Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1484 articles
Browse latest View live

'Mary Rose' - moja pierwsza angielska róża

$
0
0
Gwiazda nad  gwiazdami, różany  hardcore któremu rady nie dała nawet okrutna zima w 2012 roku, ozdoba maja, czerwca, królowa września, wymagająca jeno podstawowych zabiegów niewybredna  piękność  - tadam, tadam - 'Mary Rose'! Weteranka w Alcatrazie, najstarsza "austinka" i w ogóle jedna ze starszych  róż angielskich, tzw. krok milowy w ich hodowli. Zakwita w moim ogrodzie  w drugiej  połowie maja i kwitnie z krótkimi przerwami niemal do  mrozów. Pozyskana od znajomych szkółkarzy (  dobrze zaszczepiona, podkładka nie wytwarza odrostów i nie odfruwa w niebyt po ciężkiej zimie ), rośnie w  Alcatrazie ponad dziesięć lat ( coś mi się tam memle w zwojach że kupiona była w 2003 lub 2004 roku ). Ponoć swój twardy, "pionierski" charakter zawdzięcza ta odmiana  obecnym  "w  rodowodzie" genom Rosa rugosa,  różanej mistrzyni przetrwania rodem z japońskich, kamczackich i koreańskich  plaż. 'Mary  Rose' pochodzi z krzyżowania róż 'The Wife Of  Bath' i  'The Miller', może silny charakterek ma po "dzikunach" ale urodę odziedziczyła po jednej z prababek - 'Constance Spry'.  Szczęśliwie nie odziedziczyła po niej jednokrotnego kwitnienia i niestety nie odziedziczyła zapachu. 'Mary  Rose' pachnie co prawda dość mocno ale oszałamiające nuty zapachowe to nie są.  Myślę że swoje długotrwałe kwitnienie zawdzięcza 'Mary  Rose' drugiej prababuni - floribundzie 'Ma  Perkins'.

Najstarsza z moich angielskich róż zarejestrowana została w 1983 roku. "Tatuś" czyli David Austin, nazwał tę odmianę  na cześć  flagowego okrętu Henryka VIII. Twórca potęgi morskiej Anglii ( tak, tak, to on rozpoczął inwestowanie w marynarkę,   a nie jego córka Królowa Zawsze Dziewica  - z  pięciu okrętów  w początkach panowania Henryka zrobiło się pięćdziesiąt trzy ). Nazwał swą dumę, największy okręt  floty, imieniem ukochanej siostry, Mary - zwanej z racji urody Różą  Tudorów. Księżniczka Anglii  oprócz różanej urody miała zdaje się niezłe kolce - poślubiła co prawda starszego od niej o ponad  trzydzieści króla Francji Ludwika XII, ale gdy małżonek po trzymiesięcznym pożyciu wziął i kipnął, nie pozwoliła wydać się za następnego w kolejce do francuskiego tronu Franciszka I,  tylko bezczelnie poślubiła księcia Suffolk.  Henio się wściekł ale nie na długo, w końcu  na cześć Mary nazwał jedną ze swoich córek ( tą pierworodną, więc niby ważniejszą ), no i okręt. Łajba pływała strasząc sąsiadów aż w końcu chwalebnie zeszła na dno w czasie bitwy morskiej jaką stoczono niedaleko Portsmouth w roku 1545. Ponoć miała kiepskiego kapitana,  bo dno osiągnęła nie na skutek wrażych działań tylko błędu w sztuce żeglowania. Ciekawe czy Henio zaryczał "Skrócić o głowę!"? W roku 1971 to co zostało po super okręcie Henia podniesiono z dna morza i umieszczono w Muzeum Okrętów Tudorów w Portsmouth.


'Mary  Rose' dorasta do 150 cm wysokości ( u mnie ma na maksa 120 cm i myślę że to jest wysokość jaką jest w stanie uzyskać w naszym klimacie ) i  90 - 150 cm szerokości. Kwiaty są duże, pełne - mają  26  do 40  płatków.  Kwitną klastrami, jak już pisałam,  niemal przez cały sezon (  w Alcatrazie kwitnienie wrześniowe to istne szaleństwo ). Róża jest odporna na grzybice, nigdy nie zdarzyło się jej mieć  czarnej plamistości, nawet w najbardziej mokre lato. Jeżeli chcecie zacząć różankowanie, to właśnie 'Mary Rose' jest idealną  "pierwszą austinką".


'Pink Grootendorst' - róża zmienną jest ( na fotkach )

$
0
0
Trzy fotki  jednej odmiany a człowiek ma wrażenie że ma do czynienia z trzema  zupełnie różnymi  różami. Jednak żywcem  oglądana 'Pink Grootendorst' jest nie do pomylenia. To  ciekawa róża, zdania na jej  temat są podzielone - jedni obstają za tym że cosik mało ozdobna i  "choźdygowata", inni twierdzą że  posiada ów niezrównany  urok dziczyzny, potęgowany  przez niewielki rozmiar pojedynczego kwiatu. Ja jestem w tej drugiej grupie, mam wielkie sentymenta dla  wariacji rugosy.  Przyznam że miałam pewne obawy, naczytałam się że różyczka  wypada zdecydowanie lepiej na fotkach niż w realu  i w ogóle to niknie w ogrodzie.  No jakoś  u mnie szczęśliwie nie zaniknęła wśród innych róż. Ba, śmiem twierdzić że z powodu swej  "inności" przyciąga wzrok. Malutkie kwiatki o płatkach postrzępionych jak niektóre  odmiany  goździków są pełne wdzięku. Odpowiada mi jasny  różyk  tej odmiany, w sam raz pasujący do pastelowych nasadzeń mojej  podokiennej różanki. Nie zdecydowałam się na ciemno różową 'F. J. Grootendorst' i  smętną  'White  Grootendorst' ( ta ostatnia ponoć  też smętnie rośnie ), bo kolorek  pierwszej  jarzeniowy  jakby a ta druga wymoczkowata -  jasny różyk był w sam raz!

'Pink  Grootendorst' została wyhodowana w Holandii. Za datę "urodzin" uznano rok 1923,  nazwisko dostała po"tatusiu", hodowcy F. J. Grootendorst, a pierwszy człon nazwy "Pink" od jasnego różyku płatków. Krzew o wysokości do 180 cm i szerokości do 105 cm jest, jak to z większością mieszańców Rosa rugosa bywa, mrozoodporny i odporny na choroby. No i żywotny aż miło. Są co prawda opinie że sporty pochodzące od 'F. J. Grootendorst' ( 'Pink Grootendorst', 'White Grootendorst', 'Grootendorst Supreme' ) mają mniej wigoru niż roślina mateczna ale z doświadczeń znajomków wynika że najbardziej słabowitą odmianą jest ta kwitnąca na biało, dwie pozostałe spokojnie dają radę. Kwiaty "Grootendorstów" mają zazwyczaj około 5 cm średnicy i 25 płatków, kwitną zebrane w klastrach. Minusem tej uroczej "miniaturki kwiatowej" jest to że kwitnie tylko raz ( czasem coś tam powtarza ale bez wielkiego efektu ) i niestety nie pachnie.

Isfahan

$
0
0
Isfahan czyli miasto ze snów. To jest taka kategoria miast pod którą podpadają Samarkanda, Timbuktu,  Toledo. Wszystkie one istnieją, są  jak najbardziej  realne ale nie nie są już tym czym były kiedyś. Nazwy kojarzą  się bajkowo - romantycznie, ale w chwili obecnej część z tych świetnych niegdyś  miast to albo zapyziałe dziury z rozpadającymi się pomnikami architektury,  albo skansen nastawiony na  turystów ( niestety  często na tych masowych turystów ).  Isfahan miał wiele szczęścia bo nie wpadł w żadną z tych pułapek, jest drugim co do wielkości miastem  Iranu i raczej jego sytuacja jest zbliżona do  sytuacji  Krakowa niż takiego  Timbuktu czy innej Wenecji. Znaczy miasto żyje własnym współczesnym życiem, choć turystyka jest w nim wszechobecna. No, ale zabytki są w nim "unescowe" to nie ma się co dziwić że "grodzisko" jest turystycznie oblężone. Napiszę o mieście dość  pobieżnie bo inaczej, bez narzuconych  sobie ramek, zrobiłabym z tego wpisu  tzw. post rzekę. Jest w Isfahanie tyle godnych zobaczenia miejsc że blog mógłby się od tego odogrodowić i zrobić isfahański, a wtedy zawodzenie siostrzane od  morza  by mnie dobiegło (  Magdzioł wyraźnie stęskniona ogrodniczenia, upały nad morzem  to w końcu nie są takie prawdziwe upały - sister szczęśliwie nieświadoma ogromu klęski suszy w centralnej i południowej Polszcze ). Isfahan  chwile swojej świetności przeżywał za Safawidów, szach Abbas I Wielki uczynił z tego miasta stolicę swojego imperium.

 Z całej masy "atakujących" zabytków na Dżizaasie największe wrażenie wywarły dwa:  Czehel Sotun ( z anielska Chehel Sotoun  ) czyli Pałac Czterdziestu Kolumn wraz z zamkniętym w obrębie jego murów ogrodem  i   plac Majdan-e Imam Homeini zwany dawniej Maidaan-e Naqsh-e Jehaan ( bardziej prosto będzie Naghsh-i Jahan , he, he ),  z całym zespołem przylegających do niego budowli. Czehel Sotun powstał w czasach panowania Abbasa I  Wielkiego ale to  szach Abbas II był tym, który miał największy wpływ na to jak Czehel  Sotun  wygląda.  Nazwa pochodzi od kolumn pałacowego pawilonu,  zwielokrotnionych  przez odbicie w tafli wodnej .  Pawilon, mimo tego że naprawdę olbrzymi nie wydaje się monumentalny.  Nic  z ciężkości architektury pałacowej Mogołów czy monumentalności tureckich założeń, nie ta bajka.  Wszystko tu jest jakby bardziej subtelne, czuć "oddech" chińskiej sztuki, jak  w miniaturach Rezi Abbasiego. Można się też  dopatrzeć nawiązań do preislamskiej architektury perskiej, śladów  po Persepolis. Są oczywiście odjazdy lustereczkowo - zwierciadlane, ale nie mniejsze mamy w europejskim Wersalu, że napomknę o tym czymś zwanym Gabinetem Zwierciadlanym w Rezydencji Biskupiej w Würzburgu. Rozwijająca się optyka, zabawy Galileusza ze szkiełkami i tym podobne naukowe ekscesy znalazły swoje odbicie ( he, he ) w sztuce. Fascynacja zwierciadłami w XVII i XVIII wieku jak widać nie ominęła Orientu, więc nie ma co jęczeć że "za bogato".




Tak przy okazji zwierciadlanych sufitów Dżizaas wywiedziała się że  dobrze zwracać  uwagę na dekorację tzw. pował.  Często umieszczano na nich odbicie ( znowu lustereczkowo, he, he ) tego co znajdowało się na podłodze. Podłóg  wyściełanych oryginalnymi dywanami niewiele się zachowało (  i  raczej są to  okazy z późniejszych epok niż  safawidzka  ) i właściwie jedyny ślad po dekoracjach podłóg mamy na.....suficie. Oczywiście dywany dywanami ale i ceramiczne okładziny podłóg , drewniane itp.   - wszystko to podlegało temu samemu prawu  odwzorowania.  Jako na  suficie tako i na podłodze. Amen!
Pałac ukończono w 1647 roku, choć słowo ukończenie raczej odnosi się do samej architektury - ściany  były wielokrotnie pokrywane nowymi malowidłami ( na niektórych doliczono się wielu warstw  tynku ), konserwatorzy mają nielichy problem - pod cennymi malowidłami z epoki  Kadżarów, znajdują się  jeszcze cenniejsze malowidła z epoki Safawidów.
W pawilonie i na  tarasie  Abbas II przyjmował poselstwa, ta  idylliczna siedziba szacha  była czymś pełniącym podobną funkcję do XVII wiecznego Wilanowa  - rezydencja królewska i owszem, ale bez jakiegoś zadęcia i "walenia" władzą i  związanym z nią przepychem po  oczach.  Bardziej subtelnie niż we Francji  pokazywano "kto  tu rządzi".
Pałac zajmuje powierzchnię 2125 metrów kwadratowych, ogród pałacowy 6000 metrów  kwadratowych ( kiedyś był większy ). Obecnie pałac jest  odrestaurowywany, stąd  widoczne rusztowania ( zresztą w całym starym Isfahanie trwa Wielka Restauracja ).  Urządzono w nim muzeum,  są w nim  "na stanie" dzieła sztuki pochodzące ze starych  pałaców Isfahanu, które miały mniej szczęścia niż Czehel Sotun i nie udało  im się dotrwać do  czasów współczesnych.




