyżej ) i przez słynną  Fontana dell’Elefante z 1736 roku ( to zdjątko  poniżej ).

W basenie Fontana dell’Elefante  na cokole stoi wyrzeźbiony w lawie słoń, kopia rzymskiego przedstawiciela gatunku dźwigającego na grzbiecie egipski obelisk. Mieszkańcy Katanii nazywają swojego  czarnego słonia O Liutru, to ponoć zniekształcone imię słynnego swego czasu  czarownika Eliodoro. Legenda mówi, że mag Eliodoro przemienił żywe zwierzę w kamień. Jego kształt ma upamiętniać pokonanie Kartagińczyków próbujących podbić miasto na słoniach. Taa... zaprawdę wierzymy, zarówno w tę opowieść  jak i w to że sprzedawane w okolicznych sklepikach pamiątkarskich miniaturki fontanny są wykonane z prawdziwej lawy a te miejsca na  ich powierzchni charakterystyczne dla  odlewów to ślady dłuta  katańskich mistrzów rzeźbiarzy.  Elefante jest uroczy we właściwej skali, jako krzycząca chińskim pochodzeniem "pamiuntka" za to mało strawny. Po mojemu to wizerunek elefante w zasadzie  powinien być chroniony, po prostu niektóre słonie nigdy nie powinny powstać, howgh! Fontana dell’Elefante jest rzecz jasna oblegana przez  turystów, zrobienie jej zdjęcia  bez ich asysty wymaga albo udania się  bardzo  wczesnym rankiem na Piazza Duomo, albo interwencji karabinierów. Mła się nie udało, bladym świtkiem zalegała w pieleszach czekając aż Mamelon zaproponuje kawę albo co, a popołudniu chodzący z bronią długą karabinierzy cóś ją onieśmielali.






W związku ze związkiem mła się za długo nad  O Liuturu obiektywem nie pastwiła, poszła sobie szukać miejsc  w których turystów ni ma a takowych w Katanii jest całkiem sporo.  Niektóre, jak okolice Castello Ursino ( na zdjęciu powyżej ), zbudowanego przez Federico II di Svevia ( znaczy  Fryderyka II ze Szwabii ) w XIII wieku ( hym... tak po prawdzie to tylko hipoteza  że ów budynek jest tożsamy z tym który dla Fryderyka II  Riccardo da Lentini rozpoczął budować w 1239 roku, ale większość uczonych twierdzi że to on jest  i basta ). Od zamku bucha historią na kilometr, Nieszpory Sycylijskie, domy d"Anjou i di Aragona, intrygi i intryżki - no działo się. Od XVI wieku zamek zaczął tracić na znaczeniu jako twierdza a w roku 1669 zrobiło się naprawdę  brzydko. 16 kwietnia  lawa  wyrzucona przez  Etnę dotarła do castello  i chociaż zatrzymała  ją fosa, zasłoniła mury i przesunęła linię brzegową na kilkaset metrów a poziom gruntu podniósł się o dziesięć metrów w górę.  Potem w 1693 roku  trzęsienie ziemi, które solidnie naruszyło budynek.  No i po chwale zamku! Stoi w zmienionym otoczeniu, jakby nie na swoim miejscu.

Dziś jest w nim muzeum,  gmina odkupiła go w 1932 roku i od tego czasu trwają w nim prace konserwatorskie. Odsłaniają co i raz więzienne graffiti, bowiem  zamek  swego czasu robił za więzienie. W czasie naszej  bytności w zamku odbywała się wystawa prac Salvadora Dali, miałyśmy się wybrać (  jedno z nielicznych miejsc do zwiedzania  czynne popołudniową porą  ) ale jakoś nam się nie złożyło.  Insze fotki zrobione zostały podczas spacerku po starej części Katanii,  w miejscach eleganckich i tych mniej  eleganckich ( czasem w tych najmniej eleganckich można odkryć prawdziwe perełki schowane wewnątrz  murów przed wszędobylsko - najrzydziurnym okiem  turystów ).




Dla mła rzecz jasna największy urok ma tzw.  dzielnica portowa. Mła nabożnie obejrzała ruiny teatru rzymskiego ( dzielnie pozbawionego w 1089 roku marmurów na polecenie hrabiego Rogera, chcącego przyspieszyć budowę katedry św. Agaty ) przy Via  Vittorio Emnanuele II i nie mniej nabożnie zerknęła na Odeon ale tak po prawdzie to klimaciki portowe ją ciągnęły. Zaraz  za Piazza Duomo , tuż za Fontana dell’Amenano rozciąga się ulubione w Katanii miejsce mła -  Mercato della Pescheria ( lub  Piscarìa w dialekcie sycylijskim ). Targ rybny ale  nie tylko rybny, miejsce w którym mła czuła się  szczęśliwa. Mła lubi  podjadać, podobnie jak mieszkańcy Katanii.  Mła żałuje że nie zrobiwszy z Mamelonem słynnego Spaghetti Norma z sosem bakłażanowo - pomidorowym, potrawy stworzonej na cześć Belliniego. Ech... i tak mła dopieściła kubki smakowe ale chciałoby się więcej. Pragnienie mła zżera  co to w niej  się znajduje, tak  jak rzeka podziemna Amenano znajduje się w Katanii. Pragnienie smakowania  Sycylii!





Za miastem port, przystań  promów, miejsce  gdzie cumuje  bardzo brzydki okręt marynarki wojennej, marina - no wicie rozumicie - wszystkie uroki lazurowego Morza Jońskiego.  W porcie cud jachty i kolorowe łódki z pięknymi nazwami "Chiara", "Angelo Padre", "Padre Pio".  Co prawda trzeba uważać bo co i raz do przystani promowej podjeżdżają  TIRy ale miejsca do spacerów sporo i zanim człowiek dotrze do nowego molo ma już całkiem sporo w nogach i w oczach.




Potem tylko się obrócić i zobaczyć to czego właściwie z miasta poza Via Etnea się nie  widziało - górę królującą na miastem. Tak, to nie święta Agata jest królową Katanii, to  Etna, majestatyczny potwór wyrastający ponad 3300 metrów nad p.m. . Zawsze obecna choć przeważnie cicha to jednak ciągle szantażująca katańczyków i  groźna. Niby wszyscy do niej przyzwyczajeni ale tak jak przyzwyczajony jest pacjent nowotworowy do swojej choroby.  Kiedy złe się budzi ludzi ogarnia panika. Cztery kratery, kaldera o powierzchni 35 km kwadratowych i aktywność przejawiająca   się pluciem materiałami piroklastycznymi i lawą. Tak, tak, wiem - Vesuvio co to straszy Neapol tyż groźny,  Campi Flegeri to w ogóle strach się bać, ten ukryty w Morzu Tyrreńskim Marsili nie wiadomo co szykuje, Stromboli niby mały ale ciągle  dymi - ale to Etna jest na oczach, nieukryta, olbrzymia, największa w Europie i paskudna. Grozy ośnieżonych stoków wcale nie łagodzą  cytrynowe sady porastające okolice Katanii, które  widziałam podczas jazdy do  Taorminy. Patrząc na Etnę z katańskiego z portu  usiłowałam przypomnieć sobie  jak to leciała ta litania do św. Agaty.  Mamelonowi  tyż nie było za wesoło, żądała ode mnie zapewnień że  volcano na pewno nie wybuchnie. No cóż, udało nam się. A katańczykom już wczoraj napluła!




Taormina - ogrody Lady Florence

$
0
0
"Poprzedzany przez nieprzytomnie rozradowanego Bendica, zeszedł po krótkich schodach prowadzących do ogrodu, który, zamknięty z trzech stron murem, a z czwartej ścianą pałacu, miał w sobie coś z cmentarza. To wrażenie potęgowały jeszcze usypane wzdłuż nawadniających kanalików kopce ziemi: wyglądały jak mogiły skarlałych olbrzymów. Na czerwonawej, gliniastej glebie rośliny tworzyły bujną, chaotyczną gęstwinę; kwiaty rosły, gdzie Bóg zdarzył, a mirtowe żywopłoty zdawały się mieć na celu raczej utrudnienie niż ułatwienie orientacji. W głębi ogrodu Flora, poplamiona kępkami żółtawoczarnego mchu, wystawiała na światło dzienne swoje bardziej niż wiekowe wdzięki, po bokach dwie kamienne ławy, także z szarego marmuru, podtrzymywały rozłożone pikowane poduszki, a w rogu drzewo akacji jaśniało spokojną radością. Z każdej grudki ziemi tryskało wrażenie zabitego lenistwem pragnienia piękna. Ten stłoczony, wciśnięty między mury ogród emanował całą gamą zapachów oleistych, zmysłowych, lekko zalatujących zgnilizną jak aromatyczna trupia posoka wydestylowana z relikwii niektórych świętych; ostry zapach goździków dominował nad tradycyjnym zapachem róż i odurzającą wonnością magnolii rosnących w narożnikach muru. Od ziemi dolatywał aromat mięty, który zlewał się z dziecinną wonią akacji i cukierkowym zapachem mirtu, a spoza muru płynęła woń zakwitających drzew pomarańczowych."

Był to ogród dla ślepców: wzrok buntował się tutaj na każdym kroku, lecz ‚ powonienie mogło doznać nie lada rozkoszy, choć nie najsubtelniejszych. Róże Paul Neyron, które książę sam przywiózł z Paryża, szybko się zdegenerowały; za gwałtownie wybujały, a potem przywiędły pod wpływem żywiołowych i niszczycielskich soków sycylijskiej gleby i apokaliptycznych lipcowych upałów; kwiaty ich przypominały teraz kapuściane głowy cielistego koloru, które wyglądały wręcz bezwstydnie; za to buchała od nich woń niemal zmysłowa, o jakiej żaden francuski hodowca nie śmiałby nawet marzyć. Książę przysunął jedną z nich do nosa i wydało mu się, że wącha udo baletnicy z Opery. Dał ją także do powąchania Bendicowi, który cofnął się ze wstrętem i pobiegł szybko na poszukiwanie bardziej balsamicznych zapachów, jak nawóz i zdechłe jaszczurki."

Giuseppe Tomasi di Lampedusa "Il Gatopardo"
w przekładzie Zofii Ernstowej

No to już wiecie że na Sycylię wybierałam się z bardzo konkretnym obrazkiem wyspiarskiego ogrodu pod powiekami. Co prawda zdaję sobie sprawę jako ogrodnik z dłuuugim stażem że opisy Pana Peppo to raczej wyobrażenie niż real -  na ten przykład magnolie zimozielone zakwitają ciut później  niż większość starych róż, goździki kwitną za to wcześniej, Acacia delbata  kwitnie jeszcze w innym terminie i na pewno nie jest to sycylijskie tzw. lato św. Marcina. Podobnie jest z różami 'Paul Neyron' tak sugestywnie opisywanymi przez  Pana Peppo - ta odmiana to piękna remontanka wyhodowana przez Antoine Leveta, wprowadzona w 1869 roku ( Gatopardo snuje swoje ogrodowe  refleksje na początku lat sześćdziesiątych XIX wieku, tuż po inwazji Garibaldiego na Sycylię ), w dodatku  jeżeli już kojarząca się z udem baletnicy to udem pozbawionym skóry, bowiem barwa płatków tej odmiany  róży jest ciemnoróżowa. Jednak to są nieistotności, pierdoły "do czepiania się" dla tych którym wydaje się że dobra literatura musi trzymać się faktów  żeby  być prawdziwą. Nie ważne kiedy kwitną konkretne rośliny i że Panu Peppo  pokręciły się  nazwy odmian róż, jego opis  ogrodu na Sycylii zostaje w pamięci jak ten Zosiny warzywniaczek z naszej  narodowej epopei. Wicie rozumicie, siła pióra! Teraz wiecie jak podkręcone były moje oczekiwania i jak sama sobie musiałam  tłumaczyć że luty, nawet na Sycylii nie jest szalenie ogrodowym miesiącem, znaczy takim w którym jest szał kwitnień. A jednak, mimo nie najlepszej do zwiedzania  ogrodów pory roku nie rozczarowałam się tym co ogrodowego wyspa miała mi do zaoferowania. Pewnikiem dlatego że ogrodowe poznawanie  Sycylii zaczęłam od ogrodów Lady Florence Trevelyan Cacciola w Taorminie.



Zacznijmy od tego kim była owa dama.  Florence Trevelyan urodziła się 7 lutego 1852 roku, pochodziła z wysoce arystokratycznej rodziny z Northumberland , była  córką Edwarda Spencera Trevelyana i Catherine Ann Forster oraz wnuczką Sir Johna Trevelyana, piątego baroneta Wallington Hall i Marii Wilson. Korzonki wymieniam  jak ciotka Makowiecka, ale te korzonki są dość istotne dla zrozumienia tego co się  Lady Florence w  życiu przydarzyło. Kiedy Florence miała dwa lata po raz pierwszy jej osoba znalazła się w cieniu skandalu, jaki wywołało samobójstwo jej ojca. Jej matka przeniosła się z małą Florence  do Hallington Demesne, posiadłości w Northumberland, gdzie Florence podłapała ogrodniczego bakcyla. Po śmierci matki  w listopadzie 1877 roku, Florence wraz z kuzynką Louise Harriet Perceval  podróżowała po Europie przez około dwa lata jak na młodą, angielską damę przystało. Wicie rozumicie, klimaty z  filmu "Pokój z widokiem". Plotka głosiła że ta ekskursja bynajmniej  nie była dobrowolna, królowa Wiktoria, która po śmierci księcia Alberta zrobiła się naprawdę wiktoriańska, krzywym ślepiem patrzyła na to co działo się między Florence a jej synem, następcą tronu księciem Edwardem. Florence w odróżnieniu od innych dam którymi  interesował się  książe Walii nie była obdarzona  należytą  dawką hipokryzji, tak ułatwiającej w tym czasie życie brytyjskiej  klasie wyższej. Tzw. szczera natura nie predysponowała jej do roli półoficjalnej metresy kochliwego  Edwarda.  Najlepiej było zaniknąć gdzieś na południu Europy czy tam w innym  Egipcie i z uporem zwiedzać "cuda starożytności" i "dzieła geniuszu Italii".  W zamyśle miało działać jak  kuracja odwykowa, po przebyciu której można było ponownie pokazać się w towarzystwie.  No chyba że nie było się klasyczną brytyjską turystką "po przejściach" a prawdziwą podróżniczką, poszukiwaczką przygód i kolekcjonerką urody świata.




Lady Florence nie mieściła się nijak w gorsecie uszytym dla sztywnej, brytyjskiej damy. Do Wielkiej Brytanii nigdy już nie wróciła, jej ojczyzną z wyboru stała się Sycylia a konkretnie jej mały kawałek, znana z urody malutka mieścina zwana Taorminą. Mieścina miała za sobą historię znacznie dłuższą niż kroniki najstarszych  brytyjskich rodów, położona była przepięknie na wysokim stoku wznoszącym się znad  morza, klimat w niej  był łagodny jak baranek - kudy tam  angielskim  deszczowym zimom i chłodnym latom do czegóś takiego? Florence zawitała pierwszy raz do Taorminy na początku lat  osiemdziesiątych, w 1884 postanowiła osiąść w niej  na stałe.  Nadal szokowała utrzymując tzw. niestosowne znajomości (  brytyjska klasa wyższa przejęła z Indii radości systemu kastowego i prezentowała  je całej, zwiedzanej przez się  Europie ) i robiąc mnóstwo rzeczy, których brytyjskie ladies nie powinny  robić. Oczywiście  było romansowo -  Florence podróżowała  ze stadkiem złożonym z kuzynki i pięciu psów i pewnikiem jeszcze jakąś służbą i kiedy   jeden z jej psów bardzo  ciężko zachorzał, a w Taorminie nie było wówczas weterynarza,  Florence udało przekonać się  miejscowego  lekarza ( nie byle jakiego  bo człowieka nauki ), pana Cacciolę, żeby pomógł jej zwierzakowi. No i tak to się zaczęło. Państwo zaczęli się spotykać a w roku 1890 Florence zdecydowała się na kolejny skandalik w swoim życiorysie - poślubiła włoskiego lekarza, żadnego tam księcia z pierdylionem tytułów ( to jeszcze by uszło ) tylko faceta co prawda z  szanowanej rodziny ale znanego głównie z powodu własnych zasług. Salvatore Cacciola był profesorem histologii patologicznej na Uniwersytecie w Padwie , od dwudziestu lat był też członkiem Akademii Medycznej w Rzymie a także burmistrzem Taorminy. No i rzecz jasna masonem wysoko postawionym był. Taormina zawdzięcza mu zakup klasztoru San Francesco di Paola , który zamienił w szpital, a następnie podarował go gminie. No facet był kimś a Florence się na nim poznała.




Florence opuściła swoje słynne piętro, zajmowane w hotelu Timeo rodziny La Floresta i przeniosła się do domu  męża,  posiadłości w której zapragnęła stworzyć własny ogród.  Nabyła kilka działek na stromym zboczu pod via Bagnoli Croce i rozpoczęła tworzenie  ogrodu nazywanego  Hallington Siculo czyli  sycylijskim Hallington, echem ogrodu jej dzieciństwa. Dziwny  to dla nas ogród bo będący mieszanką angielskiego podejścia do ogrodnictwa charakterystycznego dla  końca XIX wieku jak i starej tradycji włoskich ogrodów tarasowych. Osobowość Florence niewątpliwie była  nietuzinkowa i ogród znacznie różni się od świetnych lecz grzecznych brytyjskich projektów ogrodów tego czasu.  Hallington Sciulo pełen jest niezwykłych budynków zbudowanych z różnych rodzajów kamienia,  cegieł, rur i czy dachówek z odzysku, które  Florence   nazywała nie wiadomo dlaczego ulami ( w Wielkiej  Brytanii schodki, ścieżki, murki z tego typu łączonych materiałów stały się bardziej  popularne  w ogrodach epoki edwardiańskiej i w latach  dwudziestych XX wieku ). W ogrodzie porastają zarówno  rośliny rodzime jak i sprowadzane z daleka  egzoty. Przyznam że mimo  tych egzotycznych  wstawek  czułam w nim sycylijskiego ducha  opisywanego przez  Pana Peppo.  Po  ogrodzie niósł się  mimo  morskiej  bryzy cytrynowy zapach liści geranium,  tyż egzota. Niósł się mimo lutego czyli  pory w której na dopiero Sycylii zaczyna pachnieć jaśmin.  Jakoś łatwo przyszło mi wyobrazić sobie ten ogród mocno rozkwitłą  wiosną, pachnący, cienisty i zachęcający do wypoczynku.  Jednego czego nie rozumiem to jak w takim ogrodzie można ustawić plastikowe  zabawki dla dzieci? No ale Włosi nie traktują tego terenu jak ogrodu pokazowego  a raczej jak park miejski, co zdaje się było zgodne z wolą zarówno Florence jak i jej  męża.




