Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1484 articles
Browse latest View live

Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

Jakby to ładnie ująć? Kolejny  miesiąc spędzam ogrodniczo leniwie, teraz mam tłumaczenie "bo staram się przeżyć".  W czerwcu  Alcatraz starał się przeżyć teraz kolej na mnie. Po suszy upały a to mnie rozwala. Chowam się w domu razem z Felicjanem (  uczulenie kota na nadmierne nasłonecznienie  wymaga "zdejmowania" go z dworu w okolicach godziny  dziesiątej rano  i trzymania w chałupie tak mniej więcej do godziny szesnastej ) i ani myślę wyłazić z budynków na tzw. świat Boży. Jako pani starsza zdecydowanie  nie powinnam w okolicach południowych  plątać się po  ogrodzie. Trza się plątać w inszych miejscach.  Chwile na ogrodowanie można wyrwać  tylko o świcie i  o zmierzchu, reszta dnia do  przebimbania poza ogrodem ( no dobra, może nie przebimbania ale Alcatrazu  i Podwórkiemu  z tego nic ). W tym roku właściwe ogrodowanie miało miejsce w kwietniu, potem coraz większe rozleniwienie i coraz lepsze usprawiedliwienia ( no, w maju to wiadomo ale  czerwiec i lipiec to po prostu zwyczajne lenistwo ).  Co prawda w lipcu  posadziłam irysy, parę razy zrobiłam opiel ( nawet wspomnienia  po nim nie ma dzięki tej saunie która u nas trwa od pewnego czasu ), nieco przyróżankowałam. No ale to jest kropla w morzu zadań ogrodowych które sobie wyznaczyłam ( a zaznaczam przy tym  że wyznaczyłam sobie absolutne minimum, minimalniej już nie można było ).  Na zwyczajne cieszenie się ogrodem  nie mam siły, za gorąco a ja cóś jakby słaba albo co.  Zdjęć  nie załączam bo ich ostatnio  nie robię, nawet apart dla mnie ciężki i czynność z tych męczących. Dobra, koniec spowiedzi - czas gotować kotom drób ( w czasie upałów nie chcą jeść  nic inszego ).

Codziennik - porządki blogowe i inne takie tam

$
0
0
Spokojnie, do porządków i w ogóle jakiegokolwiek wysiłku fizycznego to mnie raczej teraz ciężko namówić natomiast nic  nie stoi na przeszkodzie w porządkach blogowych. Cały miesiąc lipiec pilnie usuwałam spam z Azji, dzielnie  śledziłam komentarze i  zamartwiałam rosnącą ilością wejść ( taa... więcej wcale nie znaczy lepiej ). Reklamuję jak się okazało  platformy do gier a raz nawet udało mi się zareklamować stronę porno. Rozwijam się znaczy  biznesowo choć biznes jest taki w stylu  kolegi szwagra Antka, znaczy szmal do mojej  kieszeni cóś nie płynie. Zanim zacznę nienawidzić mieszkańców dalekiej  Kambodży muszę podjąć jakieś kroki "odnienawidzające".  Poczułam że czas na obrazek kontrolujący czy aby komentarza nie wysyła szczwany bocik ze skośnymi procesorami.  Wiem że to do doopy i w ogóle ale ni ma wyjścia. Jak mnie już wywalą z bazy programu spamującego ( trochę potrwa ) to  przywrócę stare ustawienia.  Przepraszam za ewentualne niedogodnościowanie.
A co u nas?  Nudno nie jest, jak tylko zdjęli gips z nadgarstka  Gieni występy medyczne zaczęła Irenka.  Jak to określiła  Małgoś - Sąsiadka prawdziwe  nieszczęście bo upadła z powodu  omdlenia  a nie potknięcia. Jakby upadek spowodowany potknięciem był jak najbardziej usprawiedliwiony  i tak naprawdę był jedynym właściwym  rodzajem upadku bez względu na jego konsekwencje a wszystkie inne upadki to straszna choroba.  Niestety  Irence się nieszczęśliwie zemdlało  w związku z czym głównie  będzie leczona kardiologicznie i  internistycznie ( potłuczenie ma solidne  ).  Irenka  na razie  w strachu, czas na pewną dumę z "bo mnie się zrobiło"  przyjdzie  dopiero po podleczeniu, podczas snucia wieczornych opowieści krzesełkowych na Podwórku. No tak, słodkie bajania  o wyższości schorzeń  kardiologicznych  nad  prozaicznymi urazami ortopedycznymi. Na taki obrót sprawy mam nadzieję. Pocieszam się że przy tej pogodzie mogło być z tym Irenkowym zdrowiem  gorzej, że jeszcze nie jest tak źle, że jak na 90 latek to jest  jeszcze dziarsko ale mam świadomość  że pogoda mojej kamienicznej   geriatrii  nie sprzyja i byłoby najlepiej  gdyby upały przestały nas dręczyć.

Kotom pogoda ze spiekotą jakby przestała doskwierać, może się przyzwyczaiły. Felicjan zamiast w domu siedzieć i wyra pilnować bezczelnie ucieka i wraca z poparzoną przez słońce  gębą. Zadaję mu  maści i kremy ale pomaga mu to średnio.  Najlepszą opcją byłoby  zatrzymanie go w domu ale Felek jakiekolwiek ograniczenie  wolności odbiera jako wypowiedzenie wojny.  Nie mam siły na prowadzenie działań wojennych, zwabiam więc tylko gada do  domu na żarcie i usiłuję zapewnić mu w chałupie rozrywkę coby szybko z niej nie wyszedł ( niestety ulubioną rozrywką jest wyżeranie Małgoś - Sąsiadce z talerza,  Małgoś co prawda ryczy  że to tylko  niesolony ser biały ale ja się  wściekam  bo chodzi  o sam fakt siania terroru przez Felka a nie jego menu ).  Trio dziewczęce zaszywa się w Alcatrazie, wracają  tylko na posiłki, jedzą ekspresowo  i myk do ogrodu. Od czasu do czasu któraś zaszczyca mnie tzw. solówką czyli okazaniem miłości przez udeptywanie, przytulanie czy  ślinienie. Korzystają z lata na całego, może czują że tak trzeba.  Ja cóś nie czuję, za to zrobiło mnie się starawo - wyraźnie babcieję. A  to słońce za ostre, a to wietrzyku brak, a to wozduch za ciężki  bo  cóś jakby burza  w powietrzu wisiała ( na ogół  tylko wisi, skrapla się u nas  średnio ), każdy pretekst jest dobry  żeby nosa z czterech ścian  nie wyściubiać. Chyba spłynęła na mnie z mojej  geriatrii   ta potrzeba ostrożności, uważania i oszczędzania się bo to "Wiek już nie ten". W związku z  moim babcieniem ogród żyje sobie w spokoju niezakłócanym moją obecnością,  kto wie co  się w nim jeszcze podczas mojej absencji zalęgnie -  stado jelonków, zające, a może lisy z kotowstrętem ( znaczy takie które nie zbliżają się do kotów )?

No animalne życie w nim na pewno wre, słyszę po nocach "pijackie" rozmówki  jeży, ryki pilnujących  terytorium Felicjana i Sztaflika, śpiewy świerszczy. Nad ranem zaczynają się kłótnie srok, ćwierkolą i insze ptaszęta - pewnie umawiają się na polowania  na te tabuny komarów grasujących w co bardziej cienistych miejscach ogrodu.  Jak wygląda  szata roślinna?  Sorry, nawet nie chcę wiedzieć bo być może musiałabym jakąś wymagającą straszliwego wysiłku interwencję podjąć.  Chyba jednak mogę być  spokojna o stan roślinek z tego jakże paskudnego dla mła  powodu  że co miało paść to już  padło. Wczoraj padło właściwie czyi spłynęło z góry  parę kropel więc nie czuję się aż tak  bardzo zobowiązana do konewkowania czy naszlauszania , sumienie mam takie półczyste, he, he, he.
P.S. Irenka oprócz wypisów z kardio i interny  zdobyła kolejny sprzęt  ortopedyczny - z powodu starych złamań kompresyjnych  przepisano  jej stosowne oprzyrządowanie i szczęśliwie wywiozła  z izby przyjęć gorset ortopedyczny.  Dziewczęta z geriatrii już zazdraszczajo  ( Małgoś - Sąsiadka natentychmiast poczuła  że ma silne bóle w okolicy lędźwiowej  i też by przydała  się jej  pionizacja  - no tak, do tej pory poruszała się poziomo, he, he, he ). Przejdzie im jak zobaczą to ustrojstwo, choć kto wie czy Gienia jako twarda zawodniczka  się nie skusi. Pociesza mnie tylko to że może się jej nie uda,  Gieniowe  złamania cóś szczęśliwie  z roku na rok "słabsze"  ( zaczęła od biodra, potem był  bark, w zeszłym roku zakładany popręg Wernera w tym roku już tylko nadgarstek  ). Także  na stanie mamy nowość, co prawda jeszcze nie moje wymarzone języczniki ale  gorset  ortopedyczny to też jest cóś. 


Dzisiejszy wpis ilustrują prace nieznanego mła autora.  Nieznanego bo alfabet je opisujący jest mła obcy. Wiem że to nie ten którym posługują się w Kambodży he, he, he, wygląda mi na chiński. W necie znalazłam po angielsku jeno tytuły tych prac, czy one autentyczne czy też nadał je jakiś sieciowy poeta nie  wiem.  Na pewno są  adekwatne do tego co  na łobabrazkach -  "Letni sen w ogrodzie",  "Wietrzyk wśród drzew jabłoni" - te klimaty.  Do mnie przemawia najbardziej ostatni obrazek, razem z tytułem "Radości zimy" - chyba wiecie dlaczego.

Domowe wakacje

$
0
0
 Na warsztacie wpis o kocich rozmówkach ale cóś go skończyć nie mogę ( Sztaflik zagaduje mnie  jak tylko do niego siadam ), gorąc obezwładniający wokół, rośliny wyglądają kiepsko i w ogóle tzw. radości lata w całej  krasie. No może gdybym nie była wielorybem karłowatym to jakoś lepiej bym to znosiła ale ja jestem ssak ze sporą wyściółką tłuszczową ochraniającą organizm ( jak to u kaszalotów he, he, he ), przeznaczony do  życia w chłodniejszych klimatach. Dobra, normalne arktyczne temperatury tyż odpadają, preferuję krainy gdzie panuje wieczna wiosna czyli temperatura oscyluje koło dwudziestu stopni Celsjusza  na plusie. Niestety rzeczywistość  nie tyle skrzeczy co wręcz  ryczy przez megafon i to w dodatku brzydkimi wyrazami. Karrrrwa, upał! - tak jakoś to brzmi. Roztapiam się zatem jak ten smalec i usiłuję przeżyć. Na szczęście  geriatryczna aktywność spadła, damulki siedzo w domach, miętę chłodzącą popijajo ( od czasu do czasu jak ciśnienie pozwala to piwko "na przepłukanie  nerek" czy tam inny cydr "dla serca" ), telewizje oglądajo pomstując na polityków wszelkich opcji oraz drzemio popołudniami.  Jest szansa  że niczego nie wywiną, choć nie mam złudzeń  że jak się tylko nieco ochłodzi to spróbują wykonać  cóś   starannie  im zakazanego. Koty w domu bywajo ale tylko w sprawie posiłków, jedynie Sztaflik przychodzi żeby troszki pogadać. Czasem troszki się rozrasta w jakieś dłuższe pogawędki, ona  się ostatnio  bardzo rozmowna zrobiła ( pewnie dlatego że reszta stada podsypia zabunkrowana  w Alcatrazie i w zadrzewionej części Podwórka i na rozmówki z nią nie ma specjalnej ochoty ).




 Dochodzą mnie wieści wakacyjne - a to maman Wujka  Jo z powodu solidnego niedowidzenia usiłowała zażyć ochłody  w zasinicowanym  Bałtyku ( co prawda była to tylko ochłoda stóp, ewentualnie łydek z kolankami  ale panika była urządzona  przez sister  Wujka ze względu na te 98 wiosen które maman sobie liczy ), a to Gosia i Piotrek mają sporo do  opowiadania po alpejsko - włoskich  wojażach,  Cio Mary  i Wujek  Jo już się wyrywają nad jeziora i do lasów jak te ogary. No wakacje, Panie tego, wakacje - nawet młodszy siostrzeniec wyruszył ku lekkiej zgrozie  rodziny na swój pierwszy obóz ( starszy został w domu powodując u Magdzioła ambiwalentne uczucia - z jednej strony cool, kochający młody przełożył nad radości obozowe przebywanie  z mateczką i tatusiem, z drugiej niepokój czy on aby nie cierpi na mamincyckizm ). Piszę  o tej lekkiej zgrozie bo młodszy jest jeszcze bardzo młody ale sam się napraszał  i w ogóle "wiatr we włosach " i te klimaty. Ja tradycyjnie czas letni to spędzałam z kotami w ogrodzie i wyrywałam tylko na krótkie wyjazdy, w tym roku to one koty ten letni czas spędzają w ogrodzie  bez mła a te krótkie wyjazdy cóś mnie nie  nęcą aż tak mocno jak wanna z chłodną wodą, znośna temperatura w domu i  lody waniliowe z mrożoną kawą które rozweselają moje podniebienie w skwarne popołudnia. Upały sprawiają że cóś  stacjonarna się robię, tzw. noszeń nie posiadam.  Może to i dobrze, portfel cichutko  narzeka i lepiej  go nie prowokować do głośniejszych protestów. Domowe wakacje tyż mają swój urok - wreszcie dopadłam do książek co to miałam je przeczytać "ale zawsze cóś",  w tropikalne noce  które spać nie dają oglądam filmy z  tych "co to może kiedyś, jak będzie więcej czasu".  Kto wie może  kartony i akwarele wyciągnę i odświeżę te resztki we mnie co jeszcze zostały po czymś zwanym  "artyzmem koncesjonowanym"?




Zdjęcia dzisiejsze są z Podwórka, nie napiszę co żal mnie ściska ale sami widzicie że  ściska mocno. Jesień Panie tego na tych moich rabatach a tu jeszcze półmetka sierpnia  nie ma!