Majdan-e Imam Homeini ( za czasów  mej  młodości pisano Chomeini  przez Ch,  teraz okazało się  że to jednak prawdziwe głębokie H ) to Wokół placu wybudowano ciąg dwupoziomowych arkad ( w nich kipi handlowo, dywany  "pamiuntki" -  te sprawy,   ). Po wschodniej stronie placu stoi  Meczet szacha Lutf Allaha, a po stronie południowej Meczet Królewski. Po zachodniej stronie placu ma swoje miejsce  kompleks  pałacowy  ze słynnymi  Ali Kapu czyli Wysokimi  Wrotami -  bramą prowadzącą do pałacu, z wybudowanej na tej  bramie   podwyższonej werandy szachowie mogli oglądać uroczystości na placu. Pomiędzy  placem Imama Homeiniego a Meczetem Piątkowym znajduje się Wielki Bazar, rozciągnięty na długości niemal 2 kilometrów. Plac ( tralala, słówko "Majdan" brzmi znajomo ) o wymiarach 512 × 159 metrów zbudowany został w latach 1590–1595, przez Abbasa I Wielkiego po przeniesieniu stolicy państwa do Isfahanu. Na początku miał służyć jedynie jako miejsce ceremonii królewskich i boisko do gry w polo, jednak już w 1602 otoczono go dwupoziomowymi arkadami handlowymi. Dla  Irańczyków jest dziś tym czym dla nas Rynek Krakowski - z jednej strony duma z dziedzictwa, z drugiej komercha  turystyczna, najbezczelniej oczywiście  wyglądająca z tych handlowych arkadek.




Słynne trzy meczety  Isfahanu to perły architektury  islamskiej - tą najjaśniej błyszczącą w  koronie jest niewątpliwie Meczet Piątkowy ( odświętny, muzułmańska niedziela przypada na nasz piątek ). Był co prawda wielokrotnie przebudowywany ale stał  na "swoim miejscu" już w VIII wieku naszej ery.  Jest jednym z najstarszych meczetów Iranu i nie tylko Iranu. Swój dzisiejszy kształt zawdzięcza w największym stopniu rozbudowie jaka miała miejsce za czasów panowania Seldżuków, czyli w XI i XII wieku. U nas w tym czasie budowano romańskie kościółki i klasztory, w Persji  "obudowywano" dziedzińce meczetów, wznoszono kopuły, wymyślano ejwany ( ejwan lub iwan to przesklepione pomieszczenie otwarte od strony dziedzińca, sklepione kolebką o załamanym łuku lub konchą ).  Architektoniczna skala trudności którą bezproblemowo opanowali islamscy architekci, przez ich europejskich odpowiedników została opanowana dopiero po wyprawach krzyżowych.  Wgapiając  się w gotyckie sklepienia katedr możemy odnaleźć w ich konstrukcji echa "wschodniej  nuty".  Wierni wznoszący chrześcijańskie oczęta ku ostrołukowym sklepieniom oczywiście nie mieli pojęcia że "sięgające nieba" gotyckie katedry  "urodziły" się wśród  wyznawców innej religii. Tak, tak,....rozmodlony  gotyk, a tu niespodziewanka!

Meczet szajcha Lutf Allaha wzniesiony został w latach 1603–1619. Powstał jako prywatny meczet szacha i jego dworu, znaczy nie był meczetem publicznie dostępnym tylko pałacowym. Z tego powodu przy meczecie nie ma minaretów, muezini nie wzywali wiernych - wierni pojawiali się zgodnie z etykietą. Nie jest to też meczet specjalnie wielki, w końcu dwór to była elita a elity mają to do siebie że są grupkami nieliczącymi zbyt wielu członków. Publicznie dostępny stał się ten meczet dopiero w jakieś sto lat po zbudowaniu.  Nazwa meczetu wywodzi się od imienia słynnego imama, który przewodniczył modlitwom dworu  królewskiego. Konstrukcyjnie to nie jest tzw.  "perła architektury" - raczej prosta budowla, bez cudów i nowatorskich rozwiązań, za to dekoracja - no, to jest  temat  "dysertacyjny".   Z dekoracją meczetów jest tak jak z pisaniem ikon czy  porządkiem ołtarzy w katedrach - odbiór takich dzieł w oczach  laika to  tylko interesujące zdobienia, czasem czyste piękno ale  dla wiernych to zbiór kodów, swoista  księga zawierająca pewien  program.  Dla przybysza z Zachodu meczety są "ozdabiane kafelkami w arabeski", dla  ludzi islamu są  opisem ich wiary i nie tylko wiary. Dekoracja meczetu szajcha Lutf Allaha odnosi się do określenia odmienności szyickiej wersji islamu wobec sunnityzmu.  To był problem, który zaprzątał umysł fundatora meczetu, szacha Abbasa.  Nie chodziło  rzecz jasna  tylko  o  samą religię, jak to  w  takich wypadkach  zawsze bywa sprawa była z gatunku politycznych. Na  czasy Safawidów przypada okres  formowania się podstaw współczesnej tożsamości Irańczyków  ( porównać  możemy to do  formowania się protestanckiej tożsamości  ludzi  północno - zachodniej  Europy  ), a także początków irańskiej państwowości w jej obecnym kształcie terytorialnym. "Kafelki" czyli okładzina ceramiczna z wybranymi surami Koranu jest historią tworzenia się współczesnego  Iranu.

Masdżet e-Szah  czyli Meczet Królewski , wzniesiony został w latach 1612 -1630.  Już na etapie projektowania było wiadomo ze nie będzie to taki  zwykły meczet.  Problemem było umiejscowienie  mihrabu czyli półokrągłej  wnęki w ścianie wskazującej kierunek Mekki. Żeby skierować mihrab zgodnie z  tradycją , architekt zmuszony był do złamania osi budowli.   Meczet został wzniesiony na planie czterech ejwanów, gdzie wokół centralnego dziedzińca wznoszą się cztery ejwany wiodące do przykrytych kopułami sal. Oczywiście jest po królewsku olbrzymi, znaczy wielkorozmiarowy - 100 × 130 metrów. Ten meczet ma  minarety, był meczetem dla wszystkich wiernych. Trzy portale, z elewacjami pokrytymi barwną ceramiczną okładziną ( najpiękniejsza w tzw. portalu głównym ), z niszami wypełnionymi sklepieniem stalaktytowym, z piętrowymi galeriami, przykryte turkusowymi kopułami, to w sumie trzy olbrzymie, samodzielne budynki. Meczet wieńczy wielka, 60-metrowa kopuła. We wnętrzu meczetu olśnień podobnych  do tych z meczetu szajcha Lutf Allaha  nie ma się co spodziewać, choć  robi wrażenie sklepienia, zwane stalaktytowym, czy też wykuty w białożółtym marmurze minbar czyli kazalnica, no i dekoracja kopuły.
Plac Imama  Homeiniego , trzy meczety i bazar to turystyczny standard.  Jak już  się jest   w Isfahanie to  mus zobaczyć, bo nie widzieć  to tak jak  być w  Rzymie  i nie zobaczyć  papieża.  W mieście zabytków od groma ale turystycznie to  najbardziej oblężonym  miejscem jest ten plac.  Jednak architektura jest tak wysokiej  próby że nawet "umasowienie turystyczne" nie przeszkadzało Dżizaasowi podziwiać tego miejsca.
I to by było na tyle i baaaardzo "po łebkach" na temat Isfahanu.

Jesiennienie ogrodu

$
0
0

Oj, dzieje się dzieje! U Mamelona  nowe cisy i "gallizacja" ogrodu ( zrobi się z tego prawdziwe  Mamelonoison - przedogródek nawiąże do części "wewnętrznej" ogrodu  ) u mnie akcje z przesadzaniem lilaków  ( wczoraj myślałam że będę "zbierać macicę" z gleby,  korzenie sięgające na półtora metra w glebie dały mi  nieźle popalić ).  Generalnie wysadzania, przesadzania i ostre cebulowanie.  Już niemal skończyłam  z irysami ( przy okazji, szczęśliwie  Robert w porę  mi przypomniał o składce  na MEIS - moja skleroza ostatnio  mocno postępuje ), czas się wziąć za sadzenie paproci.  We wrześniu przybyły  trzy  - wymarzona Dryopteris erythrosora'Brilliance', kolejne  Adiantum  pedatum'Miss Sharples' i  Athyrium 'Ocean's  Fury'.  Nerecznica 'Brilliance', wyląduje przy podciętej kosodrzewinie, wraz z okanumką czyli Athyrium otophorum 'Okanum'.  No i przy tych napominkach paprotowych doszłam do sprawy kosówki.  Dawno, dawno temu kupiłam kosodrzewinę, która miała być tą niższą wersją.  Mimo  uszczykiwania pędów krzaczysko wyrosło  prawie na 3 metry, co  bym zniosła jeszcze z godnością, ale zaczęło straszliwie łysieć "od spodu". Nie wyglądała kosóweczka z tym łysieniem seksownie - żaden Yul Brynner,  Kojak czy nawet  nasz Sławeczek.  Chynszor paskudny  po prostu i to bez nadziei na pozarastanie tej  łysiny.

Doszłam do tzw. ściany - możliwości  dwie: wywalić gadzinę kompletnie  lub spróbować  formowania. Na formowaniu w stylu japońskim nie znam się w ogóle, na formowaniu  europejskim też nie - moje jedyne osiągnięcie w  dziedzinie formowania to wyprowadzenie sosny na pniu.  Nie ma się zatem co dziwić  że kosodrzewinka  nie wygląda za bardzo przekonująco.  Trudno, albo  się do  niej przyzwyczaję albo ona w cudowny sposób wypięknieje.  Jak  żadna z tych ewntualności nie będzie miała miejsca to Pan Andrzejek wykopie  niewdzięczną.  Na razie Podskubana robi za cieniek dla paprociumów  i funkii. Na tle jesiennego ogrodu jest nawet znośna bo: po pierwsze primo -  mam tyle roboty ogrodowej że  nie mam czasu specjalnie się przyglądać Podskubanej, po drugie drugo -  we wrześniowym  Alcatrazie jest tyle atrakcji że Podskubana  ginie przy owocujących szaleńczo  berberysach czy zaczynających się przebarwiać liściach klonów i azalek. Kto  by tam sobie głowę Podskubaną zaprzątał  jak tu miskanty i rozplenice się wykłosiły, proso się wreszcie porządnie niebieszy,  zimowity pierwszy raz naprawdę solidnie  kwitną od czasu pamiętnego wymrożenia cebul w 2012.W dodatku zakwitły w końcu zadowalająco ( znaczy nie trzema kwiatkami i szlus ) odmiany  Geranium wallichianum.  Jesień już "za rogiem",  Alcatraz to czuje.