W 1890 roku Florence i Salvatore kupili  Isola Bella, skalistą wysepkę do której można dostać się z lądu poprzez wąziutką piaszczysto kamienistą  ścieżką.  Zapłacili za tę skałkę podarowaną Taorminianom w 1806 roku przez  przebywającego  w mieście z wizytą króla Ferdynanda I Burbona,  całe 5000 lirów.  Florence osobiście doglądała prac przy powstawaniu  ogrodu na Isola Bella,  widywano ją przycinającą  rośliny ( widok to był wcale wówczas nieczęsty  w epoce taniej siły roboczej czyli stad pomocników ogrodnika ). Wyspa zanurzona w turkusowych  widach Morza Jońskiego, wokół  subtelny, słodki zapach bergamotowych drzew,  pomarańczowych kwiatów kwitnących w pobliskich ogrodach cytrusowych wymieszany z zapachem morza. Mniam, znowu co najlepsze w sycylijskim ogrodzie wg. Pana Peppo. Na Isola Bella podobna mieszanka roślinna jak w Hallinton Sciulo,  pierwotna śródziemnomorska roślinność czyli zarośla  makii wymieszane z egzotami. Poza polnymi kwiatami takimi jak porastający skalistą wysepkę  Dianthus rupicola  które  tak  były Florence miłe, piękne żywopłoty z bougainvilli, krzewy  hibiskusa,  kaktusy o różnych kształtach i rozmiarach,  agawy i aloesy.  Niektóre rośliny Florence sadziła pod kątem migrujących ptaków, stworzyła dla nich mały rezerwat, pierwszy we Włoszech (  na pewno stworzyła też pierwszy  psi cmentarz w Taorminie ) . Życie szykuje człowiekowi różne niespodziewanki - podobno po śmierci królowej Wiktorii  do Taorminy zawitał Edward VII. Chyba nie cofnął j  Florence wypłacanych przez mamusię 50 funtów miesięcznie za trzymanie się z dala od swej osoby bo  pani Cacciola  nadal finansowała poetów bez grosza, nawet takich z  zaszarganą homoseksualizmem  opinią,  jak  Oscar Wilde. Była dobroczyńcą dla psów, ptaków, a także dla całej gromady miejscowych dziewcząt, które miały tyle szczęścia, że ​​dostały od niej posag. Miejscowi nazywali ją Francuzką ( wszystkich z północy Europy nazywali Francuzami ) i darzyli szczerym uczuciem. Kiedy zmarła po zapaleniu  płuc  wywołanym kretyńskim  hartowaniem ciała  zimną kąpielą morską, na cmentarzyk  w  małej wiosce Castelmola położonej nad Taorminą odprowadzała ją cała  Taormina.




Florence zmarła 4 października 1907 roku. Zostawiła po sobie niekonwencjonalny testament. Wszystkie zapisy dotyczące jej nieruchomości zawierają zastrzeżenie, że zapisobierca nie powinien wycinać drzew, uprawiać ziemi ani budować domów w żadnej części ziemi którą posiadała w Anglii lub na Sycylii. Nałożyła także na tych, którzy odziedziczyli ogród Hallington Siculo i wyspę Isola Bella, obowiązek nie zabijania żadnego dzikiego ptactwa za to przykazała strzelać do  kotów, królików, kruków i sokołów,  ponieważ niszczą drzewa i polują na małe ptaki ( baaardzo  po angielsku, znać silny wpływ  Wiktorii ) . Także przykazała żeby wszystkie domowe zwierzęta i ptaki, a mianowicie uwielbiane przez nią psy, kozy, papugi, pawie, gołębie i kanarki były utrzymywane w "zdrowiu i pociesze", z całą troską i czułością, jak były trzymane za jej życia. Taa... prawdziwa brytyjska Lady. Ale ogrody robiła prawdziwie sycylijskie, zapachem wabiące!

Marzec znaczy wiosna

$
0
0


Na  warsztacie czeka  kolejny sycylijski wpis i jeszcze taki kiedyś tam zaczęty o bluszczu a ja tu tak wiosennie, z całkiem  inszej bajki. No bo jak tu zimowe  opowiastki snuć jak za oknem kwitną  na całego leszczyny i oczary a przy moim  podwórkowym kamieniu pojawiły się pierwsze kwiaty krokusów ( przebiśniegi i ciemierniki w Alcatrazie jeszcze  śpią ale w okolicach kamora piaseczek nagrzany to się cebulaczki wzięły i obudziły ). Dziś rano w kole czwartej obudził mnie Felicjan, który za oknem słyszał świergoty i pod  pretekstem opróżnienia pęcherza natentychmiast chciał wyjść na dwór coby  pobawić się  ze świergolącymi w morderstwo ( wstyd, taki  stary kocur! ).  Udałam że nie wiem o co  kaman i polazł do kuwety wycisnąć  trzy  krople ( od dwunastej do pierwszej w nocy spacerek sobie urządził, nic mu się nie chciało tylko wiosennie go  nosiło ). Jak świergolące przestały głośno pitulić to miauczący zaległ i oka nie otworzył kiedy proponowałam przebieżkę po  Alcatrazie. Dziewczynki tyż leżakują bo słoneczko dziś nie dopieszcza. Wysokie  wymagania  słoneczkowo - temperaturowe ma moje stado  po pięknej  końcówce lutego. Wiosna ma być jak z  łobabrazka - sam cud! Ja jestem zadowolona z tego co jest, przypominam sobie zeszłoroczny marzec i te śniegi zalegające w czasie kiedy człowiek jest tak spragniony zielonego i dobrego. Marcowanie to  nie tylko ogród i  kocyndrowe wzmożenie, zbliża się tzw. ostateczne rozliczenie. Polecam Waszej uwadze wpis u Psa w Swetrze  Magdusia i Bari  , zwróciłam uwagę  jak od zeszłego roku urosło się małej Magdzie  - oby tak dalej. Zdjęcia nowego  towarzysza małej z tych chwytających za serca, czym prędzej  żeby przerwać to zauroczenia wklejam Felicjana w roli Humphreya Bogarta. Małgoś - Sąsiadka ostatnio  do niego czule przemawiała "A jak się kotecek nazywa?" - kotecek przemówił znaczy wydał z gardzioła dźwięk który brzmiał jak "Falubaz".  Kocie gusta czasem rozmijają się z moimi jednak imię rzecz ważna bo w jakiś tam sposób określająca, nie będę się z kotem wykłócać.  Obecnie wołam na Felicjana Falubaz a on reaguje na to zawołanie.  Mam nadzieję że na drugie nie będzie chciał Zielona  Góra, he, he, he.

Święto wiosny okrutne nieco

$
0
0


Fala ciepła, taka z tych co to się człowiek o tej porze roku nie spodziewa wzięła i obudziła ogród. Zdziwnie go obudziła bo rośliny wyłażą jakieś takie  niedowierzające, jakby przymrozki podejrzewały albo co. Znaczy chodzi mła o to że wychodzą szalenie nierówno, nie tak jak co roku. Zacznę jednak od tego że podczas mojej przebieżki po Alcatrazie napotkałam trudności na tzw. wejściu.  Po prawdzie to dosłownie  przy  wejściu do  ogrodu musiałam uporać się z odłamanym przez wiatr konarkiem ( sporawym ) sosny, który zablokował drzwi ogrodowe. Cóś z paręnaście minut szarpałam się z gałęziorem zanim poszłam po  rozum do głowy czyli po piłę  i nożyce.  Potem było ze dwadzieścia minut oprawiania konarka i wreszcie miałam dostęp do Alcatrazu. Jak tylko wlazłam to zaraz na łeb opadł był mła inszy konarek, na szczęście znacznie szczuplejszy. Podejrzewam że za rozkonarkowanie mojej sosny odpowiadają nie tyle najnowsze podmuchy co raczej tak podziwiane przeze mnie lutowe ośnieżenie. Zazwyczaj w mieście Odzi śnieg oblepiający drzewa czy tam insza szadź nie utrzymują się długo, tegoroczne przypudrowanie trwało jednak parę dni.  I pewnie  ogród płaci rachunek za to parodniowe czarowanie zimowym widokiem. Nadłamało a potem wystarczy lekkie wianie i już są straty.  Hym...  na samym wstępie przebieżki poczułam że  świętowanie wiosny w tym roku ma w sobie sporą dozę okrucieństwa, zupełnie jak  w balecie Strawińskiego mamy ofiarę. Sosna przeżyje ale  rozkonarkowanie urody jej nie dodało.

Przygnębiona  stratami w drzewostanie postanowiłam  nie  wgapiać się za mocno w korony, przyziemnie  błądziłam wzrokiem. A tu niespodziewanek całkiem sporo, parę dni cieplejszych i oto  przebiśniegi czarują. Wylazły wszystkie naraz, choć niektóre wypuściły tylko liściory (  taki Galanthus woronowii na ten przykład ).  Kwiaty mają głównie zwyczajne i  niepełnokwiatowe odmiany Galanthus nivalis  i Galanthus elwesii .  Ni cholery nie wiem dlaczego nie udaje się w Alcatrazie zapuścić pełnokwiatowych odmian śnieżyczek przebiśniegów - co robię nie tak? Albo co mój ogród kombinuje? Przeca insze śnieżyczki rosną w nim całkiem dobrze, nawet stanowiska się im powiększają a pełnokwiatowe odmiany pojawiają się tylko rok po posadzeniu a następnie w tajemniczych okolicznościach zanikają. Czyżbym gościła w ogrodzie jakiegoś zjadacza cebulek o niesamowicie  wręcz  wyrobionym podniebieniu, którego kubki smakowe wyczuwają kiedy  pożera się cebulkę odmiany pełnokwiatowej a kiedy w paszczę wpadnie - tfu i fuj! - jakaś zwykła nivaliska czy tam inszy niespecjalnie smaczny  gatunek? Taki wybredniak gustujący jedynie w  wielopłatkowych odmianach przebiśniegów wydawa się mła rozwiązaniem zagadki. Nic  inszego nie przychodzi jej do głowy!




Na szczęście ktokolwiek żre cebulki wielopłatkowych śnieżyczek nie gustuje w ciemiernikach. W żadnych! Czarne, orientalne i mixy na swoich miejscach nienaruszone ! Wszystkie starsze ciemierniki zbierają się do kwitnienia i wygląda na to że  to będzie ( tfu, tfu, tfu! ) udany sezon dla tych roślin. Muszę tylko popracować sekatorkiem nad zeszłorocznymi liśćmi, podsuszone nie wyglądają specjalnie  urodnie a że urosły byczaste to przesłaniają urodę kwiatów.  Jednak to szczegół, ot korekta drobna coby się ciemiernicze kępy  prezentowały okazale.  Jestem zadowolona bo zeszłoroczne ciemiernicze zakupy przeżyły w całości ( Mamelon miała mniej szczęścia, choć to co przeżyło wyprodukowało  mega wielkie kfioty ) i że tak rzecz określę - wydają się rozwojowe. Skromna zachęta, takie pincet plus w postaci dolomitu powinna ten rozwój przyspieszyć ( cóś się robię niecierpliwa a to wcale nieogrodnicza cecha ). Oglądałam tyż moje rarytetne i te mniej rarytetne języczniki, przyznam  że pełna niepokoju ( wieczny niepokój to za to stały składnik ogrodniczego ja - a to pogoda nie taka, a to mrówki atakujo, a to sąsiad krzywym ślepiem spojrzał i zauroczył ). Może nie jest to forma jak u ciemierników ale nie wygląda żeby cóś tej zimy pożegnało się z Alcatrazem na zawsze. Oczywiście w najlepszej formie są "Marsjańskie Łapki" otrzymane od Sylwika.  Prowadzone od małego w Alcatrazie najlepiej znoszą jego zimowe fochy.

Oczywiście i w tym roku bezczelnie nie sprzątam opadłych jesienią liści i inszego dobra. Posiadanie ogrodu grądowego w końcu do czegoś zobowiązuje.  Nie  żebym totalnie  mogła usiąść na tyłku i  patrzeć jak natura za mnie zasuwa ale czym innym jest usunięcie paru zeschłych ciemierniczych liści a czym innym grabienie  około tysiąca metrów kwadratowych po całości. W dodatku mogłabym jeszcze kogo obudzić ( w tych liściach to różne  śpią ) i natura nie tyle by za mnie pracowała  co mogłaby z zemsty rzucić się na świeżo obudzone  cebulaczki i po chamsku skonsumować nawet te w których wyrobione podniebienia zżeraczy pełnokwietnych odmian nie gustują.  Ryzykowne te sprzątanka wczesnowiosenne! Jednak jednej roboty nie uniknę choćbym  bardzo chciała -  trza przyciąć wiosną parę krzewów. Chyba zacznę od róż to będę miała za sobą sprawy  bolesne. Dobrze się składa że całkiem sporo moich różanych krzewów przycina się po kwitnieniu, inaczej marzec byłby miesiącem  boleści ( nie wiem jak to się dzieje ale zawsze mam po przycinaniu róż odłamki kolców w skórze dłoni, żadne rękawiczki nie chronią delikatnej skóry mła należycie ). Jednak nie ma co narzekać, zerknęłam do blogowego archiwum że w ubiegłym roku cóś kole osiemnastego marca jeszcze  zalegał śnieg. Przy tak wczesnej wiośnie to wręcz nie wypada  mła narzekać ani tym bardziej zaglądać wiośnie w zęby. Trza ją brać z radościami  inwentarza i wybaczać wszelkie okrucieństwa. Niech się nam wiosna wiośni!

"... co za rozkosz, co za rozkosz: świat już ginie... może jestem w Taorminie" - rzecz o zrealizowanym chciejstwie

$
0
0
"...i że jeszcze ma takie sprawy na sercu,
które muszą być wypowiedziane ,wydarte i skonstruowane,
i szumiące jak drzewo,jak podróż  do Taorminy"

Konstanty Ildefons Gałczyński "Bal u Salomona"



Agatek zapytała mnie  konkretnie w komencie do jednego z poprzednich  wpisów co podobało mi się w ogrodach w Taorminie. Odpowiedziawszy że  Taormina czyli położenie tychże ogrodów.  Z Taorminą to jest tak że trza zobaczyć  na własne oczy  bo zdjęcia spłaszczają. Wicie rozumiecie, krajobraz, architektura i rzeźba jakoś nie przekłada się w sposób doskonały  na obiektyw aparatu. We  Włoszech jest parę miejsc które znane są z rzadko spotykanej  urody  krajobrazu - ludzie ciągną oglądać  wyspę Capri, wybrzeże Amalfi czy Taorminę właśnie. Dla tego widoku na  Etnę i  Morze Jońskie w kupie, dla poczucia przestrzeni w antycznym amfiteatrze, dla urody miasteczka uczepionego skały. O Taorminie marzyło mła się jak mistrzowi  Konstantemu Ildefonsowi, po lekturze autorstwa Jarosława Iwaszkiewicza  to zaczęło przybierać formę imperatywu, no mus  był jechać kiedyś tam i oblookać! Taormina  rozłożyła się na południowych zboczach gór masywu Monti Peloritani opadających do Morza Jońskiego, konkretnie to  na tarasie wzgórza Monte Tauro ( stąd nazwa miasta - stare greckie Tauromenion ) na wysokości ponad od 204 m ( stare miasto ) do 150 m n.p.m.  Buja wysoko Taormina bo wybujać musiała, klasyka w basenie kultur Morza Śródziemnego - położenie miasto zawdzięcza panicznej ucieczce w góry mieszkańców  Naksos, starego miasta założonego przez greckich kolonistów z Chaliks czyli Chalkidy w roku 734 p.n.e., które znajduje się u podnóży masywu Monti Peloritani. Mieszkańcom Naksos  żyło się świetnie  ( o czym świadczą  stanowiska  archeologiczne ) dopóki Dionizjosowi I, tyranowi Syrakuz nie wpadł był do głowy pomysł utworzenia silnego państwa syrakuzańskiego. Dionizjos żyjący na przełomie V i IV wieku p.n. e.  to ten sam facet, którego usiłował cywilizować Platon ( bez powodzenia, tyranów po prostu nie da się cywilizować )  i który zawiesił ciężki miecz  na końskim włosie u wezgłowia łoża użyczonego  Damoklesowi, coby ten ostatni poznał że władza to nie tylko miody ale też zawsze czyhające niebezpieczeństwo. Dionizjosowi I greckie miasta na Sycylii zawdzięczały odparcie Kartagińczyków ale zdaje się że  nie odczuwały z tego powodu szczególnie wielkiej wdzięczności. Dionizjos uciskał a to że ucisk był swojski  czyli greckiego pochodzenia nie wpływał  na temperaturę uczuć  mieszkańców podbitych przez Dionizjosa miast. No i z braku tych cieplejszych uczuć  powstała Taormina, miasto zawieszone na skale tuż nad brzegiem morza. Nachylenie stoku skutecznie zniechęca wszystkich zainteresowanych zdobyciem  Taorminy, zazwyczaj jej  mieszkańcy podporządkowywali się najeźdźcom bo  ci z dołu ( czyli Naksos ) już się  z "nowymi" ułożyli ( wówczas  ci z Taorminy co byli oporni na wdzięki najeźdźców wdrapywali się wyżej i tam bronili swojej wizji niepodległości ). W najwyższym puncie  antycznej   Taorminy, znaczy na wysokości 501 m n.p.m., na wzgórzu gdzie dziś rozsiadła się wioska  Castelmola w epoce greckiej znajdował się taki wyższy wyższy akropol miasta (  niższy akropol greckiej Taorminy  znajdował się o sto metrów niżej ), warto tam wleźć  dla niesamowitych widoków. Po Grekach jak wiadomo naszli Sycylię Rzymianie (  którzy rzecz jasna, chronili ją jak Dionizos  I przed Kartagińczykami, tak z dobroci serca, he, he, he ),  Taormenion zmieniło nazwę na Tauromenium i nieco zwiększyło objętość.  Po upadku Zachodniego Cesarstwa Rzymskiego Taormina, jak wiele innych miast na Sycylii, przez pewien czas pozostawała we władaniu Ostrogotów i Wandali po to by w roku 535 znaleźć się w granicach   Bizancjum. Nieco później, na początku X wieku Sycylia dostała się pod panowanie Arabów.





