Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1480 articles
Browse latest View live

Podwórko październikowe

$
0
0



Jesień Panie tego, jesień prawdziwa  całą gębą.  Przebarwiają się liście drzew, na  Suchej - Żwirowej szaleństwo trawiasto - marcinkowe, ptocy przelatują  na "moim niebie" w różnych kierunkach, rano mglisty ziąb w południe cóś jakby skwar, kocyndry nabierajo ciała przed najzimniejszą z pór roku, niektóre to tak jakby czuły że zbliża się  tzw. zima stulecia a ja mam od czasu do czasu napady melancholii, które zwalczam gorącą herbatą i czasem nawet naleweczką. Alcatraz domaga się posadzenia  kupionych  wcześniej oczarów,  Małgoś - Sąsiadka domaga się dopieszczeń,  Wujek Jo, domaga się zrazów  wołowych, które dla niego wykonywam,   częściej niż raz w miesiącu (  "Poprzewracało się w dupie" jak to określiła  Cio Mary ),  ja domagam się większej ilości  czasu dla ogrodu. No każdy ma jakieś tam domagania. A jesień sobie trwa  w najlepsze, przebarwia, przytrawia i marcinkuje w  swoim własnym tempie, za nic mając mój brak czasu i bezczelne roszczenia rodzinno - sąsiedzkie. Chciałabym zatrzymać jak najdłużej się da  tę fazę jesieni, te nabierające ciepłych kolorów liście,  glorię traw i kwitnienie marcinków. No i tę pogodę, słoneczną i sprzyjającą ogrodowym pracom. Co prawda deszczyk mógłby troszki w nocy nawilżać glebę, po suszy każda kropla wody na wagę złota, ale w tej chwili i tak nie ma na co za bardzo narzekać. "Chwilo trwaj!" - że tak  klasycznie rzecz ujmę.



Sucha - Żwirowa przeżywa swoje wielkie chwile.  Moja podwórkowa rabata dwa razy w roku rwie  ślepia - pierwszy raz kiedy kwitną irysy bródkowe wszelkich kategorii drugi raz jesienią, kiedy zakwitają trawy i marcinki. Jak do tej pory nie udało mi się stworzyć na  niej  układu roślin który dawałby czadu latem. A może udało się tylko pogoda cóś nie sprzyjała i nici z planowanych olśnień wyszły?   Hym... sama nie  wiem, niby roślin latem kwitnących na niej sporo bo  i lawendy masowo występują i jeżówek wcale nie  jest tak mało ale letnia odsłona tej rabaty od lat pozostawia spory niedosyt  u mła.  Więc  to chyba nie tylko  kwestia pogody. Jednak październik Na  Suchej - Żwirowej to insza  bajka, chwile chwały trwają prawie każdej jesieni. W tym roku październikowa pogoda sprzyja prezentacji wdzięków, kolory skrzą się w słońcu a kiedy ono zachodzi, w chłodnym zmierzchu można jeszcze przez jakiś czas podziwiać białe pióropusze tworzone przez kłosy miskantów i powoli gasnące kolory rabaty.

Trawiasto czuję się w tym roku bardzo usatysfakcjonowana, nowe palczatki, stare przesadzone którym jednak  udało się w sporej części przeżyć, nowe ostnice. Sucha - Żwirowa wydaje się teraz  bardziej pełna  życia dzięki tym źdźbłom i kłosom  poruszanym przez wiatr.  Może to nie  "stjep" Ciotki Anielki czy Ocean Traw jak u tabazowej Krysi  ale już szumi i szeleści jak trzeba, oczka się "wpatrujo z lubościom".  W przyszłym roku należycie podrosną molinie, w tym roku cześć z nich już jest dobrze widoczna ale przydałoby się żeby jeszcze nabrały ciała.  Molinia kłosi się w sposób mało narzucający że tak zjawisko określę. To nie są ciężkie i dobrze widoczne kłosy miskantów, to delikatne, bardzo subtelne kłoszenie. Kępa  molinii musi być naprawdę sporych rozmiarów żeby wabić wzrok kłosami. Wówczas, po uzyskaniu odpowiednich gabarytów jest to kłoszenie przepiękne, zjawiskowe i po mojemu to niech żaden trywialny miskant niech się z kłosami nie przymierza do  molinii. Znaczy  na chwałę  molinii jeszcze sobie poczekam.




Oczywiście nie samą  Suchą - Żwirową Podwórko stoi, jakoś tak  prezentują się jeszcze Różanka Podokienna i rabata Podjarząbkowa.  jednak to jest właśnie jakoś a nie spektakularnie.  Dlatego dzisiejszy wpis  ilustrują głównie fotki z Suchej  - Żwirowej.





Konsekwencje lenistwa pewnego kocura

$
0
0
Felicjan mnie znerowował, znaczy znerowawna okrutnie byłam  co jest intensywniejszą  formą zdenerwowania.  Gad jest leniwy i z tego powodu są z nim kłopoty.  Normalne koty ścierają sobie pazury na drzewach, drapakach czy tam innych przedmiotach, nasz Felicjan postanowił sobie zdzierać je tylko na mła.  Niestety ja cóś mało ścierna jestem, więc pazurki rosły.  Niektóre Felicjan poobgryzał ale jednego oszczędzał. Dlaczego  tego nie wiem, może  go pobolewał przy podgryzaniu a  może z czystej złośliwości? W każdym razie  ten pazurek rósł aż zamienił się w szpona który wbił mu się w pierwszą wewnętrzną poduszeczkę prawej łapy. Zauważyłam rano opuchniętą poduchę, oblookałam i  postanowiłam działać.  Włożyłam kota w rękaw szlafroka, na łepek zarzuciłam  ściereczkę i zabrałam  się do "rączki".  No Kochani, dobrze że jeszcze gałki oczne posiadam, taka  to była reakcja! Siniory już mi wylazły, podrapy się goją. Szpon rzecz jasna nieobcięty. Dzwonię  do naszego dohtora i dodzwaniam się na grecką plażę. Taa, dohtor  niestety nie może w tej chwili pomóc. Zażenowana tysiąckroć przepraszam, bo w końcu  ścigam człowieka na urlopie. Z adresem zapasowym jadę do lecznicy z tym gadem zwabionym do transportera na plaster wołowiny. Nawet nie chcę myśleć  co zrobię jak mu trzeba będzie jakiegoś usypiacza podać, po porannym posiłku i tej wołowinie. Na szczęście trafiam na fachowca,  Felicjan jest wzięty z zaskoczenia, szpon usunięty  błyskawicznie, antybiotyk podany, następna dawka w razie problemów dana do chałupy a ja  płacę rachunek. Osiemdziesiąt złotych polskich, taa, tyle kosztowało mła zaniechanie  higieny pazurów  przez tego rozpaskudzonego byka. Zagryzłam usteczka i zapłaciłam, wysłuchawszy jeszcze uwagi że Felicjan bynajmniej nie wydaje się łagodnym kastratem i współczuwania martyrologii pańci.

Już podczas oczekiwania na przystanku  wyliczyłam tej kociej  świni  ile to porcji wołowiny można kupić za osiemdziesiąt złociszy.  Wylizywał łapę i nawet na mnie  nie spojrzał w przeciwieństwie do starszej pani siedzącej obok.  Ona się  wgapiała, na szczęście okazało  się że ma psa ( znaczy na pewno też  gada do zwierząt ) i pies bywa czasem paskudny ( podgryza synową ). Nie czułam się znaczy totalną idiotką, bo ci od zwierząt jakby bardziej wyrozumiali. Przyjechaliśmy do domu, wylazł z transportera a ja nadal do niego wyćwierkiwałam uwagi na temat kosztów poniesionych przez jego zaniechanie.  Patrzał absolutnie nierozumiejącym wzrokiem, czepiałam  się  chodzącej  niewinności. Poszłam sobie zrobić herbatę i kiedy z nią wróciłam do pokoju  natentychmiast ogarnął mła  wkurw - Felicjan właśnie ostrzył sobie pazury na  wyściełanym siedzisku krzesła!  Krzesło jest w stanie opłakanym,  po tym ostrzeniu wymaga roboty tapicera.  Jeżu skąd ja wezmę na to kasę?!  I skąd wezmę dobrego tapicera?! Ryknęłam wściekle na to durne futro a ten bezczelnie odmiauknął.  Niemal słyszałam to jego "Przecież chciałaś  żebym ostrzył!".  Ruszyłam w jego stronę ale on szybko  ewakuował się do Babci  czyli Małgoś - Sąsiadki. Tam pokazywał łapkę  i w ogóle robił przedstawienie  "Inwalida starający się o rentę". Rano był podejrzanie opuchnięty w okolicach brzuchola ( łapka za to otęchła ), znaczy pewnie granie kaleki  mu się opłaciło. Teraz udaje  miłego kota ale ja swoje wiem. To jak z tego druczku na kosmetyczce z wizerunkiem kota - "Cienka osłona z udawanej słodyczy - wnętrze  - chaos i zniszczenie". Taa, cały on. Postanowiłam być z nim na "pan", niech poczuje  ten chłodek ode mnie bijący. Żadnych skakań na klatę kiedy leżę sobie w wyrku, przymileń i w ogóle.  Najwyższy czas na kocurowe refleksje nad stanem konta pańci przekładającym  się na jakość  kociego żarcia.


Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Yūko Higuchi, ilustratorki i zarazem autorki książek co to niby są dla dzieci. Artystka ukończyła wydział malarstwa Tama Art University, swoje prace wystawia od roku 1999. Na łobabrazkach książkowych artystyczne działanie Yūko się nie kończy, współpracowała między innym z firmami odzieżowymi Emily Temple i Gucci. Kocim modelem najczęściej proszonym o pozowanie był i chyba jeszcze jest Boris, bardzo niedobry rudo - biały kocur. To pierwszy kocur z którym Yūko zamieszkała, jako dziecko i młoda osoba miała do czynienia wyłącznie z kotkami. Doświadczenie kocurowe z tych co to się pamięta dłuuugo, Boris to cóś taki charakterny jak Felicjan.