Kocie gadki - wykonywam tłumaczenie

$
0
0
Jak niemal  każda osoba mieszkająca pod jednym dachem ze zwierzętami mam tzw. tendencje  do antropomorfizacji inszych gatunków.  Czasem się zastanawiam czy koty są  świadome  że ludzie  podejrzewają je  o zdolność felinizacji człowieka. Bo podejrzewają, to jest pewne bo ja jestem  ludź i podejrzewam. Wydaje się mi to pewne bo w końcu jakiś tam dialog między nami ssakami ( a niekiedy ptakami a nawet gadami ) jest prowadzony.  Bez słów  ale  niekoniecznie bardziej prymitywny, rozmawiamy całym ciałem, zapachami,  dźwiękami - na bogato.  Co prawda ciężko nam dziś przyjąć pozasymboliczne, pozaliteralne , ogólne pozawerbalne porozumiewanie się jako to najbardziej szczere czyli właściwe. Dialog wg. przeważającej części ludzkości to słowa, słowa, słowa.  Padają hasełka typu "proces logiczny",   "myślenie pojęciowe", "kognitywność" albo i jeszcze mądrzej i tylko od czasu do czasu  do czasu do nas dociera że ktoś  uznał czyjeś poglądy za głupie  bo mu skóra interlokutora cóś brzydko pachniała. Nie uświadamiamy sobie masowo tego pozawerbalnego dialogu który prowadzimy ze  światem, w ogóle cóś tacy mało prawdziwie  świadomi siebie  jesteśmy.  Na ten przykład pieprzymy o nadzwyczajnym statusie naszego gatunku, o tym jak to potrafimy środowisko zmieniać  i w ogóle,  nie zauważając że takim bakteriom to my w tej dziedzinie nawet do fimbrii i pilusów  podskoczyć nie możemy. Naczelne mają tendencję do  głupawego zadowolenia z siebie, u kuzynów dostrzegamy to wyraźnie u siebie tę cechę starannie ignorujemy. Cóż może ona była  naszemu rodzajowi potrzebna do czegoś tam ale nie wiem czy  w przypadku  naszego gatunku nie stała się balastem.

Z drugiej strony przeca większość ludzi wie  że zwierzęta czują, podejrzewa że ich procesy myślowe w jakiejś części są tożsame z naszymi a nawet postrzega że sposób myślenia co niektórych gatunków gwarantuje im zdolności adaptacyjne wcale nie gorsze od  naszych. Taa, taka dychotomia nam się  robi - z jednej strony odjechany "pan stworzenia" a z drugiej nie tak głośno wyćwierkiwane ale za to głęboko zakorzenione przekonanie o istniejącej bliskiej więzi z innymi gatunkami. Cóż, pojęcie  "pana stworzenia" nie wytrzymuje krytyki, przeżynamy  z takimi bezmózgami jak   wirusy więc  zdaje się  że to drugie podejście jest tym właściwym ( zapewne ku rozpaczy kreacjonistów ). A jak ja tylko przedstawiciel jedynego obecnie występującego  gatunków z rodziny Homo w  rodzaju naczelnych to sobie  mogę przekładać z kociego na ludzki, choć sprawa  trudniejsza niż  z przekładem z inszego ludzkiego języka.  A może wcale nie bo "Słowa są źródłem nieporozumień"? Przeca ludzie na całym świecie, niezależnie od  języka w który ubierają myśli  rozumieją swoje zwierzęta, więc może tylko porządnie trza odkurzyć stary zapomniany język którym kiedyś porozumiewaliśmy się ze  światem i wysłowić niewysłowione.

Podstawiam sobie literki pod ruchy ogonów, pozycje uszu, burknięcia, miauczenia  i "strzelanie ślepiami" i słyszę w myślach te dialogi, monologi i kłótnie wieloosobowe. Ha, czasem nawet słyszę cóś jakby  śpiew  tłumu. Tak, przyznaję się  bez bicia - znam mowę zwierząt!  Nie wszystkich ale tych ze mną  żyjących pod jednym dachem to na bank.  Mam wykute na blachę nawet cóś jakby idiomy, he, he, he.  Oczywiście jak to w każdym tłumaczeniu ( dobrym ) trochę ze mnie w tej translacji  jest, nie da się tego uniknąć.  Bezczelnie się pocieszam że to zawsze lepsze niż robota robota, każdy kto  tłumaczył googlem wie  o czym piszę. Moje zwierzęta w związku z  moim  nazwijmy to wkładem artystycznym, potrafią kląć, snuć opowieści szkatułkowe a nawet śpiewać. No tak, w końcu tłumaczę na moje a dopiero potem jakoś to układam na ogólnoludzki wyrażany  po polsku. Jestem pewna że podobny proces translacji ludzkiego na koci przeprowadza  druga strona i że tam też istnieje pewna indywidualizacja tłumaczenia zależna od osobowości tłumaczącego.  No  bo tak, zwierzęta wicie rozumicie to też indywidua so.  Mam wrażenie że podobnie jak ludzie są stadnie przekonane o swej  indywidualnej niepowtarzalności, he, he, he.


Jakież to u mła w domu kocie rozmówki się odbywają?  "Ano różne, różniste"że zacytuję klasyka. Pogodne pogawędki  o pogodzie i możliwości zmoczenia futerka,  egzystencjalne gadki o dużym stopniu złożoności pojęć ( cinżko  to tłumaczyć ),  przechwalanki, kłótnie różnopowodowe, zażarte dyskusje na temat hierarchii gatunkowej.  Oprócz rozmówek prowadzone są monologi, za przerwanie monologu  grozi  kara - czystość formy ma  być zachowana! Uprawiane są też  tak zwane półrozmówki półgębkiem, takie niedopowiedzenia celowe bądź nie. Gwarno  i ciekawie znaczy jest. Przykłady?  Proszę bardzo - poranne rozmówki przedśniadaniowe w  wykonaniu kociej czwórki  i mła.


Mła otwiera ślepie o  godzinie czwartej  trzydzieści bo  poczuła na powiece wilgoć.  Po  otwarciu ślepia druga porcja śliny sącząca się ze sznupy udeptującej mła  Szpagetki trafia w gałkę oczną.
"Czy czujesz jak  cię kocham?" - wymrukuje i wydeptuje na mła Szpagetka
"Boszsz, kota proszę  zejdź.  Nie po szyi, nie po szyi!" - wystękuję mła
"Ale czujesz jak  cię kocham?  I będę cię kochała aż do podania śniadania! Bardzo cię  będę kochała, o tu po szyi łapką będę cię kochała, tak żebyś naprawdę  poczuła  że cię naprawdę kocham"
"Eghhhghhh...." - mła  czuje, nie ma siły  żebym  nie czuła.  Naprawdę!
"Śniadanieee, śniadanieee, zrób śniadanie okaż miłość kotu."- wydeptywane z uczuciem.
Nagle  Szpagetka zamiera w pozie "Łapa na gardle", po czym powoli odwraca głowę w kierunku skradającej się Sztaflisi.
"Byłam pierwsza" - cedzi spojrzeniem.
"No i wuj!" - odpowiada Sztaflik postawą ( siad,  łepek tak ustawiony że  robi się większy podbród, spojrzenie nr 21 pod tytułem  "Nie mamy Pana płaszcza i co nam Pan zrobi?" ).
"Ignoruj ją, nadal cię będę kochała" - Szpagetka pomrukując i śliniąc się obficie wydeptuje na mła ale na wszelki wypadek rzuca Sztaflikowi spojrzenie nr 22 pod tytułem "Rozpiendrolę  wam tę szatnię jak  płaszcz się nie znajdzie."
Łup! Czuję na brzuchu cztery kilo kota. Wydaję z się cóś  na kształt westchnienia "Eyyii...".
"Odtąd   aż do nóg jest moje do kochania" - udeptuje  energicznie Sztaflik
"Ale ja kocham mocniej" - Szpagetka włącza do akcji pazury
"Yyyyyyy!" - to mła
Koty udeptują mrucząc, mła  usiłuje złapać oddech i cóś zrobić z rękami zaplatanymi w kołdrę.  Wyzwolić ręce i oswobodzić  się z tej kociej miłości to priorytet, znaczy szansa na przeżycie. Łup! O rany jak dobrze że obok głowy skoczyła a nie na głowę! - myśl przebiega mła przez mózg a tymczasem Okularia rozsiada się na poduszce i szykuje  do porannej toalety. Zaczyna od  wylizywania łapek którymi myje sznupę ale  nie kończy ablucji bo interesują ją moje  usiłowania wyplątania rąk z kołdry.
"Polowanie, bawimy się w polowanie!"- Okularia cała jest Wielką Łowczynią. Szpagetka przerywa udeptywanie  i też zostaje  Wielką Łowczynią. Mła jest już dla nich  tylko ofiarą.  Sztaflik widząc  że zwalnia się miejsce przy szyi szybko zajmuje pozycje na klacie mła  i zapewnia  o gorącym uczuciu.
"Bardzo cię kocham i śniadanie też. Ukochaj kota daj  śniadanie" - wydeptuje mocno, na szczęście  się nie ślini.  Jak się waży ponad cztery kilo zamiast dwóch z małym kawałkiem to nie trzeba się ślinić żeby  przekonać o solidności uczuć.
"Łiiii!" - popiskuję bo  Okularii udało się  osaczyć  rękę mła i  zagryźć. Nagle  słyszę ten jękliwy ton pełen  pretensji, Felicjan przylazł z dworu i wymiaukuje żale:
"No jasno jest, prawie południe a  śniadanie  nienaszykowane. A ja  głodny  jestem!  Zły jestem, zaraz zrobię porządek z tymi tam co na tobie siedzą. Skoczę tylko na ciebie i będę porządkował! A potem zjem  śniadanie."
Robi się nieciekawie, nie życzę sobie  żadnych bójek na mnie. Zanim  Felicjan zdąży skoczyć na łóżko trza się wyzwolić z dziewczątek.  No niestety mła  musi  się przy tej czynności wspomóc  rykiem pełnym emocji  i wyrazu.  Jednego wyrazu.
"Karrrwaaa!" - ryczę i wygrzebuję się spod kotów jak  Godzilla spod zwałów ziemi, otrząsam się z nich i łapię oddech.
"No, wstałaś wreszcie!" - rzuca pełnym dezaprobaty miaukiem  Felek i natychmiast nowym miaukiem dodaje "To teraz kochaj nas i daj  śniadanie"
Stado dzikim pędem rzuca się do kuchni, ja uciekam do kibelka. W łazienkowym lustrze widzę swoją oplutą gębę i podrapaną szyję ( miłosne pazurkowanie Szpagetki ), włos zmierzwiony. Za to nie widzę  nawet mikrego  śladu po tym co kiedyś zwano poranną świeżością.  Nie ma jednak czasu na dołowanie się  wyglądem, z kuchni dobiega ryk zbiorowy:
"Śniadanie, daj  śniadanie! Kochaj Kota!"
Takie to są poranne kocio - ludzkie gadki.


Dzisiejszy wpis miały ozdabiać pocztówki  z kotami drukowane w Japonii na początku  XX wieku ale  doszłam do wniosku że  nie ma co pocztówkować tylko trza  pokazać z czego się kocie pocztówki narodziły ( jak się lepiej wgryźć w temat to jak wyglądały praszczury mangi ).  Jak o ukiyo - e i kotach to musi być o Kuniyoshi Utagawa ( to ten facet na drzeworycie powyżej, oczywizda należycie otoczony kotami ).  Naprawdę nazywał się Magosaburō Igusa ale japońscy artyści przyjmowali nowe imiona i nazwiska  kiedy osiągnęli mistrzostwo w swoim fachu.  Tak jakby z rikszy  nagle zrobiła się toyota. Często przyjmowano nazwiska artystów  u których się kształcono,  Kuniyoshi przyjął nazwisko Utagawa które należało do jego mistrza Kunisady Utagawy, który z  kolei przyjął je  od artysty zwanego Toyokuni Utagawa. Wielki ród japońskich artystów ukiyo - e Utagawa to ludzie niespokrewnieni ze sobą tylko tacy których połączyła wykonywana przez nich sztuka. Rodzina  to naprawdę pojemne pojęcie, he, he, he. Utagawa Kuniyoshi żył w latach 1798 - 1861, w złotym okresie sztuki ukiyo - e, znaczy w epoce zwanej Edo.

Rzadko widywany Alcatraz w sierpniowej odsłonie

$
0
0
 Jaki jest tegoroczny sierpień w Alcatrazie? Taki jakby go w ogóle nie było! Widuje ogród rzadko, w biegu, w przelocie, chybcikiem zerkam.  Ech, lato jest a ogrodowania nie ma. Taka zdziwność nad zdziwnościami.  Postanowiwszy że się cóś ruszę i nawet Pana Andrzejka umówiwszy do roboty cięższej ale burza co nam przylazła, wisi i jak na razie  pogrzmiewa z oddali  nie sprzyja wyciąganiu sprzętu elektrycznego i robotom ogrodowym.  Na zachętę do ogrodowania poczyniłam jednak zakupy  roślinne, takie z cyklu "Witaj jesieni!".  Po prawdzie  teraz dostało prezenty Podwórko ale w końcu w Alcatrazie wylądują rarytetne języczniki, więc on bynajmniej  nie jest pokrzywdzony.  Nabywszy kolejne zimowity odmiany  'Waterlily', cebule  były tak dorodne że nie sposób było mi się im oprzeć.  Przy tej okazji poczyniłam pierwszy zakup cebul wiosennych - krokusy 'Vanguard' kwitły tak  pięknie  w tym roku  że mam chciejstwo na załanienie nimi Podskarpka i  Zabukszpania.  Nie oparłam się też zawilcom jesiennym, 'Pretty Lady Diana' to karłowata odmiana, krzyżówka Anemone hupehensis var. japonica i Anemone hupehensis 'Diana'. To jedna z odmian z serii "Pretty Lady", pochodzi z Fukushimy a wprowadzono  ją w 2011 roku. 'Pretty Lady Diana' kwitnie od  sierpnia do października i ponoć jest dość odporna  na zimowe chłody ( pod  warunkiem  że nie rośnie w cięższej  glebie ). Bezczelnie się przyznam że skusiła mnie jej karłowatość bo z urodą kwiatów jest tak sobie, znaczy znam  ładniejsze jesienne anemony ( taka 'Lorelei' na ten przykład ).  No ale mnie się przyda coś niskiego na przód rabaty Podjarząbkowej, jakaś nienachalna w odbiorze roślina która ucieszy oko jesienią.