Z tego czasu zachowały się nieco  nad dzisiejszą Taorminą, na skale na wysokości ok. 400 m n.p.m., pozostałości ( mury obwodowe i resztki wieży ) zamku, nazywanego Castello Saraceno, stojące w miejscu, gdzie pierwotnie znajdował się pierwotnie wspomniany już niższy akropol starej, greckiej Taorminy. Zamek został wzniesiony  przez Arabów  w X wieku ale długo się nim nie nacieszyli,  bo już w roku 1078  zdobyli go po oblężeniu Normanowie. Do  tych ruin można się wdrapać, po drodze oblookując  pochodzące z XII wieku a odrestaurowane w XVII wieku,  sanktuarium Madonna della Rocca. Po epoce  normańskiej Taorminą  władali Hohenstaufowie, ród d'Anjou,władcy Królestwa Aragonii ( w 1442, Alfons V Aragoński zjednoczył Sycylię z królestwem Neapolu ) po których nastąpili władcy Królestwa Hiszpanii - Habsburgowie i Burbonowie ( w roku 1816 południowe Włochy i Sycylia zostały zjednoczone przez Ferdynanda I, tworząc Królestwo Obojga Sycylii ). XIX wiek był na Sycylii niespokojny, jakieś  rewolty - pierwsza w 1820 roku, potem w czasie Wiosny Ludów następne "wzmożenie patriotyczne" a na koniec w 1860 roku na wyspie wylądował Garibaldi przyłączając ją do Królestwa Sardynii, które następnie zamieniło się w Królestwo Włoch. XIX wiek mimo tych niepokojów otworzył Sycylię na ludzi z zewnątrz, to wtedy pojawiła się pewna mutacja podróżników - turyści. Jak wiadomo turysta tym  się różni od podróżnika  że na ogół wraca do domu, więc po powrocie turyści dzielili się urokami Taorminy, czy to w formie pisemnej, czy to przez insze rodzaje sztuk. Jednym z pierwszych turystów w Taorminie, który oglądał ją u progu XIX wieku  bo po Italii podróżował w latach osiemdziesiątych XVIII wieku był  wielki Johann Wolfgang von Goethe. To jego zapiski i z czasów podróży po Włoszech w latach 1786-1788 opublikowane, jako Italienische Reisen, w drugiej dekadzie XIX wieku spowodowały "modę" na Taorminę. Poczynając od połowy XIX wieku Taormina byłą jedną z najpopularniejszych miejscowości turystycznych na Sycylii i w całych Włoszech, nie wypadało nie  być skoro  odwiedzali  ją cesarz  Wilhelm II, król Edward VII czy car Mikołaj I, cała masa  europejskiej arystokracji , super zamożni burżuje w drodze  do uszlachcenia, tacy jak Rotszyldowie czy Kruppowie, politycy, intelektualiści czy artyści.  Bywali w Taorminie Friedrich Nietzsche, Richard Wagner, Gabriele D’Annunzio, Sigmund Freud czy Oscar Wilde. Na dłużej został podczas swojej  "savage pilgrimage" David Herbert Lawrence, któremu wpadła w ucho plotka o tzw. miejscowej Brytyjce pałającej  zakazanym uczuciem do sycylijskiego dzierżawcy. Piszę o miejscowej Brytyjce  bo Brytyjczycy na przełomie wieków XIX i XX niemalże skolonizowali Taorminę.  Mieli tu swój kościół, swoje herbaciane obrządki, swoje  "pokoje z widokami". Miejscowi znosili  ich ze stoickim spokojem z powodów merkantylnych, od czasu do czasu  co prawda jakieś  szczególne albiońskie dziwactwo trzęsło plotkami  miasteczkiem jak solidne trzęsienie ziemi ( ach, ci sodomici ) ale  generalnie współżycie nacji układało się  dość harmonijnie. Jasne że wśród  odwiedzających Taorminę turystów trafiali się goście rodem z Polski, rzecz jasna prominentni. Adam Asnyk popełnił był nawet w  roku 1924 poezję zainspirowaną tym miejscem ( tratatata "Na urwisku prostopadłem, Na uciętych skał marmurze, Ponad modrych mórz zwierciadłem, Taormina błyszczy w górze." - i tak dalej w tym guście ). Mnie jednak bardziej odpowiadają zapiski Iwaszkiewicza, czuję więź silną z iwaszkiewiczowskim postrzeganiem  świata. Taki cytacik na ten przykład: "Turystyka – to jedna z największych klęsk XX wieku. Oczywiście mówię o turystyce bezmyślnej, która tłumem ospałych podróżników zamula najpiękniejsze i wymagające delikatnej czułości zakątki świata." Mój boszsz... dobrze że mistrzu nie dożył XXI wieku, chyba sam by się do trumienki położył, choć niekoniecznie we wspaniałym górniczym stroju. O Taorminie Iwaszkiewicz pisał między innymi tak:

"Można także zaobserwować wszystkie zmiany, jakie się dokonały w ciągu tych trzydziestu lat, co odwiedzam Taorminę i Sycylię. Niestety, nie są to koniecznie zmiany na lepsze. Oczywiście istnieje, powstał niedawno, „fundusz pomocy dla Południa” (Cassa del Mezzogiorno) – ale zastosowania tego funduszu nie zawsze wzbudzają zaufanie.

Tak na przykład prawdopodobnie z tego funduszu przeprowadzono „remont” grecko-rzymskiego teatru, największej osobliwości Taorminy. Co tu dużo gadać remont polegał na odbudowaniu części potrzebnych do odbywania w tym teatrze nowoczesnych przedstawień – i to za pomocą współczesnej bardzo brzydkiej cegły. Rzędy ławek ustawione w pustym dawniej amfiteatrze, zamurowane części otworu, przez który przezierał potężny widok na morze i na wybrzeże ku Katanii – odarły w znacznej części ten osobliwy budynek z jego dawnego uroku"





Hym... czuję Iwaszkiewiczem, czasem nawet nim  myślę co  jest nieco  zdziwne zważywszy na to że Jarosław to pokolenie  moich dziadków.  Jednak to porównanie Corso Umberto do zakopiańskich Krupówek, te rozważania nad odtwarzaniem i unowocześnianiem zabytków, te westchnienia  ulgi że wylądowało się w tym miejscu w czasie kiedy nie ma jeszcze w nim dzikich tłumów - no jakbym siebie czytała, tylko w znacznie lepszej formie. No i ja łaziłam po Taorminie szczęśliwa że to dopiero luty  i ludziska się o siebie  nie ocierają focąc  namiętnie swoje gęby w miejscach gdzie kiedyś przechadzały się gwiazdy srebrnego ekranu: Greta Garbo, Ava Gardner, Romy Schneider czy  Liz Taylor i Richard Burton. Przeca ja tyż "turysta masowy" który tanimi liniami  lata ale inni masowi mła denerwują a mania selfienia "na tle" wręcz mła wkarwia. Szczęśliwie pora roku oszczędziła nam tych rozkoszy i mogłyśmy z Mamelonem spokojnie oblookać miasteczko, które jest malutkie a pełne zabytków jak wielkanocna baba rodzynek. Czegóż my tu nie mamy? - wszystko co od czasu Sykulów na Sycylii się działo zostało utrwalone w kamieniu. Taormina  to antyczny teatr grecki i rzymski odeon, arabskie ruiny i normańskie ślady widoczne w konstrukcjach budynków, zdziwny sycylijski gotyk i jeszcze bardziej  zdziwny sycylijski barok, odjechane XIX wieczne budynki i współczesne koszmarki - można sobie wybrać  co się lubi i oglądać do woli.

Oczywiście trzeba się otrząsnąć z tych wszystkich sklepików mieszczących się w nobliwie starych budynkach, w których to sklepikach prezentowana jest sycylijska  ceramika, nie zawsze nobliwa ( ciekawe  jaki jej procent wyprodukowano w  Chinach? ), odzież dla  bardzo wyższych sfer, kuszące słodycze z migdałów i pistacji w cenach taormińskich ( znaczy takich jak nasze ceny zakopiańsko  - krupówkowe ) czy insze atrakcje właściwe dla sklepów w modnych "miejscowościach wypoczynkowych". Trzeba się uodpornić na pokusy kulinarne w miejscu gdzie co i raz widzi się szyldzik knajpki , kawiarni czy gelaterii. Nam sprzyjała pora roku, spora część tych pokuszeń była po prostu zamknięta, nie sezon znaczy i nie ma się co specjalnie wysilać. Miało to tylko  tę złą stronę że dla Mamelona wymagającego bezwzględnego zapizzowania po aviomarinie ( trza  ją było po tym leku niezbędnym dlatego żeby mogła do Taorminy wjechać autobusem, szybko skarmić bo inaczej zasnęłaby snem  mocnym  ) ciężko było znaleźć cóś stawiającego ją na nogi.




Jak się tak konkretnie otrząśniemy z naleciałości kurortowo - pamiątkarskich co to robią w Taorminie za make up to ujrzymy prawdziwe oblicze miasta. Taką na ten przykład bramę w wieży zwanej pierwotnie Torre di Mezzo, dziś Torre Orologio ( fotka obok ) która prowadzi na Piazza IX Aprile ( na fotkach nr 14 i 15 powyżej ). Fundamenty wieży ponoć stare jak samo miasto  jednak pierwsza zapamiętana  wieża została w tym miejscu zbudowana dopiero ( he, he, he - dopiero! )  w XII wieku, budynek ten został jednak  całkowicie zniszczony w 1676 roku przez wojska Ludwika XIV. Gdy w 1679 roku wieża została odbudowana, od strony placu umieszczono w niej wielki zegar - stąd jej obecna nazwa. Sam  Piazza IX Aprile jest uroczy  bo to taras widokowy, cóś zwanego w Portugalii  miradouro a w Italii nieco mniej pięknie  punto panoramico lub bardziej romantycznie  belvedere, z którego rozpościera się widok na "niższą Taorminę" i na  Morze Jońskie. Wokół tego placu  gotyki i baroki - w północno-zachodniej części  barokowy kościół San Giuseppe, z przełomu XVII i XVIII wieku, z dzwonnicą po prawej stronie ( to jest budynek z fotki nr 15 ). Od strony północno-wschodniej plac zamyka XV-wieczny gmach biblioteki miejskiej, dawniej kościół i klasztor Sant'Agostino ( jak to Włosi nazywają ex chiesa ). To ten na fotce nr 14 . Idąc Corso Umberto w  kierunku południowym dojdzie się do Duomo ( fotka nr 13 ) czyli katedry. Taormińska katedra  to tyż mieszanka "wszystkiego co było", warto wleźć do środka. Rzecz jasna budynek stoi na miejscu dawnej grecko  - rzymskiej świątyni bo po co szukać nowego miejsca wykonywania kultu jak  można po drobnych przeróbkach adaptować stare. Tej  grecko - rzymskości się jednak nie dopatrzycie bo obecny  budynek powstał na gruzach bizantyńskiego kościoła dopiero za czasów kiedy Sycylią władali władcy rodem ze Szwabii ( epoca sveva ) czyli gdzieś w połowie XIII wieku.

Nie zmieniono kościołowi  patrona którym od czasów bizantyńskich był San Nicola di Bari czyli św. Mikołaj z Bari ( tożsamy  ze św.  Mikołajem właściwym czyli  tym z Miry ). We wnętrzu  da się zobaczyć ślady pierwotnej  konstrukcji budynku, odsłonięte podczas prac konserwatorskich w latach czterdziestych XX wieku ( zdecydowano się wówczas usunąć barokowe stiuki coby uwidocznić romańsko - gotyckie fragmenty ). Wiecie jakie mam kuku na muniu jeśli chodzi o starą, średniowieczną architekturę, więc wyobraźcie sobie  przyjemność kiedy udało mła się w łukach apsydy dostrzec ten odległy w czasie sposób budowania. Niby podobny do romańskich kościołów niemieckich ale jednak inny. W ogóle przyzwyczajonych do rozmiarów romańskich katedr wznoszonych przez Normanów czy gotyckich "modlitw w kamieniu" zaskoczy hym... tego... pewna kameralność założenia. Sycylijskie budownictwo średniowieczne czy to w Katanii czy w Taorminie  nie jest monumentalne, by może dlatego że Normanowie architektonicznie wyżywali się w innych częściach wyspy. Katedra jest  niby w typie "la cattedrale  fortezza" ale dla mła przyzwyczajonej do prawdziwych festungów jej forteczna rola wydaje się nieco przesadzona. Ponoć nazwę  katedry fortecy  obiekt zawdzięcza  krenelażowemu zwieńczeniu - hym... dobra, nich będzie że to  forteca.

Oczywiście nie sama konstrukcja pchała  się w oczy, wrażenie robiły też ołtarze wykładane kamiennymi "baleronami" i "salcesonami" - tak z Mamelonem nazwałyśmy kamory do wystrajania użyte - i pięknymi fragmentami pietra dura.  Te sycylijskie kamienne układani, najczęściej w mocno ciepłych kolorach, mają mnóstwo wdzięku charakterystycznego dla sztuki ludowej. Grubaśne  ptoszki, nieco prymitywne kfiotki, wzorki "strugane" - po swojemu urocze, insze od np. profesjonalnie doskonałej pietra dura rodem z Florencji. Te kamienne wycinanki i insze ozdóbstwa z kolorowych kamieni powstały podczas władania wyspą przez hiszpańskich  Habsburgów czyli w  wieku XVII. Jak to we włoskich kościołach  nie braknie też dzieł mistrzów  pędzla  -  jak choćby obraz  autorstwa Antonino Giuffré pochodzący z 1457 roku, czy poliptyk Antonella de Saliby z 1504 roku czy piękna , bizantyńska Madonna non manufatta ( po naszemu ten przydomek tłumaczy  się jako ludzką ręką nie wykonana ). Ten ostatni obraz, ikona umieszczona  na tzw. Ołtarzu Marii, czczony był niegdyś w świątyni Vergine Assunto in  Cielo, kościele zniszczonym w czasach arabskich. Ledwie widoczna, namalowana ponad tysiąc lat temu  postać Madonny z Dzieciątkiem przykryta  srebrnym ubrankiem darzona jest tu szczególnym szacunkiem, ponieważ przypisuje się tej ikonie  dokonanie cudów, w tym tego największego - uchronienie  Taorminy od straszliwego trzęsienia ziemi z w 1693 roku (  trzęsienie ziemi w dolinie  Noto  czyli terremoto del Val di Noto jak pięknie po włosku to brzmi,  miało  cóś  kole 7,3 w skali Richtera, wywołało  tsunami i do  dziś uznawane jest za najsilniejsze trzęsienie ziemi jakie miało miejsce na terytorium  Włoch ).

Kiedy wyleziemy z katedry na placyku przykatedralnym czyli Piazza Duomo napatoczymy się na fontannę. Wykonana z  taormińskiego kamienia w 1635 roku, otoczona okrągłymi schodami, z usytuowaną centralnie figurką centaurydy trzymającej w rękach kulę ziemską i berło oraz czterema kolumienkami z ujęciami wody na obwodzie ma ten sam lekko ludowo - bajkowy  urok jaki mają nasze kamieniczki w Kazimierzu Dolnym. Poniżej macie aż trzy jej foty więc wiecie  ze zrobiła na mła tzw. dobre wrażenie. Za to na focie obok zdjęte zostały dawne mury miejskie, tuż za donicami z kameliami znajduje się Porta Catania czyli Brama Katańska. szczerze pisząc to sfociłam stare mury przypadkiem, ścigając obiektywem czarną kotkę w typie  Szpagetki, która pogoniła owczarka alzackiego wraz z jego panem (  uciekali, pan odganiał atakującą wściekle czranulę parasolem, owczarek który śmiał ją zaczepić skomlał biedaczek - a było nie szczekać nad nią i nie ruszać jej łapą! - kotka biegała i atakowała pazurami oraz usiłowała podgryzać ). Mamelon podżerająca pizzetkę i czarny imigrant podżerający arancini mało się  nie udławili widząc tę scenkę, co tam Porta Catania zwana też Porta del Tocco którą zrobili w 1440 roku, kot waleczny był najważniejszy! Tak nawiasem pisząc o ile  Katania jest zapsiona o tyle Taorminą rządzą koty.