'Stop Flirting' -irys TB w typie"szary odcień szarości"

$
0
0
Król "brudoli" i "szmateksów", kolorowa szarość czyli mieszanka spranych barw wrzosu, beżu i niebieskości. Smuteczek wcale nie smutny  -  'Stop  Fliriing' po prostu.  Moim zdaniem irys najpiękniej wygląda w fazie pełnego rozkwitu, kiedy kolory jego płatków  płowieją ( choć określenie płowieją nie do końca oddaje to co się dzieje z barwami, to jest nie tylko jaśnienie płatków ).  Jak na razie rośnie tak sobie, szału nie ma i części ciała nie urywa. Być  może po przesadzeniu na nowe stanowisko ruszy z kopytka. Teraz metryczka: 'Stop Flirting' został zarejestrowany przez Barrego  Blyth'a w 2002 roku, do handlu wprowadzony przez szkółkę  Tempo Two  rok później. Jest wynikiem krzyżowania 'Louisa's Song' X F182-1, 'Stop Flirting' to rodzeństwo odmiany 'Avona'. Dorasta do 97 cm, kwitnie od środka do końca sezonu irysowego. Odmiana jest często używana przez Barrego przy tworzeniu nowych irysów w typie "smoke". Do Alcatrazu 'Stop Flirting' przybył ze źródełka, czyli ze szkółki Tempo Two.


'American Maid' - irys TB solidnie "pomieszany"

$
0
0
'American Maid' przybył do Alcatrazu z ewandkowego ogrodu i  zaraz narobił zamieszania. To urodny irys  typu blend, który usiłował u mnie  podszyć  się pod znacznie starszą odmianę  Schreinera 'Burnt  Toffee' ( znaczy tradycyjnie potaśtały się znaczniki ).  Bardzo lubię irysy w tych barwach, przełamanych i stonowanych.  Bezczelnie przyznaje  się do  "zablendzenia" a nawet do fascynacji irysami  choćby  tylko z muśnieciem "smoky". No tak się jakoś porobiło i te moje upodobania do "przełamańców" a czasem wręcz do  "szmateksów" i "brudoli" objęły wszystkie kategorie  irysów.  Sadzę namiętnie "brudnawe" SDB, IB, BB i TB.  W przypadku  'American Maid' nie jest jeszcze zupełnie  "szmateksowato", ten irys ma  czyste barwy, pięknie rozłożone na płatkach.  Mimo że  nie jest  z tych jarzeniowych to oczy rwie. Metryczkowo przedstawia to się tak: 'American Maid' został wyhodowany i zarejestrowany  w 2001 roku przez Marvina  Davisa ( moim zdaniem to oprócz 'Primal Shadows' z 2012 roku to chyba  najfajniejsza odmiana tego hybrydyzera ). W 2002 roku odmiana została wprowadzona do  handlu przez szkółkę Rockytop. 'American Maid' powstał w wyniku krzyżowania odmian 'Syncopation' i 'Honky Tonk Blues'. Ten  irys  dorasta do  97 cm, jest odmianą zakwitającą w środku sezonu i kwitnie aż do jego końca.


Peonie chińskie czyli peonie przez duże P

$
0
0
Paeonia lactiflora czyli peonia chińska bylinowa to taki samograj na majowo - czerwcowych rabatach. Obecna niemal w każdym  ogrodzie bylinowym, kojarzona z ogródkiem w typie  "country" ( po naszemu wsiowy ), niesłusznie traktowana po macoszemu "bo krótko kwitnie" ( co  nie jest w przypadku chińskich mieszańców prawdą ), bezczelnie pomijana przy projektach nowych ogrodów ( no, bo lepiej sadzić  jarzeniowe  nowe odmiany  żurawek albo  jeżówek ). Z lekka zapomniana,  ta królowa czerwcowych ogrodów przegrywa walkę ze swoimi krewniaczkami, peoniami ITOH,  które mają olbrzymie kwiaty i kuszą egzotyką. A to właśnie peonie krzewiaste i peonie ITOH  (  czyli mieszańce  peoni bylinowych i krzewiastych ) niespecjalnie długo cieszą nas swoimi kwiatami.  No cóż, świeżynki mają ten urok  niedawno  przybyłych orientalnych księżniczek, a o tym że  peonie bylinowe też  kiedyś  były  orientalnymi egzotami na europejskich rabatach  już zapomniano. Sic transit gloria mundi!

W Alcatrazie jednak peonie chińskie cieszą się estymą, w końcu to świetne byliny.  Nie tylko ozdobne są ich kwiaty, bardzo cenię sobie ich liście, jakże mile przerywające monotonię irysowych czy liliowcowych "źdźbeł". W jesiennym słońcu liście niektórych odmian pięknie czerwienieją, wzbogacając nasyconą barwą rabaty.  Miodzio!  Moje  peonie to głównie staruszki, choć mam też parę nowszych odmian.  Jednak najliczniej są  reprezentowane old - schoolowe "kapuściane głowy", chwała wiktoriańskich ogrodów ( w epoce królowej Wiktorii kochano odmiany kwiatów mocno wypełnione płatkami ). Te stare pełne odmiany wymagają podpierania pędów, kwiaty są tak ciężkie że  rośliny lubią  wylegać ( szczególnie po deszczu ). Nie należy mylić peoni chińskich z pochodzącą z Europy Południowej peonią lekarską  Paeonia officinalis. Ta ostatnia jest również bardzo popularna w  naszych ogrodach ale zakwita o jakieś dwa  tygodnie wcześniej  niż najwcześniejsze odmiany peoni  chińskiej.

Jak uprawiać peonie żeby cieszyły oko?  Przede wszystkim zacząć  od tego że człowiek  uświadomi sobie iż kupuje się sadzonki, które mają od  trzech do pięciu oczek. Czasem zdarza się  człowiekowi skusić  na coś pod tytułem  "Jednooczkowa sadzonka" ale to jest perwersja dla kolekcjonerów pożądających  rzadkich albo najnowszych odmian.  Normalnie ogrodujący to powinien takowe jednooczkowe traktować lekceważącym spojrzeniem  i ust nie otwierać, żeby się jakie  brzydkie słowo nie wyrwało w kierunku sprzedającego starsze odmiany  peoni. Dysponując  odpowiedniej  wielkości karpami ( peonie jak dalie mają karpy a nie kłącza  ) możemy przystąpić do poszukiwania miejsca w ogrodzie, mając  przy tym na uwadze że  peonia będzie zajmować swoje stanowisko przez znacznie dłuższy okres czasu  niż ma to miejsce w przypadku innych bylin. Piwonie kochają słoneczko, można je od  biedy uprawiać w półcieniu, ale nie ma co wtedy liczyć  na oszałamiającą  ilość kwiatów.Starajmy się zatem żeby  roślina odstawała odpowiednią ilość słonecznych promieni.

Peonie chińskie urosną prawie w każdej  glebie z wyjątkiem ekstremalnych kwachów.  Najlepsze dla uprawy peoni są gleby gliniaste, gliniasto - piaszczyste a nawet piaszczyste ( na tych ostatnich peoni trzeba nieco więcej  odżywiających dobrutek, no i wody ). Na cięższych glebach gliniastych peonie ponoć obficiej kwitną i ich kwiaty lepiej się wybarwiają. Teraz uwaga! Tadam, tadam - rzecz  bardzo ważna w przypadku naszej peoniowej chińszczyzny - oczka  w karpie peoni  nie powinny być  przykryte ziemią więcej  niż  na wysokość 5 cm.  Przekroczenie tej "magicznej pięcio - centymetrówki" to jest częsty  powód tego że peonie nie kwitną. Ponieważ  peonie dobrze okryć na zimę warstwą kompostu albo tam innej ściółki, trzeba  sobie wiosenną porą przypomnieć  o rozgrzebaniu tego   zimowego okrycia na peoniowych stanowiskach.  Nie ma lekko - raz na jakiś czas dobrze jest sprawdzić  czy karpa się zbytnio  nie zagłębiła w ziemi  i w razie stwierdzenia że  jest nie halo, trzeba zadziałać.

Sprawdzać najlepiej wczesną wiosną albo w porze  przesadzania (  sierpień ), bo wtedy można za pomocą szpadelka karpiszona podnieść. Nawożenie peoni nie jest jakoś specjalnie kłopotliwe, nie ma takich akcji  jak z  niektórymi różami. Trzeba uważać żeby nie przenawozić azotem ( czyli nie trawnikować,  bo azot  w dużych ilościach  to chyba tylko trawnik zdzierży ). U mnie peonie dostają  gnojowicę (  czyli przefermentowany ) produkt  roślinno  - zwierzęcy.  Trochę nietypowy bo zawierający skórki bananowe (  magnoliom służy to dlaczego nie miałoby służyć peoniom ).  Od czasu do czasu się podłamię  i zasilę sztucznym nawozem długo działającym, ale mam  potem ekologiczne  wyrzuty sumienia i to  są  wypadki przy pracy  ( najczęściej po moich wypadkach, kiedy nie mam  siły na nic bardziej skomplikowanego niż granulki ).  Od czasu do czasu można koło peoni wymienić glebę ( nieco wzbogacona  kompościkiem  i papu cięższa gleba  i peonia uszczęśliwiona ).  Takie ekscesy z glebą to raz  na parę lat, żeby się  peonia  nie rozbestwiła.  No chyba że  uprzemy się  hodować peonie chińskie  na  glebie piaszczystej  typu  Sahara, wtedy nie ma zmiłuj i akcję powtarzamy  często i gęsto ( znaczy  gleba  około peoniowa musi mieć pewną zwięzłość ).  Peonie nawozimy wczesną wiosną

Po paru latach, kiedy peonie zaczynają słabiej  kwitnąć , sprawdzamy czy w środku karpy nie utworzyła się łysina. Jeżeli tak  przystępujemy do odmłodzenia, w końcu oczka i tak tworzą się tylko na brzegach karpy. Jeżeli chcemy żeby stanowisko nadal było  peoniowe wymieniamy całą ziemię. Albo taki scenariusza albo sadzimy  karpy w staroglebie i
 dziwimy się że nie kwitną. jeżeli w czasie w którym peonia zajmowała  swoje stanowisko  sąsiedzi zanadto się rozrośli (dotyczy  to szczególnie krzewów )  lepiej zmienić  peoniom miejsce ( nie znoszą konkurencji ).  Teraz trochę  o przesądach -  niedobrze ścinać  peoniom wszystkie kwiaty.  Podobno potrafią się wtedy  obrazić i złośliwie nie kwitną. Niedobrze też wycinać kwitnące pędy do samej ziemi. Rzecz w tym że  przy okazji ścinania kwitnących pędów pozbawiamy roślinę liści, które są niezbędne przy właściwym  odżywianiu karpy i produkcji nowych oczek. Znaczy ostrożnie z tym pozyskiwaniem kwiatów do wazonów.  A w ogóle to kwiaty peoni najładniej wyglądają na krzaku peoni. Amen!




Kocie "urodziny" czyli rocznica przybycia dziewczynek do domu

$
0
0
Mój Ty  Wielki Kotowy, aż mi  uwierzyć ciężko przychodzi - małe mają już trzy lata! Sztaflik i Szpagetka przybyły do domu dokładnie 23 września trzy lata temu. Przyniosły je dzieci "z pod siódemki", które najpierw się nimi bawiły a potem dopiero odkryły że dzika kotka takich małych "po ludziach" może nie przyjąć. Pojawienie się w domu jeszcze ślepych kociąt poprzestawiało nam nieco życie - kotowstwo samcze przeżyło stres stulecia a ja zostałam pełnoetatową kocią matką. Mój boszsz..... te karmienia co dwie godziny bez względu na porę dnia i nocy, przygotowywanie mieszanek ( najpierw szaleńcze zakupy odpowiedniego dla małych  kociąt mleka ), dobieranie strzykawek bo buteleczki karmiennej dla kotów nie udało się dostać, doczytywanie o wyższości jednych papek nad drugimi, gotowanie i przecieranie żarła. Uff! Na samym żarciu sprawa z niemowlętami kocimi się nie kończy, jazda jest niemal taka jak z ludzkimi maluchami. Inkubatorek z koszyka, termoforka ( w późniejszej fazie z  butelki po napoju wyskokowym owiniętej  ręczniczkiem, na której można było słodko przycupnąć ), ja dyspozycyjna zamiast inkubatorka ( wiadomo nie ma jak matczyne ciepło,he,he    ), masowanie brzuszków, nieustające sprzątanie po trawieniu. Potem doszły spacery  w celu "złapania słoneczka" i robienie za tzw. obiekt polowań. No, na pełnym etacie byłam!