 

Jesienne anemony tańczące z wiatrem

$
0
0
Zawilce czyli anemony, których nazwa pochodzi od greckiego słowa anemos oznaczającego wiatr to nie tylko rośliny kojarzone z wiosną.  Mniej znane a  wielce urodne są zawilce  kwitnące latem i jesienią.  Pochodzą z dalekiej  Azji, porastają  doliny  Tybetu, otwarte trawiaste zbocza pagórków w północnych i środkowych Chinach, spotyka się je na   Półwyspie  Koreańskim.  Kiedyś tam,  w odległej przeszłości trafiły na  Wyspy Japońskie gdzie się tak znaturalizowały że są powszechnie znane wśród ogrodników jako  zawilce pochodzące z Japonii czyli zawilce  japońskie.
W naszych ogrodach spotykamy zarówno  gatunki jak i ich hybrydy, uprawiamy je tak półpowszechnie zaledwie od trzech dziesięcioleci ( komuna nie sprzyjała ekscesom typu zawilec jesienią ).  Z uprawą bywa różnie bo nasz klimat nie sprzyja niektórym  gatunkom i odmianom, właściwie z czystym sumieniem do uprawy na terenie całego kraju można spokojnie polecić jedynie  zawilca omszonego Anemone tomentosa.  O ile roślinie uda się zaaklimatyzować w ogrodzie przed zimą możemy być niemal pewni że pozyskaliśmy wieloletniego "zielonego lokatora".  W dobrych warunkach lokator może nawet okazać się jakby  nieco uciążliwy - mięsiste kłącza atakują coraz  to nowe miejsca nadające się do skolonizowania.  Ten pochodzący z środkowo - północnych Chin przyjemniaczek potrafi zamienić się w prawdziwe  ścierwo  ogrodowe, atakujące inne rośliny.  Tylko podpasować mu z  glebą ( kocha tę próchniczą, lekko nagrzewaną ), stanowiskiem ( kocha półcień,  na zbyt słonecznych stanowiskach przypieka mu latem liście )  i odpowiednią wilgotnością ( zimą nie lubi zbytniej wilgoci w korzonkach ) i już mamy ekspansywnego zawilca którego trzeba  co jakiś czas  tresować szpadelkiem. Jak odróżnić tego hardcora od innych, delikatniejszych zawilców? -  młode liście są  solidnie wzdłuż nerwów ukutnerzone, znaczy są wełniście białe  po spodniej stronie.  Zawilca omszonego nazywa się też czasem zawilcem pajęczynowatym, ta nazwa chyba wzięła się stąd że pęd  główny przechodzi w coś na kształt baldachu - zawilce  azjatyckie kwitną wieloma kwiatami wyrastającymi z jednego pędu. Anemone tomentosa  wypuszcza pędy  dochodzące do ponad 120 cm  wysokości (  na Wyspach Brytyjskich potrafią jeszcze wyżej się puścić ).  Kwiaty są sporawe  ( 4 - 5 cm średnicy ) ale nie ciężkie  więc pędy się nie wykładają.  Kiedy zawilec omszony zakwita w połowie lipca ( w mieście Odzi ) robi się tak jakby  motylo na rabacie. Nie, nie, to nie nalot paziów  i innych furczaków sprawia  że jest tak uroczo, to pięciopłatkowe albo sześciopłatkowe  kwiaty  anemonów prezentują prawdziwy motyli wdzięk. Zawilec omszony  jest chyba najwcześniej zakwitającym  "jesiennym zawilcem", właściwie wypadałoby nazywać ten gatunek  "zawilcem letnim".



Anemone hupehensis jak nazwa wskazuje pochodzi z prowincji Hubei, znajdującej się w środkowych  Chinach. Naturalny zakres  występowania gatunku położony jest  bardziej na południe od miejsc naturalnego występowania Anemone  tomentosa.  Rzecz jasna granice występowania gatunków to nie granice państwowe, nikt tu niczego szlabanami  nie oddziela, miejsca  naturalnego występowania się częściowo pokrywają co wiadomo do czego prowadzi ( no wicie rozumicie, motylki, kwiatki i "te sprawy" ).  Stąd procesy hybrydyzacji spontanicznej, że tak rzecz  ujmę. Zawilce azjatyckie już w naturze tworzyły  hybrydy, a  przenoszone  i sadzone w ogrodach odległych prowincji czy też zamorskich  krajów,  urywały się z nich i  w ramach "postępu i ewolucji"  dokonywały wymiany genów z inszymi  porastającymi dziczyznę. Tak właśnie urodził się zawilec japoński czyli Anemone hupehensis var. japonica . Te odmiany zawilca są bardziej delikatne niż  chińscy krewni, w naszych warunkach klimatycznych potrafią grymasić. Kutner na spodnich nerwach występuje ale nie jest solidny jak u  zawilca omszonego.
Anemone x hybrida to ogrodowe mieszańce które powstały dzięki celowemu działaniu ogrodników. Wyhodowano sporą  liczbę odmian kwitnących  różowymi i białymi kwiatami od lipca aż do października. Odmiany te różnią się nieco charakterem, ale zazwyczaj są to rośliny o  wyprostowanych pędach, tworzące kępy, w różnym tempie rozrastające się poprzez rozłogi.  Mają też różną mrozoodporność.



Przegląd popularnych odmian

★★★★
Anemone hupehensis  'Hadspen Abundance' - kwiat jasnopurpurowy, pojedynczy okółek płatków, kwitnie od września aż do początku listopada

★★★★
Anemone hupehensis 'Praecox'- kwiat różowy, pojedynczy okółek płatków, kwitnie od połowy lipca do początku października

★★★★
Anemone hupehensis 'Splendens' - kwiat ciemnoróżowy, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do początku listopada

★★★★
Anemone hupehensis'Superba' - kwiat różowy z lekko wrzosowym odcieniem, o podwójnym okółku płatków, kwitnie od września do początku listopada

★★★
Anemone hupehensis var. japonica  'Bressingham Glow' - kwiat purpurowo - różowy, o podwójnym okółku płatków lub ich większej ilości, kwitnie od września do początku listopada

★★★★
Anemone hupehensis var. japonica 'Pamina' - -kwiat purpurowo - różowy, o podwójnym okółku płatków lub ich większej ilości, kwitnie od połowy sierpnia do końca października

★★★★
Anemone hupehensis var.japonica'Prinz Heinrich' - kwiat ciemnoróżowy, o podwójnym okółku płatków lub ich większej ilości  ( od 15  do 30 ), kwitnie od września do początku listopada

★★★
Anemone x hybrida'Alba' ( w niektórych opracowaniach utożsamiana z odmianą 'Honorine Jobert' ) - kwiat biały, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do końca października

★★★★
Anemone x hybrida'Alice' - kwiat jasnoróżowy, o podwójnym okółku płatków, kwitnie od połowy września do początku listopada

★★★★★
Anemone x hybrida'Andrea Atkinson'- kwiat biały, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do początku listopada, a jak pogoda dopisuje to nawet do połowy tego miesiąca

★★★
Anemone x hybrida'Avalanche' - kwiat biały, o większej ilości płatków, kwitnie od połowy sierpnia do końca października

★★★★
Anemone x hybrida'Honorine Jobert', stara hybryda ogrodowa odkryta w Verdun we Francji w 1858 - kwiat biały, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od połowy września do początku listopada, a jak pogoda dopisuje to nawet do połowy tego miesiąca

★★★
Anemone x hybrida'Königin Charlotte'- kwiat jasnoróżowy, o podwójnym okółku płatków, kwitnie od końca września do początku listopada
★★★★
Anemone x hybrida'Kriemhilde'- kwiat różowy, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do początku listopada

★★
Anemone x hybrida'Lady Gilmour'- kwiat jasnoróżowy, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie stosunkowo krótko, od połowy września do końca listopada


Anemone x hybrida'Loreley'- kwiat jasnoróżowy, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od września do końca października

★★★★
Anemone x hybrida'Margarete'- kwiat ciemnoróżowy, o podwójnym okółku płatków lub ich większej ilosci, kwitnie od połowy sierpnia do początku listopada

★★★★★
Anemone x hybrida'Max Vogel'- kwiat różowy, o podwójnym okółku płatków, kwitnie dłuuugo, bo od początku sierpnia do początku listopada

★★★
Anemone x hybrida'Montrose'- kwiat jasnopurpurowy, o większej ilości płatków, kwitnie od połowy września do początku listopada

★★★★
Anemone x hybrida'Richard Ahrens'- kwiat różowy, o pojedynczym lub podwójnym okółku płatków, kwitnie od września do końca października

★★★★
Anemone x hybrida'Robustissima' - kwiat różowy, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie od końca sierpnia do początku listopada,  jak pogoda dopisze to nawet do połowy tego miesiąca

★★★★
Anemone x hybrida'September Charm'- kwiat jasnopurpurowy, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do początku listopada

★★★★★
Anemone x hybrida'Serenade'- kwiat różowy, o podwójnym okółku płatków, kwitnie od sierpnia do  końca października

★★★★
Anemone x hybrida'Victor Jones' - kwiat jasnoróżowy, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie od połowy sierpnia do połowy października

★★★★
Anemone x hybrida'Whirlwind'- kwiat biały, o podwójnym okółku płatków, kwitnie od września  do początku listopada

Anemone tomentosa'Alba'- kwiat biały, o pojedynczym okółku płatków, kwitnie  późno  bo od końca września do początku listopada


Gwiazdozbiór

★★★★★
doskonały
★★★★
dobry
★★★
poprawny
★★
delikatny

bardzo delikatny

W przeglądzie nie uwzględniłam najnowszych odmian czyli serii 'Pretty Lady'. Na naszym rynku to nówki, zobaczymy jak się będą zachowywać. Pominęłam też odmianę 'Crispa'sadzoną nie tyle ze względu na urodę kwiatów co na  piękno kędzierzawych liści ( fotka nr  3 ). Nie pochyliłam sie tez specjalnie  nad wzrostem bo z tym bardzo różnie bywa, w zależności od warunków wysokie odmiany potrafią wyglądać jak  średniaki a  średniaki nieźle bujnąć. Gwiazdki to nie ja przyznawała, tak oceniano  odmiany w OB w Chicago. Klimacik Wietrznego Miasta wydał mi się  podobny do centralnopolskiego i zagwiazdkowaniem się posłużyłam.  Co do odmiany 'Loreley' to obserwacje są prowadzone od niedawna, stąd tylko ta jedna gwiozdka. Taa, przynajmniej taką mam nadzieję bo to ślicznioch.