Na fotce obok macie zdjęcie ( nieostre ) kotki bojowej, tylko hełmu i mundurku na niej brak. Tak w ogóle to miłe z niej stworzenie, przywołana przychodziła i dawała głaskać futerko. Widać  że przyzwyczajona do karesów i robienia za  atrakcję. Tylko szczekania nad uchem i mało delikatnego ruszania  łapą nie lubi. Dobra, przechodzę teraz  do takiego zabytku, który znajduje się  po drugiej stronie miasta, na początku  Corso Umberto, niedaleko Porta Messina - Palazzo Corvaja  ( zdjęcie poniżej ) stojący w miejscu dawnego rzymskiego forum. Pierwszym elementem pałacu była wieża zbudowana przez Arabów między 902 i 1079 rokiem w kształcie sześcianu ( na wzór Al-Kaby w Mekce ),  obecny kształt budynek  uzyskał w XV wieku. Z tej części miasta cóś mam mało fotek ( a szkoda ), to wina przeholowania z wlewaniem w siebie świetnego moscato - Mamelon miała nieostrą świadomość postlekową a ja lekkiego kacyka, żadnego strasznego bólu głowy, nic z tych rzeczy, po prostu gapiowatość mła naszła. I dlatego ni ma zdjątek kościoła św. Katarzyny Aleksandryjskiej ( Santa Caterina d'Alessandria d'Egitto - cudownie to brzmi ), zbudowanego na ruinach rzymskiego odeonu ( na tyłach kościoła można zobaczyć to co  z niego zostało ),  który z kolei powstał w miejscu, gdzie wcześniej była grecka świątynia poświęcona prawdopodobnie Afrodycie.  Kościół  św. Katarzyny został zbudowany w XVII wieku, jak to zwykle  w Taorminie - barok i gotyk pięknie wymieszane. Nie ma też zdjątek z Palazzo dei Duchi di Santo Stefano, zbudowanego  w XIV i XV wieku w stylu sycylijskiego gotyku ze śladami wpływów arabskich i normańskich, który to budynek niegdyś stanowił część murów obronnych Taorminy. Pałac był swego czasu rezydencją arystokratycznej rodziny hiszpańskiej, dzisiaj jest siedzibą Fondazione Mazzullo (  w pałacu jest stała wystawa rzeźb tego artysty ).


Za to jest sporo fotek z Teatro Antico czyli głównej przyczyny turystycznych pielgrzymek do Taorminy. Grecko-rzymski teatr w Taorminie jest drugim najstarszym teatrem na Sycylii po greckim teatrze w Syrakuzach. Pochodzi z III wieku p.n.e. z czasów tyrana Hierona II, ale później, prawdopodobnie w II wieku n.e. został przebudowany przez Rzymian ( najprawdopodobniej  u schyłku Republiki Rzymskiej  lub za wczesnego Augusta ).W II wieku naszej  ery teatr był ogromny, orkiestra liczyła 35 m, średnica wynosiła 109 m a na widownię  mogło  wejść  około 10 000 osób. Za czasów  późnego  Imperium  teatr został przebudowany w taki sposób, by można tu było organizować tzw. venationes  czyli walki gladiatorów i widowiska z udziałem dzikich zwierząt. Główne konstrukty założenia jako tako  się zachowały  -  cavea ( koilon lub cavea to zestaw poziomów amfiteatru lub teatru klasycznego, z którego widzowie oglądali spektakle, gry i inne rozrywki, podzielony był na sektory - po naszemu widownia  ) ma dziewięć sektorów i osiem ciągów schodów umożliwiających do nich dostęp. W górnej części cavea otoczona jest podwójną galerią z łukami wspartymi na zewnątrz filarami, a wewnątrz marmurowymi kolumnami. Tło sceny pochodzące z epoki rzymskiej i częściowo otwarte, jest otoczone murem, na którego tle umieszczone są marmurowe kolumny. Obecnie teatr ma około 4500 miejsc, co nie powinno dziwić zważywszy na jego rozmiary - maksymalna średnica wynosi około 109 metrów a wysokość widowni około 20 metrów ( hym... tego... czuć przestrzeń ). Tak po prawdzie to dobrze zachowała się tylko niewielka część  widowni i fragmenty ściany za sceną, z niewielkimi niszami i kolumnadą co zawdzięczamy oblężeniu prze Wandalów, rozpadowi  Imperium, zapędom budowlanym co bardziej prominentnych mieszkańców  Taorminy. Odrodzenie przyszło w czasach romantycznych wojaży, zapuszczony na wpół zrujnowany teatr odpowiadał gustom  epoki ( szczerze pisząc mła stwierdziła że w tym wypadku gust ten jest zdziwnie zbieżny z jej gustem ), nie wypadało nie widzieć teatru  w Taorminie jeżeli robiło się tzw.  Grand Tour. Co do dzisiejszego wykorzystania teatru ( spektakle, koncerty i inne balety ) mam mieszane uczucia.  Jak pisałam - myślę  Iwaszkiewiczem. Bardziej sobie cenię autentyzm  niż reanimację na siłę. Dlatego ni ma zdjątek ze szczytu widowni, cholerne nowe ławeczki sprawiały że mła odleciała całkowicie ochota by się tam drapać.  Mła zadowoliła się tymi widokami które zrobiła z zachowanej części widowni. Czy  z powodu unowocześnienia Teatro Antico darować sobie 10 eurosów na bilet?  - w żadnym razie! Teatr po  prostu mus  zobaczyć, to więcej  niż Syrakuzy i Segesta,  to najpiękniej położona scena  na świecie, natura i architektura splecione we wręcz niesamowity sposób.  No mus zobaczyć  żeby uwierzyć!








No i tyle by było o Taorminie.  Teraz zostaje mi szukanie Gulistanu, któś wie  gdzie on się znajduje? Jak wie  to niech napisze!

"Gulistan - mówi - to ogród róż,
w ogrodzie- mówi - strumienie.
Róże? na skronie - mówi - róże włóż,
strumienie - mówi - to cienie."

Konstanty Ildefons Gałczyński "Bal u Salomona"

Codziennik - o radościach życia zwyczajnego

$
0
0

Sto pięćdziesiąt póz wszelakich  na różniste okoliczności hrabiego Falubaza - to mam serwowane  codziennie. Razem z podrapkami i pobiciami ( znów machał łapą przy mojej twarzy i musiałam po raz enty wprowadzić metody  wychowawcze niecieszące się uznaniem  w Skandynawii ). Dziewczynki tylko ciut grzeczniejsze, znaczy  leją się między sobą pańcine ciałko uznając za świętość ( no, Sztaflik robi podchody, brak wychowawczego wpływu Lalusia obserwuję ). Okularia znowu przyniosła kleszcza i była prawdziwa  opera z wyciąganiem pasożyta ( "Maumo, maumo, on jest mój! Ambhhhrrrooożżży się nazywa, maumo, nie morfuj Ambhhhrrrooożżżego! Maumooo, nie morfuj!" - tak leciała jej  aria ). Ja głównie wydawałam z siebie recitativo, brzydkie w treści. Ruch sceniczny był spory i o mało co byłoby krwawo jak u mistrza Pucciniego. Kleszcz został wyciągnięty i za karę utopiony, wbrew Felicjanowi który chciał się nim bawić ( koci baryton "Maumooo, maumooo, daj muaaa!" ).  Na szczęście duet czarnul nie włączył się do akcji, w tym czasie miały swój własny balet pod tytułem "Gender wyżera Merkantylii" czyli lały się ostro w kuchni.



Na dworze cóś równie niespokojnie znaczy wieje jakby się  klub samobójców  umówił na zbiorowe wieszanie.  Na szczęście wychodzącej przyziemnej zieleninie takie  powiewy nie szkodzą. Problemem jest tylko dla mła focenie tych  niziołków bo migawka wyraźnie się stawia. Z dobrych rzeczy to przynajmniej żaden  ogon czy tam inszy kawałek kociego ciała nie pojawia się w obiektywie bo futrzaste  towarzystwo wiatru nie lubi. Lepiej przygrzewać tyłki na kaloryferach i słoneczkować za szybami okien, zdaje się że taka wersja wiosny im teraz najbardziej odpowiada. Ja też w zasadzie  siedzę doma bo te powiewy cóś zimne, chałupa wymaga ogarnięcia, Małgoś - Sąsiadka pogadanki  na temat "Ciasteczka a problemy z niedoborem insuliny w mocno starszym organizmie",  rośliny domowe  kąpieli i co  niektóre przesadzenia do nowych doniczek, obiad na dni parę wymaga najsampierw koncepcji a potem choć częściowego jej wykonania ( trza wspomóc Małgoś przez przygotowanie półproduktów ) a ja sama powinnam jak  to się mawia, zadbać o siebie.

Tym bardziej że właśnie wysprzątałam łazienkę coby zachęcała do przedłużonych ablucji. Zresztą słowo wysprzątałam jest trochę nieadekwatne, mła co nieco w łazience zmieniła. Na ten przykład zadziałała przy lustrze nad umywalką, jest teraz  hym... tego... bardziej sciulo.  Nie żebym  wierzyła że sycylizacja  lustra zamieni wodę w wannie w wody Morza   Śródziemnego, po prostu oblepienia zwierciadła muszelkami wydawało się mła  lekarstwem na jego wątpliwą urodę ( kupione dawno, dawno temu, w epoce przedmarketowobudowlanej, moje lustereczko nie było obiektem wymarzonym a obiektem możliwym do dostania ) i starczą złośliwość przedmiotu martwego objawiającą się brzydkim nalocikiem na krawędziach. Lepiąc te cholerne muszelki ze zbiorów Mamelona i własnych, co nie było zadaniem łatwym, myślałam o kasie której nie będę musiała wydawać na nowe lustro i o tym że być może urocza ramka w jakiś cudowny sposób wzmocni te resztki urody mła które się odbijają w szkle. Taa... nadzieja umiera ostatnia, he, he, he. Na razie  moje specchio sciulo jest wykończone w 90% a i jego  obstawa wymaga troszki zakupów.  Na ten przykład do paru dziesięcioletniego słonia z muszelek co to zaraz będzie zabytkiem potrzebuję szklanego klosika  z jakąś ładną podstawką ( co wcale nie jest proste  bo podstawki są z tych co to mła nie powalają ). Powinnam też pomyśleć o zakloszowaniu zbioru trupków  morskiej  żywiny które kiedyś tam, w czasach  słabej świadomości ekologicznej trafiły do mła.


No trochę tego jest, przyznam że tak całkiem koncepcji wystroju łazienkowego to ni mam. Mła chciała  żeby  pojawił się w jej pomieszczeniu łaziebnym stojak  czyli cóś w rodzaju dużej żardiniery z żeliwa malowanego na biało na której  da się postawić kosze z ręcznikami, suszarkę do włosów czy tam insze oprzyrządowania łazienkowe ale żeliwo zdaje się teraz mła towarem deficytowym, znaczy nic godnego jej w ślepia nie wpadło.  Mła zgodziłaby się nawet na insze metalowe tworzywo ale i z inszym  metalowym tworzywem cóś kiepsko. Co prawda mła nie szukała w sklepach tylko na wysortach i śmieciach, bo jej przyszło do głowy że w sklepach to co najwyżej jakieś  zdziwne konstrukcje z rurek metalowych najdzie. Swoje podejrzenia w tym temacie mła nawet skonsultowała z Mamelonem, coby nie wyszło że mła szuka nie tam gdzie trzeba. Mamelon jednak tylko mła utwierdził w tym że złomowiska, ryneczki i insze wystawki są właściwym miejscem poszukiwań. No i przede mną wielkie polowanie

Zapowiada się długi sezon myśliwski! Jak na razie mła się solidniej rozejrzy  za wspomnianymi kloszami bo sprawa wydaje się prostsza niż zakupy metalowe. A w ogóle to zaraz pójdzie ratować te resztki co jej zostały po urodzie glinką którą Dżizaas przywlókł był dla niej z Izraela ( wg. Dżizaasa  skóra mła się po owej glince zrobi tak jedwabista że tylko ją ubić,  sprawić i rarytetne oraz bardzo luksusowe portfele  dla miliarderów z niej szyć ).  Oczywiście świeczki zapalone, olej zapachowy wlany  gdzie trza, drzwi  starannie zamknę i włożę zatyczki do uszu coby ryków nie słuchać - amatorów zielonej glinki z Morza Martwego u nas w domu sporo, koty zachowują się jakby  były przekonane że użycie glinki zamieni ich sierść we włos  kotów perskich ( w przypadku wyjątkowo nachalnej Szpagetki to pewnie jeszcze ten włos ma być ondulowany ).


Na koniec tego niedzielnego wpisu o niczym czyli o zwyczajnościach zacytuję Pana Peppo, autora "Il Gatopardo" - "Zazdrość osobista, niechęć bigota do pozbawionego przesądów kuzyna, pretensje głupca do obdarzonego wyjątkową inteligencją młodzieńca, to wszystko przystroiło się w piórka argumentacji politycznej.". Takie mła skojarzenie naszło kiedy dziś przypadkiem włączyła internet nie tam gdzie trzeba i władza się na nią z monitora wylała. Aż  się mła otrząsnęła od tego wylania ale szybko kliknęło jej się w ciekawsze rejony neta. Pokuszenia ogrodowe i brytolskie programy ogrodnicze - właściwą strawą netową na niedzielę!


Codziennik - toczy się toczy nasz glob uroczy

$
0
0
Zaczynam od wrzuty czyli poinformowania wszystkich zainteresowanych jadowitymi galaretkami we szkle  że oto w sklepie JISK zwanym  Józkiem do którego mła wlazła w celu oszacowania czy stać  ją na nową "lepsiejszą" poduszkę, naszła przypadkiem cóś co się zwie przyciskiem szklanym do papierów. Co prawda meduza jakiegoś inszego gatunku, mniej wyrośnięta ale tym niemniej meduza.  Jest wersja różowa i brązowa, mła się skusiła na  róziawą bo brązowa wyglądała jej cóś nie teges. Fotę porównawczą ze starą meduzą zamieszczam poniżej. W związku z meduzą, Rzymem i kocią dietą mła przełożyła nabycie poduszki na kolejny miesiąc. W końcu jaśków jest w domu od cholery a mła   miała jakieś głupie fanaberie poduszkowe spowodowane przez zaćmienie umysłowe charakterystyczne  dla niektórych roztrzepanych pań starszych które mają sporo spraw na głowie.


Mła  miała też zamieścić kocie  foty ale Falubaz  zwany przez rodzinę mła Balladą o Januszku a przez jednego z jej przyjaciół Tomaszkiem usiłował zdominować sesję a ponieważ jego foty pojawiają się ostatnio często to mła postanowiła że albo będą foty z dziewczynkami kocimi albo nie  będzie kocich fot w ogóle.  Niedoszły mister obiektywu poszedł ukarać asparagus  bo kogoś albo coś trza było  przyciąć za to że  mauma nie fociła specjalnie przybranych przez  Falubaza  póz. Tak, są na świecie naprawdę dobre koty, takie które  razem, w pełnej zgodzie i w czułych objęciach podsypiają w burdelowym, różowym łóżeczku, nie biją swojej maumy, może tylko na roślinki domowe  się od czasu do czasu zasadzają. No i takie koty zasługują na focenie w pozach!


Postanowiłam zacząć  cóś na kształt wiosennych porządków, znaczy spojrzałam  na okna, spojrzałam na podłogi ( w kocich ciapkach, bo padało a trzeba było  biegać po ogrodowej ziemi i nanosić ), spojrzałam na stertę ciuchów do prania i czym prędzej wyciągnęłam nabyte w listopadzie "dzwonki chujinkowe", które dla mła  w ogóle nie są dzwonkami zimowymi i nie powinny mieć  nic wspólnego z chujinką bo to nie ta bajka,  a także  moje stare, ulubione zające w kaloszkach i zaczęłam słoikować wiosenne dekory. Taa... jak wiadomo  najważniejszą  rzeczą zarówno w porządkach przedświątecznych, wiosennych i  okolicznościowych ( znaczy jak   bordello wypełza z mieszkania na okolicę ) jest wykonanie odpowiedniego dekora i zasłoikowanie  go przed kotami. Potem dekora ustawia się w nieposprzątanej chałupie i robi się cud czystości. Taka magia domowej bogini przez mła jest uprawiana. Co prawda zdradzieckie kłębki kociej sierści i ciapki na podłodze usiłują psuć efekt ale trza patrzeć wyżej a nie tak żyć przyziemnościami! Nieprawdaż? Tym bardziej że na świecie się dzieje i jest ciekawie. Mła drugi raz obejrzała sobie film  "Faworyta", z przyjemnością i jakby z głębszym zrozumieniem że o taki  filmik o władzy aż się prosiło w czasie  Brexitu.  Mła sobie przypomniała epokę  Głupiej Anny i nie mniej ciekawy czas panowania Szalonego Jerzego, kiedy  Brytyjczycy uparli się stracić swoje świetnie rokujące kolonie w Hameryce. Od czasu do czasu wyspiarze muszą  odwalić Hamleta a jak  już tylko sufler pozostanie żywy to pozbierać się do kupy i czcić klęski ( w tym kulcie klęsk, które były  moralnym zwycięstwami - he, he, he! -  są podobni do nas ). Tak szczerze pisząc to wlałabym żeby proces  dochodzenia do siebie zaliczyli poza Unią, tak duże państwo z solidnymi problemami wewnętrznymi, z rozwijającym się kryzysem zarządzania, bez konstytucji  za to z prawem precedensowym to nie jest dobra rzecz dla Unii, która sama musi  się zreformować ( a nie zajmować się głównie gaszeniem  pożarów w poszczególnych krajach członkowskich ). Hym... nie jestem pewna czy ekonomiczne korzyści są tak naprawdę warte ryzyka zasiadania brytyjskiej klasy politycznej w  europarlamencie. Na razie oglądam tę brytyjską telenowelę  na przemian z  "oskarowymi filmami" ( zachodząc w głowę dlaczego "Green Book" został  uznany najlepszym filmem ). W weekend skrobnę cóś o ogrodzie, zaczynają się ciemierniki!