Dziewczynki jako kocięta nie były specjalnie piękne,  szczerze pisząc to były najbrzydsze kocięta jakie widziałam. Hienowato rudawe, ze szczurzymi ogonkami, wiecznie umazane żarłem ( miałam wyrzuty sumienia że takie ufajdane a ja nie sprawdzam się jako matka ). Na szczęście wesołe i psotne, które to cechy u maleńkich zwierzątek na ogół wiąże się ze zdrowiem ( do pierwszych odrobaczeń i tym podobnych wetowych spraw ). Moi koci panowie na ten brak urody nie reagowali, ponieważ już w momencie przybycia dziewczynek udali się na emigrację wewnętrzną ( w przypadku Felicjana była to najpierw emigracja zewnętrzna - zobaczył małe,  próba mordu się nie powiodła bo pilnowałam  i wyszedł na trzy dni. ). Na emigracji wewnętrznej sprawy takie jak uroda kocich panienek nie miały dla kocurów żadnego znaczenia. Sytuacja uległa zmianie gdy małe troszkę podrosły i zaczęły napadać na Lalka i Felicjana. Trudno być emigrantem kiedy domowe sprawy pod postacią dwóch polujących kociąt Cię atakują. Felicjan ciężko się obrażał za ten powrót mentalny w domowe pielesze, natomiast Lalek okazał się świetną niańką. Nasz Laluś ma ma łagodny charakter ( w zasadzie, bo Rudy czyli Skradające Się Zło budzi w Lalku najgorsze kocio - samcze cechy ) i lubi się bawić, dla dziewczynek nasz Laluś był prawdziwym darem Wielkiego Kotowego. Od Lalusia dziewczynki odebrały potrzebną dobrze wychowanym kotom edukację w zakresie obcowania z  kocim towarzystwem, polowań ( niestety ) i postępowania z ludźmi ( obie gwiazdki są przytulajskie i potrafią "wleźć na głowę" )


Teraz o sprawie imion czyli dlaczego Sztaflik jest Sztaflikiem. Małe zostały nazwane na cześć bohaterów serialu dobranockowego z czasów mojego dzieciństwa. Czeski filmik "Staflik a Spagetka", jak to po polsku szło "Sztaflik i Szpagetka", był jednym z moich najnajów bajeczkowych ( takiego Jacka i Agatkę to miałam w głębokim poważaniu, takoż Balbina z Ptysiem do mnie nie przemawiali ). Jedno z małych kociąt było wyraźnie większe, sądziłam że to samczyk ( u małych kociaków ciężko odróżnić płeć ) i zostało Sztaflikiem. Sztaflik okazał się być okazałą dziewczynką. Ech, jak to zleciało - takie były małe a teraz całkiem z nich dorosłe kociambry!

   

Pierwszy, bardzo owocowy dzień jesieni.

$
0
0
 Może  powinnam zacząć  "Jesień, jesień, jak to tak?" , ale tegoroczne lato w Centralno - Polszcze było tak wkurzające że jest "O, jakie rzewne widowisko:Czerwone liście za oknami".  Cieszę się na Wielką  Jesień, pogoda jak najbardziej mi pasi, ogród wreszcie oddycha bo  dostaje właściwą ilość wody i mojej uwagi. Mimo tzw. przeciwności losu czyli  nieoczekiwanych wizyt na SORze (  żeby tak  bez akcji wypadkowych moich,  Naszej  Irenki , Ciotki Elki i Małgoś - Sąsiadki to nie uchodzi, każda starsza pani powinna przynajmniej raz w roku zaliczyć  glebę z tzw.  hukiem ) dzielnie staram się pracować w Alcatrazie. Mój biedny ogród zapuszczony w sposób okrutny,  bardzo, bardzo powolutku zbiera się przy mojej pomocy do kupy ( cholera, przypomniałam sobie że mam jeszcze zakamuflowaną gnojóweczkę  - skleroza u mnie postępuje błyskawicznie ).

Szybko ten proces naprawczy Alcatrazu nie będzie przebiegał  ale najważniejsze i najtrudniejsze już za mną - uczyniłam pierwszy krok ku lepszemu czyli zaczęłam przekopki. Na razie po podskubaniu kosówki ( jeszcze całe podsadzenie nie wykonane, więc nie ma co focić dla  Pikutka -  dopiero po obsadzeniu całości obfocę  Podskubaną ) "wszedł" w gryplan  roboczy Landryn. Moja słodka rabatka zdecydowanie zmieni charakter - koniec z bylinowiskiem,  nadchodzi era ogrodu  wymagającego trochę mniej czasochłonnej pielęgnacji.  Na Landrynie posadzone są dwie nowe magnolki - Magnolia soulangeana 'Lennei' i Magnolia  grandiflora 'Edith  Bouge'. Dwie magnolki oznaczają więcej cienia, więcej cienia oznacza więcej  bylin cieniolubnych.  Większość z nich jest znacznie mniej "upierdliwa" niż moje ukochane irysy bródkowe (   mniej czasu poświęconego  innym bylinom,  to więcej czasu dla bródek, he, he ).




Los Landryna podzieli ( po odżubrówkowaniu ) Ciepłe  Monstrum. Na nim już też "siedzą"dwie magnolki -  Magnolia denudata'Double  Diamond' i  Magnolia soulangeana'Lennei Alba'. Znaczy przebudowę rabat  zaczęłam od  przymagnoliowania. Niby nie powinnam tak ładować w ogród sił i kasy  bo zostało  podjęte postanowienie w sprawie "zakrętu życiowego", ale coś mi się zdaje że przede mną nie tyle ostry wiraż co raczej wyboista droga patatajka i kto wie czy w ogóle warto nią jechać. Rodzina  powoli zaczyna być zdania że  nie warto, bo my to już tylko autostradą , a tam jak wiadomo, bez zakrętów (  no chyba że się zjeżdża, a nam się, mimo SORów, do zjazdu nie spieszy, he, he). Przymagnoliowanie  rabat się jeszcze nie skończyło, przede mną wybór kolejnych trzech magnolek.  Zostawię sobie na zimowe wieczorki te radosne magnolkowe rozważania.

Teraz  trochę o fotach owocowych - Alcatraz mimo paskudnego lata stanął na wysokości zadania.  Znaczy owocowe owocują, co natycha ( natycha  to moja własna odmiana od wyrazu natchnienie,  tak mi się przynajmniej zdaje ) mnie myślą  o rozszerzeniu sadku. Co prawda moje myśli  błądzą nie w rejonach jabłuszkowych tylko radośnie fikają  wśród  rodziny  Prunus, i to w tej  jej części która nie owocuje.  Jakoś w tym roku, całkiem niespodziewanie zapałałam uczuciem do niektórych wisienek. Pewnie winna jest temu przecena towaru w jednej ze szkółek.  No tak,  słowo "przecena" działa na te moje jeszcze czynne dwa zwoje stymulująco. Z odmętów rzeki  Slerozy wyłania się info  że gdzieś miałam angielską książkę  o co lepszych wisienkach.  Chyba czas poszukać, zajęcie w sam raz na  pierwszy oficjalny  jesienny wieczór.

Perska przygoda - wyprawa na północ Iranu

$
0
0
Droga na północ

Nasza mała  Dżizaas globtroterzyła po północnym  Iranie. Wybrzeże Morza Kaspijskiego, pograniczne azerbejdżańskie, Tabriz - wszystko "załatwione" podczas wycieczki ze znajomymi. Imprezka  była  przeprowadzona za pomocą  transportu własnego czyli prywatnym samochodzikiem, stąd całkiem spora  ilość zdjęć "samochodowych".  Na szczęście samochodzik zawsze można zatrzymać  przy bardziej interesujących miejscach, także  nie wszystkie zdjęcia są "zza szyb". Ogólnie krajobrazy pustynno - górskie,  nieco zieloności  tylko  w bezpośrednim sąsiedztwie rzek.  Bardziej  zielono było  nad samym  Morzem  Kaspijskim czyli nad Darja-je Chazar, jak mawiają Irańczycy. Zieloność nadmorska taka w stylu palmy i  pachnące jaśminy, największe słone jezioro na świecie robiące za morze należycie błękitne, ale plaże niestety brudne.  Przyczyna tego zaśmiecenia  bliżej nieznana,  w każdym razie fotek  znad morza nie zamieszczam bo są lekko smętne. Znacznie lepiej wypadła na fotach rzeka Aras, podejrzana o bycie jedną z dwóch biblijnych rajskich rzek  ( no, ale do bycia rzeką Gichon  lub Piszon to pretenduje mnóstwo   cieków na całym świecie, he,he ).





Ormiańskie klimaty

Niedaleko granicy irańsko - azerbejdżańskiej, w dolinie rzeki Aras vel Arax jakieś 15 kilometrów od miasta Dżulfa vel Jolfa znajduje się perełka ormiańskiej architektury sakralnej - klasztor św. Stefana. Kościół ormiański  określany jest w Iranie mianem kościoła ortodoksów, gdyż Armenia była pierwszym krajem w którym chrześcijaństwo zdobyło status religii państwowej ( w naszym kręgu kulturowym  mianem chrześcijańskiego kościoła ortodoksyjnego określa się kościoły wschodnie - syryjski, koptyjski ). Historia tego miejsca jest zatem tak dawna jak dzieje  ewangelizacji Armenii. Pierwszy kościół miał ponoć powstać w 62 roku naszej ery, a ufundować go miał sam Św. Bartłomiej. Rzecz  wydaje się nieco legendarna ale legendy to do siebie mają że fakty historyczne przy nich bledną i wydają się mocno naciągane , he, he. Klasztor powstał  w VII wieku, a raczej zaczął powstawać bo jego budowę ukończono w wieku X. Już w XI i XII wieku uległ częściowemu zniszczeniu podczas wojen Cesarstwa  Bizantyńskiego z Seldżukami. W połowie XIII wieku, po podboju mongolskim, Kościół ormiański zawarł porozumienie z dynastią "najeźdźczą" i mógł przystąpić do odbudowywania klasztoru. W 1330 roku klasztor został odbudowany a właściwie to przebudowany i  zaczął się złoty okres  w jego dziejach. Myśl teologiczna, manuskrypty, iluminatorzy - te klimaty. Generalnie to było jak cud,  miód i malina, bo i  kolejna dynasta panująca w Iranie, Safawidzi, była przyjazna dla kościoła Ormian. Wszystko ma jednak swój kres i już od 1513 roku znaczenie klasztoru zaczęło maleć. Położenie geograficzne o tym zadecydowało. Tereny na których leży klasztor św. Stefana stały się terenem zmagań dwóch imperialnych potęg - Persji Safawidów i Cesarstwa Osmańskiego. Doszło do tego że w 1604 roku szach Abbas I Wielki ewakuował ludność regionu i  klasztor opustoszał. Dopiero po roku 1650 zasiedlono go ponownie i rozpoczęto naprawę uszkodzeń budynków ( chyba nie tyle Turcy przyczynili się do dewastacji klasztoru, co raczej zniszczyły go częste w tym rejonie świata trzęsienia ziemi ). Kolejna panująca w Iranie dynastia, Kadżarowie, mimo  knowań Romanowów usiłujących  wszystko co armeńskie wchłonąć w skład Imperium Rosyjskiego, nadal była przyjazna Ormianom i za jej panowania w latach 1819 - 1825 po raz kolejny restaurowano i przebudowano część klasztoru. Na tym się nie skończyło. W XX  wieku, za panowania Rezy Pahlawiego klasztor zaczął przechodzić kolejny proces restauracji. W XXI wieku prace są kontynuowane. Oczywiście zabytek jest tej klasy że wpisany został na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO, czyli został "ujuneskowany".