Na tym nie koniec zakupów - nie wiem dlaczego, chyba z czystego łakomstwa zakupiwszy miskanta  'Morning Light'. Po prostu  wzięło  i wezbrało we mnie poczucie  że kolejny biało paskowany miskant powinien pojawić się w ogrodzie. Zdrowe to nie jest, ten konkretny zakup ma wszystkie cechy charakterystyczne  dla  kupowania kompulsywnego - kupiłam roślinę dla której muszę wymyślić stanowisko. Chyba terapia by się przydała jakowaś albo co.  No ale to  mnie się takie  zachowanie brzydkie zrobiło po wyprawie na śmieci. Pozazdraszczałam okrutnie  Psu w Sweterku jej wyprawy do Bolesławca i postanowiłam  zusammen z Mamelonem udać się na  śmieci do  Kutna, naszego lokalnego Czacza. A tam groza, nie kupiwszy nic bo nic mi w oko nie wpadło. Pomidory kojące  i papryki pocieszenia na nic się zdały, śmieci były  bez potencjału, jakieś przebrane i w ogóle nienadające się do dalszej obróbki. Po prostu śmieciory zwykłe a nie porządne, godne przywleczenia do domu śmieci. No i skutek tego jest  taki że teraz mam zagwozdkę miskantową. Na szczęście ( albo i nieszczęście - zależy jak na to spojrzeć  ) są na tym  świecie  gorsze zagwozdki z którymi muszę sobie radzić i  jakoś tam  radzę więc na pewno cóś w kwestii biało - paskowańca wymyślę.




Na dzisiejszych zdjątkach anemonowa nowość w ogrodzie, zwierzątka które się nie ukrywają i takie podstępnie zaczajone oraz smętna  Sucha - Żwirowa.  Do Alcatrazu nawet nie zbliżam się z obiektywem!  Trza się najpierw  zbliżyć don z innym sprzętem.

Mundrości dziecięcych wierszyków

$
0
0
Pamiętacie  taką lekturkę pod  tytułem "Byczek Fernando"?  Ja pamiętam świetnie, być może dlatego że była to pierwsza książeczka którą w  wieku lat  trzech "czytałam" wprawiając w podziw dalszą rodzinę i stado przyjaciół rodziców. Spoko, nie byłam  ja małym geniuszem i królem czytelnictwa, co najwyżej w  wieku trzech lat szkoliłam  się w kierunku oszustwa i miałam  niezłe rezultaty. "Byczek Fernando" był opanowany pamięciowo i wiedziałam jaki tekścik jest na konkretnej stronie. Oprócz Byczka opanowałam w ten sposób jeszcze parę lektur poprzez dręczenie mojej Mamy klasycznym "Poczytaj mi Mamo". Co do znajomości literek to średnio było, jako bardzo młodociana podpisywałam się imieniem i nazwiskiem ale jedynie literki imienia "przemawiały", literki nazwiska były głuche jak ten pień. Odtwarzałam grafikę czyli uprawiałam klasyczny małpizm.  Dobra, koniec wspominków o cwanym bachorze, tym bardziej  że chyba  już o tym pisałam ( skleroza postępuje ) .
"Ach w Madrycie, ach w Madrycie, tam jest - myślą -  bycze  życie" jak to pisał Munro  Leaf a właściwie to  Irena  Tuwim. No właśnie - myślą. Miejsce pobytu w naszej części Europy w dzisiejszych czasach łatwo zmienić, człowieka nieraz kusi aby rzucić  w diabły to wszystko i gdzieś tam cóś na  nowo, wolny i w ogóle ( co prawda obecna władza pracuje nad tym żeby to nie było takie proste - a to nowy podateczek, a to nadzieja na mniej Uni w Uni  i tym podobne marzonka spijaczy miodów ). Prawdziwy problem dla ludziów jest jednak taki że od  samych siebie jest bardzo ciężko uciec, nowe miejsce nie zmienia nas aż tak mocno jak to sobie wyobrażamy.   Bardzo młodzi ludzie i tacy nieliczni co  potrafią się radykalnie odciąć od  przeszłości i naprawdę być nagle kimś innym przez czas dłuższy niż parę miesięcy niby się  wtopią ale   jakby nie do końca. A jak my dobrze leciwi to już w ogóle kaplica, nowe  wkurza nas tym że musimy się choć troszki po wierzchu  zmodyfikować. Im starsza jestem tym bardziej nie wierzę  w to że ludzie się tak naprawdę zmieniają.  Z moich parudziesięcioletnich obserwacji  jakoś mi  wychodzi że ukształtowani w dzieciństwie i wczesnej młodości później co najwyżej zmieniamy maski.

Ha, rozumiem Mamusię której nie bawiło za bardzo moje szczwane podejście do "czytania" i która z dzikim, oślim uporem uczyła mnie prawdziwego czytania.  Rozumienie literków układających się w słowa było  ważne a nie oszukańcze popisy krasomówcze.  Kształtować młodocianą! W dziecięctwie wczesnym bo potem okrzepnie, skorupka stwardnieje i będzie za późno na pracę nad człowiekiem.  Pracować kiedy po temu najlepszy czas.  Na przykładzie  emigracji   jasno widać  dlaczego to  tak ważne. Emigracja  to taka zdziwna zmiana bez zmiany,  jednych rozwija  a innym  tylko zapewnia tzw. godne  życie czyli jakiś tam status materialny,  często gęsto znośny jedynie "w przeliczeniu dewizowym"  że tak rzecz ujmę.  Ci których rozwija to  i tak już byli wcześniej  solidnie rozwinięci a pozostali mają po prostu tylko inne życiowe problema, takie charakterystyczne dla miejsc w których mieszkają. Niby się polepszyło ale cóś nie do końca. Brzydko pisząc ci pozostali i tak wyżej tyłka nie podskoczą. Niezależnie od tego czy ten tyłek będzie w Madrycie czy trzy kilometry za wsią na Mazowszu. Owszem,  miejsce tworzy człowieka ale  głównie  jest to miejsce wzrastania. Można się zapluwać  że nie bo się go nie lubi ale to jest zjawisko z kategorii "Z faktami się nie dyskutuje". Madryt bajeczny to raczej dziecięce marzenie, real zawsze skrzeczy jednako głośno, choć czasem barwa głosu mu  się zmienia. Odnoszę wrażenie  że u tych   wyemigrowanych co się wzięli i jakoś  nie  rozwinęli, rzeczywistość nowego miejsca słodzi porównanie z miejscem z którego się odeszło ( gorzej jak  nie słodzi należycie,  na ten przykład niewyemigrowni zamiast furmankami popylają  nowymi samochodami - niewyemigrowany aż się czasem ze wstydu chce pod ziemię zapaść że ten cholerny samochód kupił  ), tak jakby wyemigrowani wymagali "nagrody pocieszenia". Wicie rozumicie,  potwierdzenia że jest OK bo zagramaniczny konserwator powierzchni płaskich to nie jest to samo co  krajowy sprzątacz i oni słusznie zrobili  opuszczając  nasz grajdołek.  U tych rozwiniętych wyemigrowanych żadne pocieszki nie są potrzebne, oni są po prostu na swoim  miejscu. Nawet jak zarabiają na życie jako  Putzfrau ( artystom różnie się wiedzie ).  Bedą kimś  niezależnie od tego czy to Madryt czy  Pcim Dolny. Status materialny jest jakby w ich przypadku rzeczą wtórną.  Taki  im się życie  ułożyło  i już. Takie mnie  refleksyje naszły po wizycie hamerykańskiej części rodziny u naszego Tatusia i  opowieściach emigranckich w porównaniu   z którymi  te snute przez Szecherezadę wydają się blade jak wampir na głodzie.


A teraz z całkiem innej beczki. Wierszyk nieznanego mi autora z którym dopiero niedawno się zaznajomiłam. Hym... taki cóś jakby o moich stosunkach domowych.

"Piętro niżej, na parterze wychowano straszne zwierzę.
– Pfe! – Ruchliwe, obrzydliwe, bez ogłady krzty prawdziwej.
Skacze wciąż po oknach, płotach: Doskonały okaz kota.
Nie znosiła tego stwora Aga do rozmowy skora,
Nie lubiła panna Tecia, że to niby grzebie w śmieciach,
Że rozrzuca to i owo, że paskudzi wciąż na nowo.
Obie z Agą się zgadzały, że świat cały jest wspaniały,
Ale na cóż, Boże złoty, chodzą po nim TAKIE KOTY!!"

Taa, prawdziwe to, szczególnie o tej ogładzie. Dalej jest tyż prawdziwie:

"– Gdzież kocisko to wędruje? – Aga z pasją wykrzykuje.
I bez kota jeszcze gorzej. Z nudów Aga spać nie może,
Nie ma kogo krzyczeć, łajać, na nic cała wróbli zgraja,
Na nic buldog od sąsiada, co pod oknem zawsze siadał..."

A najprawdziwszy to jest koniec tego wierszyka!

"Panna Tecia – dusza złota, wyprosiła wreszcie kota
U sąsiadki na parterze. Nikt go już im nie zabierze!"

Z kotami ciężko ale bez nich jeszcze ciężej.
Na fotach ozdobnych kobity ze źwierzętami. Marzy mnie się być jak ta z pierwszego zdjątka  i nie o tę żeńską urodę w stylu retro mnie się rozchodzi. Nawet nie o bryczesy. O tę szpicrutkę i karność kotowatych ( trochę chyba udawaną ) na tej fotce.

Codziennik - zmierzch lata i złośliwości Big Bossa

$
0
0

Z moich umówień z Panem  Andrzejkiem guzik wyszło, real  jak zwykle wywinął kozła i  kolejne gryplany się posypały.  Niedużo tych gryplanów bo po prawdzie to ja już planowo nie planuję bojąc  się niespodziewanek czyhających "za rogiem". Szczęśliwie Cio Mary i Wujkowi  Jo udało się jednak wyjechać  na to wymarzone łono natury, więc przynajmniej oni cóś tam robią zgodnie z planem.  Dobre i to w tym naszpikowanym niespodziewankami czasie. Nie że  ja tam  mam ciężki niespodziankowstręt, po  prostu nie każda niespodziewanka bywa przyjemna a w ogóle to co za dużo to niezdrowo. Zdecydowanie preferuję niespodziewanki  przyjemne, takie typu wykiełkowanie nowego języcznika ( na co nie ma szansy z przyczyn oczywistych ) czy spokornienie stada ( na co nie ma szansy  absolutnie, również z przyczyn oczywistych ) a zamiast tych radości trafiają mi się niespodziewankowe  jazdy po kompletnie zakorkowanym mieście ( ostatnio szybciej  dojechałabym  do Wrocka niż  na Bałuty ), wykonywanie korekt dawniej zrobionych korekt ( przepisologia oraz jakość pracy urzędniczej - cóś bez nazwy i nawet nie można mieć tzw. pretensji rozładowującej  do urzędnika bo on działa w oparciu o tak a nie inaczej skonstruowane przepisy, jedyne co zostaje  to zawiązać  nowy spisek prochowy ), absolutnie jedyne w swoim rodzaju  czasochłonne atrakcje fundowane  przez NFZ ( jeszcze  żyjemy ale taki stan rzeczy wyraźnie nie podobie się tej  instytucji ) i co najgorsze - ciężkie zmartwienia przyjaciół które nie pozostają bez wpływu na mnie i które będą wymagały aktywności do której  muszę  się przygotować ( nie tylko  psychicznie ).

 Dzieje się znaczy. Niby powinnam  się przyzwyczaić bo jak do tej pory to rok ten  mija mi na paskudnych zdarzeniach z tymi nieodwracalnymi włącznie. Jakoś  się jednak przyzwyczaić nie mogę i co i raz wyglądam czy "czystego  skrawka nieba" nie widać zza tych chmur kłopotów. Zamiast tego mam  przeważnie czyste niebo w realu i dopiero  wczoraj paciorki  o deszcz zanaszane zostały pozytywnie rozpatrzone. Hym... zaprawdę Big Boss nie popisał się w tym roku z tym gryplanem dla mła, nadszedł czas na tzw. solidne  ochłodzenie stosunków z Najwyższą  Zwierzchnością. A jak będzie kontynuował sezon w tym klimacie ciężkim jak późne kino  Bergmana to urządzę strajk włoski - będę cieszyć się na złość takimi pierdołami jak  mycie naczyń czy kupno gaci! Niech wie że jestem  w k u r z o n a!


No a co tam w ogrodzie? Hym... ogród jest ten tego... zakurzony. Deszcz z lekka go tylko opłukał. Słowo zakurzenie  chyba najlepiej oddaje ten półzdechły stan po  tegorocznych  letnich upałach i wiosennej suszy. Taki zetlały, z lekka już fragmentarycznie  zmumifikowany, ćwierćstrupieszały,  bez śladu bujnego bogactwa  późnego lata.  Może gdyby drzew owocowych było więcej to cieszyłabym oczy obwieszonymi owocami gałęźmi ale sadek  u mnie  raczej mikry i nie wszystkie drzewa w nim owocują.  Trochę mnie kusi żeby cóś tam  sadowego dosadzić, nadal ciągoty wyraźne w kierunku zadrzewiania mam. Czasem przychodzi mi na myśl czy ta susza to nie ekspresowa kara za masową wycinkę drzew w epoce Szyszki,  wiem  że to za wcześnie na tzw. opłakane skutki bo proces bardziej skomplikowany   i że tak rzecz ujmę mniej bezpośredni ale może  Wielki  Drzewny postanowił udzielić nam lekcji poglądowej zanim  wytniemy wszystko co rośnie powyżej  wzrostu przeciętnego ludzia.