Alcatraz przedwiosenno - wiosenny

$
0
0
W tym roku przedwiośnie przyszło  do miasta Odzi wcześnie i dość szybko zaczęło zmieniać się  w regularną wiosnę  z powodu wyższych temperatur niż te które zazwyczaj panują w marcu.  Już przekwitają leszczynowe  baźki,  prawie po przebiśniegach, kwitną na całego krokusy i przylaszczki, lada moment skończą się cyklamenki. Tak cóś dwa tygodnie niespełna trwało u mnie prawdziwe przedwiośnie, takie  bezlistne bo drzewa ledwie zaczynały pączyć, bo z ziemi dopiero wyłaziły najwcześniejsze wiosenne cebulaczki, bo przyroda czyli Matka Natura się obudziła i  taka jeszcze po spanku nieuszykowana, lekko rozczochrana przeciągała się leniwie na słoneczku jak ten kot. A tu bach, Celscjusze poszły w górę i nagle "wszystko zaczęło się naraz", jak to określiła Małgoś - Sąsiadka. No tak, a ja tu z robotami ogrodowymi hym... tego... w polu! Bo pada, bo mnie nie ma, bo już ciemno a w domu rozkosznie zapraszająco kocie ciała oczekują w wyrku! Mnóstwo bo.

Jednak nie ma   że nie ma, czas się ostro brać do roboty. Wyciągnęła mła sekatory, sprawdziła ostrość szpadla, odebrała pożyczone jesienią grabie i w ramach zanęty zakupiła małe bratki ( oprócz nowej meduzy we szkle to jeszcze jeden powód dla którego mła będzie sypiać przez następny miesiąc  na jaśkach ).  Teraz mła czeka  aż przejdą opady i hej ho, hej  ho! Niestety zdaje się że towarzystwo  nie odpuści i mła będzie miała przy pracach ogrodowych tradycyjnie upierdliwą asystę.  Pierwsze wiosenne prace są szalenie interesujące dla  kociego stada, nie wiem - może płoszę gryzonie czy insze robaczki i koty mają okazję do  polowań? Liści co prawda nie grabię ale sporo roślin przycinam, różne stwory opuszczają wówczas zimowe siedliska. Tak sobie tłumaczę tą nagłą kocią chęć uczestniczenia w ogrodniczeniu. Przeca nie uwierzę w czułe spojrzenia, ocierki  i miauki pod tytułem "Kocham  Cię maumo i tylko dlatego tu z Tobą jestem.".



Ruszyła mła do ogrodu mimo tego że ranną porą jeszcze nieźle w mieście Odzi duło bo nie chciała żeby kupione w czwartek bratki za długo czekały na wsadzenie ( coby nie powiększać kolekcji doniczek i nieco utargować z ceny mła poprosiła o wyjęcie roślin z pojemników ). Koty zwabiłam na chlanko do domu i  zamknę łam coby czas należycie spożytkować  a nie tracić na wymuszone  na mła karesy. Jednak jak mła  polazła do ogroda to zamiast bratki sadzić najsampierw solidnie zwiedziła Alcatraz.  Z przyjemnością odkryła kolejne siewki cyklamenków dyskowatych  Cyclamen  coum  pod kasztanowcem.  Nie są to jeszcze siedliska typu krokusowe łączki ale z roku na rok coraz więcej kwitnących cyklamenowych kwiatków się pojawia.  Mła znalazła też całkiem sporo siewek bez kwiatków, takich które dopiero listki produkują.  Dobra, nie w tym roku  to w przyszłym zakwitną. Zauważyłam że najlepiej radzi sobie  z ekspansją "podstawowy" gatunek, zarówno forma 'Rubrum' jak i forma  'Album' sieją się znacznie mniej  obficie ( ale się sieją ). Mła wciągnęła  na listę zakupową odmianę 'Silver Leaf' w ilości sztuk paru ze względu na urodę liści czyli  kombinuje   żeby sezon cyklamenowy nie kończył się wraz z wykwitnięciem ostatniego  cyklamenowego kfiotka.  Natomiast jeżeli ponownie w Alcatrazie ma się pojawić forma 'Albissimum' to chyba w ilości sztuk jeden, jako ciekawostka. Ze wszystkich uprawianych przeze mnie  form cyklamena dyskowatego jest zdecydowanie  formą najsłabszą. Niespecjalnie się sieje albo jej potomstwo nie zachowuje cech rośliny  rodzicielskiej ( jak to z "albinosami" często bywa ) albo po prostu  go nie ma. W dodatku bulwy tej odmiany są chyba najbardziej wrażliwe na niesprzyjające warunki klimatu.







Jeśli chodzi o ciemierniki to zaczyna się szał ciał, choć nie wszystkie posadzone w zeszłym roku ciemierniki będą miały kwiaty.  Jednak i w tym przypadku mła  może cieszyć się z kwitnących siewek. Jak na razie odnotowała głównie wysyp ciemierników o czerwonych kwiatach.  Nie przypisuje ich do określonych gatunków, czy grup bo to kundelki - kto wie kto był mamusią a kto tatusiem? Zeszłoroczne zakupy zimowe częściowo zakwitły - mój ty Wielki Zielony jakież to cuda w ciemierniczych genach siedzą zaprogramowane! Niemieckie mieszańce są po prostu cool, w fazie wykwitania te ich łososiowe odcienie przy niebieskich liściach ciągną  ślepia.  Mła  się nawgapiać wprost nie mogła, zamarzyły jej się łany! Jednak na wgapianie nie mogła całego "czasu ogrodowego" poświęcić, trza się było wziąc do roboty i choć te bratki posadzić. Wcale to nie było proste  bo hiacynty, pomiędzy którymi  zwyczajowo sadzę bratki, wylazły dopiero na pół gwizdka. Trzy  niestety udało mi się uszkodzić, na szczęście jest ich dużo więc jakoś przeżyję.  Na jutro mam gryplany podwórkowe, wielkie przycinanie  czas najwyższy zacząć. Czynnie odpocznę w niedzielne popołudnie, nawet w ramach dobroci dla zwierząt zniosę przy tym przycinaniu kocie towarzystwo ( ale  była obraza z powodu zamknięcia w chałupie! ). Mam nadzieję że te zapowiadane piętnaście stopni  na plusie się sprawdzi.

Irysy cebulowe a klimat Polski

$
0
0
Zacznę od  tego że  z iryskami cebulowymi swego czasu było sporo zamieszania. Jak byście nie wiedzieli to do roku 1961zamiast zwyczajnych wczesnowiosennych irysów cebulowych szadzono  odmiany Iridodictyum , dziś zamiast nich na rabatach przedwiosenną porą wschodzą od 2001 roku przedstawiciele podrodzaju Hermodactyloides. Brać ogrodnicza za nic ma jednak pracę systematyków botaniki, bezczelnie twierdzi, że nadal uprawia irysy cebulowe i ma rację bo wszystkie te rośliny należą do rodzaju Iris. W podziały na podrodzaje, "gatunki sporne" czy też te wszystkie var. lub ssp. bawią się właściwie tylko botanicy i kolekcjonerzy. Jednak dla porządku i usystematyzowania wiedzy trochę o irysach cebulowych napiszę. Zaczniemy jednak od wymagań "hermodactyloidesów" bo to jest główna przeszkoda w ich uprawie na terenie  naszego kraju. Rośliny z tego podrodzaju wymagają stanowisk słonecznych i dobrze przepuszczalnej, żyznej gleby o odczynie obojętnym. Latem przechodzą okres spoczynku i muszą mieć jak najmniej wilgoci wokół cebulek. Jeżeli lato jest bardzo deszczowe to albo wykopujemy cebule albo szykujemy kasę na nowe, nie ma zmiłuj. Sadzimy je do gleby bardzo późno, jeżeli jesień będzie ciepła cebulki zdążą skiełkować a jak wtedy przyjdzie mróz to nieszczęście gotowe.

Cebulki sadzimy w dobrze zdrenowanym podłożu, na głębokości 10-15 cm. Co wrażliwsze gatunki czy mieszańce dobrze w zimniejszych rejonach okryć na zimę. Z doświadczeń moich cooleżanek i coolegów wychodzi na to że w Polsce mamy głównie tzw. zimniejsze rejony więc lepiej te cebulki irysowe okrywać na zimę w całej Polsce. Ś.P. Pani Zoja Litwin doradzała przy uprawie Iris reticulata, jego mieszańców i innych wcześnie kwitnących gatunków z podrodzaju Hermodactyloides hojnie stosować kompost i żwir. Ten ostatni rzecz jasna na drenaż. Przestrzegała przed stosowaniem torfu (jak najbardziej słusznie), nawet odkwaszonego, bo wiąże wodę w glebie także latem, kiedy te irysy muszą mieć sucho jak na Saharze. To naprawdę były dobre rady! Jak pisałam, większość irysów z tego podrodzaju, a na pewno wszystkie te uprawiane w naszych ogrodach, kwitnie bardzo wcześnie. To dobre towarzystwo dla ranników i przebiśniegów. Niestety nawet jak najlepsze przygotowanie stanowisk nie gwarantuje nam  że każdego roku pojawią się kwiaty. "Sorry, taki mamy klimat" - że zacytuję klasyka a właściwie to klasyczkę. Irysy cebulowe kwitnące wczesną  wiosną to rośliny z tej cieplejszej strony basenu Morza Śródziemnego, wystarczy mokre lato albo bezśnieżne syberyjskie mrozy i żegnamy się z cebulkami, czasem  żadne okrywania nie pomogą. Uprawa w naszym klimacie po prostu niesie ze sobą takie ryzyko.  Na szczęście  cebulki nie należą  do najdroższych, zawsze można zaryzykować.


Teraz będzie trochę botaniki - podrodzaj Hermodactyloides dzieli się na dwie sekcje: Reticulatae i Monolepsis.
Do tej pierwszej zaliczamy:

Iris danfordiae - czyli po polsku kosaciec Danforda. Roślina pochodzi z Turcji, została sprowadzona do Europy w 1876 roku przez Mrs CG Danford (łowczynię roślin, takie zajęcie było bardzo cenione w wiktoriańskiej Anglii). To niewielka, dorastająca zaledwie do 15 cm (pędy kwiatowe) "irysina" o delikatnie pachnących jasnożółtych kwiatach, pojawia się na rabacie bardzo wcześnie, często już w lutym możemy zobaczyć kwitnące iryski Danforda (czy nie powinno być iryski Danfordowej? ). Liście tego irysa w czasie kwitnienia zaczynają dość szybko rosnąć, dorastają do 30 cm (w naturze nawet do 40 cm), na szczęście taki rozmiar liście osiągają po przekwitnięciu rośliny. Irys Danforda (Danfordowej ) jest stosunkowo odporny na mróz.

Iris histrio - znaleziony w 1854 roku ......w Libanie i to właściwie już tłumaczy dlaczego nie jest uprawiany w naszym kraju. Występuje też w Kirgistanie, Izraelu i południowej Turcji - miłośnicy irysowych cebulaczków dysponujący cieplarnią mogą się pobawić.

Iris histrioides - pochodzi z gór Turcji, dość odporny na naszą zimową aurę (nie ma się co dziwić, porasta zbocza do wysokości 1500 m nad poziomem morza). Podgatunek Iris histrioides var. sophenensis o bardzo mocno fioletowych kwiatach, z niebieskim odcieniem (cokolwiek to znaczy) też pochodzi z Turcji. Iris histrioides jest też rodzicem wielu irysków hybrydowych uprawianych w naszym klimacie.

Iris hyrcana - znaleziony w 1928 roku, zdecydowanie ciepłolubny (w Anglii uprawiany w tzw. alpejskich szklarniach). Spotykany w południowej części Kaukazu, Azerbejdżanie i Iranie (południowe wybrzeże Morza Kaspijskiego). Są jakieś niejasności (nie wyśledziłam tego do końca) z tym czy był to gatunek utożsamiany z Iris reticulata. Dociekania dla Holmesa botaniki.

Iris pamphylica - znaleziono tego irysa w polach prowincji Antalya w Turcji (ciepławo) ale widziany bywał na wysokości 700-850 do 1500 metrów nad poziomem morza (znaczy kto wie czy by mu się w cieplejszych rejonach naszego kraju nie udało przetrwać). Zabawa jednak moim zadaniem tylko dla kolekcjonerów. W naturze porasta skraje dębowych lasów, lubi gliniaste podłoże.

Iris reticulata - irys żyłkowany pochodzi z terenów południowej Rosji, Kaukazu i północnego Iranu. Dorasta do wysokości 15 cm. Występuje też w formie biało kwitnącej - 'Alba'. Mimo południowego pochodzenia irysa żyłkowanego powszechnie uprawia się w krajach strefy umiarkowanej. Gatunek wyróżniony Award of Garden Merit przez Royal Horticultural Society.

Iris tuberosa - często można go spotkać pod dawną nazwą Hermodactylus tuberosa (jednak to zdecydowanie irys co potwierdziły badania w Kew). Znam jedną osobę w Polsce, u której w ogrodzie rósł i miał się dobrze. Urody nienachalnej roślina choć mnie się podobała ze względu na kolorki (jest złocisto - zielono - brązowy). Pochodzi z północnej części basenu Morza Śródziemnego.

Iris wartanii - zdecydowanie ciepłolubny gatunek a szkoda. Znaleziono go w Izraelu, nieopodal Nazaretu i zgodnie z pochodzeniem rzeczywiście urodę ma boską. Opisany w XIX wieku, w latach osiemdziesiątych. Niestety u nas tylko w chłodnych szklarenkach, a i tak będzie sprawiał kłopoty (kwiaty zakwitają bardzo wcześnie i jest problem z zawiązywaniem cebulek na przyszły rok). Zdecydowanie dla pasjonatów! Istnieje biało kwitnąca forma Iris wartanii ver. Alba

Iris winogradowii - pochodzi z Kaukazu, z niewielkiego obszaru, taki prawdziwy endemit. Wytrzymuje spadki temperatur i całkiem nieźle radzi sobie w chłodnym klimacie. Preferuje stanowiska z próchniczą, przepuszczalną glebą, dobrze rośnie w chłodnawym cieniu co nie jest częste wśród irysów. Kwiaty w pięknym, bladozłotym kolorze.

Iris zagrica - opisany bardzo niedawno temu gatunek, pochodzący z górskiego pasma Zagros w zachodniej części Iranu. Wielka rzadkość wokół której było sporo zamieszania - brytyjskie Alpine Garden Society szalało ze szczęścia - w końcu to gatunek odkryty w XXI stuleciu!


Do sekcji drugiej Monolepsis zaliczamy:

Iris kolpakowskiana - pochodzi z gór Tien Szan i z Turkmenistanu. Dość nietypowo dla irysów rośnie w glebie gliniastej, mokrej wiosną a wysychającej na kamień latem. Pięknie, kontrastowo wybarwiony. W czasie kwitnienia liście mają około 5 cm wysokości, po kwitnieniu dorastają do 30 cm.

Iris winkleri - pochodzi z gór Tien Szan, Kirgistanu i Uzbekistanu. Dorasta do 10 - 20 cm, kwitnie w czerwcu. Podobny do
Iris kolpakowskiana.
Oba irysy z tej sekcji zostały opisane już w XIX wieku.


Hybrydy Iris histrioides i Iris reticulata.

'Georg' - kwiaty ma w kolorze fioletowym
'Joyce' - kwiaty ciemno - niebiesko - błękitne
'Major' - kwiat w kolorze chabrowym
'Harmony' - piękny ciemno błękitny kolor kwiatu
'Alida' - zarejestrowana w 1977 roku bardziej jasna wersja 'Harmony'
'Armenia' - kwiat w kolorze ciepłego fioletu
'Halkins' - kwiat dwukolorowy, górne płatki niebiesko - błękitne, dolne fioletowe
'Clairette' - kwiat dwukolorowy, górne płatki jasno niebieskie, dolne w kolorze granatowo - fioletowym
'Lovely Liza' - kwiat w kolorze śliwkowym z lekkim odcieniem indygo, mieszaniec odmian 'Joyce' i
'Kuh-e-Abr' - kwiat w kolorze błękitu o średnim nasyceniu barwy
'Natascha' - kwiat jasno niebieski
'Ida' - kwiat w kolorze określanym jako błękit lobelii
'Pauline' - kwiat w kolorze fioletu z odcieniem purpury
'Cantab' - kolor kwiatu jasno niebieski

Hybrydy Iris winogradowii i Iris histrioides

'Katherine Hodgkin' - kwiat w kolorze jasno błękitnym z lekkim morskim odcieniem, odmiana powstała za sprawą E.B. Andersona w 1960 roku w Wielkiej Brytanii. Nazwana na cześć żony Eliota Hodkina, entuzjasty upraw i krzyżowań irysów cebulowych.
'Sheila Ann Germaney' - kwiat bledszy niż ten, którym zakwita 'Katherine Hodgkin'. Żółta plama jest nieco mniejsza niż ta na kwiatach "Katarzynki".