Tebriz - Meczet  Błękitny ( śladowo błękitny ) 

Dziwna to sprawa z tym meczetem bo niby stary ale nie stary, no i wspominek z niego po państwie, na którym już dawno temu osiadł  kurz historii. Kara Kojunlu to czternastowieczna  nazwa dzisiejszych ziem Azerbejdżanu, Armenii, północno - zachodniego Iranu, wschodniej Turcji i Iraku rządzonych przez turkmeńskie plemiona. Władcy Kara Kojunlu zaciekle walczyli z  dynastą Timurydów i  władcami innych plemion turkmeńskich przez niemal cały okres istnienia tego państwa. Kara Kojunlu istniało mniej więcej tyle czasu co Jerozlima   krzyżowców, coś około  stu lat - 1375 rok to władanie  Mosulem,  pierwsze podbicie Tabrizu to 1400 rok, drugie podejście do Tebrizu i podbój Armenii 1406 rok, zdobycie Bagdadu 1410, szczyt potęgi w 1420, w 1468 koniec snów o potędze za sprawą turkmeńskich sąsiadów  Ak Kojunlu. Czarne owieczki (  to podobno tłumaczenie turkmeńskiej nazwy plemion Kara Kojunlu - określenie końskiej maści "kary" nabiera orientalnego wdzięku ) zostały rozgromione przez białe owieczki ( czyli Ak Kojonlu ). Błękitny Meczet został zbudowany w czasie gdy panował największy władca Kara Kojunlu, Shahdżahan, a Tebriz był stolicą rządzonego przez Turkmenów państwa. Wzniesiono ten budynek  w czasie gdy potęga Kara Kojunlu dobiegała końca czyli w roku 1465.  W dwa lata później Shahdżahan znalazł w nim miejsce spoczynku, konkretnie to mauzoleum powstało w południowej części meczetu. Niestety budowla do naszych czasów nie dotrwała, w 1776 roku zniszczyło ją potężne trzęsienie ziemi. Ocalał tylko tzw ejwan vel iwan. Aż do roku 1973 Błękitny Meczet  był malowniczą ruiną, w tym roku rozpoczęto jego odbudowę pod patronatem irańskiego ministerstwa kultury.  Z oryginalnej okładziny ceramicznej od której meczet wziął swą nazwę niewiele zostało ( Dżizaas określiła to jako smętne resztki ) ale odtworzona konstrukcja jednak robi wrażenie. Trochę to co prawda przypomina nasz Zamek Królewski w Warszawie, czyli półprawdziwą historię  - no, kwestia czy odbudowywać  zabytki w stanie solidnej ruiny to raczej zagadnienie  do "osobnego rozpatrzenia" a nie temat irańskich snujnych opowieści.



Kandovan

Większość skalnych miast to pamiątki przeszłości, wymarłe jak miasto indian Anasazi. Są na świecie jednak miejsca, w których w wykutych w skałach domach nadal toczy się zwyczajne  życie. Takim miejscem jest Kandovan,   położona w północno-zachodnim Iranie kraina. Skalne miasteczko, a właściwie raczej wioska,  którą zwiedzała Dżizaas jest położona pi razy oko 60 km od  Tebrizu. Kandovan znajduje się  w malowniczej, jak na irańskie warunki solidnie zielonej dolinie, przeciętej rzeką. Dolina ta powstała wskutek działalności wulkanicznej - po erupcji wulkanu Sahand po jego zboczach spływały tzw. lahary czyli potoki błota utworzone z wyrzuconych przez wulkan materiałów i wody. Grubość takiej laharowej warstwy wokół Kandovanu liczy około stu metrów. Wyplute przez Sahand popioły i skały ulegały z czasem erozji i utworzyły  charakterystyczne dla rejonu irańskiej prowincji Wschodniego Azerbejdżanu i tureckiej Kapadocji stożkowate formacje skalne. Najstarsze skalne domy liczą nawet 700 lat, legenda głosi, że pierwsi osadnicy pojawili się na tym terenie uciekając przed atakiem Mongołów. Uciekinierzy najpierw szukali naturalnych zagłębień, czy jaskiń, a potem zaczęli drążyć kryjówki w stosunkowo miękkich skałach ( tralala, tuf i inne pumeksy - pumeksowe te mieszkanka są ). Ziemie w dolinie, jak to gleby wulkaniczne - żyzne, warunki kusiły żeby osiąść tu na stałe. Domy wykute w skale nazywa się "karan" - w lokalnym dialekcie tureckim oznacza to ule czy też może raczej siedlisko pszczół. Przez lata mieszkańcy wsi rozszerzyli swoje rezydencje. Teraz większość domo - grot ma od dwóch do czterech kondygnacji. W środku domostwa są pomieszczenia wszelkiego typu - od salonu do obórek dla zwierząt. Niektóre domy wyrosły ze skał i mają sporą część "budynku" zwyczajnie murowaną. Kandovan dziś robi za atrakcję turystyczną, podobnie jak skalne kościoły w tureckiej Kapadocji.




Pierwsze grzybobranie tej jesieni

$
0
0

Agatek tak zachęcająco pisała o grzybkowaniu, ryneczek osiedlowy kusił straganowymi prawdziwkami, Mamelon tęskniła za ekskursją do lasu - po prostu nadeszła pora na wyprawę na grzyby! Pogoda co prawda nie jest z tych najbardziej lubianych przeze mnie przy zbieraniu grzybków ( lunie, nie lunie ) ale nic to, las czeka. Ponieważ w Centralno - Polszcze nadal suchawo, pojechaliśmy do lasów nad bajorami. Lasy piękne ( kierownik naszej wycieczki, Piotr, dobrze je zna ), bajora owszem urocze, ale leśna ściółka sucha. Tylko w bezpośrednim sąsiedztwie wody rosły sobie grzybki. Za to miłe dla oka - krawczyki i muchomory. Uwielbiam zbierać  krawce, są tak urodne że cenię je bardziej niż prawdziwki. Wiem, wiem - prawdziwek jest śliczny, aromatyczny i pięknie wypada w potrawach. Krawczyk prześliczny w lesie, aromatyczny przecudnie ale urody kulinarnej nie ma - ugotowany ciemnieje, marynowany jest twardawy ( choć nadal piękny ) i zdaje się   że ze względów zdrowotnych "małozakąskowy". Dlatego krawczyki najlepiej proszkować. Do sosów jak znalazł, do szybkiego dogrzybiania potraw, do wciągania nosem dla leśnie uzależnionych, he, he. Co prawda niezbyt dużo udało nam się tych krawców naciąć, ale pocieszająco pojawiły się zwyczajne koźlarki. Koźlarek to też dobry łup, więc narzekania nie było.

 Jedynego prawdziwka  z naszej wyprawy do lasu przywiózł Piotr. Sporawe, bardzo urodne grzybisko. Nieopodal rósł drugi, ale niestety mniejszy i nieprzyuważony został nieszczęśliwie rozdeptany ( Piotr groził śledztwem, więc Mamelon się bohatersko przyznała - w końcu Piotr to kuzyn, więc rodzinie odpuści, he, he ). Mamelon, Sławek  i ja mieliśmy pecha do prawdziwków ale za to były tzw."osiągi" kaniowe. Co prawda po to żeby dopaść kanie trzeba było przybagienkować, ale czego się nie robi dla trofeum. Przyznam że z lekkim strachem właziłam    w te bagienkowe połacie lasu. Nie tyle bałam się podtopienia co żmij z Piotrowych opowieści. Ponoć wylegują się  z lubością na bardziej suchych i słonecznych partiach bagienka. No, może to nie słynna "bałucka kobra", ale ukąszenie gadziny jest do cholery bolesne. A potem jeszcze to całe obsrywantes u lekarza ( czytaj - zdążysz człowieku zdechnąć w oczekiwaniu na kontakt z polskim medycznym ).  Może nie powinnam tak psioczyć na medycznych, wszak pożarłam kanie, znane jako grzyby wysokiego ryzyka z racji ich podobieństwa do muchomorów sromotnikowych i kto wie czy medyczni nie będą mnie i rodzinie + sąsiedztwu potrzebni ( w razie czego to ja pana Huberta z osiedlowego spożywczego otrułam nieumyślnie ).


 No ale las to nie tylko grzyby, tak naprawdę to nawet gdybyśmy nic grzybowego nie znaleźli, to i tak czułabym się usatysfakcjonowana. Leśne zapachy, mech w który zapadały się stopy, pięknie przygotowujące się  do zimowego snu paprocie ( złotawe lub czerwonawo brązowiejące orlice są urocze, aż chce mi się zapomnieć o ostrzeżeniu Marty przed ekspansywnością tych paprociumów, porównywalną a może nawet większą niż w przypadku pióropusznika strusiego ). Nad głową szybują ptasi drapieżcy, korzystający  z łowieckich okazji jakie się trafiają przy zlotach ptaków migrujących, w bagienkowych wodach co i raz coś zastanawiająco pluska, mrówki "we właściwym dla siebie środowisku", he, he, krzątają się zaopatrując pięknie wzniesione mrowisko ( leśne domki mrówek są dla mnie ciekawe i pełne jakiegoś tajemniczego bo związanego z lasem uroku, te ogrodowe mrówcze domki są tylko wkurzające ). Las sobie żyje, oddycha i jeszcze nie czuje się  gotowy do zasypiania,  przeciwnie widać i słychać że trwa jakieś gorączkowe ożywienie przed bardziej senną fazą jesieni i prawdziwie "śpięcą" zimą. To leśne ożywienie udzieliło się i mnie, "wyoddychana" lepszym powietrzem rzuciłam się w wyczynowe smażenie kań. Mam nadzieję że przeżyjemy degustację. Mniam! Może na wszelki wypadek powinnam się pożegnać - jakby co  to wspominajcie mnie miło, rośliny dla Artamki na przyszopiu, koty 15 października do weta. Pa!

'Mme Louise Leveque' - róża historyczna nieco histeryczna

$
0
0
Nieco tajemnicza z tej róży dama - przodkowie nieznani, można znaleźć też info że pod tą nazwą istnieją sobie dwie różne róże mchowe ( jedna z roku 1989, druga z roku 1903 ), lekkie zakręcenie znaczy i sekrety.'Mme Louis Leveque'została wyhodowana przez Louise Leveque'a w roku 1898. Jest powtarzającą kwitnienie różą mchową. Co prawda ta powtarzalność kwitnienia jest nieco problematyczna, przynajmniej w naszych warunkach klimatycznych. Jednak ze względu na nią zalicza się nieraz tę różę do remontanek ( w wydaniu angielskim to jest hybrid perpetual ), bowiem klasyczne róże mchowe kwitną tylko raz. Krzew  dorasta do150 cm wysokości i w optymalnych warunkach uzyskuje niemal taką samą szerokość. Przeważnie jest jednak węższy, przez co 'Mme Louise Leveque' sprawia wrażenie róży pnącej. Kwiaty dość duże, bardzo pełne, o okrągłej formie. Mnie urzekła w tej odmianie papierowa delikatność płatków, pięknie odginających się na brzegach.  Delikatnie różowy kwiat sprawia wrażenie zrobionego z bibułki ( za czasów mojego  dzieciństwa  takowe bibułki  nazywano krepą ), mimo swojej kubkowatej formy jest bardzo "ulotny". Niestety  ten piękny wygląd  kwiatów możliwy jest przy słonecznej pogodzie.  I w tym miejscu opowieści róża historyczna zamienia się w histeryczną.  Jak wszystkie odmiany róż  o naprawdę dużej liczbie płatków,  'Mme Louise Leveque'źle wygląda  po deszczu ( znaczy uroda jej kwiatów zostawia sporo do życzenia - te brązowienia na skutek zalegania wody, podgniwania całych kwiatów i tym podobne "radości" - niemal dla każdej damy braki w urodzie to powód do histerii ). Szczęśliwie nie łapie grzybków na liściach, przynajmniej z tym spokój. Mrozoodporność też  niczego sobie - ta Madame o delikatnych kwiatach spokojnie wytrzymuje spadki do - 29 stopni Celsjusza. U mnie rośnie w sumie bezproblemowo ale kwitnie tak sobie, w oddalonym o paręset metrów Mamelonoison ta odmiana wypada jakoś lepiej. Być może dlatego że ogród Mamelona jest bardziej zaciszny. Mimo wszystko jednak nie żałuję że sprowadziłam ją do Alcatrazu, nawet tak sobie kwitnąca  robi wrażenie. No i do tego ten zapach, pachnie jak marzenie!          