Napisałabym że naród nasz ma jakąś manię wycinania drzew ale to akurat nie jest prawdą - ludziska tną bez opamiętania drzewa  na calutkim niemal globie. Z chciwości, z głupoty, kompulsywnie - ech, ponadnarodowy to sport. Taa, ja wiem  że tlen to dostarczają głównie Oceany ale to rośliny  tworzą nam komfort życia.  Jakoś kuźwa ta nasza cywilizacja  nie chciała się rodzić na pustyniach i stepach, szukała  miejsc w dorzeczach, gdzie zielone pozwalało  nie tylko  przeżyć ale też się mnożyć. Nasza tęsknota za słodkim życiem znalazła odzwierciedlenie w opowieściach  o różnych takich cudownych miejscach, w przypadku kultury judeo - chrześcijańskiej i  kultury islamu to opowieść o Edenie, idealnym ogrodzie. W legendy zamieniamy historię miejsc które sprzyjały tworzeniu nas dzisiejszych  i z mrówczą pilnością robimy wszystko żeby ten cholerny rajski ogródek się nie powtórzył.  Natura nas  najwyraźniej  boli, tłumaczę to sobie  tym że mamy tzw. lęk egzystencjalny i wyzwolenia się  z niego upatrujemy w wyzwoleniu się z natury.  Jest to solidnie kretyńskie złudzenie  ale parę systemów filozoficznych  i religijnych dzięki takiemu złudzeniu zafunkcjonowało i niektóre  z nich  nadal mają się  dobrze.


Ze złości na tę ludzką głupotę oraz ogólny paskudyzm  fundowany mła przez Najwyższą Zwierzchność postanowiłam nabyć kolejne dżefka i posadzić na przekór wycinaczom i zająć się w blogim historią ogrodów.  Tak, ogrodów a nie  historią ogrodnictwa, która jest znacznie szerszym pojęciem.  Nie wiem jak się do tego zabrać ( znaczy do pisania ) bo wymagałoby to  planowania a jak  wiecie ze względu na złośliwości czynione  mi przez Big Bossa wolę niczego dokładnie nie  planować.  Kiełkuje jednak we mnie ta myśl o pisaniu na tematy historyczno - ogrodowe bo trafiła na  dobrą glebę.  Zawsze czułam pociąg do  historii i historyjek. Przyjdzie smętna faza jesieni, nawiozę się jakąś dobrą nalewką oraz litrami listopadowej herbaty i pisanie ruszy. A teraz zapoznam się z odmianami ozdobnych jabłonek w okolicznych szkółkach, wszak  jesień ma nie tylko smętne fazy. Muszę też  dogłębnie przemyśleć  sprawę wiosennego cebulowania, czas  na  dosadzenie  narcyzków ukochanej odmiany 'Thalia', krokusów i inszej drobnicy. Chcesz kolorowego przedwiośnia i młodej wiosny to myśl o tym ogrodniku  u schyłku lata! Mam nadzieję że Wielki Ogrodowy nie pokombinuje tak żeby żadnych radości z cebulowania wiosennego człowiek nie miał.  Wszak planowanie jest istotą  cebulowania, no bez  tego się nie da.  Publicznie oświadczam -  Jak  Big Boss będzie niespodziewanki  urządzał które zaskutkują brakiem kwitnienia cebul albo  ich zejściem to solidnie rozważę procedurę usunięcia z  Najwyższego  Urzędu.  Można  nie istnieć i co wówczas?! Ja sobie poradzę ale niektórzy anihilują  i dopiero wtedy nie zobaczą!

P.S. Ten  na B. z którym  mam napięte  stosunki znów się nie popisał - Tatuś musiał pozwolić odejść Nemo, swojemu ukochanemu kocurowi. Białaczka wirusopochodna, szczepionka jak kociarze wiedzą obarczona sporą dawką ryzyka a Nemo już był po przejściach. Ech!

Szkółking u schyłku lata

$
0
0



Na stresy i frasunki oprócz trunków najlepsze są szkółkowe sprawunki.  Przynajmniej dla mła. Odstresowuje się oglądając i wybierając rośliny do  ogrodu, insze zakupy  tyle szczęścia  nie dają Jej Tabazellowatości. A to bluzeczka cóś ciasnawa, a to mebelek cóś drogi, zawsze jest ten dziegieć w miodziku.  Z roślinami to Panie tego luzik, same miody pachnące i słodyczaste. Akacjowe i gryczane równie mile widziane. Jesień więc wyprawa w kierunku Bedonia  i Ksawerowa, trawy i oczary mnie się zamarzyły ( na jabłonki ozdobne jest inszy kierunek ). Zacznę od egzota, który w egzotycznych warunkach jest inwazyjny  jak cholera ale u nas to trzeba dbać coby nie odfrunął z królikami. Piórkówka afrykańska  Pennisetum macrourum naturalnie występuje we Wschodniej  i Południowej Afryce oraz na  Półwyspie Arabskim ( konkretnie  to w Jemenie ). Hym... strefy 8 - 10 polecane do uprawy, no ale po tegorocznych upałach to ja już nie jestem  pewna czy aby na pewno miasto Ódź leży w strefie 6b.  Pożyjemy, zobaczymy jak to afrykańskiej trawce w miejskiej  Centralno - Polszcze się w gruncie powiedzie.




Mniej egzotyczna a za to urodna wielce okazała się trawa pod tytułem palczatka Gerarda Andropogon gerardii'Blue  Mist'. Coolorek  źdźbeł z tych powalających, znaczy "niebiewskość  prawdziwna", pokrój palczatkowy klasyczny czyli cylindycznie miotlasty,  żadnych tam malowniczo przewieszających się pędów, fontann czy tym podobnych radości.  Na mocno suche stanowiska, na których się nie pokłada,  nie wylega i nie zanika po zimie.  Na podobne  stanowiska dokupiłam ulubione przez mła  ostnice, tym razem padło na ostnice Jana Stipa joannis. Kiedyś już je uprawiałam, nasionka dostałam  od Tabazowej Krysi, ale młode sadzonki nie wytrzymały ciepławej a mokrej zimy.  Tym razem posadzę na prawdziwej Saharze, w okolicy brzózek wysysających wilgoć z gleby. W szkółce trawnej dorwałam też roślinkę z trawami raczej  nie kojarzoną, ślicznego ciemiernika o dubeltowych kwiatach. Taką wariacje na temat różu ma na płatkach że nie mogłam mu się oprzeć. Ciemierniki zdaje się mła zaczynają być w Alcatrazie  jedną z głównych atrakcji. Alcatraz chyba je  lubi bo  jak na razie nie tępi  i nawet pozwala się rozsiewać. Nowy nabytek  to tzw. angielska sadzonka, znaczy solidna, duża i  chyba nawet z brytolskich nasionków. W szkółce  w Bedoniu rzuciłam się na oczary, kolejna 'Diana' i po raz pierwszy w Alcatrazie sadzona odmiana 'Pallida'.




Na dzisiejszych fotkach tylko jeden zakup - ciemiernik.  Wszystkie palczatki (  nówka i przesadzone ) nie wyglądają jak na razie wyjściowo.  Ostnice też nie są w tej najpiękniejszej fazie. Macie za to  obfocone insze trawska  i rozchodniki z  Suchej - Żwirowej.




Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

No i  lato nam mija. A ja co? A ja na to jak na lato - bezczelnie przyznaję że się cieszę. Żadnych smuteczków i nostalgii, żadnych tęsknic za ciepełkiem i słoneczkiem, nic z tych rzeczy. Ulga, że już , że wreszcie, że oddychać  można a kto wie czy  nawet nie popada. Tegoroczne lato trwało na dobrą sprawę od połowy kwietnia więc człowiek ma prawo być nim zmęczony. W końcu wiadomo - co za dużo to i wieprzek nie pochłonie! Dopiero od paru dni temperatura jest znośna, opady się opadziły i w ogóle sierpień zaczyna przypominać  stare polskie lato a nie rozpaloną słońcem kanikułę Umbrii czy tam innej Katanii. Jak temperatura znośna to można cóś tam nawet ogrodowego wykonać i przy tym nie paść ryjcem na glebę. Ogród co prawda wygląda smętnie po tym dłuuugim lecie ale zielone zawsze dobrze człowiekowi robi na jestestwo.  W Alcatrazie trochę nowych roślin nawet przybyło, trza  w końcu uzupełnić  straty po suszy  i upałach. Nieczęsto to się zdarza, zazwyczaj  to zima jest u nas okresem próby dla roślin.  Mam nadzieję że wiosna i  lato z taką  pogodą jak w tym roku  nie będzie coroczną "jazdą obowiązkową", mało miła  dla mnie zima absolutnie  mi wystarczy do zaspokojenia masochistycznych ciągotek  - kolejnego sezonu ogrodowego z taką "piękną" pogodą  mogłabym nie zdzierżyć. Przede mną jesienne sadzenie cebul, przepatruję stanowiska w Alcatrazie na których mogłabym  posadzić drobnicę typu krokusy czy szafirki. Muszę tyż pomyśleć o jakimś nawozie długo działającym, mączka bazaltowa by się przydała. Znów  planuję co może rozbestwić  Wielkiego  Ogrodowego więc lepiej cicho sza, ani mru, mru i w ogóle hush - hush.  Podsumowując ogrodowy sierpień - upał, sucho więc  małorobotnie było. Rabaty wyglądają jakby już po połowie września było.



Codziennik - tydzień z misją

$
0
0
Miało być  spokojnie i luźniutko ale jak zwykle trafiła  się misja.  Tak to już jest, nie ma co narzekać. Wędruję po  mieście Odzi w związku ze związkiem i w domowych pieleszach bywam  gościem ( znaczy przychodzę cóś kole dwudziestej ).  Mam nadzieję że misja zostanie wypełniona  do końca tygodnia bo domowe stajnie  Augiasza czeka sprzątanie przed Tatusiową wizytą ( już stroszę pióra i tak na wszelki  wypadek przypominam sobie wszelkie  akcje  w wykonaniu Tatusia typu malowanie błyskawiczne z okazji przyjazdu  naszego stryja albo przemeblirowki niby wykonywane przez rodziciela  o północy - taa, niby bo  zamiast  w pocie czółka meblować pokoje  to książki bezczelnie czytał , zupełnie jak jego najstarsza córcia, he, he, he ).

Czasu na ogród nie ma i to mnie martwi, choć może nie powinno.  Nie powinno bo cóś moje działania ogrodowe  się ostatnio  nie  udają, na ten przykład bardzo martwi  mnie przesadzona  palczatka. Oj, źle wygląda mimo  podlewania.  Może  więc to dobrze że nie mam czasu w ogrodzie  się udzielać, jest szansa że rośliny pozbawione  mojej "opieki" przeżyją.  Hym... a może zdarzy się cud i słomkowy kolor palczatki ponownie zamieni się w uroczą  "niebiewskość".  Jak się nie zdarzy to zostanie  mi nagabywanie  Mamelona, bo akuratnie tę odmianę trawska wcale nie  jest tak prosto w szkółkach  dostać a w Mamelonoison parę ładnych kęp rośnie. Oczywiście  do Mamelona tyż szybko nie dotrę choć mieszka  bliziutko, misja mocno czasochłonna.

A teraz info ogrodowe dla  zainteresowanych szkodnikami rozchodników - niepylak apollo Parnassus apollo i modraszek orion Scolitantides orion to śliczne motylki których nie mniej  śliczne  gąsienice zżerają liście rozchodników ( najchętniej tych dużych ale nie tylko ich, nie pogardzą rozchodnikiem  białym a jak już nie ma czego rozchodnikowego  żreć to rzucą się na rojniki ). Gąsienice wyżerają liście po brzegach natomiast niejakie zwójki wygryzają dziurki w całym liściu. Oczywiście liśćmi rozchodników nie gardzą też   ślimory (  ślimory chyba niczym  nie gardzą ), one wyżerają  liście "w koroneczkę". Na poskromienie apetytu motylich dzieci można zastosować obrzydzanie pożywienia piołunem ( pryskamy  roślinę piołunowym  wywarem gotowanym 10 minut ), gorzkiego ponoć nie zeżrą.  Czy działa to na  zwójki i ślimory to nie wiem.


Dzisiaj w ramach ozdóbstwa oczekiwanie na kawę z  Cio Mary, świeżo  powróconą z wakacji.  Stół ustrojony, jedna kawa zaparzona druga na etapie kręcenia. Cio Mary i  Ciotka Elka dostąpiły zaszczytu pochłeptywania z przeceniaków ( 2, 40 peelen za sztukę + podkładaka ), mój najświeższej daty kubeczek  prezentowy ( prawdziwy  Bolesławiec - będzie miał osobną sesję ) jest przeznaczony do wyłącznego pochłeptywania przez mła.

Codziennik - niedoczasowanie

$
0
0


 

Niedogodnościuję  czytelnikom blogiego bo mam  niedoczasowanie. Życie mnie się toczy jakoś tak bardziej w realu, jak dopadam do  kompa to ciemnawo a ja czuje że pisanie to akurat nie jest to co mnie wzmocni albo choć  odpręży.  No i tak blog jak i ogród zostawiony na pastwę i w ogóle a ja wydaję się sobie  zestresowaną matką która wyraźnie  czuje  że bachor się robi z jej dziecięcia, bo one dziecię nie jest książkowo  chowane, należycie odstresowane a za to jest  karmione chemicznymi odżywkami co mu szkodzą na mózg i jestestwo. Hym... takie to poczucie półwiny mam ( tylko pół bo nie wszystkie okoliczności niedoczasowania są moją "zasługą" ). Co prawda miałam  wolny czwartek ale Mamelona dawno nie widziałam ( tak  z pięć dni ) i mnie do niej zagnało a raczej  z nią zagnało na  nasze ulubione lumpowisko - znaczy odstresunek był przy wysortach z lepsiejszego świata. Uwiozłyśmy łupy w skład których wchodzi kolejny krasnal dla  Wujka  Jo ( Cio Mary obiecała mi  że jeżeli na skutek  dulczenia Wujka Jo zakupię sarenkę to mam przechlapane,  kto wie czy nie  byłaby zdolna wbić mnie w tzw. anielski kostium  w stylu Cioci Dany, okrucieństwo w niej się budzi na samo wspomnienie sarenki w sam raz do krasnoludka paszącej ). Nowy krasnal jest mały i tego... ten... kompromisowy. Wykonany ze szlachetnej  glinki, coolorków szczęśliwie mu brak więc chyba nadal będę mogła liczyć na zaproszenia na kawusię u Cio  i Wujka.  Co prawda wciąż jest to ohydek ale do sarenki  mu daleko.