Codziennik - październik że aż żal w domu siedzieć

$
0
0
Pogoda piękną  jest, znaczy babie  lato vel złota polska jesień nam panuje w miesiącu październiku. Cud, miód i w ogóle soczysta malina! W domu rozbabrane okna, firanki w pralce a my, znaczy koty, Małgoś - Sąsiadka i ja na słoneczku.  Nawet Ciotka Elka wypełza po południu wygrzewać ciałko. Korzystamy póki możemy bo prognozy cóś nie halo, ponoć idzie już do nas ta brzydka faza jesieni. Wicie rozumicie, deszcze, chłody i porywisty wiatr. Straszą zimą mroźną i  groźną, jakimiś "zimniejszymi  niż zwykle" grudniami  i styczniami, więc ładujemy akumulatory na zapas, coby w tych miesiącach zimniejszych  niż zwykle jakoś tam funkcjonować. Oczywizda pocieszamy się że to tylko prognozy a wieści o wzroście cen  energii wszelakiej są na pewno przesadzone.  No bo cóż innego możemy robić? Co prawda mamy przed sobą wybory na które się udamy bo w nas kipi, ale to nie są jeszcze te wybory w których  będzie można  podziękować za niebywały rozwój energetyki w minionych trzech latach  ( wisienka  na torcie upieczonym i wielokrotnie przełożonym  przez wszystkie poprzednie  rzundzące ekipy ), tony sprowadzanego kradzionego węgla z Donbasu przy  wtórze jazgotliwym antyrosyjskiej retoryki sprowadzaczy, oraz ogólne upieprzenie wszystkiego co się do upieprzenia nadawało ( a także  paru innych rzeczy , wydawałoby się że nie do spieprzenia ). Znaczy bardzo dużo to zmienić nie  będzie można,  jeszcze. Tjepier póńdę  głosować w wyborach  samorządowych na tak zwane mniejsze zło  ( nie jestem ja wielbicielką polityki  miejskiej robionej przez panią Hanię, ale pani Hania na tle jawi się jako przewidywalna niemal do bólu i możliwa do ogarnięcia przez wyborców ). Ordynację mamy jaką mamy i dopóki jej  nie zmienią to lepiej na wybory chodzić bo  kto wie kogo nam wybiorą co bardziej zdyscyplinowani i spragnieni wrażeń rodacy ( co zmusza mła do polezienia również w  przyszłym roku na "święto demokracji" ).



Na razie usiłuję wyrobić sobie  opinię o aktualnej sytuejszyn politycznej w kraju, co jest  trudne zważywszy na ilość wypuszczonych  trolli piszących dla wszelkich opcji, sondaży "wspomaganych komputerowo" i tym podobnego szumu informacyjnego. Cinżko mi idzie.  Koty jakby wyczuwały agresję w tzw. eterze, niedobre so i żundające. Posuwają się nie tylko do obraźliwych spojrzeń wysyłanych do mła ( Szpagetka ) ale prujo na mnie sznupy ( Okularia ) oczekując  nierealnej ilości wołowiny  na kociłeb. Sztaflik opanowała sztuczkę  zwaną przez mła "wściekłym barankiem spionizowanym" - stoi na tylnych  łapkach, ogon chodzi jak metronom, z gardzioła wydobywa się pomruk grożący, łapki przednie oparte na moich ramionach, czółko pochylone bodzie mła w brodę. Taa, pełnia szczęścia naszej zsamczonej kociczki. Felicjan prowadzi  działania inszego rodzaju - ma zapalenie dziąseł, bardzo ciężkie przy  mokrej puszkowej karmie, ciut lżejsze przy gotowanym  kurczaku, nieistniejące  przy  surowej  wołowinie.  Taka zdziwna jednostka chorobowa, rozgotowana papa uraża a kawałki  surowego mięcha przechodzą bezproblemowo.  U Małgoś - Sąsiadki zapalenie dziąseł u Felicjana w ogóle nie występuje, tam swoje  puchy Felek zżera  aż miło. Przynajmniej dopóki mnie nie zoczy, jak spostrzeże  to natentychmiast ma nawrót choroby, zazwyczaj ciężki. Także porykują,  bodą, podstępem wymuszają ulubione żarło.  Kupuję mięcho, bo co mam robić - zima idzie, może tak jak koty Agatka i moje nabierają przed zimą ciała.  W związku z kupowaniem  mięcha  jakoś ciężko mi  idzie oszczędzanie a powinnam się w sobie zebrać i zacząć cóś odkładać na Rzym.





Powinnam i nie ma zmiłuj, bo decyzja zapadła i mieszkanie zostało wynajęte. Teraz  tylko samolot, wejściówy przez net opłacone i Mamelon wraz z mła  może udać  się do Wiecznego Miasta.  Bardzo tanio  nie będzie  bo po pierwsze primo miasto Roma jest drogie, po drugie secundo starszym paniom  nie uśmiecha się dojazd do centrum z tzw.  Murzynowa - wolą staromiejskie  klimaty, po trzecie tertio dojazdy tyż kosztują i zabierają czas który można przeca lepiej spożytkować. W związku z dwoma ostatnimi punktami poprzedniego zdania mieszkanko zostało wynajęte w rione Prati, która co prawda jest poza  Murem Aureliana ale za to bliziutko Città del Vaticano. Będzie tak ze dwieście metrów od jednego z celów naszej wyprawy czyli Musei Vaticani. Mamelon już się boi pomna naszych praskich wypadów  ( no bo mła nie odpuszcza, bo jakże można taki pałac  Lobkowitzów odpuścić, czy Loretę ), wiadomo że się ukulturalnimy.  Hym... nic na to nie poradzę, ja jestem z tego pokolenia  które kumało że bezpośredni kontakt z dziełem sztuki, choćby takim przez szybkę oglądanym, jest czymś zupełnie inszym  niż oglądanie go choćby w najlepszej rozdzielczości na monitorze kompa. Form przestrzennych, rzeźby i architektury w ogóle inaczej niż w naturze oglądać się chyba nie powinno o ile chce się na nie rzetelny pogląd sobie wyrobić. Bez oglądania żywcowego to tylko takie gdybu - gdybu, impresje na temat zdjęć lub filmów, że tak się wypiszę. Oczywiście nie tylko muzeami Watykanu czy antycznymi zabytkami  Rzymu będziemy sobie w  tym mieście  żyły. Żadnego zwiedzania na kolanach, jak  XIX wieczni turyści z Wysp  Brytyjskich czy pielgrzymkowania do miejsc  świętych  ( to nie  Jerozolima, to tylko ruiny centrum cesarstwa i pozostałości po  Państwie  Kościelnym ). Lodziarnie, targi i karczochy po rzymsku  czekają!




Dzisiejsze  zdjątka to zapis ogródkowy, tak u nas  październik oczy kolorami cieszy.  Teraz się muszę szybko zebrać i gnać do  sklepu  po  mieloną wołowinę - Felicjan znów miał ciężki atak na widok puszeczki.  Biedna kocina.



Staroruryzm

$
0
0
Świat się zmienia  a ja cóś za nim nie nadanżam, popsowało się zdrowie albo co bo wyraźnie nie dotrzymuję  mu kroku ( światu, nie zdrowiu ) a czasem nawet jakbym zadyszki dostawała. Ostatnio mła  parę rzeczy utwierdziło w podejrzeniu, które się  we mła zalęgło  jakieś cztery lata temu - mła wyraźnie pierniczeje i powoli przestaje rozumieć co ludzie chcą  mła powiedzieć. Duuuży problem ze zrozumieniem. Kolejne z rzędu uświadomienie staroruryzmu nastąpiło  z powodu solidnego tarzania się w filmowej rozpuście - mła obejrzała filmik pod tytułem "Hotel  Artemis" i mła popadła w zadumę.  Czasem tak mła się robi, nie zawsze z powodów  do końca uświadamialnych ale tym razem mogłam podać przyczyny dla których mnie się zadumienie zrobiło. To nie jest jakiś bardzo wybitny film, dzieło  z tych powalających, ma tzw. mielizny ale jest filmem który będę pamiętać. W przeciwieństwie do chwalonego przez krytyków  i wycmokanego przez  widzów  kinowego hita "Blade  Runner  2049", co to niby była w nim świetna rola  Goslinga i w ogóle. Taa, pierwszego Łowcę Androidów zapamiętałam tak że mogę z pamięci  narysować sceny, drugi niby się mła podobał ale okazał się filmidłem  bezpłciowym, takim że  zaledwie po roku  od oblookania nie kumam o co w nim biegało i to nie z powodu atakującej mnie sklerozy.  Pół wieczoru dzielnie usiłowałam sobie bez wspomagaczy przypomnieć  fabułę, ujęcia, muzykę i  insze smaczki  i jedyne co mi się  udało odtworzyć to rozmowa nowego  Łowcy ze starym  Łowcą w ostatkach   po  Las  Vegas.  Cała reszta to jakaś  nieistotność.