Driakwie - wpis dla Kluski

$
0
0
Zacznijmy od "bjelogii" - driakiew niejedno ma imię czyli w ogrodach uprawiamy zarówno bylinowe driakwie jak i te jednoroczne, lub w  naszych warunkach jednoroczne. Scabiosa caucasuica, Scabiosa canescens, Scabiosa japonica, Scabiosa graminifolia, Scabiosa lucida, Scabiosa ochroleuca, Scabiosa stellata, Scabiosa atropurpurea, mieszańce międzygatunkowe - mnóstwo tego. W naszych ogrodach rosną też rośliny często z driakwią mylone bo do driakwi podobne. Mam tu na myśli krewniaczki z rodzaju Dipsacaceae czyli knautie ( Knautia ), głowaczka ( Cephalaria ) czarcikęs łąkowy ( Succisa pratensis )Scabiosa lucida jest rośliną jednoroczną a  Scabiosa atropurpurea  rośliną w naszych warunkach na ogół jednoroczną ( choć nawet w optymalnym dla niej klimacie nie należy do długowiecznych bylin ).  Większość driakwi to maluchy i średniaki, wysokich odmian ie ma zbyt wiele.Teraz o tym driakiewnym co rosło i jeszcze rośnie w Alcatrazie. Rosła sobie na przykład taka 'Vivid Violet'( na zdjątku obok )wyhodowana w szkółce "Terranova" w Oregonie w 2008 roku, mieszaniec międzygatunkowy. Rosła ciężko, mimo zdrenowania gleby. Dwa razy podchodziłam do tej odmiany i dwa razy mi ona odpłynęła. Trzeciego razu nie będzie. Odmiany 'Pink Mist' ( na ostatniej fotce), 'Butterfly Blue' to wyhodowane w Wielkiej Brytanii mieszańce ( najprawdopodobniej Scabiosa columbaria i Scabiosa caucasica ), które znoszą nasze temperatury ale wymagają bardzo dobrego drenażu zimową porą i pełnego słoneczka latem. Zachowują się o wiele lepiej niż amerykańska odmiana . Na skalniaki polecane są wyselekcjonowane odmiany Scabiosa columbaria noszące takie piękne nazwy jak 'Mariposa Violet', 'Mariposa Blue', 'Harlequin Blue', 'Blue Note' i dwukolorowa 'Misty Butterflies'. Przyznam jednak że te maluchy coś mnie nie kręcą. Podobnie jest z botaniczną odmianą o żółtawych kwiatach Scabiosa columbaria var. orcholeuca, nawet jej selekt 'Moon Dance' nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Teraz trochę przykrych sprawek -  świetne driakwie o ciemnych kwiatach są mieszańcami Scabiosa atropurpurea i innych gatunków. Niestety mrozoodporność to one mają na poziomie angielskim. Co prawda podają strefy 6 - 9 ale paskudne roślinki lubią się nie obudzić. Jak już pisałam  są do tego nawet w optymalnych dla nich warunkach krótkowieczne,   w zasadzie dwuletnie jak te dziewanny, tylko z sianiem w przeciwieństwie do dziewann mają problem. Na szczęście istnieją wspaniałe Scabiosa caucasica, radość mego serca i chluba Alcatrazu. Bardzo piękną odmianą jest Scabiosa caucasica'Ultra Violet' czy olbrzymki 'Gudrun' lub 'Perfecta Blue' ( drugie zdjątko ). Co do warunków uprawy to sucho, drenażyk na zimę i duuuuużo słoneczka latem. Driakwie uprawiane na glebach cięższych często nie budzą się wiosną, nie jest to roślina dla "lepszych" gleb. Jeżeli zapewnimy odpowiednie stanowisko ( suchutko i do pełni driakiewnego szczęścia lekko zasadowo ) to driakiew nie sprawi nam żadnych problemów.


Podskubana - wpis dla Pikutka

$
0
0
Oto pierwsze foty Podskubanej. Moja kosodrzewinka nie wygląda niestety poprawnie, jak to określa Cio Mary. Hoźdygowate z niej drzewko, ale mam nadzieję że to się zmieni w miarę jak będzie się rozrastać "parter". Do smętnego obrazu dokłada się wyłysienie części sąsiadującego z sosenką świerczka 'Nidiformis'. Wyłysienie powstało z braku dostępu do światła, rozrośnięta kosodrzewinka zabierała "cały blask". Nie wiem czy i kiedy świerk się zregeneruje, ale nadzieja na jego ponowne zazielenienie we mnie nie umiera. Przede mną jeszcze walka z rozrośniętą samosiewką klona polnego, którą zamierzam załatwić podstępem. Korzeń samosiewu za duży i w złym miejscu do wykopkowych robót, postanowiłam maksymalnie dociąć wrażego samosiewa poniżej poziomu gruntu i potraktować farbą ftalową ( albo i innym złem, z wyłączeniem "Doupnego Randu" ). Korzenie sosny na szczęście z tych mało przeszkadzających i mogłam bez kłopotu wkopać bryły korzeniowe wybranych przeze mnie roślin. Szczerze pisząc to działam na oślep, nie wiem czy wybrane przeze mnie gatunki poradzą sobie pod sosną, ale kto nie próbuje ten na zawsze pozostanie niepewny. Rośliny parteru to cienioluby, ich zapotrzebowanie na wodę określiłabym jako średnie do dość dużego. Mogłam rzecz jasna podsadzić kosówkę większymi hardcorami ale chora ambicja ogrodnicza się we mnie odezwała.

Przedstawianie "parterowych" zacznę od host - hostki są trzy, wszystkie z tych większych. Nie jestem pewna czy dobrze zrobiłam sadząc jaskrawe "papagaje" ale plątało mi się po głowie "rozjaśnianie cienia". Najmniej jaskrawą i najbardziej elegancką z kosówkowych host jest 'Simply Sharon', potem jest już "weselej" - w półcienistym zakątku rośnie 'The Queen", a tam gdzie najbardziej cieniście 'Snow Cap'. Pod hosty musiałam dać nieco lepszej ziemi, bałam się że opadające sosnowe igły uczyniły podłoże zbyt kwaśnym. Z paprociumami się już tak nie certoliłam - posadziłam w nieulepszonym podłożu Dryopteris erythrosora'Brilliance' i gatunek, oraz Athyrium othoporum'Okanum'. Nerecznice są trzy, "Okanumki" dwie ( zamierzam jeszcze jedną dosadzić ). Leniwie zastanawiam się teraz nad wyborem kolejnych paproci, które miałyby towarzyszyć "papagajowym" hostom. Padło na paprotniki, zastanawiam się tylko nad wyborem gatunku. Pod kosówką posadziłam też jedną trawę - obiedkę szerokolistną Chasmanthium latifolium'River Mist'. Zobaczę jak tej trawce będzie na nowym stanowisku, na starym miała chyba zbyt dużo słońca, co jej wyraźnie nie służyło. Z myślą o sezonie wczesno wiosennym wygrzebałam z okolic byłego Ciepłego Monstrum cebulki przebiśniegów. Pod kosówką niemal "od zawsze" rosły siewkowe przebiśniegi, teraz będzie ich trochę więcej. Dokupiłam też inny gatunek przebiśniegów - Galanthus woronowii, jak da Wielki Ogrodowy to się uda uprawa. No i to by na razie było tyle o kosówce.


Wilanowskie ogrody - ogród barokowy

$
0
0
Miałam zająć się wspominkami z Pragi, a konkretnie to ścianą z lawy  w ogrodach Wallensteina, ale za sprawą Sławka zajęłam się Wilanowem. No i bardzo dobrze bo i my mamy się czym ogrodowo pochwalić, więc mogę się wbić w tzw.dumę narodową, a mnie teraz pozytywne uczucia są bardzo potrzebne ( latam jak kot z pęcherzem i jestem tym lataniem z lekka zmęczona, głównie psychicznie ). O tym że Wilanów restaurowany, dopieszczany i w ogóle traktowany niemal jak Wawel dowiedziałam się z prasy. Ostatnim zwiedzanym przeze mnie ogrodem przypałacowym był ten w  Kozłówce ( z Ewandką i Krzysiem wycieczkowaliśmy po Lubelszczyźnie ), który zrobił na mnie bardzo, bardzo pozytywne wrażenie. Byłam ciekawa jak odrestaurowano znacznie starsze założenia jakimi są ogrody wilanowskie. Wyprawa została przez Sławka "skrzyknięta" i pewnej pięknej wrześniowej soboty Mamelon, Dżizaas, Sławek i ja wylądowaliśmy  w Wilanowie.


Pałac w Wilanowie jest pałacem "Entre cour et jardin", czyli umiejscowionym między dziedzińcem a ogrodem. Ten typ siedziby powstał w XVII - wiecznej Francji, główny budynek zwany z francuska corps de logis, leży na osi między cour d' honneur czyli dziedzińcem honorowym a ogrodami umieszczonymi z tyłu. Ogrody Wilanowa są  od początku integralną częścią założenia, bo wraz z budową i nieco późniejszą rozbudową siedziby królewskiej kształtowano otoczenie pałacowe. Już w 1681 roku przed pałacem powstał obszerny dziedziniec podzielony na dwie części. Część przednia, zwana avant - cour, miała zdecydowanie gospodarczy charakter. Z lewej i prawej strony otaczały ją zabudowania stajni, spichrzów i innych gospodarczych budynków, wzniesionych najprawdopodobniej w technologii szachulcowej i połączonych na sposób włoski kolumnowymi podcieniami. Dziedziniec gospodarczy od dziedzińca reprezentacyjnego oddzielała kamienna brama, zwieńczona posągami Wojny i Pokoju. Z dziedzińca gospodarczego z czasów Jana III Sobieskiego do naszych czasów nie dotrwało nic. Natomiast brama i cour d' honeur mają się całkiem dobrze.
Ogrody królewskie projektowane były przez Adolfa Boya, kapitana i inżyniera królewskiego rodem z Gdańska. To typowe dla baroku założenie z osią symetrii w roli głównej. Zaczynała się ta oś od bramy wjazdowej, biegła przez dwa dziedzińce, przecinała główny budynek pałacu, taras i schody  przy murze oporowym aż do mostu na jeziorku i biegła dalej ku wsi Zawady. Przedłużeniem tej osi od zachodniej strony był z kolei kanał biegnący ku skarpie mokotowskiej. No, niemal idealnie jak u André Le Nôtre. Niemal bo jednak  ogrody użytkowe i mały folwarczek sporo od tej osi odbiegały i wprowadzały anarchiczną asymetrię do "idealnego" założenia




Z tyłu pałacu , od strony wschodniej, utworzono dwupoziomowy, geometryczny ogród włoski ( późnobarokowy, nie mylić z renesansową ogrodową włoszczyzną, której nowsze wersje były tak popularne w XIX wieku ), opadający w kierunku zbiornika wodnego w starorzeczu Wisły. Górny taras ogrodowy zdobiły nasadzenia z bukszpanów ( partery barokowe ) i pozłacane figury mitologiczne z ludwisarni gdańskiego mistrza Gaspara Richtera, oraz marmurowe wazy. Na tym się  ozdóbstwa nie kończyły - barokowy ogród bez fontanny nie uchodzi. Te wilanowskie miały baseny z czerwonego marmuru. Nadal jednak było za mało szczęścia i w bastionowych narożach muru oporowego ustawiono drewniane altany ze złoto - zielonymi dachami. No cud, miód i malina, najpiękniejszy ogród barokowy w Polszcze ten górny tarasik! Dzisiejszy górny parter przy tych opisach wypada tak jakoś blado, choć niewątpliwie elegancko. Jego  ostateczne uformowanie przypada na połowę XVIII wieku. Co prawda nasadzenia były  jednak inne - do piramidalnie uformowanych cisów dołączono sezonowe egzoty  czyli drzewka pomarańczy, cytryn i granatów  w malowanych ozdobnie donicach ( zimą przechowywano je w nowo wybudowanej pomarańczarni ).  Pojawiły się w tym czasie nowe rzeźby, popiersia i wazy ozdabiające ogród. Niestety podczas wydarzeń w roku 1794 ogród podobnie jak i pałac uległ dewastacji - wojska carskie zarekwirowały 44 ołowiane figury i 14 waz ( przy okazji zniknęło i żelazne ogrodzenie sprzed pałacu ). Kolejny właściciel Wilanowa, Stanisław Kostka Potocki, zostawił bez większych zmian planistycznych dwa poziomy ogrodu barokowego, likwidując jedynie ozdobne partery z bukszpanu i barokowy "wystrój" rzeźbiarski ( i tak większość z tych rzeczy uległa zniszczeniu podczas działań wojennych ). W XIX wieku, mimo przebudowy ogrodów wilanowskich taras górny pozostał reliktem, planistycznie był nadal ogrodem barokowym. Po kiepskiej dla ogrodów Wilanowa pierwszej połowie XX wieku, nieco lepiej zaczęło się dziać w "siermiężnych latach komunizmu". Paradoksalnie upaństwowienie Wilanowa pozwoliło mu się podnieść po wojennej zawierusze ( Wilanów, zarówno pałac jak i ogrody, strasznie oberwał w czasie II wojny ).