Wiosna! - nareszcie oficjalna

$
0
0
Nadeszła, glob się wczoraj kiwnął i dnia będzie więcej niż nocy. Czekalim z utęsknieniem, niektórzy nawet wychodzili jej szukać ( Felicjan z Okularią udali się na  cały dzień w kierunku nieznanym, Okularia zjawiła się wcześniej powodowana narastającym głodem, jednak zachowywała się godnie a Felek zjawił się mocno wieczorową porą pełen pretensji że żarcie nie czekało naszykowane na parapecie ). W ogrodzie z okazji  wiosny czadu dają krokusy i ciemierniki, powoli wyłażą też insze wczesnowiosenne cebulaczki.  Byłabym szczęśliwa jak to prosię w błocie  wytaplane ale w ostatnim tygodniu problemy weterynaryjne się pojawiły. Co z tego że  nie u mnie, kiedy bardzo  blisko mła. Suczka Doro, wdziączna dziewczynka rozmiaru wyższego po zabiegu zareagowała paskudnie na narkozę. Trza płukać nerki i to  bardzo solidnie, z nadzieją że znikną skutki podtrucia. Pozytywne info z dnia przedwczorajszego jest takie  że sucz zaczęła troszki jeść co najprawdopodobniej oznacza spadek wartości kreatyniny i mocznika w krwi. Tfu, tfu, tfu, jakby  ku  lepszemu szło  ale leczenie jeszcze długie! Z kolei najmłodsza suczka Mamelona wylądowała niespodziewanie na stole ze złapanym stanem tuż, tuż przed ropomacicznym. Zarówno Doro  jak i Mamelon zastanawiają się co przegapiły, czego się nie zrobiło, co można było i w ogóle. Tak po prawdzie to zarówno w jednym jak i drugim przypadku nie za wiele można było zrobić bo reakcje na narkozę są nieprzewidywalne a Mamelonowa sucz jest zażytą krówką, ogólnie zdrową bez tendencji do  ciążów  urojonych itp. . Nie są to miłe  niespodziewanki na początek wiosny ale mam nadzieję  że wszystko  się ułoży, zwierzaki dojdą do siebie a zaraz potem dojdą do siebie ich pańcie.





Poszczuję Was trochę ciemiernikami bo mam tzw. przeżycia estetyczne. Co prawda nie wszystkie  ciemierniki w tym roku kwitną, spora grupka zakupionych w zeszłym roku pauzuje, mimo tego że szybko przycinałam im po zakupie kwiaty coby rośliny się nie wysilały.  Jednak pędzenie "na handel" nie jest najlepszą metodą  uprawy dla  żadnej rośliny, bidaki po prostu muszą dojść do siebie po takim wysiłku i zanim zaczną pracować nad  nowymi pakami kwiatowymi mija zazwyczaj troszki czasu. Na szczęście  zakwitają pierwsze siewki made in Alcatraz, dlatego nie narzekam specjalnie na ciemierniczą pustkę.  Jak dotychczas najwięcej  jest siewek o kwiatach w kolorze  bardzo ciemnej czerwieni ( nazywam ją czernią malwową ). Dwie z tych siewek wyjątkowo długo trzymają tę barwę, nieźle dając po oczach. Insze po jakimś czasie robią podobne się do egzemplarza widocznego na zdjątku obok i tym zamieszonym poniżej.

Jestem zadowolona z tego ciemierniczego przychówku, rośliny są zażyte bo oswojone od małego  z warunkami mojego ogrodu. Nadają się  już do przesadzenia na miejsca docelowe ( i tam niech sobie rosną lata ). Ja wypatruję teraz ciemiernikowych kwiatów  mających cechy ciemierników daliowych ( tzw. typ serii 'Tutu'  ) czy podobnych do kwiatów mojego "Budynia", które mają barwę śmietanki zaprawionej dobrze rozbitymi z cukrem żółtkami. Hym... pewnie sobie jeszcze poczekam, wymienione przeze mnie cechy kwiatów  nie są tymi które najczęściej się dziedziczy. Nasion ciemierniki jednak produkują multum, mrówy transportują je po całym ogrodzie, spora część wydaje siewki, szansa na pojawienie się  bardziej zawirowanych genetycznie ciemierników ciągle wzrasta. Mła zostaje uzbroić się w cierpliwość i oczekiwać na nowe kwitnienia!






Przyznam się że mimo tych kwitnień krokusowo - ciemierniczych i przylaszczkowych nadal doskwiera mi przednówkowy głód kwietnego ( to wszystko przez to że coraz gorzej znoszę naszą polską zimę ). Zaradzam temu  robiąc co i raz bezczelne zakupy bratkowe. Dlaczego bezczelne? - kaska, misie, kaska! Obiecałam sobie kwiatkowo nie szaleć a cóś mi dotrzymanie obietnicy nie idzie! Roma z wszystkimi jej radościami zbliża się wielkimi krokami do mła i ta matka miast jest niestety nietania, głupie bileciki  na zwiedzanie starożytności zakupowane przez net solidnie kosztują. Oddycham z głęboką ulgą że nie będziemy poruszać się komunikacją miejską bo byłoby jeszcze drożej ( Mamelon i mła zawsze przedreptują miasta i nie tylko miasta, tak jakoś lepiej się nam świat poznaje z perspektywy piechura ). No ale bratki kuszą, a ja w tym tygodniu tak samo nieodporna na pokuszenia  jak w zeszłym więc niedługo naprawdę będę mogła napisać podręcznik o gotowaniu 365 rodzajów zalewajek na każdy dzień roku, będzie się to nazywało "Kucharka bardzo oszczędna  znaczy skąpa". Nie kupuję  niby tych brateczków dużo ale tak cóś często ( co tydzień daję ciała ), no a potem finansowe zdumionko! Gdzie jest ten pieniążek co tu był?! Ale co tam, najwyższa pora na dietę a na rabacie z hiacyntami już teraz jest fajnie. Takie słodyczne coolorki, jedna wielka wiosenność.







Bratkowo nasycona ( niemal, widziałam śliczny fioleto - błękicik, powstrzymałam się ostatkiem sił ), należycie zaprzylaszczkowana, obficie  uciemierniczona ( Mamelon zakupiła dla mła dwa nowe ciemierniki rarytetne, dla się zresztą tyż choć już obiecała sobie ciemierników nie sadzić - Mamelon ma ten sam problem co mła, ciężki zielony  zakupoholizm ), dokrokuszona jak należy powolutku żegnam się z przedwiośniem. Jeszcze dokwita moja leszczyna, która zawsze startuje nieco później niż sąsiedzkie krzewy, jeszcze widać cyklamenki i ostatki śnieżyczek przebiśniegów. Ale pąki na  lilakach jasnozielone, kasztanowiec też wyprodukował lepidło na pąkach, róże wypuszczają młode listki - wiosna  nam nastaje, prawdziwa! Żegnaj przedwiośnie! W tym roku  prawdziwie piękne i długie., choć jak zwykle narzekałam że  cóś krótkie, że tylko dwa tygodnie ( typowe - ogrodnik zawsze musi się do pogody doczepić ), że ciepło i w ogóle. Głupie te moje pretensje!  Rzekłabym  że tegoroczne przedwiośnie tak naprawdę było  przedwiośniem  właściwym, jak rzadko udało się ogrodnikom dogodzić w drugiej połowie lutego i w marcu.  Oby i wiosna była taka.




Porządki ogrodowe ( absolutny brak porządków domowych ) i ciemiernicze zakupy

$
0
0
Plec boli, na łapach kolejny pęcherz od sekatora a na sprzątniecie czekają pościnane trawy, pędy róż  i bylin. W domu rośliny prezentują się jako gotowe  do natychmiastowej kąpieli w wannie a niektóre jako wymagające dłuższego  odmaczania. Jakby  było mało to sterty rzeczy do wyprania niepokojąco rosną, pralka nueva pierze i czyści jak Departament Sprawiedliwości dokumenciki na  najprzystojniejszego i najmundrzejszego ( kolejność ważna ) prezydenta USAków ( za jakiś czas przewiduję wielkie bum związane z tym dochodzeniem ), razem z postępem pralniczym pojawiają  się sterty rzeczy które wypadałoby wyprasować ( nienawidzę tej czynności ), okna wyglądają jakby nie wyglądały a ja cierpię na lenia! Do ogrodu i owszem, podlecę coby cóś wsadzić, wysadzić, przyciąć, dociąć lub wyciąć ale dom  mła mentalnie rozwala. Wiosenna energetyzacja jakoś nie obejmuje porzundkowania  domu, ni mam  pojęcia dlaczego. Zamiast domowego pucu - pucu podłogi, której  pucowanie należy się jak  psu zupa (  jeszcze się   do niej nie przyklejamy ale to kwestia  dni a może nawet godzin ) to mła oglądała sobie  filmik z Eastwoodem ( ten co Bzikowa polecała ), rechotała nad wymysłami Cio Mary i Wujka Jo dotyczącymi "ich chłopców" ( nie mogę napisać o co kaman bo Wujostwo by mnie ubiło wspólnymi siłami za wywlekanie intymności, ale wierzcie mi Wujostwo mam naprawdę odjazdowe ), zajmowała się prawie "fylozoficznym" problemem zapodanym przez Falubaza ( czy mniejsza ilość wysokoenergetycznego pożywienia jest w stanie zastąpić ilość pożywienia którą spożywało się do tej pory? - zdaniem Falubaza nie jest ) i przede wszystkim zajmowała się sobą. No i myk do zielonego, do ogrodu, do budzących się motylków i pierdonek.  A po zielonym to  plec boli  i  na ogarnięcie chałupy w której przez ostatni tydzień rzundziły koty jakoś chęci i  sił brakło




No bo w domu jak to w domu, wszystko, Panie tego, po staremu. Za to w ogrodzie co i raz coś nowego wyłazi z gleby i wita się ze światem. Odliczają się cebulaczki i posadzone drzewiej byliny, pojawiają się na rabatach nowości, które mła sprowadziła w tym roku. Jak wspomniałam we wcześniejszym wiosennym wpisie Mamelon uraczyła mła nowymi ciemiernikami, są  przeurocze. 'King ™ Red®' jest podziwiany przede wszystkim ze względu na bardzo duże kwiaty. Produkuje ich naprawdę wielką ilość i co ważniejsze ma  grube pędy kwiatowe które nie pozwalają rozwiniętym kwiatom się zwieszać. 'Prince ™ Picotee Red®' ( ten ze zdjątka poniżej ) przy pylnikach ma piękny okółek mini płatków w kolorze mocnej czerwieni. Kwiat jest  kontrastowo wybarwiony,  taki że nie da się go  nie zauważyć. Seria ciemierników  'King ™' w ogóle charakteryzuje się dużymi kwiatami, występują w niej zarówno ciemierniki o kwiatach o większej ilości płatków jak i tych z pojedynczym okółkiem. Seria 'Prince™' to rośliny zwarte, nie tyle kompaktowe co tworzące porządne kępy. Mają grube łodygi kwiatowe i wytwarzają wiele kwiatów, które też nie mają tendencji do opadania. W tej serii nie spotyka się kwiatów typu spotted ( mocno kropkowanych ). W handlu ponoć są jeszcze ciemierniki z grupy 'Lord ™' znane z dużych kwiatów, zwartego pokroju i bardzo wczesnego kwitnienia, niestety ani Mamelon, ani ja ich nie naszłyśmy. Na fotce poniżej - poniżej produkt z Alcatrazu, jedna z ładnie kropkowanych sieweczek.


Codziennik - niemocy się nie dać!

$
0
0

Niby nie jest to auralna ruletka bo prognozy  i tak dalej ale zapowiedzi sobie a życie sobie. Zmiany pogodowe odczuwam cóś mocno, chyba Pan Krupier zbiera się do tego  by powiedzieć mła "Rien ne va plus". Znaczy siedzieć na tyłku, robótkować i tetryczeć w nieustającym strachu przed tym że  ciśnienie atmosferyczne nagle zjedzie parę hektopaskali  w dół, śnieg zacznie sypać, słońce zacznie świecić, wiatr wiać i w ogóle pogoda będzie  się zmieniać. Normalnie czas na  życie w domu pogodnej starości "Nieustające Słoneczne Popołudnie". Koniec obstawiania, czas na zajmowanie się najważniejszym samopoczuciem bo jak nie to?  No właśnie, to co? Ano nic!  Dom spokojnej starości  "Nieustające Słoneczne Popołudnie" to i tak zakamuflowana rzeźnia, nie ma się co łudzić że będzie się tam fajnie żyło. Zdrowie a samopoczucie temat rzeka, wcale nie jest tak że tzw. złe samopoczucie zawsze zwiastuje zdrowotne kłopoty ( na świecie są wszak całe stada hipochondryków, cieszące się wyimaginowanymi kłopotami zdrowotnymi ).  Po prostu złe samopoczucie  bywa wpisane w życie, wicie rozumicie, takie są reguły gry. Jako osoba ze  skłonnościami do gier hazardowych nadal zamierzam obstawiać, nie taka pogoda  jeszcze mnie nie zabija, jeszcze mogę bezczelnie wyleźć na wiosenną śnieżycę i ponarzekać. Dlaczego o tym piszę - bo wczoraj nie było siedzenia na tyłku! Mimo paskudyzmu za oknem cóś tam działałam, pomyślałam sobie  bowiem że zależenie kocią metodą ( całe stado w domu na moim wyrku i pod  kocykami ) nie będzie sprzyjało mojemu samopoczuciu kiedy znów wróci wiosna ( a ponoć weekend zapowiada się prawdziwie  wiosennie ).  Przede mną multum ogrodowej roboty i nie chciałabym być wyprana z sił tylko jechać na fali, że tak po surfersku rzecz ujmę. Znaczy siłą woli robiłam wczoraj różne rzeczy domowe, których wcale robić mła się nie chciało (  bo chciało się zalegać z kotami, zamiast tego mam umyte podłogi i dekoracje "niemal świąteczne" gotowe do przeniesienia  z kuchennego stołu na pokoje ). W związku ze związkiem w dniu dzisiejszym mimo zmian pogodowych radośnie zauważyłam brak odpływu energii.  Cieszę się bo wizja "Nieustającego Słonecznego Popołudnia" jakby nieco przybladła. Jak twierdzi Małgoś - Sąsiadka "W starości najgorsza jest niemoc", a do tej niemocy jeszcze trochę mła brakuje.


Mój optymizm nieco  blednie kiedy mam do czynienia ze stadem, stado  bowiem wystawia mła na próbę charakteru.  Felicjan zachowuje się gorsząco - wyłazi na dwór w celach wydalniczych i jeżeli jest mokro to wraca do domu ciężko obrażony i leje złośliwie obok kuwety ( uprzednio przywabiwszy mnie miaukami ).  Potem zagania mła do błyskawicznego sprzątania podgryzając  po kostkach ( jakby  się ociągała z tym sprzątaniem jego szczochów, wierzcie mła że nie ma to miejsca ). Felicjan wydaje się już kwalifikować do "Nieustającego Słonecznego Popołudnia", moim zdaniem ma jakieś starcze wyłączenia neuronów. No bo jakże inaczej tłumaczyć ryki żeby  go wsadzić na łóżko, kiedy on zaraz potem goniąc dziewczynki skacze po szafach, parapetach, drabinie? Oczywiście jak  już rozgoni towarzystwo stoi przy łóżku i porykuje, dopiero kiedy nie reaguję z dziesięć minut ( on jest cierpliwy ) fumkając wskakuje sam na wyrko ( lekko i wdzięcznie ). Hym... wmawiam sobie że to pogoda a nie charakter drania za tym wszystkim stoi. Dziewczynki? Nieustający  sabat z wszelkimi przypisanymi sabatom atrakcjami! Jest  nawet cóś takiego jak lot na miotle ( pod miotłę co prawda podciągam  mopa ).  Kiedy ja warzę w kociołku mam towarzystwo trzech wiedźm tuż obok, trzeba sznupę  niemal wsadzić do gara  żeby się przekonać  że to nie jest gotowanie miącha dla nich tylko warzywek dla mła. Zainteresowania jednak nie tracą bo a nuż  widelec cóś mięsnego się pojawi.  Stuknięcie lodówkowych drzwi wywołuje  wszystkie biesy z miejsc w których się aktualnie  znajdują,  z wyjątkiem naczelnego ( ten zawsze porykuje rozkazująco z wyra ). Nawet dotychczas miły Epuzer ostatnio  cóś zbezczelniał i pojawia się na odgłos uchylanych  lodówkowych drzwi, mimo że to nie są drzwi od lodówki jego państwa. Staram się zachować jak odpowiedzialna, dobra  pańcia ale czasem brzydko  mła się robi z charakterem i trzaskam złośliwie lodówką a  jak się pojawią koty to niby zdziwiona spoglądam  na nie - "Któś cóś otwierał, niemożliwe?!". Wiem, niegodne damy!

Pierwszy tegoroczny szkółking! - ciemierniki "w odmianach"

$
0
0
Sławencjusz miał  dzień niezwykłej wręcz łaskawości ( co mła wiąże z tym że namówiła Mamelona do zakupu i usmażenia wątróbki, dzięki czemu Sławencjusz nie skończył na wegetariańskiej zupce, dobrej bardzo zresztą, która zarówno mła jak i Mamelonowi mogła spoko starczyć za cały obiadek a Sławncjuszowi to tak starczyła na przystaweczkę ). Pojechali my do szkółki do Konstantynowa, w której szalelim w dziale  ciemiernikowym. Naszłam słynną 'Madame Lemonnier'. Tak po prawdzie to pełna prawidłowa nazwa to HGC® 'Lem 100' Madame Lemonnier ale używa się też HGC® 'Madame Lemonnier'. Odmiana została "zrobiona" przez France Martina Lemonniera w 1995 roku, w 2013 opatentowana jako PP25646 ‘Lem 100’ . Tworzy kępy bardziej szerokie niż wysokie ( wzwyż osiąga 20 cm na maksa a rozrasta się do około 40 cm ). Zakwita dosyć wcześnie jak na orientalnego mieszańca bo już w końcu lutego jak łagodna zima można podziwiać pierwsze kwiaty. No i teraz rzecz najważniejsza - produkuje kwiaty w rozmiarze XXL, mogą osiągać 10 cm średnicy. Mrozoodporność wystarczająca, znosi spadek temperatury do - 27 a nawet - 29 stopni Celsjusza.  No mus było brać, choć jest człowiek  pod krechą!