 W zasadzie można by to wytłumaczyć przytępieniem, problemami ze stykami czyli tym  że nie  chłonę już wrażeń jak ta gąbka.  Tylko że nadal zdarza mi się oglądać  filmy które mogę z pamięci narysować - taki niby smętnie nudnawy "Tinker, Tailor, Soldier, Spy", nawet "Interstellar" jak już tak w futurystycznym temacie pogrzebać. Hym... lepiej pamiętam skeczowaty film o reality show kręconym w domu czterech wampirów (  otępienie starcze jednego z lokatorów to był zabawny pomysł - pocieszka dla tych co otępienie jeszcze przed nimi - przynajmniej  nie będzie trwało w nieskończoność )  niż film który tak spodobał się krytyce i  publiczności że zyskał swoisty znak jakości. Pewnie były cud  zdjęcia na które  okazałam się  ślepa, muzyka której dźwięków nie słyszałam, scenografia miodna co to miała zapaść w pamięć ale zupełnie nie zapadła i porywająca gra  aktorska która mnie nie porwała. No tak, rozjeżdża się tzw. odbiór emocjonalny mła i młodszego pokolenia.  Nie jest to tak że podobają mi się tylko te piosenki , które już kiedyś słyszałam, ja po prostu nie odbieram  współczesnych kodów, tam gdzie inni widzą znaczenie ja dostrzegam jeno banał, taką poprawną nijakość gorszą  od uczciwie złego filmu, obrazu , muzyki. "Hotel Artemis" mało komu się podobał, krytycy objechali, publiczność nie dopisała  ( mimo wyraźnych ukłonów w stronę przeca uwielbianej mangi ), tylko co poniektórzy zobaczyli w tym cóś więcej niż świetną Jodie Foster.


Jakbym dejavu  miała, "Contact" tyż szału nie wywołał. Taa... tak się pocieszam tym że "Contact" dupska krytyce w latach dziewięćdziesiątych nie urwał a publisia wyraźnie nie była gotowa po  tych wszystkich Armagedonach czy Dniach Niepodległości na taki film. Wmawiam sobie że to insi mają dzidziopiernikowatość a ja  tylko zwyczajny  staroruryzm i po prostu dobrze by było żeby insi  się oddzidziowali  bo tylko  należycie skruszały piernik doceni odpowiednio sporządzony lukier  miętowy. No ale to tylko pocieszka i wmawianki, starcze gderanie lepiej potrenować bo pewnie jeszcze nieraz "dzieło wiekopomne" gdzieś tam przejdzie mła  koło oczu, uszu, a przede wszystkim głównej stacji odbiorczej a zapamięta za to  jakiegoś gniota ze względu na niektóre kwestie rodem z wczesnych "tarantiniaków", klimacik scenograficzno - muzyczny i szczegół typu kroczek Pielęgniarki. No wiecie, stare rury to majo szczególne  gusta.
Dzisiejsze fotki ozdabiające to portreciki pań silnych, aż się wierzyć nie chce  że i one  mogły z czasem zostać starymi rurami, takie na tych zdjęciach  hop  do przodu.  Jest też fotka z tych na czasie, przynajmniej w kwestii kumania że cóś jest na czasie jeszcze nie odstaję za bardzo od inszych.

Dodupnik

$
0
0
No i się wzięło i się zrobiło, znaczy  pogoda zdoopniała. Szaro,  buro a w tym tygodniu zaciemnienie. Oj, nie jestem ja szczęśliwa kiedy dookoła robi się buro. Nie żebym  tam oprotestowywała deszczowe dni, pochmurność urodna jest,  mnie tylko dobija miejska wersja niepogodnej  jesieni. Wicie rozumicie, jadowite mgiełki oblepiające wszystko wokół, kolory zszarzałe, ciemność wilgotną a niemiłą zapadającą o trzeciej po południu - wszystkie  te syfilizmy miejskie, łącznie z zapachem palonego miału. Natura naga, odarta z zieleni czy koloru przebarwionych liści, niemająca możliwości przykrycia sobą tej miastowizny w najgorszym wydaniu atakującej zewsząd. Zły czar industrializacji rzucony na kolorowy świat. Może przesadzam z  tym miastowym złem, może na wsi takie błotno jesienne klimaty  są jeszcze cięższe do przeżycia ( hym...Serbinów ) ale tak mi się jakoś ubzdurało  że wieś  bliżej natury znaczy że świeżo w niej jakby, bardziej swobodnie i mniej dusząco  ( także dosłownie ). Pewnie wściekle kolorowe opłotki z rur, domeczki ze szkiełkami w tynku elewacji czy też nowomodne domy z obtujaczonymi tyrawnikami oczu nie  cieszą w pochmurne dni ale przestrzeń, pola, lasy "tuż za wsią", nawet pachnące gnojem, są tak jakoś milej nastrajające człowieka. A może tylko mła tak ma?


Może w swej olbrzymiej większości ludzie przedkładają nad wdzięki natury radości miejskie, ten cały blichtr coolorowych świateł i  niby lepszego życia tak naprawdę zazwyczaj ograniczony  do jednej  lub dwóch dzielnic?  Może robią tak dla możliwości szybkiego odwiedzenia lepsiejszego świata? Warto im żyć w mrówkowcach, kamienicach,  małych domkach na małych działkach  upitolonych w rządkach, tłoczyć się na ulicach aby mieć  możliwość wspólnego egzystowania z większą ilością ludzi po zapadnięciu zmroku. Bo co tu robić na wsi dzikiej jak prund siędzie,  interneta nie ma a za rozrywkę intelektualną to mamy albo zapas ksiunżek albo  sklepik z atrakcyjną w zeszłym wieku sklepową prezentującą poglądy na świat takie sprzed  dwóch wieków ? A może ludzie nie mają wyjścia  albo  się wydawa  że nie ma wyjścia i  pomieszkiwać trza tam gdzie większość  pomieszkuje? W miastach, bo praca, bo szkoła dla dzieciów,  bo szpital pod nosem. Bo nie  nuda problemem tylko zwyczajna ciężka codzienność.

Z moją miastowością  jest zdziwnie, trochę inaczej niż u większości ludków.  Drzewiej kto mógł a już najwięcej lepsiejsze państwo wyjeżdżało  latem na łono natury zostawiając "duszne" miasta.  Jesienią późną  natura zaczynała pokazywać tę mniej słodką stronę swojego jestestwa i ludkowie salwowali się ucieczką. Zjeżdżało się do miast  dla  pracy, dla rozrywek ( po czym  została nam  pamiątka w postaci tzw. sezonu teatralnego ), dla blasków gromadnego życia.  No tak, ale ja taka znów strasznie gromadna nie jestem. Hym... po mojemu to natura wiosną i latem  rozbuchana  ukrywa miejskość miasta i mogę miasto znieść bez strasznego bólu , zimą niestety miejskość  odkrywa i mam problema. Domku wiejskiego na zimę ni mam więc  tylko mi zostaje udać się wzorem lepiej sytuowanych  na jakąś  Riwierę czy cóś, niestety sytuowanie nie jest znów tak lepsze a koty nie przepadają za zmianą miejsca, podobnie jak rodzina  i sąsiedztwo.  Przede mną miejska zima i nie ma się co dziwić  tzw. spadkowi nastroju.



Pocieszam się że istnieją kina, jakieś miejsca dla orgii zakupowych, teatr ze spotkaniami baletowymi czy restaurany  z ciekawym żarłem. No tak, tylko że to co najbardziej mnie kusi czyli kino i tarzanie się w zakupowej rozpuście ( polowanko na wysorty ) można znaleźć w sieci, niespecjalnie  trza mieszkać w  samym mieście żeby takimi rozrywkami się nacieszyć   ( pod miastem  by można, na tych oplwanych suburbiach, gdzie net i tzw. zasięg jest ). Spotkania baletowe tyż nie trwają na okrągło a ciekawość żarciową powinnam w sobie przytępić, ze względu na dobro kręgosłupa. Taa, są takie chwile kiedy mamrotanie Mamelona "Sprzedamy nasz dom i Twoją rezurę i osiądziemy na wybrzeżu w Portugalii" ma jakiś niepokojąco kuszący urok. Na szczęście zdaję sobie sprawę  że wszędzie dobrze  gdzie nas nie ma, jeszcze sobie zdawam sprawę - jak będzie za parę lat to nie wiem. Styki mi się w mózgu popsowają i będę chciała już tylko słoneczka i spokoju, co łatwo uzyskać  gdy nie zna się  języka którym porozumiewają się ludzie wokół ciebie. Taa, na pewno nie nirwana bo  koszty opieki weterynaryjnej spore, ale taki słoneczny  dom starców, bez nerwów na tsunami debilizmu politycznych, bez zgorzknienia powodowanego obserwowaniem szczerzepolskich, no i przede wszystkim bez zimy ze wszystkimi bolączkami które ta pora roku niesie. Jeszcze parę lat i może  odkryję że wszystko mam gdzieś i się wypisuję, na razie w cieplejsze rejony, może na portugalskie wyspy? Kto to wie?



Takowe rozmyślania powinny napawać mnie smuteczkiem i przestrachem ale cóś nie napawają, w końcu w  życiu nie chodzi o to żeby się ciągle czegoś bać i z czymś układać bo  wówczas kończy się  śpiewając "Bajo Bongo" zamiast  "mniej kompromisowej" francuskiej  wersji  utworu "Dwa Serduszka".  Są możliwości i kto wie czy nie uda się z nich skorzystać. Jakoś nie postrzegam takiej  wyprowadzki jako  emigracji tylko raczej wybór  domu spokojnej starości, z naciskiem na spokojnej. Cio Mary ma nadzieję że never do tego nie dojdzie, twierdzi, moim zdaniem słusznie, że człowiek solidnie zanurzony w rzeczywistości, nawet jeśli ona podława, żyje bardziej  świadomie. Totalna alienacja gdzieś tam zawsze zahacza o jałowość. Znaczy emigruj i żyj na całego, broń Najwyższy się nie wypisuj. Tylko mła się  wraz z nadejściem zimy coraz częściej wyczerpują siłę baterie i smęci.  Co robić, taka  pora roku!