Na podstawie projektów profesora Gerarda Ciołka przeprowadzono odbudowę i rekonstrukcję zdewastowanych części ogrodu. W latach 1946 - 1954 na obszarze barokowego ogrodu przeprowadzono tzw. generalne roboty terenowo plastyczne. Przebudowano sieć dróg,  zrekonstruowano partery ogrodowe, posadzono cisy w szpalerach. Nie wszystko jednak było tak cudne jak by się mogło zdawać. Pamiętam czasy kiedy w wilanowskim ogrodzie barokowym straszyły żywotniki ( roślina w czasach baroku niestosowana ), a do dziś w dolnej części ogrodu straszy asfaltowa wylewka ogrodowych ścieżek. Takowe "ulepszenia" jednak powolutku z Wilanowa znikają, więc jest nadzieja że zobaczę jeszcze kiedyś wilanowskie ogrody w pełni chwały. Świeżo zrekonstruowany  ogród barokowy na tarasie górnym to strzyżone buki lub graby ( przyznam się bezczelnie że znów się nie przyjrzałam ), strzyżone bukszpany ( także w "hafty" w stylu francuskim ), biały żwirek "do haftów", trawniczek  i ....byliny. Zazwyczaj projektanci w tego typu ogrodach stosują długo kwitnące rośliny sezonowe, jednak w Wilanowie na tarasie górnym zdecydowano się na liliowce i coś po czym zostały smętne resztki. Nie jestem pewna czy był to najlepszy pomysł, ta część ogrodów oglądana we wrześniu wyglądała tak sobie. Liliowiec ma co prawda długi okres kwitnienia ale nawet sześć tygodni z kwiatami to jednak trochę mało.

Z drugiej strony nasadzenia w typie "ciechocińskim" odpadają w przedbiegach. Przy zabytku tej klasy jakim jest Wilanów jednak lepiej wyglądają nawet smętne resztki bylin niż jarzeniowe "ciechocinki". No nic, widać albo begonia albo liliowiec - ulubione przeze mnie nagietki, chwała barokowych ogrodów, nadal w niełasce. Dalie takoż. Jednak nie ma co narzekać na górny tarasik, jest o wiele lepiej niż to pamiętam z czasów mojej poprzedniej wizyty - to naprawdę barokowe ogrodnictwo. Teraz troszkę o rzeźbach w tej części ogrodu. Wiadomo że ze złoconych dzieł mistrza Gaspara Richtera nic się nie uchowało, w naszym kochanym, wiecznie najeżdżanym kraju to nie było nawet cienia szansy na uchowanie, ale ogród zdobią rzeźby rokokowe z czasów kiedy w Wilanowie "panowali" Elżbieta Sieniawska, a później Czartoryscy i księżna marszałkowa  Lubomirska ( tajemnicą jest dla mnie czy to oryginały czy też późniejsze kopie ). Najprawdopodobniej w  latach 1720 - 1726 balustrada muru oporowego i schodów prowadzących w dół do dolnej części ogrodu, zwieńczona została kilkunastoma kamiennymi rzeźbami, które symbolizują cztery pory roku i cztery etapy miłości, zastanawiałam się czy te schodowe rzeźby to jest właśnie "to", czy też zastąpiono je jakimiś innymi rzeźbami ( dla nas współczesnych te wszystkie odniesienia i symbole są  prawie nieczytelne ). W tym samym czasie w którym w ogrodzie pojawiło się stadko rokokowych rzeźb, ogród na tarasie górnym wzbogacił się o gipsowe globusy ( w tym wypadku to nie było absolutnie żadnej szansy na przetrwanie,he, he ).





Teraz zejdziemy sobie na niższy poziom. W projekcie Adolfa Boya  na osi muru oporowego, ujmującego górny taras ogrodowy umieszczono dwubiegowe kamienne schody, pod których podestem mieściła się obszerna grota. No i projekt pięknie zrealizowano. W dolnej części ogrodu urządzono dwie prostokątne sadzawki, pomiędzy którymi wytyczono drogę prowadzącą w kierunku wsi  Zawady. Sadzawki długo nie cieszyły oczu właścicieli Wilanowa, już za czasów "wczesnej Sieniawskiej" starannie je zasypano i wysadzono szpalery "z lipiny strzyżonej". Tzw. boskiety nadały całemu założeniu francuski styl, tak ceniony w pierwszej połowie XVIII wieku. W ogrodzie królował wtedy niejaki Jerzy Zeidler, Saksończyk zatrudniony jeszcze przez królewicza Konstantego Sobieskiego. To on odpowiadał za kształt założeń ogrodowych i to głównie jemu zawdzięczamy trwający do dzisiaj wygląd dolnego ogrodu barokowego. Oczywiście i ten ogród zatracał podobnie jak ogród na górnym tarasie, swoje barokowe oblicze. Dopiero po II wojnie, na podstawie obrazów Bernarda Belotta Canaletta przywrócono barokowy wygląd ogrodu i muru oporowego. Zainstalowano na jego elewacji wylewy dla wodozdrojów, a pod nimi w dwóch kondygnacjach misy z piaskowca. Dziś ogród dolny obsadzony jest parterami z kwiatów, bukszpanów i niskimi cisami. Dalsza część ogrodu to te słynne boskiety ciągnące się aż do jeziorka. Niestety, jak już wspomniałam,  ta część założenia jeszcze nadal jest zaasfaltowana, ścieżki dopiero czekają na utwardzenie mniej paskudną nawierzchnią. Tym niemniej warto zobaczyć restaurowany barokowy ogród przy pałacu w Wilanowie.






Alcatraz październiczeje

$
0
0
No i zawitał październik do Alcatrazu. Deszczu jak na razie ze sobą nie przyniósł, za to w nocy chłodnawo, oględnie pisząc. Rozkwitają solidnie opóźnione marcinki, dogorywają zimowity i niektóre z sedumków. Dla traw zaczyna się Wielki Sezon, dla kotów czas bezwzględnego tropienia nornic i chcących spędzić miłą zimę w ciepłym domku myszy. Mamelon przygrypiła, Dżizaas przed swoją kolejną wyprawą w "lewantyńskie kraje" pojechała odwiedzić rodziców, Cio Mary wyegzekwowała od Wujka Jo dodatkowe godziny pracy na działce - znaczy dzieje się, jeszcze w sen zimowy nie zapadamy. Ba, powiedziałabym ze nawet jakieś ożywcze prądy wyczuwam - Ciotka Elka przygroziła robieniem większej ilości  powideł,  Sławka nosi żeby gdzieś pojechać a mnie samą nęci robienie nowej rabaty azalkowej. Jakbyśmy dopiero teraz po tym męczącym lecie odżyli i złapali wiatr w żagle. Oktober złocisty ( najlepsza faza jesieni ) w toku, herbata znów mi jesiennie smakuje, grzybnia gąskowa w lasach oczekuje  na deszczyk,  na rynku pojawiły się dąbki ( chryzantemy, niekoniecznie złociste, niekoniecznie w kryształowym wazonie i niekoniecznie stojące na fortepianie, są bardzo mile widziane w domowych pieleszach - lubię zapach chryzantemowy bijący z okolic "wazonowych" ).

Jakby było mało tego "nieco lepszego" to moje angielki rozpoczęły jesienne masowe kwitnienie. "Grahamek" i "Karolek" ciągną ślepia aż miło i do tego solidnie pachną. Wybarwienie kwiatów genialne, jak zawsze w czasie kiedy są zimnawe noce. Powolutku zaczynają się przebarwiać liście drzew, pierwsze jak zwykle zaczęły zmieniać kolor liście jesionów. Urocza złota żółć, wielka szkoda że susza spowodowała znaczne "łysienie" moich jesionów, zbyt mało teraz tego złotego koloru na drzewach. Na szczęście  zaczynają zmieniać kolor jarzęby i kloniki. Jeżeli idzie o krzewy to tylko azalie prezentują teraz barwy odpowiednie dla spragnionych jesiennych kolorów oczu. Berberysy, kolkwicje i kaliny nadal zielone ( no, niektóre berberysy ciemno czerwone ), myślę że dopiero w połowie miesiąca zacznie się prawdziwe wybarwianie krzewów. Tak przy okazji to wspomnę że mój karłowaty ambrowiec Liquidambar styraciflua'Gum Ball' nadal soczyście zielony. Hym....tego..... ciekawe do kiedy będzie trzymał liście żeby spełniło się to "osiem tygodni jesiennej czerwieni"? Wygląda na to że powinien tymi przebarwionymi liśćmi witać grudzień. Teraz nieco o jesiennych zakupach - mam nową jarzębinkę, chyba mieszańca, o którego nazwę zapomniałam spytać. Widziałam duży egzemplarz przy szkółce i urzekł mnie wrzecionowaty kształt tego drzewka. Bezczelnie ( bo za pożyczoną od Sławka kasę ) kupiłam też kolejny oczar. Hammamelis X intermedia 'Diane' jest październikowym prezentem ode mnie dla Alcatrazu. Mam nadzieję że Alcatraz kocha pańcię i prezent zostanie należycie przyjęty. Lepiej żeby Alcatraz postąpił właściwie i pańci nie denerwował, bo jak się  pańcia wkurzy to pójdzie  do notariusza i Alcatraz będzie robił za parking! Podwórko dostało w prezencie sosenkę - Pinus parviflora 'Fukai'. Z przeceny!







Rabaty Alcatrazu - azaliowy zakątek na Podskarpku i Zabukszpaniu

$
0
0
Odgrażałam się dłuuuugo że zrobię tę rabatę z azalii, no i w końcu po latach paplania "na temat" wreszcie wprowadziłam plan "Azalia" w życie. Oczywiście nie do końca jest tak jak to pierwotnie miało być, ale taki to już urok mojego ogrodniczenia. Teraz trochę więcej o azalkach, to przesadzone i nowe azalki z różnych grup, z wyłączeniem azalii japońskich ( japonki mają swoje własne miejsce ). Zaszczytu alcatrazowania  w ramach Podskarpka i Zabukszpania  dostąpiły: 'Il Tasso', 'Chanel' ( trallala , przerwa na stadko świecznic ), 'Jack A. Sand', 'Cannon Double', 'Silver Slipper', 'Western Light' ( pierwszy rząd ), 'Oxydol', 'Schneegold', 'Soir de Paris', 'Fanny', 'Homebush' ( rząd drugi ). Rzecz jasna nie rosną w tych rzędach jak stojący na placu apelowym żołnierze, jeden za drugim. Noł, noł, nic z tych rzeczy - posadziłam je tak żeby były dobrze widoczne, czyli jak to określa Cio Mary - "naprzemiennie w krokiewkę". Towarzystwo wokół mają jak najbardziej przyjazne - jodełka koreańska 'Silberlocke' z palowym systemem korzeniowym i cis 'Wojtek' z tzw. systemem korzeniowym  słabo inwazyjnym. Bukszpany i magnolki w stosownej odległości ( no, z jednym wyjątkiem - azalka 'Homebush' rośnie ciut blisko magnolki 'Susan', ale jak do tej pory ani azalia ani magnolia nie odczuwają ujemnych stron zbyt bliskiego sąsiedztwa ).