Oczywizda że nie mogło skończyć się na jednym ciemierniku, w Mamelonie  i we mła  rozszalała się  zielona pazerność. U mła zaowocowała zakupem Helleborus× ballardiae( Coseh 810 )HGC ®'Merlin'. Po prawdzie to wina Sławencjusza bo on niecnie wynalazł w morzu doniczek i poplątanych kwiatowych pędów tę roślinę, ja tylko tego... ten... uległam pokusie. Ten nietypowo zmieniający kolor kwiatów wraz z wykwitaniem ( zamiast zielony kwiat robi się pięknie czerwony ) mieszaniec pochodzi ze szkółki Josefa Heugera. Jest krzyżówką Helleborus niger i Helleborus lividus ( korsykański delikatniś skrzyżowany z twardym i odpornym niemal na wszystko ciemiernikiem czarnym ). Roślina dorasta do 20 cm wysokości i tworzy kępę o szerokości 40cm. Mrozoodporność jak u 'Madame Lemonnier' . Kwiatki ma drobne w typie ciemierników korsykańskich, zaczynają kwitnąć w odcieniach bieli i różu a potem jazda do ciemnej czerwieni! Mamelon tyż nie skończyła na jednym zakupie, w sumie było tarzanie się w zielonej  rozpuście! I to przed  wyjazdem do Rzymu! Dno i metr mułu nad nami. No ale wicie rozumicie - to wszystko wina Sławencjusza, Bardzo ciężka! No bo po co pokuszał na ciemierniki jak my już stado  piękne mamy, przez lata uzbierane!




Codziennik - takie tam wiosenne niepokoje i planowania

$
0
0


Mija nam marzec i powoli zaczynam  odczuwać Reisefieber bo zbliża się wielkimi krokami  nasza podróż do Matki Wszystkich  Miast, Roma i wszelkie z nią związane wyzwania tuż - tuż przed nami. Bilety kupione,  wynajem  potwierdzony, podróż obgadana a my w ciągłym, pełnym napięcia przypominaniu sobie  co jeszcze jest do odfajkowania przed wyjazdem. Opieka dla kotów, Małgoś  - Sąsiadki  i Sławencjusza zapewniona, chałupa w trakcie sprzątania, ogród robiony, ciuchy podróżne się dopierają. A potem to nagłe przypomnienie sobie że do wyjazdu to jeszcze spory kawałek czasu i człowiek łapie się na zdziwku z powodu podróżnego szaleństwa jakiemu ulega. Hym... to pewnie przez tę wiosnę co tak ładnie nam się w marcu objawiła krew szybciej w żyłach krąży i ma się te pragnienia przygód. A może to lutowa podróż na Sycylię narobiła smaczku? Nie wiem jaka jest przyczyna tej niespokojności podróżnej ale jakakolwiek by nie była to spowodowała u mnie wysyp objawów - od swędzenia stóp poczynając na nieustannym przeliczaniu wszystkiego na eurosy kończąc.


Felicjan wyczuwa mój niepokój i źle to na niego wpływa. Zrobił mi na czole Harrego Pottera  bo śmiałam położyć głowę na jaśku na którym on się  mości. Zapowiedziałam mu że jeszcze jeden taki numer i  przyjedzie Human Patrol żeby  jemu mła odebrać, jeszcze będzie miał sprawę o znęcanie się na człowieku. Niby przepraszał, tzn. chciał wygryźć mła świeże zastrupienie ale nie pozwoliłam - niech wie że jestem  obrażona! Skutek jest taki że wyszedł w nocy i do tej pory gada nie ma. Dziewczynki też jakby zaczęły osiągać trzeci stopień uperdliwości i nadal dogrzewają -  Szpagetka znowu ma melodie na dokonywanie alblucji razem z mła ( "Zrób  żeby była piana! Tylko duża!" ), Sztaflik po ostrym porannym barankowaniu brexituje przy oknie, a niby mało wymagalna w uprawie Okularia jest nienachlana. Uff, potrafią  mła dojechać! Małgoś - Sąsiadka też jak i ja  żyje in spe, z tym że ona to  imprezką u bratowej na którą  rzecz jasna trzeba sobie cóś tam sprawić. W ramach sprawiania ogólnego  to mła podreptała do Józka w celach nabycia przecenionej meduzy zaszklonej dla Dżizaasa ale nasz Józek to jest wredny, przecenili mnóstwo rzeczy a meduzy nadal w starej cenie. Może w przyszłym tygodniu  Józek się poprawi. Niedobrze się ma  nasza Ciotka Elka, zmiany pogody nie wpływają uśmierzająco na jej bóle  i schorzenia. Pobolewa ją cały człowiek i w związku z tym Ciotka smutnawa, twierdzi że nie ma siły na to by być złą jak osa ( ale obiecuje poprawę bo leki mają ponoć szybko działać i wtedy Ciotka Elka zrobi się nam klasycznie zła jak cały rój ). Cio Mary nadal trenuje wraz z Wujkiem  Jo obsługę kotów, niestety już ją cała czwóreczka  + Epuzer ustawiły więc będzie miała ciężko. Wujek Jo jest bardziej  asertywny ale on jest traktowany jako tzw. odwód. Cio Mary będzie działać na pierwszej linii, hym... bezpośredni kontakt z wrogiem.


Po kwietniowych wakacjach  trza się mła będzie wziąć za malowanie ścian łazienki. Ścian jest co prawda maluczko bo glazurzysko położone wysoko ale za to jest problem sufitowy.  Kura Naczelna, znana malarka, radzi brać osiłkowego coby kark oszczędzić, ale moje doświadczenia z malującymi osiłkowymi to i owszem oszczędzały kark ale za to  kolana  doginały  do podłóg. Tu dochodzi jeszcze wizja szorowania kafli. Cóś mła mówi  że ona sama sobie łazienkę pomaluje na coolor dowolny ( opcja ciepła biel najbardziej mła pasi ).  Kto wie, jak mła dobrze pójdzie z powałą w łazience to może i insze "nieba" domowe  sobie odświeży. Zapach świeżej  farby  o poranku wpływa na mła stymulująco, tak jak na niektórych ciężka woń napalmu.

Kwiatowy miesiąc

$
0
0

No i mamy kwiecień. Mła powyżywała się pseudoartystycznie w domu, w wazach zupowych jakieś dekory uskuteczniała ( jedyne praktyczne wykorzystanie waz poza okazjami od wielkiego dzwonu ), kwiatków sobie zawazonowała do pachnienia, we wstążeczki różne tam rzeczy ustrajała a ogród to się sam dekorował! Śnieżniki  kwitną "co cud" jak mawiają pod Tatrami, krasnale niemal zakryło ( one w kwietniu jak w dżungli majo ), wszędzie błękitno, różowo a nawet biało. Razem ze śnieżnikami kwitną cebulice  i jest błękitnie do zaniebienia. Widzę też  grupki puszkinii i pojedyncze jej egzemplarze - siewki w miejscach niespodziewanych. Nie narzekam na ten cebulaczkowy wysyp, choć  nieco on nieuporządkowany. Wraz z kwitnącymi kwiatami w ogrodzie pojawiły się owady - w powietrzu bzyczy, furkocze a nawet buczy. Po prostu życie!

No i radość dla oczu takie porządne wiosenne kwitnienie. Postanowiwszy wraz z Mamelonem że  jesienią tego roku zakupimy  małe cebulkowe.  Ja wspomogę zacebulaczkowanie Alcatrazu w insze odmiany śnieżników. Trzeba będzie trochę poszukać bo bez problemu to można dostać  gatunek Chionodoxa luciliae i odmianę Chionodoxa forbessi  'Pink Giant'.  Z dostaniem odmian śnieżnika  lśniącego  'Rose Queen' czy 'Violet Beauty'  bywa różnie, czasem zamiast nich  w wiosennym  ogrodzie witamy zupełnie insze śnieżniki - radości handlu  hurtowego znaczy.  Bardziej  na zgodność odmianową zakupu można liczyć przy nabywaniu cebul Chionodoxa forbessi'Blue Giant'.  To zresztą świetna odmiana i chyba właśnie na nią się pokuszę we wrześniu. Przyznam bezczelnie że nosi mła też w kierunku zakupu większej ilości  przebiśniegów, chętnie powiększyłabym stanowisko Galanthus elwesii no i dokupiła jakiegoś ciekawego nivaliska - może staruszkę, uroczą odmianę 'Merlin'. A może pokuszę się na odmianę elweski - 'Lady Beatrix Stanley'? Wszystko się obaczy we wrześniu, kiedy przyjdzie czas na inwestowanie w cebule.


Zresztą tak po prawdzie nie ma co teraz planować  i  z inszego względu, mła znalazła cebulki na stronie brytolskiego sklepu. No a wicie rozumicie że sprowadzenie  wszystkiego z UK stoi pod znakiem zapytania. Mła dziś dała ciała w prima aprilis, mianowicie myślała że ją wrabiają coby uwierzyła w kolejne głosowanie w sprawie mayowej umowy w brytolskim parlamencie. Wykłócała się  na ten temat z Małgoś - Sąsiadką, bo wczoraj wydawało się mła  że usłyszała o głosowaniu nad inszymi opcjami a Małgoś - Sąsiadka  twardo  obstawała za tym że to będzie  głosowanie mayowej umowy. Napisawszy o tym brytolskim prima aprilis na Kurzym  blogu, na szczęście z pytajnikiem. Taa ... mła ma cóś ograniczoną wyobraźnie, nie mieściło  się jej we łbie że to może być jednak prawda najprawdziwsza. Boszsz... dzięki Ci za brytolski parlament, na jego tle nawet poseł perukarz wypada co najmniej poprawnie - no nie odstajemy! Mła teraz będzie musiała się poświęcić i  uświadomić w temacie polityki brytyjskiej bo jak widzicie zawirowania polityczne mają wpływ na uprawianie przez mła ogrodu.  Dla mła dość istotne jest czy  cebulki będą musiały mieć fitosanitarkę i  czy trza będzie zapłacić za nie cło. Może być tak że mła będzie zmuszona ze względu na koszty poniechać sprowadzenia cebul z UK i zacząć się rozglądać za sklepem z cebulkami w holenderskich czy belgijskich rejonach netu.

Wielka to szkoda dla mojego ogroda, takie wyłażenie z unii celnej kraju o wielkiej ogrodniczej tradycji. Ileż to roślinek do mła przywędrowało z Albionu - anemonopsisy, niektóre  gatunki irysów, odmiany fiołków, dispora. A teraz będzie cieniutko, zarówno dla miłośników ciekawych roślin na kontynencie, jak i dla ich producentów  na wyspach. I to już zaraz, za minutkę! Jednakże natura i rynek nie znoszą próżni, to co do tej pory tak sprawnie produkowali Brytyjczycy zacznie produkować któś inny. Znaczy nie ma co biadolić, jakoś to będzie. Jak na razie cieszę się kwietniowym ogrodem choć moim zdaniem mogłoby być choć odrobinę cieplej, po dwóch godzinkach w ogrodzie  poczułam  że marznie mi tyłek ( mimo tego  żem się ruszała i usiłowała  wykonywać zadania ogrodowe ). Może w następnych dniach aura będzie łaskawsza i w ciepłym powietrzu wreszcie poczuje unoszący się zapach fiołków wonnych. To jedna z najmilszych dla mła ogrodowych woni, nie tak duszna jak hiacytowe ciężkie wyziewy czy przenikający wszystko zapach kwiatów kalin. Taka fiołkowa orgia zapachowa trwa króciutko i przez to jest jeszcze bardziej dla mła cenna ( po perfum prawdziwie fiołkowych dostać w naszym kraju nie sposób a sprowadzane z zagramanicy wychodzą cóś drogo ). Na razie z powodu zimnego powietrza to pozostaje się mi cieszyć tylko widokiem kwitnących fiołków, choć bezczelnie  przyznaję że oczęta to mi co i raz uciekają w ciemierniki.  No bo wicie rozumicie, ciemierniki jak im się trafi udany sezon to są właściwie nie do pobicia - wymiatajo konkurencje!





P.S. Książe Pan wróciłby był wczoraj do domu późnym wieczorem i był nawet w dobrym humorze, znaczy nie wlał ani mła ani dziewczynkom ( mimo tego że Sztaflik cóś się pomyliło, myślała  że to obcy kot i zaczęła swoją normalną gadkę "To my tu mieszkamy a Ty to skąd?!" ). Dziś odsypia, a mój Harry Potter na czółku się goi. Slawencjusz prorokuje że kiedyś zadzwonię że trza mła zawieźć na pogotowie a oko to będę miała w kieszeni. Hym... nie podpowiadam  Felicjanowi co jeszcze można mła zrobić, na razie nadal jestem  na  niego obrażona i robię wszystko żeby o tym wiedział. On rzecz jasna to wie ale udaje głupa. I nawet mu to wychodzi. Jeszcze trochę potrenuje i będzie mógł startować do jakiegoś parlamentu!

Przyziemności

$
0
0



Dziś na szybciutko  o przyziemnościach  wiosennego Alcatrazu - kwitną cebulowe, kwitną bulwiaste, kwitną  bylinki. Ba, nawet dwuletnie bratki nie mojej  uprawy z nasion kwitną, he, he, he! Większość cebulaczków i cieniolubnych bylin  pędzi coby przeżyć dni kwitnącej chwały a potem wyprodukować zielone zdążyć  przed rozwojem liści na drzewach i krzewach.  Jest mile  dla oka  bo w niektórych miejscach porobiły się dywaniki, inne  stanowiska dopiero za jakiś czas nie będą straszyły widokiem gołej gleby ( hym... zauważam u  siebie objawy gołoglebowstrętu, takie cóś co na mnie przeszło kiedyś z cooleżanki Aleksandry forumowomatecznej - znaczy jakbym  była zainfluencowana zielenią wszechogarniającą, choć może  bardziej by tu pasiło słowo zaflancowana ).



Dywaniki rzecz jasna wymagają  kontroli, nawłoć się czai.  Nie żebym skubała kobierczyk do bólu ale nie wszystkie rośliny toleruję. Są bardzo miłe chwasty i wraże ścierwa ogrodowe - nawłoć wymaga odparcia bo inaczej będzie sama nawłoć. Zatem szpadelek w dłoń i przegląd zielonego.  Tylko żeby w sposób właściwy dokonać kęsim na  nawłoci musi być  choć troszki  wilgotniej.  Dziś po raz pierwszy w tym roku podlałam część ogrodu, tę na której wsadziłam nowe  rośliny i tę którą przygotowałam do odnawłociowania. Jest sucho i tak szczerze pisząc to wbrew ciężkim narzekaniom wszystkich  tych którzy marzyli o ciepłym, słonecznym końcu  tygodnia, mła się nie może nacieszyć że wreszcie  w ten weekend porządnie popada. Susza to nie jest nic dobrego, miejmy nadzieję że kiedyś  to dotrze do kretyńskich  pogodynek, które podejrzewam o bycie reptiliańską najeźdźczą hordą z kosmosu - taa...stąd u nich  to jaszczurcze umiłowanie ostro palącego słońca i  "miłej temperatury powyżej 25 stopni  Celsjusza ".

Wreszcie poczułam dziś zapach fiołkowiska, cóś wspaniałego! Rzecz jasna najmocniej pachnie "czysty" gatunek czyli te o kwiatach o barwie od której wzięły nazwę ( albo  na odwrót z tym braniem nazwy  - barwa fiołkowa od  kwiatów fiołka ), potem   mieszańce których kwiaty są wrzosowe,  nieco słabiej pachnie forma o kwiatach białych a najsłabiej te o kwiatach różowych i  morelowych.  Szczęśliwie  ta podstawowa  forma , znaczy  fiołek prawdziwie  fiołkowy jest najbardziej ekspansywna ( zauważyłam zresztą że  ekspansywność wiąże się z zapachem i kolorem, formy o kwiatach różowych i morelowych są  znacznie bardziej  delikatne, nie pachną tak mocno, nie mnożą się tak szybko - są  śliczne ale raczej  jako uzupełnienie  fioletowego dywanu, akcent kolorystyczny ). Niedługo fiołkowe kwiaty przeminą ale ogród  nadal będzie pachniał, rozwijają się hiacynty. Mamelon nazywa  je wypsiałymi ale one tak naprawdę dopiero teraz paszą do budowanej "dzikości" mojego  ogrodu.


AA czyli Atrakcyjny Alcatraz

$
0
0



To będzie długaśny post bo mła nic w przyszłym tygodniu  nie napisze. Będzie dobrze jak mła napisze cóś w "zadrugim" tygodniu. Znaczy trza zapewnić  czytadło tym co  to do kawy, tym co to sprawdzają co tam w ogrodach a także tym co głównie zdjątka oglądają i zastanawiają się co też mła do cholery wypisuje zamiast rzetelnie radzić co robić  żeby hiacynty  "nie psiały" ( i tym ostatnim to ja natentychmiat oświadczam że uprawa cebul i uprawa ogrodów to w dzisiejszym  świecie są czasem dwie różne bajki ). Dzisiejszy wpis  będzie głównie o Alcatrazie ale nie tylko o nim. Skłoniła mła do  napisania go chęć rozwiania złudzeń co niektórych czytelniczek i czytelników jakie przejawiają wobec mojego ogrodu. Nie wiem dlaczego te złudzenia są tak  trwałe, wszak pisałam już "całą prawdę"  o moim zachynszonym ogrodzie ale co i raz spotykam się z opinią że to ogród zadbany.  Znaczy macie do czynienia z takim wpisowym evergreenem, temat międlony w kółko. Taa... Alcatraz najbardziej wypielęgnowanym ogrodem w ódzkiem i okolycznych województwach, normalnie glancyzm po całości, wypieszczenie rabatek oraz "werandyzm" projektu. No tak, projekty były sobie kiedyś a właściwie to były ledwie założenia na temat rabat, projektu ogrodu jako całości mła nie uskuteczniała bo: jak co rośnie to się dopiero zobaczy, jak każdy kto ogrodowanie zaczyna chciała by w ogrodzie rosło wszystko, miała sto pomysłów na minutę i nie wszystkie pomysły  były mądre ( patrz oczko wodne ),  mła miała ogrodową wizję ogólną ale w niektórych momentach jej  życia wizja zmieniała się w przywidzenie. Skutek tego był taki  że  Alcatraz przypominał patchwork czyli paczworka i nie wszystkie kawałki tego dziełka pasowały do się ( nadal nie pasują ). W dodatku mła założyła sobie  że  zawsze będzie piękna i młoda ale niestety tylko  to pierwsze okazało się prawdziwe.  Mła nadal urodą olśniewa koty ale bolące gnaty uświadamiają jej  że następuje  zużycie materiałów z których mła jest zrobiona.