Dzisiejsze fotki to zbiorek różności  - na pierwszej kubeczek cud urody zwany Pocieszycielskim ( Psie  daj znać że  u Cię dobrze albo przynajmniej  poprawnie, wiadomości  gorsze tyż zniosę  ) ,  na drugiej zadanie bojowe wyznaczone przez Cio Mary ( "Larwa zrób to z pigwy" ), jak widzicie zgromadzono materiał, na pozostałych fotkach tzw. resztki ogrodowe  focone w smętnej szarości.

Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

Wrzesień podsumowałam  napisem "Nadal lato" , październik to "Niemal lato". Większość  miesiąca upłynęła nam w blasku słonecznych promieni, jedynie trzecia dekada miała w sobie sporą dawkę  prawdziwej jesieni. W Centralno - Polszcze kończymy jednak ten  miesiąc   pławiąc się w niemal letnich temperaturach, jakieś nieprawdopodobne jesienią stopnie na plusie  pokazuje termometr zaokienny. Miesiąc był  bardziej pracowity niż poprzednie, pogoda sprzyjała więc szczęśliwie dokończyłam cebulowanie ( no bo zaklinanie się  wrześniowe że nie dokupię cebul zaklinaniem a jak okazja była to żal przepuścić ).  Teraz zostaje mi  niecierpliwe wyczekiwanie wiosny, wyglądanie  tych  krokusów, przebiśniegów i małych  irysków. Całej tej pierwszyzny cebulowej tak cieszącej oczy  na przedwiośniu.  Oczywiście grubszych robót ogrodowych nie ruszyłam, po pierwsze nie miałam siły, po drugie w domu wyskakiwały inne sprawy wymagające mojej  uwagi.  Jednak  cieszę się z tego co udało się zrobić, z porozsadzania niektórych bylin, z posadzenia paru nówek.  Zapowiedzi przyszłego sezonu też rysują się ciekawie. Robert przysłał zdjęcia nowych irysowych siewek i  selektów przeznaczonych do rejestracji. Wyhaczyłam parę esdebiąt co to w sam raz na Suchą - Żwirową paszą.  No i przynajmniej  trzy odmiany TB które powinny zaszczycić nasz  ogród.  Mamelonowi jeszcze nie pokazałam bo w związku zn tzw. pielgrzymką do  Rzymu i przedzimowym ( he, he, he ) brakiem miejsca w ogrodzie nie należy jeszcze wykonywać kuszenia ( a jestem pewna że w przypadku jednego TB kuszenie byłoby skuteczne ). Także nie jest beznadziejnie, mimo nadchodzącego listopada, grudnia, stycznia i lutego. Taa, nie jest całkiem beznadziejnie...




Cmentarne snujki

$
0
0

Jak pięknie nam się popierniczyło, pogoda   taka że tylko kwiczeć ze szczęścia gdyby nie ten brzydki szepcik w mózgu "Normalne to  to nie jest". Ten szepcik kieruje me  ślepia w górę w celu wypatrywania komety i innych znaków grożących. No w listopadzie to winny opadać ostatnie liście, lać deszcze i snuj się  po ziemi snuć powinien, taki wpełzający do domów i atakujący ludzi "grypom i depresjom". A tu temperatury z tych wiosennych, czuć zapach ziemi  a nie tylko charakterystyczną dla późnej jesieni woń butwiejących liści.  No i te promienie słoneczne wydobywające kolory ze wszystkiego z czego da się jeszcze wydobyć.  Normalnie tylko rapetką grzebnąć w glebę i  do lasu  na grzyby się udać albo do ogrodu w ramach  ogrodowania zajrzeć. Oczywiście piękna pogoda nie  eliminuje jesiennych przypadłości, zwłaszcza tych kocich.  W domu tradycyjny o tej porze roku  koci szpitalik, bo po co chorować  tak sobie jednostkowo jak można urządzić  grupowe niedomagania. W związku ze związkiem co i raz wizytuję naszego dohtora z co i raz inszym członkiem naszego kociego stada. Ramię mi niedługo odpadnie od dźwigania kontenerka a mózg od kombinowania forsy ( bestie nie chcą jeździć komunikacją miejską, ryczą w niej okrutnie domagając się  wożenia tyłków taksówkami ). Ech, paniska z tych moich kotów!

Małgoś - Sąsiadka zaciągnęła mnie na cmentarz, w charakterze  obstawy vipa kontrolującego prawidłowe wykonanie zadania  przez członków rodziny.  Przy okazji wysłuchałam jaki scenariusz  sobie przygotowała z okazji własnego pogrzebu.  Hym... i dla mnie jest tam przewidziana rólka, bynajmniej  nie jakiś ogon i  trzymanie halabardy, nawet kwestie wypowiadam! Małgoś z wyraźną lubością babrała  się w takich szczegółach jak szarfy na wieńcach ( stosowność napisów na onych spędza jej sen z powiek ) a ja obserwowałam nowe nagrobki co to wyrosły na  cmentarzu jak grzybki wyjątkowo  trujące. O Najwyższy  Cmentarny, co to się porobiło! Wiem że romskie grzebalnictwo jest ciut insze, znaczy  lampki jak  choinkowe, mnóstwo  dyń, mnóstwo  kwiatów, mnóstwo wszystkiego ale tym razem zaskoczyła mnie swoim umiłowaniem wszystkiego najlepszego nie mniejszość etniczna ale ci należący do większości. Mój boszsz... te nasze nowe cmentarze  są równie badziewne jak nasze osiedla mieszkalne,  cóż to za piękne rezydencje rodacy zmarłym wystawiają, jakie Caringtonowo a nawet chwilami Mar a Lago w hołdzie straszy, śmieszy czy też tumani.  Taa... cmentarze zdaje się zmieniają się w miejsca pełne grozy, człowiek zafascynowany oczu oderwać nie może od upiornych nagrobków.


Licheńskie lśnienia, łobabrazki   "w kamieniu  cieniowane", rzeźby chińskiej proweniencji, złocistości i kolumienki wyrastają wśród pochodzących z głębokiej komuny "lastrikowych" nagrobków (  jednakowych jak bloki z wielkiej  płyty ). Społeczeństwo się nam  bogaci i zachłystuje tym co uznaje  za oznakę statusu. Przypomina  mi się anegdotka mojego Taty o tym  jak jego znajomy udał się wraz z pracownikiem do Szwecji i podczas tej podróży usłyszał był od owego pracownika zdanko o tym że "Tu bardzo biedni ludzie mieszkają,  Pan popatrzy na ten cmentarz - co za bida!". Taa... urok protestanckich cmentarzy nam wyraźnie nie odpowiada, masowo budujemy cóś na kształt castrum doloris uwielbianych przez XVII wieczną polską szlachtę. Cmentarze jednak też umierają, nie każdy zostanie zabytkiem jak Powązki. Za jakiś czas przyjedzie spych i znikną chińskie konglomeraty, białe Marianny, wszelkie złocistości i cud rzeźbki. Sama widzę zamieranie cmentarzy wraz z malejącą liczbą mieszkańców  miasta.  Pamiętam osoby w czerni odwiedzające  sąsiednie groby, dziś same w nich leżą  a dzieci i wnuki rozlazły się po świecie. Naturalna kolej rzeczy, pamiętamy tak do trzech  pokoleń, wszystko  ponad to historia. Płakać nad tym nie ma co, zawsze tak było.  Prędzej zadumać się można nad tą optymistyczną pewnością która dziś każe wielu rodakom uważać miejsce spoczynku rzeczywiście za  miejsce wiecznie im przypisane.  I to w czasie kiedy opłaty cmentarne robią się zawrotnie wysokie, zasiłek pogrzebowy nie starcza na opłacenie kosztów pogrzebu w dużym mieście a tzw. ustawa pogrzebowa jest z epoki króla  Ćwieczka. Grzebiemy się przepiąknie, jak w serialu jakimś czy cóś.

No cóż, Fryderyk Wielki wreszcie spoczął  obok swoich chartów, Wolfgang Amadeusz Mozart
leży  w kawałkach gdzieś tam między innymi  mieszkańcami  Wiednia,  Doris Duke rozsypano zgodnie z jej  życzeniem bez ceremonii pogrzebowej nad wodami Oceanu. A nasi przodkowie? Ci z kresów, z cmentarzy pozarastanych przez lasy, ci  co to ich wywieźli w różnych kierunkach i śladu po nich nie zostało? Pamiętamy ich mimo  że w cud  granitowych festungach  grobowych  nie leżą, literków złotych nie mają ani różyczków z mosiądza.  Co roku  pod białymi brzozowymi krzyżami w Warszawie  świeczki stawiają - to piękny zwyczaj.  Pod Mękami Pańskimi, wielkimi krzyżami na  cmentarzach pełno ogni  dla tych co grobów nie mają. Nie trza marmurów, chryzantem skomponowanych  w wymyślne wiązanki, wielogodzinnego stania przy  grobach, wystarczy tylko pamięć która zamienia historię w coś nam  bliskiego.  Taa... tylko z pomnikiem to mniej kłopotów, a pamiętanie bywa czasem wymagającym  zajęciem. Prościej pomnik cudny ustawić żeby somsiady wiedziały z jaką familią mają do czynienia  niż chcieć pamiętać. To nie jest moralizowanie, przemawia smętne doświadczenie  życiowe - nie lubimy zmarłych, tak jak nie lubimy chorych. Rozumiem to, razi mnie tylko  hipokryzja w którą obrastamy  jak w tłuszcz i która znajduje  wyraz w cudnościach nagrobnych. Mam nadzieję że kiedy przyjdzie czas by to co ze mnie zostanie schować,  to ustawa pogrzebowa  będzie respektowała  prawo jednostki do stanowienia co też ma się dziać z jej ciałem  post mortem  a nie wspomagała interes zakładów pogrzebowych i administracji cmentarzy.  Po spaleniu byłabym świetna jako odżywka pod ukochane irysy, Mamelon z kolei twierdzi że powinno się na jej prochach posadzić jakieś  fajne drzewo. Tak, wydziedziczę każdego kogo będę podejrzewała o chęć pieprznięcia mi marmura, a za różyczkę z mosiądza  nawet postraszę.