Mamelon szalała nabywając słoje i słoiczki, a mła postanowiła wyjść z rynku  ze szmatami  do odziewania stołów.  Nasz  ryneczek bywa szmatowo obfity  od czasu do czasu i to w sposób mła dogadzający. A to lniany obrus, a to serweta  z tegoż materiału, bywa lepsiejsza  bawełna. Rzecz jasna wszystkie szmaciane wysorty wymagajo pracy - dopieranie ekstremalne, prasowanie wyczynowe. Czasem tkanina bywa  w takim stanie że lepiej jej w automacie nie prać ( ze względu zarówno na dobro automatu  jak i tkaniny ) a czasem, Panie tego,  trafia się nówka sztuka  nieśmigana której zwykłe pranie wystarczy.  Tym razem nabyłam len cudnej urody wymagający sporego nakładu pracy i duuużej  ilości odplamiacza.  Po mojemu warto było bo jak raz pasuje do kubeczka od kłamliwego Unisława ( co to Pies w Swetrze o kłamliwość   go  podejrzewa - Unisława, nie kubeczka ).  Takie klimaty lniano - zbożowe, ciepło  polne , naturalne. Wicie rozumicie, wyrafinowana prostota czyli najprawdziwsza elegancja ( znaczy daleeeko od  glinianego krasnoludka, he, he, he ).




Drugi len mniejszych rozmiarów i prostszego splotu ma całkiem niezły coolur - zimnawy brąz o średnim natężeniu czyli walorze.  Rozmiar serwetowy czyli  80 x 80 cm, taki w sam raz do rozjaśnienia  mojego  czekoladowego obrusego, któren  jakoś tak smętnie sam w sobie się prezentuje. Na sam koniec nabywszy serwetę na widok  której  Mamelona zatchnęło - no nie mogłam się powstrzymać, nie dałam rady oprzeć się  wewiórkom, lysom, jeżusom, lejeniom, ptoszkom dzięcielnym i sówkom. Coolorki tego żakarda  to  zielony jak u  żaby   i "majowy", sama leśność.  Nie dałam sobie wyrwać z łap i triumfalnie powróciłam z nim do domu odgrażając się  sceptycznej Mamelonu urządzeniem "leśnej dekoracji". Wszystek zakup starzyźniany  kosztował cóś koło  20 złociszy a ja czuję się jakbym dorwała co najmniej bizantyńskie złotogłowia czy renesansowe florenckie  aksamity. Taka jest siła polowań! Łowcze instynkta zaspokojone i człowiek od razu jakby  w lepszej kondycji psycho -  fizycznej.




No niestety, zakup nie pomógł na niedoczasowanie. Ba, on jakby niedoczasowalność  zwiększył! Szmaty same się nie pioro a przede wszystkim same  się nie prasujo ( gupie so ). No i w związku z tym kończę niniejszy wpis bo przede mną wykręcanie ( prasowanie odkładam na jutro, jak troszki przeschną ). Dzisiejsze fotki to takie  popołudniowe migawki ogrodowe ( "cóś tam" usiłowałam ogrodowo robić ale totalnie mi  nie szło - jak zwykle skończyło się na tym że polazłam do  Mamelona usiłującej "cóś  tam" zrobić w ogródku, tyż jej  nie szło ).
P.S. Na sam koniec dla zainteresowanych ( są takowi ) fotka ekspozycji stałej na drzwiach mojej lodówki  - kocio ale nie tylko, to jest przeca lodówka w mieście Odzi stojąca, he, he, he. Po sfoconym krasnoludku to Drogiemu Czytelnictwu już niewiele jest w stanie zaszkodzić!

Ogrodniku o wiośnie myśl jesienią!

$
0
0


No i  nadszedł czas  cebulkowania czyli będą coroczne utyskiwania cebulowe  w moim wykonaniu. Ogrodnicy we wrześniu rzucajo się na cebulki  wiosennych kwiatów jak Felicjan  na surową wołowinę, oczywiście ma być dużo i bardzo różnorodnie. Taa, bardzo, bardzo.  Najlepiej  to jakby udało  się Keukenhof urządzić na tych paru lub w najlepszym wypadku parudziesięciu metrach przeznaczonych pod nasadzenia cebul. Trzy cebulki, takie, cztery takie a ta to droga więc tylko jedną wezmę - tak to mniej więcej odbywają się zakupy na  stoiskach  gdzie cebule kupuje się na sztuki. Kapersujący szczęśliwie skazani są na większe ilości cebul jednego gatunku  czy odmiany.  W kapersie najczęściej cebule  odmian  wysokich  tulipanów pakowane są po pięć sztuk, tyle samo przeważnie jest cebul  wysokich narcyzów. Drobnica cebulowa pakowana po dziesięć sztuk, hiacyntowe cebule pakowane po trzy do jednej siateczki.  No fajnie, fajnie ale głównie to tak doniczkowo  fajnie - z ogrodowej perspektywy patrząc to te pięć, trzy czy dziesięć cebul  to może być  tak na rozmnożenie (  o ile mamy ku temu  odpowiednie warunki i nie marzy nam  się rozmnażanie najnowszych superhitów ) ale w ogrodzie taka ilość sadzonych cebul nie tworzy jakiegoś bardzo znaczącego nasadzenia.  W ogrodzie oczy rwą barwne plamy a nie jakieś pojedyncze kwiaty. W maleńkim przedogródku można je zauważyć ale w większym ogrodzie? W większym ogrodzie  wszystkiego potrzeba więcej, za to bezkarnie uchodzą różne eksperymenta z różnorodnością gatunków  czy odmian.  W malutkich ogrodach raczej sprawdza się cebulowa dyscyplina.  Rzecz jasna im mniejsze cebulki tym więcej ich potrzeba żeby rośliny tworzyły  kwitnące łany, trzema krokusowymi cebulkami nawet tyrawnika nie  ozdobisz.



Ja już po pierwszych cebulkowych zakupach, jak zwykle skoncentrowałam się na drobnicy. Kolejne krokusy ( Alcatraz  duży, ciągle mi  ich mało ), śnieżyczki Elwesa ( moje stare cebule tego gatunku nie rozrastają się tak  jak bym chciała  żeby się rozrastały ). Z roślin wyższych pojawiły się  tradycyjnie cebule mojego ulubionego narcyzka 'Thalia' ( w ubiegłym roku mokre lato i  wraża muszka przerzedziły mi łany, dziwna zima tyż nie pomogła ).  Przed mną jeszcze zakup czosnku główkowatego i być może botanicznych tulipków albo tulipanów  'Blushing Beauty'.  Hiacynty w tym roku sobie odpuszczam, mam ich całkiem sporo.  Może trafią mi się jakieś fajne  wczesnowiosenne irysy pod brzózki.  I tyle mojego cebulowania.

Jesień idzie ale jakby letnim krokiem

$
0
0

Powinnam coś naskrobać ale nie bardzo jest  co sprawozdawać poza domowymi sprawami.  Znaczy  niby  sadzę cebulowe i usiłuje przywrócić drożność  Alcatrazu.  Tak dosłownie  bo  gąszcz krząszcz się rozpanoszył a pajęczysko gigant buduje sieć w tajnym  przejściu do Alcatrazu.  Ja w środku ogroda tyż bardziej w stylu śpięcej królewny sobie poczynam zamiast dziarsko kosić, ciąć i kopać jak na prawdziwego ogrodnika   przystało.  Tu przysiądę, tam mnie powieka  opadnie a jeszcze  w inszym miejscu usiłuję sama siebie przekonać że oranie w glebie mnie uszczęśliwi. Sama nie wiem czy to letni wrzesień czy starość czy też  zwyczajne lenistwo. Podejrzewam że chyba niestety ta ostatnia możliwość jest najbliższa prawdy,  znaczy leń mnie się zalągł i rozpełzł  po  organizmie. Powinnam zwalczać ale nie wiem jakie medykamenta na lenia są skuteczne.  Na pewno nie  parówki z ziół bo to trzeba lenia nie mieć żeby cóś takiego przygotować, może proszki w typie tych "z  kogutkiem", takie  do codziennego brania  a może  jeszcze co  innego? Ech, uwaliłabym się jak ta baba z brudnymi stopkami z obabrazka  Chełmońskiego i  latające pajęczaki bym podziwiała. Aura sprzyja takiej sielance,  w południe ciepło aż za choć poranki  i wieczory już jesienne.


Na warsztacie dłuuugi wpis  o anemonach  japońskich ale od paru dni jest rozbabrany, nieruszony i  robiący za wyrzut sumienia. Leń co się we mnie zalągł udaje  że  czegóś takiego nie ma,  że nie istnieje  bo w ogóle nie było w planach.  Hym... to już nie tylko ogród, leń atakuje  po całości,  znaczy wygląda że się uzłośliwił. W związku  z tym uzłośliwieniem  to może powinnam po cięższe dragi sięgnąć, na ten przykład  jakiego dopalacza jednak  łyknąć żeby  mnie odpaliło?  Choć to ryzykowne  bo  może mnie się turbodoładować i będę jak ten gościu którego przywieźli do naszej miejskiej odtrutkowni w stanie wniebowziętym.  Nie żeby schodził, nic  z tych rzeczy, on jeno ciuszki zdjął, wykąpał się  w miejskim stawiku po czym golusieńki wlazł na znak drogowy i twierdził że jest  Maryją Panną. Ponoć nawet w szpitalu długo się wykłócał że jest Matką  Boską choć tzw. płeć miał na wierzchu i personel go przekonywał że  niczyją matką z takim oprzyrządowaniem być nie może.  Co prawda nie przebił facia który jakiś czas temu usiłował po dopaleniu zgwałcić  zaparkowaną beemkę ( nisko  upadł, co innego być namiętnym dla takiego porszaka  albo merca ) ale występ został zaliczony do bardzo udanych. Cóż nie  chciałabym robić  performance'a,  ja tylko pragnę lenia w sobie utłuc. Chyba sięgnę po  herbatkę z guarany, wielki speed to nie będzie ale zawsze cóś.


Przechodzimy do fotek - to są zdziśki  ( czyli  fotki dzisiejsze ) z ogrodu i jedna poglądowa robiona w szkółce.  Na fotce nr 1 i 2 szalejąca 'Anita'. To Clematis tangutica, po paru latach w gruncie odmiana robi się  żywotna jak  gatunek.  Bardzo  sobie ją chwalę choć obecnie  pnie się nie tylko po różach. Zaatakowała berberysy, wspięła  się na karłowy  modrzew i pełznie  dalej. Fotka nr 3 i 4 to Sucha  Żwirowa wyglądająca na mocno jesienną, wicie rozumicie marcinki, trawy itd.  Na fotce nr 5 mój  nóweczek języcznik 'Crispum Nobile' a na fotce nr 6 kolejny  nówek 'Crispum Golden Queen'. Mam  słabość do  gatunku Asplenium scoleopendrium, a do grup Crispum i Cristata to słabość silną jak mało  która.  No robi  mnie się chciejstwo jak tylko widzę, ślinotok i te sprawy - aż wstyd się przyznać. Nie mogę odżałować tegorocznych sieweczek  od  Sylwika które po prostu się ugotowały  ale na fotkach poniżej są  sieweczki  które Sylwik przywiozła wcześniej. Zeszłoroczne lato i jesień były sprzyjające języcznikom i  maluchy nieźle podrosły.  W tym roku były na tyle silne że nie dały się upałom.



A teraz uwaga! Oto nowy  wymarzeniec, pracuję intensywnie nad przekazem  telepatycznym "Podziel Roślinę".  Na razie mam obiecankę, więc  zwiększę intensywność myślenia ( hym... może ja od tego intensywnego myślenia tego lenia mam, praca umysłowa wyczerpuje że ho!  ).

Katerina od Zaklętych Bukietów

$
0
0
Miał być wpis o anemonach ale właśnie mam zachwycenie.  No i co będę się zachwycać sama, dobrem trza się dzielić. Historia Kateriny  jakby z baśni  braci Grimm, nie wiadomo tak do  końca co jest bajką, co tylko prawdopodobieństwem a co najprawdziwszą prawdą  ale za to groza się czai i wygląda co i raz z tego życiorysu. Niby tak półgębkiem, nie do końca  widoczna,  jednak dobrze wyczuwalna. Kateriny nie rozpieszczało ani miejsce urodzenia ani czas w którym przyszło jej  żyć, trafia się ludziom różnie - jedni tylko  w takiej czasoprzestrzeni egzystują czy nawet wegetują a  inni ją po swojemu przetwarzają,  w nową jakość obracają świat wokół siebie.  To przetwarzanie i obracanie to właśnie przypadek  Kateriny.

Katerina Wasiljewna Biłokur przyszła na świat w roku 1900, w małej wsi Bohdaniwka, w Kijowskiej Obłastii. Ciężko dotknięta artyzmem źle  sobie radziła w środowisku ukraińskiej wsi, ponoć solidnie odstawała od  tzw. normalnych dzieci które to w wieku lat  czterech gęsi potrafiły przypilnować a nawet  młodsze rodzeństwo przewinąć ( to te bardziej  uzdolnione ). Katerina zamiast pożytecznie spędzać czas na zajmowaniu się w chwilach wolnych od prac  gospodarskich  innymi pracami gospodarskimi, zajmowała się nikomu niepotrzebnym malowaniem. Warsztat artystki musiała  sobie tworzyć od podstaw - znaczy farby pozyskiwała na ten przykład  z soku z buraków, jagód, cebuli, kaliny, ziół, właściwie wszystkiego co pochodziło ze świata roślin i dawało barwę. Pędzle do malowania również wykonywała sama i nie zawsze wykorzystywała  do tego tworzywo które na ogół  kojarzymy z pędzlami ( nie potępiajmy  biednego dziecka za pędzel z sierści kota ). No radziła sobie jak umiała, poświęcając ulubionemu zajęciu tyle czasu ile tylko mogła ukraść jako dziecko z biednej rodziny na zapadłej ukraińskiej prowincji w początkach XX wieku. Ponoć zdarzało  malować się po  nocach, po mojemu to chyba letnich bo nikt dzieciakowi na zabitej dechami wsi nie pozwoliłby świeczek łojowych marnować, o nafcie do lamp  nie wspominając. Artystyczna pasja nie znajdowała zrozumienia  rodziny, historia milczy o tym  jak się ten brak wyrażał. Cóś mnie  mówi  że nie wyrażał się w delikatnych  napomnieniach i kuszących propozycjach znalezienia innych pasji.