To wszystko spowodowało że Alcatraz jest  atrakcyjny głównie na fotach. Mój ogród jest jak uroczy choć nie najmłodszy lowelas szukający zainteresowanej ogrodniczki lub ogrodnika, ukrywający leciutki, tyci problemik - konieczność uczestnictwa w mitingach grupy AA ( Atrakcyjnych Alcatrazów ). Ponieważ nie był nigdy ogrodem tyrawniko - tujaczym bo mła  przejawiała tyrawnikowstręt i  żywotnikofobię niemal od początku swojego ogrodniczenia a prawdziwego projektu ogrodu jako całości nie było, Alcatraz paczworkowy okazał się ogrodem  "ciężkim" w utrzymaniu. Takim wymagającym sporego nakładu pracy a tym samym poświęconego mu czasu. Hym... nie wszystkie ogrodniczki  i nie wszyscy ogrodnicy są gotowi na takie poświęcenia, nie wszyscy po prostu mogą się tak poświęcać. Nie chciałam nigdy żeby poza  bardzo ciężkimi pracami ogrodowymi typu  przycinanie  drzew któś  uprawiał za mła ogród, mła nie zależy aż tak bardzo na  wyglądzie ogrodu by dopuściła do jego uprawy przez  "łobcych".  Tym bardziej że mła ogrodniczy w pewien sposób wyczynowo - eksperymentalnie, nie uprawia tylko roślin tzw. głównego doboru i jest świadoma tego  że hym... ten... siły fachowe mogłyby na ten przykład wypielić stanowisko w okolicy magnolki  'Susan' z takich anemonopsisów. No problem panny Marple,  której zatrudniani przez nią ogrodnicy sadzili w ogrodzie krwiste lwie paszcze zamiast jej ulubionych odmian o pastelowych kwiatach jest dla mła zrozumiały. Mła się dość  naużera z ludźmi w około kamienicznym byznesie  by jeszcze miała ochotę użerać się we własnym ogrodzie, który powinien być dla niej oazą spokoju, miejscem w którym mła nie dogląda  ( bo nie musi ) siły najemnej, w którym nie czuje się "kerowniczką" bo nie ma takiej opcji by komuś udało się kierować kotami. Po prostu Alcatraz nie jest ogrodem pokazowym tylko ogrodem wypoczynkowym!

Wypoczynek jest czynny, czasem mła się wręcz zmusza do przysiadania na  "gąbce pielniczej"  czy do zalegania z kotami na resztkach tego co kiedyś było jakby tyrawnikiem ( to głównie  letnią porą ), żeby nacieszyć się widokiem żywego ogrodu - tych wszystkich trzmieli młodą wiosną szukających kwiatów coby się szybciutko dzięki nim zregenerować, pierdonek zasuwających po źdźbłach trawy, złośliwych mrówek atakujących śpiącego Felicjana ( który rozbudzony wściekle wykonuje na nich karę śmierci przez zagryzanie ).  Ogród to miejsce wysłuchiwania  ptaszęcych pituleń i tęsknych kocich miauków, pieśni bojowych srok i czegoś na kształt haki ( to taki maoryski taniec z przyśpiewem, najbardziej znany w  wykonaniu All Blacks - nowozelandzkiej  drużyny rugby ), którą koty wykonują kiedy  nasila się srocze skrzeczenie. Tam też podjadam co lepsiejsze słodkości na memłonie natury, pochlipuję kawę, czasem podczytuję. Bywają takie odwiedziny w ogrodzie kiedy po prostu "nic nie robię", znaczy nic coby było widoczne na zewnątrz, coby zamieniło się w jakieś wypielenia czy nasadzenia. Po prostu jestem sobie w ogrodzie, jestem! Trochę trwało zanim nauczyłam się korzystać z ogrodu inaczej niż na okrągło go obrabiając. W człowieku tkwi chęć ciągłego ulepszania, choćby to ulepszanie nie było mu do niczego potrzebne. Zawsze miałam to za twórcze działanie ale wraz z wiekiem przyszło do mła doświadczenie i teraz to ona już wie że niekiedy prawdziwie twórczy jest brak działania, celowe zaniechanie i pozwolenie na działanie innym siłom. No trza wiedzieć  gdzie  odpuścić a gdzie docisnąć.  Ogród nie jest stanem naturalnym, to insze zjawisko, ale  mła się wydawa  że w naszych ogrodach jest  po prostu za mało  natury. Jakbyśmy się jej  bali bo zagryzie. Natura nie zawsze jest "ładna", natura  to tylko  dla Atrakcyjnych  Alcatrazów, sąsiadowi żyła nie pójdzie na jej widok a nasze ego spragnione dopieszczeń będzie musiało szukać ich  gdzieś poza  sprawami ogrodowymi.






Tyle  o Atrakcyjnym Alcatrazie i o tym  czym ( może bardziej właściwie byłoby napisać kim, w końcu on żywy ) jest dla mnie mój ogród. A teraz do wczesnowiosennych  kwitnień. Dogorywają powolutku kwiaty przylaszczek, widzę też  wychodzące listki ich młodych siewek.  Jestem prawdziwie usatysfakcjonowana bo zauważyłam więcej przylaszczkowych listków z marmurowym wzorkiem.  Jedna z takich siewek nawet zakwitła, ma  wrzosowy kolor płatków, podobnie jak mamuśka.  Oby więcej takowych niespodziewanek.  Ładnie też w tym roku prezentowała się odmiana przylaszczki pospolitej 'Rubra Plena' ( to ta na trzecim zdjęciu od góry ), całkiem spore kępki zrobiły się z tej kępy otrzymanej niegdyś od  Wiesi i podzielonej przez mła na mniejsze sadzonki. Z roku na rok w kępkach tej odmiany obserwuję coraz więcej kwiatów, przyznam że  nabieram  ochoty na inne pełnokwiatowe odmiany przylaszczki pospolitej ( wersja japońska pełnych przylaszczek mła nie kusi, cóś słabawa jak na warunki ódzkie ).  Jednak ceny pełnokwiatowych przylaszczek pospolitych nadal zaporowe i mało kto je mnoży. W Polszcze ledwie parę osób i to niekiedy bardziej amatorsko niż na handel. Jakoś łatwiej dostać odmianowe  japońskie mieszańce czy przylaszczki siedmiogrodzkie ( znaczy transylwańskie ).

Oczywiście  nadal kwitną ciemierniki, drugi miesiąc tego kwitnienia zaliczają ( kocham te rośliny za to długodystansowe wykwitanie ). Na zdjęciu obok jeden z nowych mieszkańców  Alcatrazu, zakupiony podczas wyprawy do  Konstantynowa 'Prince™ Double Pink®'. Mła ma  teraz porządnie zaciemiernikowany ogród, w wielu miejscach Alcatrazu wychodzą podsadzone w zeszłym roku "ciemierniki kupne" i nowe siewki. Bardzo dobrze bo Alcatraz jako ogród nawiązujący  do leśnych klimatów powinien kwitnąć głównie wiosną, kiedy liście drzew są malutkie i nie dają wiele cienia. Paprociom, funkiom, czy tak  inszym cieniolubom liście drzew zapewnią latem cień. Dla ciemierników taka sytuacja świetlna jest jak najlepsza, słoneczko młodą wiosną a potem w miarę chłodne, cieniste miejsce latem. Na drugim zdjęciu poniżej jest  fota przekwitającego ciemiernika, który  ładnie zielenieje. Zamieściwszy  fotę dla Dory, która lubi  zielone ciemiernikowe klimaty. Może nie jest tak urodny jak korsykańskie  wrażliwce czy ten  zielony wymagający ciągłej opieki ale tyż miły dla oka. Niektóre z orientalnych mieszańców z wkładką genów ciemiernika zielonego  mają zielonawą barwę od początku kwitnienia. Jak na razie  nie doczytałam jak naprawdę jest z ich wrażliwością ( wicie rozumicie, w szkółkach ze względów handlowych to prawie każdy ciemiernik jest "hardy" ).





Teraz wzniesiemy się od poziomu gleby nieco wyżej, no, nawet solidnie  wysoko bo zaczynają kwitnąć magnolie. To jest zawsze spektakularna sprawa takie kwitnienie.  Przyznaję  że jestem  nadal magnoliowo uzależniona, choć wyleczyłam się z mrzonek o zimozielonych magnolkach w Alcatrazie. Zostanę przy co twardszych mieszańcach, one  w moim ogrodzie sprawdzają się najlepiej.




Tym czym są magnoliowe kwiaty dla urody wyższych  partii ogrodu tym dla przyziemia są kwiaty  hiacyntów. Do lesistości Alcatrazu one majo się troszki nie bardzo ( dobra, więcej niż troszki ) ale mła się wykluło w głowie  że im one będą bardziej "zepsiałe" tym ogrodu zrobią lepiej, znaczy  choć trochę  się  wpiszą w konwencję. Wiem że to zdrowo naciągane  bo ten fragmencik z hiacyntami ( dobra, spory kawał bo hiacyntów po ogrodzie nasadzonych na tyle  mnogo że mogę  je ciąć do wazonu a na rabatach specjalnie ubytku nie widać ) pasuje do leśnych klimatów jak pięść do nosa.  Bratki wcale go nie uleśniają, to po prostu zabawa z  coolorkami - mła tak ma  że lubi tworzyć kompozycje. Zdaję sobie sprawę że tego typu nasadzenia lepiej by pasiły do donic na patio ale takowego nie posiadam, jako też ganku do obstawiania i w związku ze związkiem katuję zestawem hiacyntowo - bratkowym Alcatraz. Wbrew sztuce  że tak rzecz ujmę ale nie wbrew powonieniu. Po Alcatrazie hiacyntami niesie a w domu czekają na mającą doglądać kotów  Cio Mary, coby ją tym przenikliwym zapachem przekonać że pilnowanie dziewczynek, Felicjana i dwóch dochodzących to nie jest najgorsze z możliwych zajęć.

Niestety dojdzie też pilnowanie  Małgoś  - Sąsiadki, która okazała się w zeszłym tygodniu osobą nieodpowiedzialną i zasługującą na mniejsze zaufanie  niż Felicjan ze Sztaflikiem zostawieni przy otwartej lodówce. Otóż Pani Małgorzata została w środę złapana na drabinie. Tak, na drabinie, nie na drabince typu Jarosław. Wlazła na trzeci szczebel bo chciała sięgnąć cukier z szafki - wersja oficjalna - wiedziała gdzie schowałam  przed nią duży słoik  bardzo niezdrowej  Nutelli, co to sam olej palmowy i w ogóle,  to wersja najbardziej  prawdopodobna do której za cholerę się dziewięćdziesięcioletni babiszon nie przyzna. Moje podejrzenia  co do celu akrobacji na drabinie opieram na Małgosinych całkiem niespodziewanych dla mła wynurzeniach jak to ona tylko podjada od czasu do czasu  "suchą bułkę z Nutellą" Jak, kurna, bułka jest z Nutellą to nie  jest sucha! Nie jestem pewna czy dobrze ustawiłam system gratyfikacyjny, z jednej strony  Małgoś - Sąsiadka skuszona  Nutellą i zaprzysiężona "wyciska" na czterogłowym 100 podniesień z obciążeniem na raz, z drugiej strony są te zakusy drabinowe na nielegalne podjadanie. Może lepiej było zamiast  Nutelli skusić na kawiarnię od czasu do czasu.  Nie byłoby problemu z drabiną.

Jednak  to nie do  Małgoś  - Sąsiadki należy mało zaszczytny tytuł wkarwiciela  tygodnia, mła się zapluła ze złości a nerw ją w pasie zgiął kiedy wlazła w net się odprawić on line. Zaraz potem nerw trafił Mamelona, z tym że u niej objawiło się nagłą słabością.  Piendrolona linia lotnicza węgierskiego pochodzenia, ostatni raz lecimy tanizną, która zresztą wcale nie jest aż tak bardzo tania w porównaniu z normalnymi liniami ( wystarczy policzyć te wszystkie ukryte koszty i nóż się człowiekowi w kieszeni otwiera ).  Jakoś doszłyśmy do się po tych ich  "zmianach terminów lotu", których ni cholery nie sprawdzisz zanim  nie naciśniesz  na akceptację lub anulowanie ale postanowiłyśmy wziąć zabezpieczenie finansowe jakby odwaliło im przy locie powrotnym. Niby wyglądało to na  bajzel na stronie odpraw ale kto wie co się może zdarzyć.  Po lizbońskiej historii z zeszłego roku mła nie lubi mieć przy sobie na wyjeździe tzw. ponadnormatywnej kasy a tu po prostu nie ma inszego wyjścia. Chce mła mieć spokojne vacanze  romane to musi mieć zaplecze  finansowe jakiego nie planowała.   No cóż, takie są uroki latania - jakoś to przeżyjemy. Ciao!


Powrót mamy ( prawie jak "Powrót Taty" )

$
0
0
Mamusia kocia wrócili z w zagramanicznych  wojaży, koty ucieszone bo znów grają pierwsze skrzypce.  Nie to że Cio Mary o nie nie dbała, nic z tych rzeczy.  Kociska grube ( łącznie z tymi dochodzącymi ), zeżarły to co przygotowałam a  Cio Mary jeszcze z własnych funduszy dokupiwszy straszliwą ilość dobrych puch coby koteczki  "nie były  zaniedbane". Pieszczenia były, Felicjan nawet raczył Cio  udeptywać ale Cio Mary uprzedzona o podłości charakterów niektórych członków stada nie dała się nabrać na te pozory słodkości i wszelkie próby włażenia jej na głowę cięła przy samym ogonie ( co zresztą  zakończyło się ugryzieniem  Cio przez Najpodlejszego ). Zacytuję fragment  Ciocinego listu sprawozdawczego  który mła znalazła przy komputerku "Ładnie sam je, jak normalny koci facet. Miał w dupie rozrabianie wodą i jedzenie na łóżku. Wp......ił moją szynkę z bułki jak się odwróciłam!!!". Taa... Falubaz znaczy starał się nie sprawiać kłopotu i nie absorbował Cio swoimi problemami zdrowotnymi choć gryzł złośliwie. W sprawozdaniu telefonicznym Cio Mary stwierdziła nawet  że Felicjan ma się wyraźnie dobrze bo wyjadał z inszych kocich misek i jeszcze na dodatek lał dziewczynki, co  Cio zresztą uznała za wyraźną przesadę w "okazywaniu temperamentu". Dziewczynki też okazywały temperament, ponoć straszliwie lały się między sobą, tak z wyrywaniem kłaków i zapiewaniem bojowym.


Kiedy mła wróciła, po  powitaniach dały próbkę takiego przedstawienia ale mła natentychmiast przemówiła im do rozumków poprzez tyłki kapciuszkiem Kopciuszka i  nastąpiła miłość i zgoda.  Nocą było spanie  w objęciach, cóś takiego jak w burdelowym łóżeczku u Kury Naczelnej.  Mła potrafi rozlać oliwę na wzburzone fale dziewczyńskiego kociego morza. Żebyż tak jeszcze potrafiła okiełznać  Felicjana! Na razie walczy o to by zachować pedagogiczne zdobycze Cio Mary i żeby pierwsze skrzypce  nie kwestionowały autorytetu dyrygenta.  Felicjan już kombinuje z niejedzeniem i odstawia "kota osłabionego" a dziewczynki próbują mu dorównać w okazywaniu licznych dolegliwości wymagających natychmiastowego  głaskania z jednoczesnym karmieniem ( majo  kociska marzenia przepełnione sybarytyzmem rozbuchanym na maksa, mogłabym się o to założyć ).




Teraz  Wujostwo dostanie solidne prezenta, należy się za takowe poświęcenie ( znaczy Cio Mary za doglądania a Wuj Joe za wypożyczenie Cio na tzw. długi czasokres ). Upakowawszy te podarki  w zieloności i  ustroiwszy w kokardy coby były  najprawdziwiej prezentowe. Sobie  też zanabyłam prezencik  bo się powstrzymać nie mogłam, tym bardziej że spuścili z ceny. Znaczy w Tchibo foremkę zajączkową mieli , taką na pół litra ciasta. Mła jest niepoprawna jeśli chodzi o kolekcjonowanie foremek do wypieków. Oczywiście  w tym roku nic w tej foremce  już nie zdążę upiec ( po prawdzie to po prostu mła się nie chce ), wsadziłam ją w szklane jajo wraz z świątecznymi wykrawaczkami i  na razie tylko podziwiam. Mła w ogóle cóś ostatnio głównie podziwia a robić jej  się nie chce, pewnie to po wakacjach tak jej się  zrobiło.  Nic to, święta miną i trza się będzie brać solidnie za  ogródkowanie bo sporo rzeczy w ogrodzie wymaga od mła  dopieszczenia. Mła na razie  nic nie planuje bo wie że złośliwy los  tylko czyha na jej  gryplanowanie. Będzie tak sobie w ogrodzie bez wielkich planów upitulać i jakoś powolutku całokształt się ogarnie. W tzw. międzyczasie mła  uporządkuje zdjątka podróżne i podzieli  się z Wami wrażeniami z vacanze  romane.


Viewing all 1481 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>