Dzisiejsze łobabrazki to  XIX wieczne malarstwo "na temat". Dwa pierwsze chryzantemowe  malowidła stworzył Claude Monet, trzecie wyszło spod  pędzla Pierre Augusta  Renoira,  scenkę rodzajową "Dzień Wszystkich Świętych"  namalował Émile Friant, a panią z chryzantemami James Tissot. Kolejne chryzantemowe dziełko stworzył mistrz martwej natury Henri Fantin - Latour a smutny obrazek ze staruszką Jakub Schikaneder.

Ogrodowe rozkminy - początki ogrodowania

$
0
0
"Ogród – pojęcie z zakresu  ogrodnictwa oznaczające miejsce przeznaczone do uprawy roślin." Tyle Wikipedia, sucho i zwięźle. Znacznie więcej znajdzie się pod  hasłem ogrodnictwo, tam  będzie o tym że hortologia to wyspecjalizowany dział tzw. nauk rolniczych który zajmuje się  roślinami sadowniczymi, warzywnymi i ozdobnymi ( kolejność nieprzypadkowa, miejsce w klasyfikacji zależy od wpływu na gospodarkę ). Taa... wiem że jak się człowiek wgapia w ciągnące się kilometrami uprawy sadownicze czy solidną plantację truskawek to ciężko mu to skojarzyć ze słowem ogród.  Dla  dzisiejszych ludzi to słowo ma bardziej  kameralne konotacje, uprawa wielohektarowa nijak nam się nie kojarzy z ogrodami  tak  jak Park  Mużakowski ma dla nas z ogrodem niewiele wspólnego. Skąd to się wzięło? Z wielkiej kariery  jednej  grupy roślin, która tak zmieniła  środowisko że jej uprawy zasługiwały na inną nazwę. Trawy stworzyły naszą cywilizacje, od Bliskiego Wschodu, poprzez  Południową i Wschodnią Azję, Amerykę Środkową i Południową i Afrykę z której ponoć wszyscy się wywodzimy , trawy stały za naszym sukcesem. Tzw. rewolucja neolityczna, która na Bliskim Wschodzie miała  miejsce ok.10000 lat p.n.e. miała swoje  odpowiedniki w innych  rejonach świata ( występowały różnice czasowe, ale budowanie cywilizacji zaczynało się zawsze od  upraw dających możliwość  wykarmienia dużej populacji ).  Dzikie trawy zamieniły nam się w zboża która to nazwa natychmiast wywołuje skojarzenie ze słowem rolnictwo. Hym... dziś upraw  ziemniaka też się jakoś ze słowem ogród nie kojarzy, wraz ze wzrostem liczby  ludności ogrodnictwo nam  rolniczeje.


Ogrodnictwo jest tak samo stare jak rolnictwo, a może  jest nawet  starsze. Trawy nas żywiące zaczęły swoją karierę od miejsc bliskich osiedlom ludzkim, wysiewano je jak najbliżej domów aby móc kontrolować uprawy. Po mojemu to rolnictwo  wywodzi się z ogrodnictwa a nie na odwrót. Od niepamiętnych czasów bowiem  oprócz traw uprawiano inne rośliny, takie strączkowe na ten przykład. One jednak zostały w przydomowych  pieleszach a areał upraw traw nieustannie się rozrastał i zapoczątkował rolnictwo przez duże  R.   Zacznijmy jednak od tego jak wyglądały  w czasach prehistorycznych owe przydomowe pielesze.  Z badań dwudziestowiecznych etnologów wyłania się nam taki obraz przejścia od  grup łowiecko  - zbierackich  do tych osiadłych i uprawiających rolę. Pierwsze domostwa były konstrukcjami budowlanymi mającymi służyć wspólnocie, grupy  łowiecko - zbieracze budowały tego typu konstrukcje w puszczach Amazonii  czy w Papui  Nowej Gwinei. Takie obozowisko jest znacznie łatwiejsze do wzniesienia  jak i do obrony  niż jakieś tam  indywidualne domki.  Wznosi się to w miarę prosto, porzuca bez żalu i przenosi się w kolejne miejsce. W pobliżu takich osiedli ale nie w ich wnętrzu powstały pierwsze uprawne poletka.  Na  nich właśnie uprawiano co się uprawiać dało. Kiedy  gleba uległa wyjałowieniu przenoszono osiedle i uprawę w kolejne  miejsce.

Teraz  będzie prostacko  i bardzo  łopatologicznie. W miejscach w których gleba ulegała cyklicznemu nawożeniu naturalnemu związanemu z corocznymi wylewami rzek powstały pierwsze cywilizacje ( cywilizacje  Mezoameryki są ciekawym wyjątkiem, zagadka ich powstania jest niemal tak  frapująca jak zagadka ich upadku ).  Nie było potrzeby opuszczać domostw i wynosić się w miejsca z jeszcze niewyjałowioną glebą, natura pozwalała na odnowę jej sił  witalnych a ludzie mogący prowadzić osiadły tryb życia szybko zaczęli przyswajać sobie wiedzę o  gospodarowaniu wodą. Melioracja stworzyła rolnictwo i stworzyła zarazem podział na uprawy polne i uprawy ogrodowe.  Nasiona traw jako produkty dające dobre plony, dające się też w miarę  długo przechowywać, łatwo przewozić i mające  spory zasób  kaloryczny zajęły należne im   miejsce pośród upraw, stanowiły podstawę diety i areał przeznaczony pod ich uprawę nieustannie  się rozrastał. Inne rośliny uprawiano na mniejszą skalę, zaważyła na tym głównie możliwość przechowywania   ( zdolność do tworzenia wartościowego kalorycznie i smakowo suszu ) jak i wielkość uzyskiwanych  plonów.  Ogrody powstałe  u początków  pierwszych cywilizacji  były warzywnikami i sadami. To od potrzeby zapełnienia  żołądków zaczęło się ogrodowanie. Oczywiście kiedy  jako tako większości społeczeństw starożytnych cywilizacji udało zapełnić się żołądki to pojawiły się takie ogrody które służyły  nie tylko sprawom przewodu pokarmowego.

Ogrody ewoluowały w kierunku zaspokajania innych niż czysto materialne  potrzeb, choć nie za daleko odbiegało to od  spraw ciała -  co i raz chwalono  cień  rzucany przez drzewa (  no chłodek miły był ciałom prażonym przez południowe słońce, hym... to taka potrzeba półmaterialna ).  Taki wyewoluowany ogród okazał się być zjawiskiem brzemiennym w wielorakie skutki. W  naszym  kręgu kulturowym wyobrażenie prapoczątków wiąże się z ogrodem i to bardzo konkretnym. Nazywał się Eden - "A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie" jak stoi to  w Dobrej Księdze. Takie echo z przeszłości przypominające nam  że podstawą z której wyrastamy jest ogród, miejsce wykrojone z natury, gdzie nie obowiązują do końca jej prawa ( ten lew i jagnię razem spoczywające ) za to w którym  próbujemy  tworzyć harmonijnie z nami zgraną całość. Takie wspomnienie z bardzo dalekiej przeszłości, niewątpliwie tej  cywilizowanej a nie prehistorycznej   ( zamieszkiwanie w ogrodzie i to zamkniętym nijak się ma do tych poletek za osiedlem od których zaczęliśmy przygodę z uprawą roślin ). Nieco  to zdziwne że nie wspominamy cud pól które tak  naprawdę pozwoliły nam osiągnąć sukces cywilizacyjny tylko mityczny ogród, zamknięty świat który uznajemy za ten  najwłaściwszy, specjalnie  dla nas stworzony. Taa... pokrętne są ścieżki ludzkiego umysłu.

Według mnie  stało się tak dlatego że ogrody zaspokajały naszą potrzebę indywidualizmu, pojawiły się w tym czasie kiedy własne cztery kąty otoczone paskiem  własnej ziemi stały się marzeniem a potem rzeczywistością coraz większej  ilości ludzi. Starożytny  ogród przydomowy, który najprawdopodobniej najwcześniej powstał w  Egipcie ( przynajmniej stamtąd mamy najstarszą dokumentację istnienia tego typu założeń ) przetrwał w nas jako pragnienie własnego raju, małego kawałka natury kształtowanej w zgodzie z naszymi własnymi przekonaniami.  To taka przestrzeń na której bawimy się w Najwyższego i tworzymy własne światy jednocześnie czując że kontynuujemy tradycję która nas, zarówno stadko jak i jednostki stworzyła. Szerokie pola zbóż nastawione   na zapełnianie  żołądków nam tego poczucia indywidualnej radochy  nie zapewniają. Zatem niech żyje  Eden i wszystkie jego pomioty, nawet te  co mają trzydzieści metrów kwadratowych i cementowe lwy i orły w charakterze ozdóbstw!!!


Dzisiejszy post ozdabiają foty Wielkiego Indywidualisty. Większość ludziów  kojarzy Clauda Moneta z impresjonizmem, kierunkiem  XIX wiecznego  malarstwa.  A to Wielki Ogrodnik był, ze swojego ogrodu stworzył dzieło sztuki - chyba nikt tak jak on nie ilustruje mojej tezy o tym że dlatego ogrodujemy bo nie tracąc poczucia bycia częścią natury i naszego stadka, indywidualnie tworzymy własne raje.