Ten dziecek był inny i rodzina uważała  to to  za odmieńca, którego trza będzie gdzieś upchnąć. Najlepszym sposobem na upchnięcie było  albo "pójście na służbę" albo "wydanie za chłopa", jednak Katerina jakby oporna była. A tymczasem na  świecie się działo - przyszła Wielka Wojna, potem rewolucja która jak czkawka odbiła się kolejną wojną i  nawet we wsiach pod  Kijowem koła historii jakby zaczęły się szybciej obracać, wioząc ich  mieszkańców w nieznaną, groźną przyszłość.  Na Katerinę historyczne przemiany  podziałały o tyle że  stanowczo odżegnywała się od jakichkolwiek prób upchnięcia jej w charakterze  małżonki. Zmęczona  oślim uporem rodzina w końcu odpuściła temat i Katerina mogła się cieszyć  swobodą i brakiem szacunku swojego środowiska jako  ta "wariatka co  maluje". W wieku 20 lat Katerina postanowiła zostać kimś więcej niż atrakcją typu wiejski głupek i złożyła dokumenty na uczelnię artystyczną w małym ukraińskim mieście Mirgorodzie. Ponieważ miała tzw. żadne wykształcenie a rysowanie węgielkiem i malowanie sokami roślin rozpoczęte w wieku lat sześciu nie podpadały pod edukację artystyczną jej prac nawet nie obejrzano. W związku z tym artystyczna uczelnia w Mirogrodzie nie miała szansy kształcić w swoich murach jednej z najciekawszych artystek ukraińskich.


Kto wie, może to i dobrze! Lata dwudzieste nie były dla Kateriny najłatwiejsze, była nawet próba samobójcza z jej strony ale w końcu sytuacja w domu jakoś się ustabilizowała. Dopiero lata  trzydzieste  i czterdzieste  XX wieku, tak paskudne dla Ukrainy ( Hołodomor i wszystko z nim związane, ten cały  upadek cywilizacyjny, potem  Wojna Ojczyźniana ) dla malarki okazały się być bardziej sprzyjające. Za sprawą Oksany Petruszenko, wielkiego sopranu  i rówieśniczki pochodzącej podobnie jak Katerina z równie zapadłej wiochy, dla odmiany w Charkowskiej Obłastii, prace Biłokur stały się znane szerszej publiczności. Oczywiście wszystko było podane w sosie ludowym, jak to za towarzysza Stalina lubiano. Artystka ludowa, żadna tam Panie tego, zdegenerowana sztuka. Dla samej Kateriny chyba nie miało to wielkiego znaczenia, grunt  że mogła malować.


Uwielbiała kwiaty, to one i  warzywa były  jej ulubionymi modelami. W 1954 Katerina Biłokur była już na tyle znana  że postanowiono jej prace pokazać poza ZSRR.  Na wystawie w Paryżu zobaczył je Pablo Picasso i zachwycił się  nimi nie tylko z "lewicującej  kurtuazji". Technika, cała ta  rzemieślnicza strona  malarskiej roboty, wprzęgnięta w tzw. artystyczną wizję naprawdę  robią wrażenie. Nawet Pablo od  Zasranego Gołąbka Pokoju tego nie przeoczył! Niestety na Ukrainie podobnie jak w Polszcze  wycina się  tych co odstają a tych co wystają w górę to  już musowo  trza wyciąć.  O Biłokur było cichooo jak makiem zasiał. Kiedy  odeszła w roku 1961 to  tak jakoś niezauważenie, w ciszy. Jednak z artystami jak ze zbożem, jak poleżą w ziemi to twórczość wschodzi, kłosi się i plony daje. Na początku tego tysiąclecia nieśmiało ale jednak malarstwo Biłokur przebija się do powszechnej  świadomości ( no nie jest  to Klimt kubkowy ani  Gioconda podkoszulkowa ale pojawiają się  albumy, wystawy  i w ogóle ). No i bardzo  dobrze bo nie ma  drugiej takiej artystki, która by  kwietne obrazy pisała jak ikony.

Las na powitanie jesieni

$
0
0

Jak co roku czas na  jesienne wyprawy do lasu.  Wicie rozumicie, mamy  alibi w postaci  grzybobrania.  Grzybów  co prawda jakoś mało  przywozimy z tych wycieczek ale to przeca nie o to chodzi żeby tony  grzybolstwa z lasu wywozić. Tak naprawdę to jeżdżę na spotkania z lasem. W tym roku z wszelkimi leśnymi wyprawami trza było  w naszym regionie się wstrzymać. Spora cześć lasów była po prostu zamknięta z powodu suszy i związanego z nią zagrożenia pożarem. Latem co najwyżej można było  odwiedzać podmiejskie laski, o ile się nie padło zanim  się do nich doszło. W niektórych, tych z  przewagą  drzew liściastych panował błogi cień a duchota była  jakby mniej  dokuczliwa.  Do lasków sosnowych  w upalne dni  jednak lepiej się było  nie zapuszczać, trzydzieści stopni +  żywiczne wonie i stojące powietrze to tak w sam raz warunki do wykończenia starszych pań.

W tym roku pierwsza wyprawa leśna  odbyła się do tzw. lasu mokrego, położonego w okolicy bagienek.  Szczególnie suchy sezon wegetacyjny sprawił że można było w wiele  miejsc zazwyczaj półdostępnych  wleźć suchą stopą. Trawska i mchy, na suchych wysepkach jagodziny, krzewinki borówek  i wrzosy.  Wyższe krzewinki jagód na bardziej wilgotnych stanowiskach przypominały Mamelonowi łochynie  - borówki bagienne Vaccinium uliginosum zapamiętane z dzieciństwa. Kto wie, może to rzeczywiście były te jagodziny wydające z siebie owoce zwane dawniej pijanicami? Ciężko by to stwierdzić bo krzewinki  łysawe, owoców na nich nie było ( ponoć jagody  łochyni są nieco większe i pokryte jaśniejszym nalotem niż  owoce zwykłych leśnych jagód, zwanych czarnymi ). Chyba cóś jest na rzeczy bo w tym lesie znajduje się całkiem spory obszar podlegający ścisłej ochronie ( zasiatkowanie  itd. ). Może  rośnie tam bagno zwyczajne obecnie Rhododendron tomentosum niegdyś Ledum palustre,którego krzewinki często występują przy krzewinkach borówki bagiennej ( ponoć odurzające właściwości borówki bagiennej pochodziły głównie  z tego sąsiedztwa, pyłek bagna osiadający na jagodach jest taki odlotowy a nie sama z siebie borówka ).



Bezczelnie informuję że  problem jagodowy interesował mnie średnio, jak zwykle wpadłam w mchy. Nie da się ukryć że las  bez mchu jest dla mnie taki  trochę nieleśny. Głupie to, wiem o tym, wszak nie w każdym rodzaju lasu mech występuje ale mnie mszaki się z leśnością kojarzą i  nic na to nie poradzę. Ha, może istnieć dla mnie las  bez wrzosu ( wszak pamiętam z dzieciństwa wrzosowiska jako odrębny od lasu ekosystem ) ale las  bez mchu i paproci? Never! Gdzie by się mieli Żwirek i Muchomorek podziać? Łaziłam późnym popołudniem wśród tych orlic  i nerecznic, wgapiając się w te wszystkie torfowce ( Sphagnum ) i marzyłam o szklarence pod tytułem paludarium. Chodzi  tak za mną od tegorocznej  zimy i  i co i raz powraca silniejszym pragnieniem posiadania kawałka mszysto - paprotnego na własność.  Kto wie czy nie zamieni się to w obsesję gdzieś tak w okolicach listopada czy grudnia, kiedy ogród będzie już sobie spał. Do domu wróciłam z wytłumaczeniem wyprawy w postaci paru podgrzybków, w końcu oficjalnie to grzybobranie  było.



Codziennik - grypno - szkolnie i planowo - cebulowo

$
0
0
Post o anemonach jesiennych nadal wisi nade mną jak wisiał prawie tydzień temu, płyn do mycia podłóg w nieotwartej butli wygląda jakoś tak wyrzutosumiennie, papiry urosły w sterty wysokości Himalajów -  a ja pośród tego wszystkiego przezywam koniec lata. Nie, nie, żadnych tam smuteczków, ulga - tylko mnie się organizm cóś wolniej przestawia na  klimę niż  te dziesięć lat temu. No i  niebezpieczeństwo  zaczęłam spotykać na schodach, znaczy bachores sąsiadów  udały się do szkół z których przynoszą uglutania przeróżne, przesmarkliwości rozkaszlane i sralność  trzydniową. Taa, jednym z niemiłych zjawisk zimnego sezonu jest grypa i grypopodobne. Panoszy to się ledwie tylko temperatura nieco się obniży i młodociani zaczną tworzyć skupiska.  Niestety nie można  wystrzelać  młodocianych  ( przetrwanie gatunku, te sprawy ),  można co najwyżej krzywym oczkiem na  dziecię spojrzeć jak siąpając nochalem i dreszcząc człapie po schodach wydając z siebie  grzecznościowe pomruki.

Na  "Dzińdybry, smark, smark" zapodawane basem przez dwunastolatkę odćwierkuję "Poczekaj Oleńko, ja teraz szybko przejdę a potem Ty sobie  zejdziesz  powolutku". Dziecię wie  o co kaman i zapodaje tekst usprawiedliwiający "To Żaneta pierwsza w klasie zachorowała", więc  kiwam potępiająco głową  i przewracam oczami nad  wyjątkową niefrasobliwością Żanety, która sobie  bezmyślnie zapuściła choróbsko. " A Ty Oleńko nie powinnaś trochę poleżeć w domu?" ciągnę  bezpieczna bo już prawie zza domowych drzwi. "Nie mogę bo mam inscenizację, pani powiedziała  że nie da rady" rzuca wyjaśniająco Oleńka i wyczłapuje z kamienicy. Nie wiem jaką czy czego inscenizację, sądząc po stanie dziecięcia  chyba  inscenizują  operę "Borys Godunow"  i do szczęścia konieczny im dzieciak  śpiewający basem godnym  Szalapina.

No ale wicie  rozumicie "pani powiedziała"! Mój bosz... w oświacie nadal zatrudniają idiotów, jest jednak szansa   że mateczka Oli się zbiesi i zrobi małą reformę  edukacji ( rozmawiałam z cooleżanką, która jest z tej drugiej strony  Mocy,  nauczycielką - małe reformy edukacji w wykonaniu rodziców , słuszne i zupełnie od czapy, są teraz bardzo częste, Ela wieszczy ciekawe czasy z tajnymi kompletami i tym podobnymi atrakcjami ). Cóś musi się rzeczywiście bardzo źle dziać  w "temacie edukacji" bo   moja własna siostra głosząca swego czasu prymat kształcenia państwowego, jego społecznej roli itd. zmieniła poglądy i w zeszłym roku  szkolnym zapisała dzieciaki do szkoły społecznej. Stwierdziła że dzieciom musi zapewnić wykształcenie a nie eksperymenty i że  to nie jest tylko sprawa obecnej, najnowszej  reformy edukacji ale  ciągnącej się od lat sprawy spadku  jakości  nauczania. Fakt, Ela tyż o podstawach programowych i metodyce brzydko się wyrażała a  mówiła to z perspektywy  trzydziestu lat w zawodzie. Zdaje się że oświata cierpi u  u nas nie  na grypę ale przewlekłe schorzenie zanikowe, "Tragedy!" jak mawia Dżizaas.

Unikając sąsiedzkich dzieci, nosząc skarpetki z grubaśnej wełny dające tyle ciepła że onuce przy nich wysiadają, popijając jesienną herbatkę z lekkim prądem i nie wyściubiam specjalnie nosa z chałupy, poza wyjściami koniecznymi rzecz jasna. Czekam na lepszą pogodę z wkopkami ostatnich cebul - zostały mi jeszcze do wkopania cebule tulipków 'Blushing Lady' w liczbie sztuk  trzydziestu i czterdzieści cebul  hiacyntów, absolutnie pozaplanowych ( nie mogłam się oprzeć - 'China Pink' i 'Aida', zero hiacyntowej ascezy ).  Mamelon była tak przerażona moim  hiacyntowym występkiem  że sama  przez pomyłkę hiacynty 'China Pink' nabyła, ku wielkiemu niezadowolnienu Sławencjusza  który z roślin cebulowych zdecydowanie preferuje lilie.  O ile wiem gdzie posadzę  tulipany o tyle stanowisko dla hiacyntów jest dla mnie  sprawą niejasną, zamgloną po  jesiennemu.  No nie jest tego mało i cebule wydadzą kwiaty o kontrastujących ze sobą  barwach.  Nie chciałabym  sadzić tych  odmian  obok siebie, wydaje mi się że kwitnąca ciemno fioletowymi kwiatami 'Aida' znacznie ciekawiej wyglądałaby posadzona w  towarzystwie szafirków niż przy słodziutkiej jasno różowej  'China  Pink'.  Hym... szczerze pisząc łatwiej mi zestawiać ze sobą i z innymi roślinami hiacynty o pastelowych kwiatach.  W przypadku odmiany 'Aida' coolorek był jednak bardzo kuszący, nasycony i w sam raz paszący do barw wiosennych  co niektórych  moich drzewek. Podkusiło mnie  i teraz będę się  trochę  z tą odmianą bujać, kto wie  czy nie dokupię jeszcze szafirkowych cebul?

Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

Dzisiejszy dzień chłodnawy ale patrząc na cały  wrzesień to jednak był to miesiąc  w  którym przez większość jego trwania panowała letnia pogoda. Niestety nadal sucho, znaczy niby  cóś tam padało  ale zważywszy na to co  zrobiła nam z  glebą letnia  pogoda to nie są to tzw. opady znaczące. Ogród powoli jesiennieje, choć nie jest to jesiennienie pełne chwały, bardzo bogate i obfite w barwy.  Jako tako wrzesień wyglądał na  Suchej - Żwirowej ale w Alcatrazie nie powalał.  No tak, ogrodowi który ma być  cienisty i miejscami  przypominać leśne  klimaty,  pięciomiesięczne lato nie bardzo sprzyja. Deszcze czy ostatni chłodek nie naprawią szkód które wcześniej wyrządziła susza i upały. Oczywiście sadzę małe cebulaki i pocieszam się że za to wiosną Alcatraz zakwieci, pokaże i w ogóle ale teraz mamy jesień a w tym moim ogrodzie ciężko na czymś zawiesić oko.  Zazwyczaj koniec września Alcatraz wita złociejącymi  liśćmi funkii i początkiem  przebarwień liści na krzewach i drzewach ale w tym roku zamiast złocistości funkiowych  liści mam albo  tzw.  miejsca po albo jakieś smęty powyżerane i popalone,  które lepiej  byłoby sunąć coby ogrodu  nie szpeciły ( czego rzecz jasna nie robię, bo nawet te smęty po  uschnięciu  szczątkowo okryją glebę pełną cebulek i będą jej robiły dobrze ). Na krzewach i drzewach też nie za ciekawie, liście raczej podeschłe  niż zmieniające barwę. W dziale paprotnym, gdyby  nie nówki języczników byłoby kiepskawo - paprociumy są, przeżyły ale ich wygląd jesienny pozostawia sporo  do życzenia.

No cóż, może październik okaże się  łaskawszym miesiącem dla Alcatrazu, na razie pozostaje mi  cieszyć się jesienią na  Suchej - Żwirowej. Sezon marcinkowy w pełni, kwitnie  całe Podwórko.  Największa koncentracja marcinków vel  michałków na  Suchej  - Żwirowej i w  Różance Podokiennej.  Kwitną wszystkie, te  nowoangielskie, nowobelgijskie,  krzaczaste. Zakwitają siewki, których kwiaty uważnie oglądam bo zawsze może trafić  się  wśród nich coś co człowieka zauroczy i sprawi że roślina zostanie uznana za godną posadzenia na rabacie a nie tylko wzbogaci wazon i kompost ( jak to ma miejsce w wypadku większości marcinkowych siewek ). Podobną selekcję przeprowadzam wśród potomstwa rozchodników, odsetek siewek  nadających się wyłącznie na kompost jest niestety równie duży jak w przypadku marcinkowych dzieci.  Trzeba mnóstwa "niczego nadzwyczajnego"żeby pojawiło się coś  naprawdę przykuwającego uwagę. Mam w związku z tą ewolucyjną prawidłowością niewesołe myśli na temat własnego gatunku, marcinkowe siewki cóś mnie tak przykro "fylozoficznie" nastrajają. No a  insze jesienią dające czadu rośliny  Podwórka? W Różance Podwórkowej róże szykują się do kolejnego kwitnienia, naprawdę nieźle wyglądają trawy i całkiem - całkiem rośliny kojarzone raczej z latem  niż jesienią - perowskie i jeżówki. Gwiazdą września jest jednak szalejący powojnik 'Anita', chyba najładniejszy  z moich powojników ( a na pewno najlepiej rosnący ).




Jakie gryplany na październik? Raczej nie  dokupię już cebulek, cebulowo jestem jak na razie usatysfakcjonowana. Oczywiście nigdy nie należy  mówić nigdy. Człowiek może się zaklinać, zaperzać że nic już, że w ogóle , zapierać  się  cebularstwa jak żaba  błota a potem widzi przed nosem torebeczkę z cebulkami odmianowych przebiśniegów i to całe zaprzeczanie idzie się tralala.  No i lata z obłędem w oczach po ogrodzie szukając gdzieby tu cebulaczki wcisnąć i żyje ogrodowo  in spe - w przedwiosennym czasie znaczy. Może się tak zdarzyć ale  lepiej  żeby się nie zdarzyło bo cebulki odmianowych przebiśniegów do tanich nie należą a Gosia właśnie zarządziła  gryplanowanie wspólnego wyjazdu, co  rzecz jasna wiąże się z kosztami i nie ma że nie ma.

Z gryplanami ogrodowymi to lepiej w ogóle  ostrożnie, wiadomo że ostatnio Wielki Ogrodowo - Pogodowy lubi robić siurprajzy.  Ja tu się cała nastawię na przesadzania krzewów a Najwyższa  Zwierzchność potraktuje nas kopnym śniegiem albo deszczami powodującymi cóś na kształt potopu.  No i wszystkie gryplany na nic  bo trza będzie  gawrę zakładać albo arkę budować dla się i zwierzątków. Także żeby basior w lesie siedział to żadnych wielkich gryplanów nie robię, działania ogrodowe  będę na bieżąco dostosowywać do pogody. Zrobię co się da ale jak się nie da to wyrzutów sumienia wielkich mieć nie będę, w razie czego mamy winnego takiej sytuacji.  Nie żebym tak o wszystko Absolut  obwiniała, ale swoje  wiemy co?!  A w ogóle  to ładnie to tak było cholerne upały i suszę wielomiesięczną zarządzić?! Ładnie?! No to teraz nie ma co liczyć na wiele dziękczynnych paciorków! No chyba że sypnie grzybami.






Wpis miejski

$
0
0




Ten wpis powstał z powodu wpisu Lilki B. na  Kureirowym.   Myślenie zadano, zawsze jak mnie się zadaje  myślenie  to  mnie się potem odbija.  No i się odbiło. Post był o, uwaga trudne słowo, gentryfikacji czyli zmianie  w przestrzeni zurbanizowanej.  Wicie rozumicie jest tak - gentryfikacja to pojęcie oznaczające zmianę charakteru części miasta którą pierwotnie zamieszkiwały ludzie różne ( tzw. szerokie spektrum lokatorów ), w cóś gdzie mieszkajo głównie ludzie  bogate czyli jakby lepsiejsze. Gentryfikacja to proces naturalny ale bywa radośnie wspomagany przez władze miejskie na całym świecie bo podatki miejskie płacone przez bogatych i jeszcze bogatszych są cudne, a pensja urzędników miejskich zarządzających  Palm Beach  ma się tak do pensji urzędników  miejskich zarządzających inszymi miastami o podobnej do Palm Beach liczbie mieszkańców jak lody z prawdziwej włoskiej  lodziarni mają się do masowo produkowanej zmarzliny.  Gentryfikacja rzecz jasna  nie jest przypisana żadnej dzielnicy raz na zawsze, w przypadku Palm Beach przeszła już na  przykład w geriatryzację co nieuchronnie w dłuższej perspektywie czasu wraz ze zmieniającym się  modelem  życia zamieni się w stagnację, której czasem zdarza się przejść w instytucjonalizację, a czasem  w  powolną lub szalejącą  pauperyzację.  Uff! Tkanka miejska  podlega nieustannym zmianom i trza mieć tego świadomość i podchodzić do tego ze stoickim spokojem, reagując  jednakże wtedy kiedy całe miasto zmienia się w coś nie do życia.





Nikt dziś nie narzeka że na Forum Romanum biznes nie kwitnie bo on kwitnie w najbliższej okolicy dzięki  Forum Romanum, Rzym jest wielkim miastem i  może sobie pozwolić  na skansen. Wenecja jest w gorszej sytuacji. Z drugiej strony to Europa robi  się pełna miasteczek widm na co narzekają  nieliczni ich mieszkańcy.  W takich miasteczkach  mimo ich  uroku ludzie  nie chcą mieszkać.  Cinko tam  z pracą, cinko z rozrywką no to z życiem tyż cinko. A miasta atrakcyjne się duszą i kombinują co by tu, a na dodatek mają gości co to tak wpadają żeby się zabawić. Bramy miejskie postawić i straż wpuszczającą przyjezdnych zatrudnić, hym... ? Nie do końca jestem pewna czy ograniczenia turystyki masowej w stylu "dawny, dobry zamordyzm" się powiodą, wszak wyzwalanie się miast z murów miejskich jest uważane za  cechę rozwoju a ludzie lubio się czuć rozwinięte.   Co bardziej prężne miasta padają ofiarą własnego sukcesu, jedne podchodzą do tego jak Barcelona , w której  ostro się mówi o potrzebie zmniejszenia ruchu turystycznego,  insze są jak Nowy Jork gdzie pobyt 50 milionów  turystów rocznie radośnie przelicza się na kasę. No cóż, to świadczy o potrzebie analizy myślenia ludzi różnych kultur o rzeczywistości, że tak walnę w stylu smutno - tropikalnym. Widać Anglosasom masowa  turystyka w wielkich miastach nie przeszkadza, gorzej znoszą wykup domów pod wynajem w małych miejscowościach ( osiedlanie się w nich też, to różni ich od ludziów południa Europy ).






Niewątpliwie masową turystykę trzeba jakoś ucywilizować bo obecnie mamy do czynienia z dziką fazą tego zjawiska, jednakże cywilizowanie nie oznacza ograniczeń które spowodują że wrócimy do lat siedemdziesiątych XX wieku. Internety pokazały ludziom że można podróżować i ludzie  poczuli ten odwieczny koczowniczy zew, charakterystyczny dla naszego gatunku. Tego się prosto wyłączyć nie da a każdy kto twierdzi inaczej chyba zakłada jakieś straszliwe wydarzenie, związany z nim  szok cywilizacyjny i długotrwałe skutki onegoż ( wojna z  terroryzmem radośnie uprawiana od parunastu lat na świecie nie zmniejszyła skali turystyki, dodała tylko tych tzw. turystów przymusowych - ilość  osób podróżujących dla przyjemności zwiększa się co roku, mimo  niestabilnej sytuacji w wielu regionach świata ). Co niektórzy sądzą że  żeby się  nie utopić w  tym napływie  turystów trza gentryfikować całe miasta, tak żeby "masowy" nie mógł sobie pozwolić na pobyt. W ciągu trzech pokoleń można zrobić w ten sposób albo disneyland w  weneckim stajlu albo "niezwiedzalne" obumierające enklawy  bogactwa. Jakby nie patrzeć miasto zgentryfikowane w całości zdycha o ile nie powstają wokół niego satelickie  osiedla "do obsługi" i samo miasto nie zaczyna się terytorialnie rozrastać a jego  mieszkańcy nie są zróżnicowani pod względem materialnym.  Recepta nr 2 to wspomniane zamknięcie bram,  na ten przykład ograniczenia wynajmu lokali, które będą obchodzone  na wszelkie możliwe sposoby i nic nie zmienią poza tym  że wojujące w sprawie najmu strony uplują się po pas. Lobby hotelarskie jest  tu na pozycji producentów  maszyn do pisania którzy poobrażali się na komputery osobiste podłączone do drukarek. Recepta nr 3 to logistyka ruchu turystycznego i ona właśnie wydaje mi się receptą najsensowniejszą.





"Money makes the world go around" i rady na to nie ma. Prędzej czy później taka Alfama w Lizbonie zmieni się w dzielnicę domów na wynajem ( na gentryfikację klasyczną ma małe szanse, bo wynajem chałupy jest bardziej opłacalny  niż prowadzenie w takim lokum biznesu - biznes opanowuje tylko najpopularniejsze turystyczne miejscówy, zaułki co to po schodkach w dół i schodkach w górę biznesowi nie odpowiadają, jako mieszkanie na stałe odpada bo  nie jest w stanie zapewnić odpowiedniego  komfortu ludziom pieniężnym ) . Miasta będą  turystyką zarządzały a nie przyglądały  jej się z boku, jak obecnie ma to miejsce. Zarządzanie rozsądne  taką bazą mieszkaniową to wydanie przepisów ( byle nie takich upodobniających wynajem  mieszkań do wynajmu  pomieszczeń hotelowych bo to spowoduje wymyki ) i  ich egzekucja,  co da między innymi możliwość sprawdzenia ile w danej  chwili przebywa w mieście turystów ( nie szacunkowo tylko na podstawie zgłoszeń ), odciążenie komunikacji miejskiej, wyznaczenie limitów wejść tylko tam gdzie to naprawdę konieczne dla dobra  dobra oglądanego. Trzeba też  będzie się  pogodzić  ze smętną prawdą. Teraz smętna prawda - nie da się mieszkać na placu zabaw, dzielnice atrakcyjne dla turystyki będą zasiedlane przez turystów, nie ma zmiłuj bo money i tralala. Działać w nich będzie  handel pod  turystę i nie tylko, usługi takie  jak  zapodanie żarła i rozrywka będą dla wszystkich  czyli  mieszkańców miasta i turystów. Władze miasta będą trzepały kasę, mieszkańcy dzielnic satelickich będą trzepali kasę a miasta będą  żyły swoim nowym życiem.  I tylko starszym paniom zwiedzającym Lizbonę będzie żal dawnych czasów kiedy w domach Alfamy zamiast turystów mieszkali lokalsi.

Szczęśliwie mieszkam na obrzeżach dużego miasta, które nie  uchodzi za  ósmy cud świata i nie znajduje się w serwisach turystycznych z adnotacją "Zobacz zanim kipniesz!". Nie znaczy to że miasto nie boryka się z problemami charakterystycznymi  dla miast kochanych  przez turystów. Łódzki plac zabaw to przede wszystkim  Piotrkowska, wyludniająca się i zmieniająca w kompleks gastronomiczny. Miasto rewitalizuje kamienice ale  nie do każdej zrewitalizowanej wracają  dawni mieszkańcy.  Czasem dzięki najwyższemu że nie wracają bo  lumpenmenelia substancji mieszkaniowej nie służy ale nie zawsze jest tak że znika jeno sama  żuleria. Są miejsca w których moje najbrzydsze na świecie miasto  pięknieje, tylko wraz z tą urodą odtworzoną ucieka z niego miejskie życie do jakiego  przyzwyczaił nas  wiek XX. Nowe będzie już całkiem insze, dla mnie  z lekka sztuczne i  mało zrozumiałe, dla ludzi młodszych ode mnie pewnie będzie to normalność.  Hym... parę lat temu sądziłam  że miastowość  XX wieczną da się uratować, pogląd  jednak mła się zmienił - ewolucji miast  nie da się odgórnie zatrzymać  bo to proces oddolny. Można próbować czynić miasto przyjaznym mieszkańcom, zanęcać  brakiem konieczności dojazdu, tylko że dzisiejsi ludzie wolą  mieszkać tam gdzie nie ma placu zabaw.  A gdyby w miastach nie było placów zabaw? Tylko komfort i boskie życie? Cóż nie każdego stać na boskie życie, większość mieszkańców prędzej czy później by się i tak wyniosła.