Oprócz magnolek sąsiadkami azalii są kaliny - angielska i "borkwoodka", oraz tak sobie rosnący kielichowiec mieszańcowy 'Venus'. Reszta towarzystwa to byliny i trawy. Nietypowo jest trochę, bo zaraz za bukszpanami mam małe stadko marcinków i trzy miskanty. No ale bardzo - bardzo na szczęście się to nie gryzie (  marcinki zresztą prędzej czy później wylądują na podwórku, gdzie mają lepsze warunki  i bardziej odpowiednich kolegów ). Z czasem posadzę trochę więcej niezbyt wysokich miskantów albo jakieś miłe proso ( byłyśmy z Mamelonem nie tak dawno u Anety Od Traw, mam oko na przynajmniej dwa takie trawska co to dopiero są w mnożeniu ). Takie niewysokie miskanciki i mniejsze trawy będą  pasiły do namiętnie przeze mnie sadzonych rutewek. Z okazji utworzenia nowej "azalkarni" postanowiłam się szarpnąć ( dosłownie - bryłka korzeniowa była "ciężko obrabialna" ) i  rozsadziłam rutewkę 'Elin'. Na razie będą tylko dwie rośliny, a za dwa lata..... małe stadko. Podzieliłam też  tojad lisi, w tym wypadku z jednej dobrze rozrośniętej rośliny zrobiłam sześć ( cztery porządne sadzonki i dwie mniejsze ). Teraz przede mną gryplan azalkowy na byłe Ciepłe Monstrum, kandydatki już wybrane, tylko zdobywać. Zimą w ramach Zabaw Przyjemnych dokładne planowanie nowej azalkowej rabaty ( z rozrysowaniem ). Sorrky że zdjęcia takie mało przejrzyste, jakoś mi w obiektyw to ładnie nie wchodziło. Aha, jak mi starczy forsy w tym miesiącu to dokupię jeszcze moich ukochanych narcyzków 'Thalia' i dopieszczę nimi "Azalkarnię"




Hedera helix Rex vel Wielki Zielony Smok - czyli o bluszczu alcatrazowym słów kilka

$
0
0
A tak się niewinnie zaczęło. Malutka sadzonka, tzw. tyciek - tyciek, a teraz potwór straszliwy, ciężki do okiełznania ( bez sekatora nie podchodź ). Bluszcz pospolity  Hedera helix to nie jest roślina dla słabych duchem i ciałem. Gatunek jak mu w ogrodzie podpasi potrafi być wszystkożernym smokiem, znaczy zarasta co się da w tempie ekspresowym. Nie jest to roślina którą polecałabym posiadaczom małych ogrodów ( chyba że są masochistami i kochają pęcherze na dłoniach, ewentualnie czerpią sadystyczną rozkosz z przycinania pędów rośliny ). Bluszczyk jest podstępny, u mnie grymasił, nie chciał się piąć po ohydnej betonowej ścianie, bezczelnie podmarzał w co mroźniejsze zimy. Do czasu! Nagle zorientowałam się że zielona gadzina pełznie w niepożądanym przeze mnie kierunku i to pełznie szybko. Zamiast zająć się zajęciem ściany bluszczyk pozwalał sobie na czynienie awansów moim "owocowym" drzewkom. Skarcony i przypięty "więziennie" metalem do betonu bezczelnie zastrajkował i odmówił współpracy. Zastosowałam czysty thatcheryzm i po jakimś czasie bluszczykowi przeszło. Zainteresował  się na dobre ścianą zamiast drzewkami ( odetchnęłam z ulgą, opowieści znajomków o bluszczykach łamiących stare śliwy czy grusze przestały mnie przybijać ). Nieco później, kiedy już się na dobre zaprzyjaźnił ze ścianą, postanowiłam skorzystać z pomocy  bluszczu urządzając Ciemiernikowszczyznę. Bluszcz się sprawdził jako tło dla ciemierników, niestety współpraca z nim w tej części ogrodu wymaga ode mnie żelaznej dyscypliny - bluszczowi nie wolno odpuścić. Nie ma zmiłuj!  Pełzający sobie wolno bluszczyk radośnie wypuści korzonki i zakotwiczy się na dobre w tych miejscach gdzie go absolutnie nie chcemy mieć. Anglicy nazywają go "mordercą ogrodowego piękna", bo w wilgotnym i ciepławym klimacie Albionu bluszczykowi szybciej wyrastają macki niż u nas i walka z nim przypomina walkę z hydrą. W naszych wrunkach bluszczyk lubi czasem podmarzać, szczególnie młode przyrosty przewisające na drzewach czy pełznące na odsłoniętych ścianach ( może dlatego w początkowym okresie mojemu bluszczowi coś nie po drodze było ze ścianą, bo jabłonkowe drzewka były jeszcze zbyt małe i osłaniana przez nie ściana nie była  należycie zaciszna ). Mój bluszczyk na stres zimowy w 2012 roku zareagował totalnym zbrązowieniem liści ale dość szybko zaczął się regenerować, jesienią już był należycie zielony. Hedera helix znaczy hardcorem jest, do tego długowiecznym ( roślina  potrafi żyć kilkaset lat  ). Jak zaprzyjaźnimy się z bluszczem to poznamy sekrety przyjaciela, tak, tak - ma takowe, he,he. Otóż bluszczyk nie jest  taką cieniolubną rośliną jak to się powszechnie mniema. Wytwarza dwa rodzaje liści - te trój lub pięcioklapowe, po których najczęściej rozpoznajemy roślinę i te całobrzegie, zaostrzone na końcu romby, które mało kto by bluszczowi przypisał. Pierwsze liście preferują cień, drugie, które pojawiają się gdy bluszcz jest gotowy na wytworzenie kwiatów, kochają słoneczko (  byle nie bardzo, bardzo ostre ). Bluszcz kwitnie właśnie teraz, w październiku, wiosną objawią się jego czarne owocki, A potem to ja będę szukać podstępnych , bluszczowych "dzieci" ( już teraz znajduję całkiem spore siewki ), normalnie zielona inwazja. Jednak  wolę zmagania z bluszczem niż walkę z paskudnymi małymi jesionkami. I love Hedera helix, a jesionkom kopa w korzeń!



Niespodziewane zawirowania grypowe czyli Laluś słabuje

$
0
0
Mało się ciekawie dzieje  ( jak to zawsze jak coś się polepszy to się popieprzy ). Nici z planów wypadu do Ewandki, nici z robótek ogrodowych, nici ze spokoju  - Lalek najprawdopodobniej podłapał grypę od Mamelona. Wiem wygląda zwariowanie ale nie jest bynajmniej niemożliwe. Nie tak dawno suczka naszego kuzyna zaanginowała od swoich opiekunów ( leczenie było cięższe niż w przypadku kuzyna i jego dziewczyny ), potem usłyszałam o zarażonej grypą spanielce, a dzisiaj bach, pierwsze pytanie dohtora po sprawdzeniu węzłów chłonnych Lalka ( te pod żuchwą nieco opuchnięte ) - "Kto w domu chorował  na grypsko?"! No zgroza! Laluś jako najstarszy z kotów jest najbardziej narażony na różne mało ciekawe świństwa fruwające w jesiennym powietrzu.

Wygląda źle, zjadł dopiero po leku antygorączkowym, z nosa mu siąpi i ma "małe oczka". Najpaskudniejsza faza choroby ( zdrowiejąc Lalutek celebruje chorobę jak rasowy celebryta ). Jutro znów wizytka vetowa czyli uwiązanie domowe i  niespodziewana wyrwa w budżecie. Nie ma lekko, oj nie ma. Pozostała czwórka najsłodszych od jutra profilaktycznie dostanie tranik. Na wszelki wypadek i ja się w ramach zabezpieczenia przed grypą zaczosnkuję, i żeby mi ciśnienie nie zjechało w niebezpieczne rejony, to przynalewkuję. Jutrzejszy ranek znaczy zapowiada się ciekawie - przetrawiony alkohol + czosnek, prawdziwa perfumeria. Wygląda mi też się poranne snucie się po domu i unikanie tzw. kontaktów towarzyskich.

Qrcze, nie tylko Alcatraz październiczeje, żywina i ja też tak jakoś jesienniejemy. Taki spleenik się wkrada w związku z tym. Jeszcze trochę  a zacznę cytować klasyka -
"Smutek w sercu moim mieszka
 I tak gryzie mnie jak weszka
Gryzie duszę moją  biedną,
O co? To już wszystko jedno".
Dzisiejszy chorobowo - zmartwieniowy i smętno - mędzący ( to ostatnie to określenie autorstwa Cio Mary ) przyozdobiłam pracami  ilustratorki książek dla dzieci, którą już mieliście okazję poznać. Polina Yakovleva  i jej "obrazki" tym razem od jesiennej strony - tej ciepłej, nostalgicznej,  jeszcze pachnącej latem i tej już zmrożonej zimową bielą ( baaardzo na czasie, w nocy z soboty na niedzielę zapowiadają w Odzi zero stopni Celsjusza ) Jeżeli kogoś prace Poliny zauroczyły tak jak mnie może zerknąć do lipcowego wpisu Półsen nocy letniej - lipcowy Alcatraz jako nocny ogród zapachowy



Śnieg, biały śnieg, na stokach legł..... znaczy bura breja leci z nieba

$
0
0
No i  zaczęło się, z nieba pada szarawo - biała breja czyli pierwszy śnieg tej jesieni. Koty natychmiast odliczyły się w domu, Lalek żąda "wielkim głosem" włączenia elektrycznego kocyka, reszta bawi się miotając po podłodze orzechami laskowymi ( to będzie cud, jak na którymś orzeszku "nie pojadę" i nie zaliczę gleby ). Za oknem paskudnie topniejąco a w domu głośno i ruchliwie. Korzystając z luźniejszego dnia zamierzam solidnie posprzątać ( oby na zamiarze się nie skończyło, lektura kusi ). Tzw. dwór sobie dzisiaj odpuszczę. Bezczelnie przyznaję że cieszę się z tej pluchy, doszło do tego  że nawet w takiej formie woda z nieba mnie cieszy. To pierwszy opad od wielu dni, moje rodki  strasznie ciężko znoszą tę jesienną suszę, śmiem twierdzić że znacznie gorzej niż letnie upały. Nadal czekamy z Mamelonem na przesyłkę z cebulami hiacyntów, przyznaję że zaczynam się lekko niecierpliwić. Powinnam się przygotować do kopcowania przesadzonych róż, ale coś mi mówi że to jeszcze nie koniec słonecznej jesieni.

Mam wrażenie że sezon ogrodowy  będzie trwał ( zupełnie to różne od zmęczenia ogrodem jakie przeżywałam ubiegłej jesieni ). Pewnie to przez spowodowany upałami przymusowy odpoczynek od spraw ogrodowych w sierpniu, tak sobie tłumaczę ten dziwny październikowy zapał do robót ogrodowych.  Na razie oglądam prognozy pogody - ma lać, cudnie! Kwiczę ze szczęścia, podlewa za darmo. Kto wie, może wraz ze wzrostem temperatury ( ponoć już od jutra ma się robić powolutku cieplej ) istnieje szansa na pojawienie się gąsek w naszych lasach. Polowanie na gąski w październiku dobra rzecz, he, he. Z wieści zbliżonych do "sfer kulinarnych" - Ciotka Elka zażądała zakupu białego maku, w planie jest wypiek rogali Świętomarcińskich. Biję się z myślami o zmorze pod tytułem cukrzyca, ja jeszcze nie zapadłam, ale Ciotka Elka już ma wyhodowaną. Jakoś nie wierzę w zapewnienia ciotczyne o abstynencji rogalowej, może uda się skierować ciotczyną uwagę w bardziej "zdrowe" rejony ( takie robienie sweterków na drutach, na ten przykład ). Ilustracje na dziś  "grzybkowe", trochę mało tego grzybobrania tej jesieni to się grzybkowo dopieszczę ilustracyjnie.


Viewing all 1484 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>