Alcatraz listopadowo złoty

$
0
0




Jest uroczo, jakby październik nadal trwał i nie zamierzał się odpaździerniczyć.  Naczelna Kura  w punkt trafiła stwierdzeniem że "Jesień się zacięła". Tak, tak, na tej najfajniejszej, złotej fazie.  Bezczelnie przyznaję że mam ochotę  ćwierkać   "Chwilo trwaj!", wcale nie spieszy mi się do niskich temperatur. Jedyne czego mogłoby być więcej to opadów, deszczyk nocny by się przydał, rano rzecz jasna słoneczko wstające zza mgieł. Bo mgły mi tyż w listopadzie nie przeszkadzają, pod warunkiem że temperatura jest odpowiednia. W lesie nadal grzybowo, w domu  pigwowo - jabłkowo a w ogrodzie  baaardzo powolne układanie się do zimowej drzemki. Po raz pierwszy od  zawsze właściwie prezentuje się ambrowiec, długa słoneczna jesień wyraźnie mu służy.  Liście wreszcie pięknie zaczynają  się przebarwiać, o ile utrzymają się dodatnie temperatury jeszcze długo będę się cieszyć  widokiem "gorejącego" krzewu. Dobrze też wyglądają berberysy, irgi i  róże rugosy, nadal są kolorowe.  Niestety po urodzie jesiennej klonów, oczarów, fotergilii i judaszowca zostały  już tylko wspomnienia ale jeszcze złocą  się liście  brzóz. Trawy ciągle urocze, na ich tle ostatnie dogasające marcinki wabią oko wyblakłymi z lekka  kolorami kwiatów. Od czasu do czasu jakieś zapóźnione bzyczenie się słyszy a oko zatrzymuje na motylich skrzydełkach, których właściciele powinni udać się lulu  a nie śmigać po ostatnich kwiatach lawend.  No ale co tu wymagać od  owadów kiedy człowiek  nachodzi na Suchej - Żwirowej  irysowy pąk dla którego listopad nie jest naturalną porą pączenia.




Wpis na stulecie Najjaśniejszej Odzyskanej

$
0
0
"Ciężkie to czasy, w których człek jest zdrajcą,
Nie wiedząc o tym."
"Makbet " -  William Shakespeare w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego

Hip, hip, hurra, hip, hip hurra, w górę , w górę tego szczura!  Piłsudski już był wszystkim kim tzw. dobry  Polak  być powinien -  zdrajcą, mężem opatrznościowym, znowu zdrajcą, po  raz kolejny mężem opatrznościowym. Prywatnie rozwiedzionym katolikiem i żonatym protestantem albo jakoś tak na odwrót. Na dodatek był Dziadkiem i półbogiem. Tak sobie przemyśliwam z okazji stulecia urodzin Najjaśniejszej Odzyskanej ( cium, cium w urodzinki ) o tym narodzeniu. He, he, he, wicie  rozumicie, pamięć historyczna to cóś jak te  filmy z porodówki co to na nich włoska łonowego nie uświadczysz, smrodu wód  płodowych z przyczyn oczywistych nie poczujesz, nowo narodzony co prawda niewyjściowo się prezentuje ale przeca to film  i nikt nie każe oślizgłego, ubabranego krwią małego netoperka organoleptycznie poznawać.  No i  wrzasku co lepszego nie zarejestrowano bo lekarz  z sali wyrzucił a tatuś fajtnął już na korytarzu bo myślał że " to będzie inaczej". Taa, pamięć historyczna tak się ma do realu jak te filmy do tego czym naprawdę jest poród. Ciężka  fizjologia jest dodupna, rodzinna telenowela to jest cóś. Zastanawiam się czy  nie powinno się zakazać oglądania niektórych  programów jakby  historycznych  powstałych wyraźnie "ku pokrzepieniu serc" , sprzedawanie mitów  źle się kończy. Wygląda jednak  na to że  tzw. naród kocha bajki a wykwit naroda  czyli szczerzepolacy są w fazie odlotu w stronę ideologii  wujka  Adiego (   no bo podobne do  bajek o Aryjczykach pseudosłowiańskie  wiedźmińskie klimaty so lepsze niż smęcenie o bajdach sprzed stu lat ).

No i jak tak sobie przemyśliwam urodzinowo  to co i raz mi wychodzi że u nas co bardziej wybitny przywódca to zdrajca i sprzedawczyk.  Od Bolesława   Szczodrego zwanego też Śmiałym  poczynając (  któren co  prawda "zdradził" tylko  Kościół Matkę Naszą ale za to na pewno nie był w związku z tą zdradą prawdziwym Polakiem, przynajmniej w szczerzepolskim rozumieniu ) na słynnym  Bolku Wałęsie kończąc.  Nawet św. Stanisław, patron naszego kraju, patrząc  z punktu interesów Polski bynajmniej świętym nie był.  I w dodatku  mła wychodzi że  wcale nie różnimy się w tym zdradziectwie notorycznym od inszych nacji. Ech... że też  ta historia nie chce złośliwie  być czarno  - biała tylko  lubi wszelkie odcienie szarzyzny.  A my tak uparcie uczymy  dzieci tej wersji komiksowej, prostej do bólu, w której są tylko zdrajcy i bohaterowie.  Generałów  Zajączków najchętniej byśmy pominęli,  różni  kontrowersyjni typu Rozwadowski i Okulicki też lepiej żeby nie istnieli. No ale co tam generałowie, tych z samego szczytu brązujemy aż niemiło. A potem są problemy bo niektóre dzieci nigdy nie dorastają i nadal widzą świat w czaro - białej wersji i plotą androny które  się nijak mają do faktów, z którymi to faktami się przecież   nie dyskutuje.  To wszystko,  Panie tego, przez nadmiar interpretacji a małą ilość podawanych faktów.

Nie tak łatwo byłoby kształtować wg. tzw. założeń dziatwę szkolną gdyby zamiast opowieści o  historii  pozwolić jej  poznawać jeno same zdarzenia. Nawet najdurniejszy uczeń by pokumał prędzej czy później  że bohaterami czy zdrajcami to się bywa a  człowiek to istota na tyle skomplikowana  że ciężko ją zaszufladkować  ( wicie, rozumicie - na ten przykład wujek Adi naprawdę przepadał za niektórymi zwierzętami co jak wiadomo nie przeszkodziło mu paru milionów ludzi uznanych przez niego za zwierzęta wysłać przez komin  do nieba,  no a w kontaktach prywatnych ponoć bywał uroczy, polityków nie znosił za to kochał artystów - gdyby nie  Goebbels i  tych paru innych kolegów oraz charyzma  wujka Adiego to kto wie czy byśmy w ogóle powszechnie wiedzieli  że wujek Adi istniał ).  Tak to jest  że w najgorszym potworze można odnaleźć cechy dobrego człowieka,  a w dobrym człowieku cechy potwora.  Ludzie  nie są jednoznaczni  i historia nie jest jednoznaczna.  Tak bym chciała żeby z okazji tej setki która z racji odzyskania miana państwa Ojczyźnie stuknęła, świadomość o złożoności ludzi i  historii stała się  bardziej powszechna wśród obywateli Najjaśniejszej. Cóś mi się wydaje że lepiej by nam się wszystkim ze sobą żyło. Na razie jednak mamy tzw. reformę edukacji i stan jest taki że  można podpiąć pod niego inny cytat ze szkockiej sztuki:
" Zamiary są wiatrem,
Kiedy nie idą z wykonaniem w parze."

Dzisiejszy ojczyźniano urodzinowy wpis  ozdabiają perskie kfiotki, choć co do tych ostatnich to cóś nie jestem pewna jak z tą perskością jest. Wiadomo urodzinki to bez kfiotów tak głupio, mus z bukietem wystąpić.

Ogród nieposprzątany

$
0
0



To był sezon w którym Alcatraz został puszczony samopas, znaczy ogród robił co chciał. Przede wszystkim skończyłam z wiosennym zgrabianiem zdechłych liści, jak las to las a w lesie nikt liści nie zgrabia. Bezczelnie bez ludzkiej  pomocy  zamieniają się w próchnicę.  Czy miałam dzięki temu więcej chwastów? Hym... zachwastowienie było przeciętne, spektakularnych rozsiewań nie zauważyłam. Szczerze pisząc bardziej mnie martwi ta część ogrodu w której szaleje żubrówka, tam to się powysiewała nawłoć, którą tępię z uporem maniaka. Natomiast w miejscach  gdzie liście nie zostały sprzątnięte ekspansja nawłoci nie jest specjalnie widoczna. Znaczy spektakularnego ataku nie było tylko jakieś tam pojedyncze próby zajęcia terenu. Donoszę też że straty wśród cebul narcyzowych nie  były związane z korzystniejszymi dla gryzoni warunkami a z działalnością wrednej muchówki ( pobzyga cebularz jest francą zajadle tropiącą narcyzy, dobrze że nie zalęgła  się u mnie udnica bo w niebezpieczeństwie byłyby i inne cebulowe ). Walczyć z latającymi szkodnikiem należy w maju i opadłe liście nie mają nic  do tego. Nieruszanie  grabiami liści i gromadzenie małego chruściku w jednym  miejscu przyciągnęło kolejne jeże, w związku ze związkiem solidne straty w hostowych liściach spowodowały upały a nie ślimory.