Dzisiejsze fotki  to wspominki festiwalowe, raz do roku  jest w mieście  świetlna impreza. Mam nadzieje że podobne widowiska zastąpią hucznego Sylwestra. Mimo sporego tłumu  były miejsca  gdzie ludzie spacerowali z czworonogami, które nie wyglądały na jakoś specjalnie zestresowane.  Za to niezłego stresa musieli mieć mieszkańcy Pietryny i okolic, trzy wieczory pod rząd około miliona ludzi przewaliło się przez wąskie gardziołko  głównej ulicy naszego downtown. Festiwal powoli rozlewa się na insze ulice, oraz na parki.  Nie ma wyjścia, inaczej by się udusił, Pietryna to nie Aleje  Jerozolimskie.  Ludzie go polubili, street art jest egalitarna i pasi do miasta Odzi więc wrosło się festiwalu w miasto. Tym bardziej że światło czyni  cuda i nawet zapyziałą kamienicę potrafi zmienić w bajkowy pałac. A handelek jak kwitnie, a żarło jakie zapodajo - kasa, misie, kasa!  He, he, he, ponoć  był u nas w ten weekend capo di tutti capi i kazał walczyć, walczyć, walczyć.  Chyba mu mówki dla miastów pomylili, u nas popularne to może być hasełko zarobić, zarobić, zarobić. Wokół festiwalu kręci się mnóstwo biznesów, proroczę  że  za jakiś czas ludzie  będą się odblaskowo stroili w całości a nie tylko paradowali w świecących różkach, koronkach, wiankach, okularkach czy tym podobnych gadżetach.  No a Piotrkowska i okolice będą żyły swoim nowym życiem, tak innym od tego które ja pamiętam. Są jednak gorsze  rzeczy na tym świecie, Mamelon twierdzi że nasza  dzielnia tyż się gentryfikuje  bo my w niej mieszkamy, prawdziwe artystki życia a od pomieszkiwań artystów to się ponoć gentryfikacja lubi zaczynać .




P.S. Nie pijcie nigdy dwóch grzańców, poprzestańcie na jednym. Choćby nie wiem jak zimno było bo chcąc uniknąć dzikich tłumów dopiero  głęboką nocą wyleźliście w miasto. Nie chodzi o to żeby nie tańczyć  na ulicy czy nie  pokazywać  publicznie  figury zwanej  jaskółką,  na znak  absolutnej  trzeźwości rzecz jasna. Dwa grzańce nie wypite pod rząd nie doprowadzą  do takiego stanu. Po prostu the day after po grzańcach jest koszmarem!!! Cały dzień usiłowałam jakoś iść  naprzód z tym wpisem ( anemony jesienne  nadal uwierają  jak  wyrzut sumienia ) i bardzo ciężko mi to szło. Nigdy więcej więcej niż jeden  grzaniec lać w gardzioł! Never! Znaczy do następnego razu.

Czas wysortów

$
0
0

Tidubdiddiduda, tidubdiddiduda - czas wysortów, wysortów, wysortów to czas...Pamiętacie taką piosnkę pod  tytułem "Czas relaksu'?  Andrzej i Eliza  śpiewali to w zamierzchłym PRL.  Taka wpadająca w ucho melodyjka.  Wróciła  do mnie  przy okazji wyprawy "po śrubkę" do marketu budowlanego.  Działy ogrodowe marketów i szkółki kończą zielony sezon i w związku ze związkiem przeceniają rośliny, coby zaoszczędzić na kosztach zimowania towaru. Skrzętna ogrodniczka i oszczędny ogrodnik czyha na takowe okazje.  Może  wówczas kupić za tzw. psi piniądz. To co nie poszło zostało wysortem i bywa nieraz wyceniane  na jedną trzecią pierwotnej ceny.  Byłam z Mamelonem w najbliższym nam  budowlanym po  śrubki zadane przez Sławencjusza  i tak nas cóś śrubnęło w stronę  zieleniny. No bo z jakimś  łupem ze sklepu wyjść wypada a śrubków odpowiednich, czyli takich z kwasówki w pożądanym przez Sławencjusza  rozmiarze nie było. Na zielonym stoisku  Mamelon pokazała mi całkiem odpowiedniego dla niej małego asterka krzaczastego czyli marcinka. Zgodziłam się  że roślinka w sam raz urośnięta pod  Mamelonowy  ogród i tyż się zaczęłam rozglądać za łupem. Najsampierw oko zatrzymało się mła na błękitnych kwiatach inszej odmiany krzaczastego a potem powędrowało w stronę trawek stojących na sąsiednim  stoisku.  A tam wycena za sporą doniczkę złociszy siedem.

Przyglądam się uważnie i  dociera do mnie  że oglądam właśnie Schizachyrium scoparium'Blue Heaven'. Yes, wzrok mnie nie myli, palczatka miotlasta stoi przede mną. Nie jest może  tak niebieska jak  odmiana 'Praire Blues' ale  ładnie się przebarwia i dobrze rośnie na suchym podłożu. Taka w sam raz  trawa na ekstremalnie  gorące lata. Zajęta swoim trawskiem kątem  oka zauważyłam  łapięta  Mamelona przy niebieskiej kostrzewie za marnego piątala  i tknęło mnie że to chyba  duże zakupy będą. Były, bo doszłyśmy do pnączy a tam powojniki w cenie trawkowej - po siedem złociszy. Mamelonu się zrobiły oczka zupełnie takie same jak Felicjanu na widok wołowiny, co to niby miała być na zrazy. No i  się rzuciłyśmy na  te pnącza jak  Felicjan na wołowinę. Wydałyśmy horrendalną sumę  trzydziestu pięciu złociszy każda na powojniczki. Ja buszowałam głównie  w tych z grupy Viticella, a  Mamelon szukała szczęścia wśród innych grup  powojniczych aż doszła do wiciokrzewów które  z rozpędu też postanowiła nabyć.

Taa, było ostro. W ogrodzie pojawią się zatem powojniki pod tytułem: 'Etoile Violette'  bo ma jasne  pylniki  kontrastujące z barwą płatków i dobrze  będzie  pasował do  krzewu róży 'Mm Leveque' posadzonego  parę lat  temu, 'Emilia Plater' bo ma niejednoznaczną barwę płatków i ze względów patriotyczno   ( powojnik prawie  wyklęty ) - feministycznych, 'Błękitny  Anioł' bo potrzebuje czegoś  błękitnie kwitnącego podkreślającego urodę jasno różowych   różanych płatków i 'Prince Charles' bo jak szaleć to szaleć i niuanse w odcieniach kwiatów  trzech ostatnich odmian  będzie się podziwiać.  Nabyłam  też po raz kolejny  powojnik odmiany 'Sweet Summer Love' PBR z grupy Flammula.  No cóż, nie mam ja dobrych doświadczeń z tą odmianą ale postanowiłam się zaprzeć, nie pamiętać złych chwil  i uszczęśliwić towarzystwem różę 'Nevada'. A nóż widelec tym razem pnączu dobrze pójdzie?

Zastanawiałam się  tyż czy  nie kupić odmiany 'Night Veil', która ma nieco większe dwubarwne  kwiaty z ciemnymi pylnikami.  Na razie odpuściłam ale nie wiadomo czy przy następnej bytności w budowlańcu  ( muszę  poleźć po  farbę ) się  wezmę i się  pokuszę. Na koniec zakupów  wyszarpałam  marcinkowego  błękita a Mamelon anemonka 'Pretty Lady Maria'. Wsadziłyśmy  to wszystko na wózek i zadzwoniłyśmy proszalnie do  Sławencjusza (  nie byłyśmy zmotoryzowane  bo po śrubkę poszłyśmy do marketu nogami, dla zdrowia ), któren  nie bardzo był zadowolniony  że  śrubki nie ma  a zielsko  jest i  trzeba nas odebrać z marketowego parkingu. Minę miał potępiającą jak nas z wózeczkiem zoczył, dobrze  że  Mamelon planowała kolację z krewetkami i w ogóle. Choć nie wiem czy kolacja przekona  Sławencjusza do poruczenia nam zakupów  śrubek w  sklepie w śródmieściu. Wszakże są w  śródmieściu miejsca gdzie na pewno można  trafić wysorty.




 Dzisiejsze foty to głównie zdjątka  marcinków mniejszych czyli astrów krzaczastych Aster dumosus. Wyższe marcinki czyli astry nowobelgijskie i nowoangielskie też  teraz ładnie kwitną ale w tym roku jakoś obiektyw preferuje średniaki, czyli astry dorastające do 40 - 60 cm. Na foty  kwiatów nówkowych powojników trza  będzie poczekać   do przyszłego roku.

Wpis wkurzony

$
0
0
Bywszy na tzw. przeboju kinowym. Nie przepadam za kinem dydaktycznym, wolę wczesne  filmy  Smarzowskiego ale się wzięłam i poszłam coby oblookać fenomen socjologiczny. No cóż, kochamy chłopców do bicia, nasza skórka dzięki temu nietknięta Jak wszystkie  filmy Smarzowskiego rzecz podana w sosie  szczerzepolskim, choć można sobie  z tego wysnuwać uogólnienia. Skłania owszem ludzi do refleksji, szkoda tylko że nie do autorefleksji. Film o władzy  i jej hipokryzji, to ludziska łykajo jak pelikany, to że to film o zakłamaniu społecznym które umożliwia istnienie różnych patologii, o bezmyślnej inercji ludku znad Wisły już takie łatwo strawne nie jest. Każda władza, także ta niby duchowa  jest obrazem nas samych i to jest dopiero smętne. Czy  KK  się zmieni? He, he, he, jako praprawnuczka  księdza katolickiego zaprawdę powiadam Wam nadzieję zawsze mieć możecie. KK ma wprawę w "się naprawianiu"  bo tak mniej  więcej to od dwóch tysięcy lat naprawianie uskutecznia, dzisiejsze skandale pieniężno - pedofilskie są  aż tak  problematyczne dla tej instytucji  bo żyjemy w społeczeństwie informatycznym ale bledną przy kwiatkach z przeszłości. Każda religia zmienia się tak  jak zmieniają się jej wierni, po paru schizmach, krucjatach i reformacji  powinniśmy być tego w końcu  świadomi. Ludziom nie przychodzi  do głowy  że idee są zmienne, że słowa i symbole z czasem zmieniają znaczenie, że najprawdopodobniej nie znaleźliby wspólnej  płaszczyzny religijnej z przodkami sprzed zaledwie dwóch stuleci. Słabo też  do ludzi dociera że wszelkie instytucje są dokładnie takie jak je sobie ludzie stworzyli, te wszelkie  błędy i wypaczenia zawsze komuś i czemuś służą, ich naprawianie nieustanne tyż. A z dużym  trudem i w bólach rodzi  się zrozumienie dlaczego tak niezwykle ważna jest szeroka ( czytaj pozainstytucjonalna ) społeczna kontrola. Taa,  jak mawiał pewien brytyjski dyplomata "Władza demoralizuje. Władza absolutna demoralizuje absolutnie" ( w oryginale było o korupcji ale u nas to powiedzenie "chodzi" w tej  wersji ),  szeroka kontrola może nie eliminuje wszelkich zagrożeń związanych z władzą instytucjonalną ale pozwala na jakieś  tam w miarę poprawne funkcjonowanie społeczeństwa.  Samooczyszczenie  środowisk dokonuje się zwykle  ze społecznym nożykiem na gardziołku. Problemem od zawsze jest jednak to że  zarządzani kochają lenistwo a już szczególnie to umysłowe. Jest to paradoksalne  bo zarządzani tyż od zawsze zapieprzali na zarządzanych ale jakoś zmian systemowych  nie kochajo  i związku nie widzo. Ćwierkać nad ciężką dolą i marzyć  żeby z zarządzanego stać  się zarządzającym oto marzenie większości z nas, szaraczków.  Dupska się nie rusza, oportunizm strategią przetrwania a w razie czego znajdzie się  winnego na którego zwali się  i własną część hym...tego... zasług.  A to jacyś łobcy, a to dotychczasowe pieszczochy, a to  ci wystający. My nie, my  niewinni. Jak to szło  u Gogola? -  "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!"
Jak widzicie  po filmie wylazłam wkurzona, jak większość widzów tylko ja chyba z trochę innego niż owa większość powodu. Mnie w ogóle cóś ostatnio słowo  większość się nie podobie a już ta z nazwy chrześcijańska większość ludków w naszym kraju od pewnego czasu solidnie  mnie wkurza -  ci nieznający dogmatów własnej wiary świętsi od papieża, co to kościółek przenajświętszy zawsze  na ustach a po prawdzie  to głównie święta choinka i jeszcze bardziej święci kurczaczek z pisanką .  Nie byłoby KK to tacy by  sobie cóś inszego wynaleźli,  guru z całkiem innej bajki bo  prawdziwie wierzących wśród nich mało, oni wolą zawierzać  i robiliby dokładnie to co robią teraz czyli odklepywaliby życiowe rytuały. To spaja w całość, w tym wypadku stadność.  I wszystko byłoby cacy  gdyby stadko nie uważało że barany to najmundrzejsze ze zwierząt i nie usiłowało urządzać życia inszym źwierzątkom i małym owieczkom.  Urządzać życie  wewiórkom i innym zajęcom to lubio ale kontrolować bacy to cóś nie bardzo, za cinżko! Poplułam się! I to nie na zły kler ale na tych wszystkich leniwych hipokrytów którzy go sobie wymyślili i wyhodowali. Ćwierkacie że się panoszy i  dzieci  Wam dupczy - dobrze Wam tak! Sami to sobie zrobiliście, tylko dzieciaków żal! Obrazków nie ma bo wkurzenie obrazkowaniu  nie sprzyja.
Viewing all 1484 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>