No a jak ja się czuję z tym ogrodowym nieposprzątaniem? Szczerze pisząc człowiek musi się  przyzwyczaić do tego że nie należy szaleć  wiosną z grabiami.  Zakodowało się przez te kilkanaście lat ogrodowania wiosenne sprzątanko po którym ogród jest wypucowany i gotowy do kiełkowania wyczynowego. W przeciwieństwie do  mła stary  kręgosłup  od razu docenił radości wiosennego lenistwa, mła tyż się przestawiła kiedy zobaczyła  że  wczesnowiosennym roślinom cebulowym niestraszna kordła z liści i że jakoś tak bardziej naturalnie wyglądają kwitnąc na tym tle. W przyszłym roku  będziemy mieć drugi sezon bez wiosennych porządków, zobaczymy co nowego nam ten kolejny  brak sprzątania  liści przyniesie.  Mam nadzieje że przełoży się  na jak najlepszą formę paproci i tych wszystkich podszytów typu disporopsisy i dispora.  Kto wie, może za jakiś czas wykonam to czym od paru lat grożę czyli  storczyki zapuszczę?




Po Ojczyźnianym Świętolas

$
0
0



Spędziliśmy Ojczyźniane Święto cudnie bo Sławencjusz pojechał na ryby i wrócił z łupem a Mamelon w ramach dopieszczania dzielnego łowcy i mła,  spoiła nas kawą i z resztek ciasta pierogowego upichciła podpłomyki z czarnuszką  ( uwielbiamy ).  Wicie rozumicie, wypiek prosto z pieca, chrupiący, smak oliwy, soli i czarnuszki.  Pochłonęliśmy to wspomnienie dzieciństwa, tych wszystkich okrawków makaronowych placków  przypiekanych na blasze, podkradanych resztek ciasta które tak pięknie się bąbliło i napełniało słodką wonią dawne kuchnie. Dzisiejsze dzieci mam wrażenie są uboższe o doznania przeżywane w domowej kuchni, mają za to radości McDonalda czy KFC. Czas jak rzeka i tak dalej... Oficjalnie patriotycznie to  jesteśmy jakby do tyłu bo od czasu obowiązkowych pochodów pierwszomajowych mamy alergie na wszelkie marsze,  włączając w to procesje i nie znamy rozmiarów zadymy ( to że była jakaś zadyma jest dla mła rzeczą jasną, cóś jak to że na  imprezie sylwestrowej korki od szampitra będą strzelać ) bo nie obserwowalim celebry nabożnie  i w świętoojczyźnianym skupieniu. Zdecydowanie nam bliżej do takiej formy obchodów państwowych  czy narodowych  świąt jaka ma miejsce z okazji świąt majowych - zasiadamy do tego grilla znaczy i przepijamy zdrówko Najjaśniejszej.  Na szczęście listopadowy narodowy szał za nami a przed nami takie bardziej  kameralne imprezy typu Katarzynki czy Andrzejki ( lajlajlajlaj, lajlajlajlaj ).




Poprawiny vel dobitka   Święta Ojczyźnianego, zwana z racji trybu uchwalenia Świętem Chaosu przeszła równie miło  jak święto właściwe.  Po mojemu to było nawet milej bo pojechaliśmy na spacer do lasu pod pretekstem zbierania grzybów.  Zważywszy na to że niedługo minie nam  połowa listopada, zbyt mokro u nas nie jest, noce zimne a listopadówek nie odróżniamy od tzw. psiarków  to wykazaliśmy się  optymizmem ( teraz go tylko propaństwowo ukierunkować ).  Optymizm okazał się tylko częściowo uzasadniony, znaczy podgrzybki które dobrze widzę występowały nader nielicznie a gąski których w ogóle nie widzę ( na fotce obok, wskazana palcem przez Sławencujsza, powędrowała do Mamelonowego koszyka ) w liczbie nieco większej ale niezbyt  imponującej.  Za to las... las jak zawsze działa na mnie jak plasterek na ranę. Tylko parę wdechów leśnego powietrza nabrałam w płuca i już mózgu się przypomniało że listopad  to  miesiąc w którym obchodzimy ustanowione przeze mła w zeszłym roku Święto Lasu i że jest to rzecz jasna  dla mła najważniejsze z listopadowych świąt.




No dekory  trza szykować i w ogóle odświętność jakąś zarządzić ( koty wymiauczą wierszyk,  Małgoś Sąsiadka wykona program pod tytułem  ćwiczenia z podwieszeniem na drążku a ja może cóś słodkiego upiekę ). A las sobie będzie  świątecznie  trwał, listopadowy i z lekka groźny.  Taki las jak z bajek  braci Grimm, pochłaniający domostwa i plączący  ścieżki grzybiarzom. Tajemniczy  i  zmieniający konary przyjaznych ludziom jabłoni w groźne szarpidła. Atakujący mchem, grzybami i siewkami młodych drzew, wilgocią przenikającą wszystko na wskroś i tajemniczymi odgłosami tajemniczych  istot.  Ha, takiemu lasowi to nawet eksminister Szyszko nie jest straszny, taki las podpełznie, zamszy, zapleszy porostem i  grzybem a na koniec  weźmie  i korzonki zapuści. Taki to Las  Niezyciężony, co to sam sobie z siebie pomnik wystawia.

A teraz dzisiejsze fotki - trzy pierwsze to Mamelonoison  w listopadowej odsłonie ( w ogrodzie u Mamelona jeszcze róże   mają pąki ), pozostałe to leśne zdjątka. Ostatnie foty to Szpagetka w pozach, wzywająca mnie  do uwalenia się  i oglądania wraz z nią filmów ( ona  podsypia lekko pomrukując, mła drapie czarnokota za uchem i może oglądać jakieś krimi ).


Codziennik listopadowy

$
0
0
 Zimnawo choć jeszcze nie bardzo zimno, listopad nam  listopadzieje. Kręcę się po domu przy akompaniamencie Elli wyśpiewującej że trzeba się ubrać  do Ritza i choć postarać się wyglądać  jak Gary Cooper.  Stara piosenka Irvinga Berlina , muzyczka której dobrze słucha się gdy za oknem jakieś  nieprzyjemne wilgotności.  No wicie rozumicie, ciepłe swingowe nuty.  Listopad to dla mnie idealna pora na Ellę i Louisa, czy uwodzicielskiego Franka. Niebo ołowiane,ciężkie  i takie jakieś mętne jak tłumaczenia ministra sprawiedliwości w sprawie naszej najnowszej afery,  a tu z głośników takie optymistyczne "Blue skies  smiling at me".  Od razu cieplej na duszy.
Przemyśliwując sprawę sprzątalnictwa ogrodowego i tego skąd  ono się  w nas zaległo ponownie mnie zarzuciło w historię ogrodnictwa.  Tak, tak, wyszło mi na to że jesienne sprzątanie ogrodów  było konieczne w erze warzywniaków. Człowiek ciężko walczył o wyuprawiane plony w różnymi takimi  którzy się chcieli podczepić. Sprzątało im się  zimowe schronienia i  napuszczało na konkurencję zwierzynę łowną pod tytułem łaski i koty.  Po wiekach nam się  wzięło i utrwaliło że ogródek musi na jesień być , Panie tego, czysty jak ten dziewiczy lelij. Coby złe się nie zalęgło.  I tak sprzątamy jesienią jak bielimy drzewka owocowe wiosną,  nie wiadomo po co  bo bielić to trzeba przed mrozami.


Znów sięgnęłam po "Próby"  Montaigne, działa na mnie  ta lektura jak te swingowe nuty. Z rozdziału II  "O smutku" - "Należę do najbardziej wolnych od tego uczucia i nie lubię go ani cenię, mimo iż świat jakby się zawziął, aby je obdarzać szczególną łaską; ubierają w nie mądrość, cnotę, sumienie: głupia i pokraczna zaiste ozdoba!" - mam dokładnie tak jak  Michał, smutek, szczególnie ten z pietyzmem celebrowany i jeszcze ubrany w dostojeństwo na koturnach na dłuższą metę źle mła robi na jestestwo. Lektura  Michała  jest z tych przywracających życiu właściwe proporcje, taki złoty podział ludzkiej świadomości. Lubię rozdział  "O kanibalach", te wszystkie meksykańsko - peruwiańskie  opowiastki   mimo tego że język jak i forma  cóś dla nas współczesnych ciężkawa w odbiorze ( miejscami  - te wszystkie  anegdotki wymagające czasem przypomnienia sobie "czego w szkole uczyli" ) to błyskotliwość wniosków wyciąganych przez  Michała jest nagrodą za historię  tłumu postaci.  No i te  smaczki rozsiane w całym tekście , brak świątobliwego potępienia i zrozumienie  że człek  istota pełna ( z rozdziału "O zwyczajach" -  smaczek "Są kraje, gdzie spotyka się zamtuzy męskie, ba zgoła i takie małżeństwa"  - jeden z wniosków ".Prawa sumienia, o których powiadamy, iż pochodzą z natury, rodzą się ze zwyczaju. Człowiek mający w wewnętrznym poważaniu uświęcone i przyjęte dookoła wierzenia i obyczaje, nie może wyłamać się z nich bez zgryzoty sumienia, ani też spełniać ich bez wewnętrznego poklasku." ).

Wicie rozumicie, ja tu tak o tej lekturze piszę nie dlatego żeby  epatować  "yntelektualyzmem", nie dopieszczam sobie ego   "sięgam po fylozofów i nawet wiem co o co kaman" bo:  po pierwsze to ja czytuje opowieści o Muminkach, straszne kryminały z lat PRL i nawet kiedyś tam jakiś zawiły romans czytałam co to się w nim pogubiłam, po drugie  Michał to nie jest żaden Schopenhauer ani Popper. Nie trza Michałowego dzieła  czytać na kolanach i z cmoknięciem akapitów.  Przyznam  że nawet znajduję przyjemność w odświeżaniu  tych jego anegdotek u tzw. źródeł.  Jak Was kiedyś najdzie ciemną jesienią coby się literaturą XVI wieczną ucieszyć ( wiem, jednak zboczenia się zdarzają, he, he ) to sięgnijcie do Michała, warto.  Ostatni na dziś cytat z Michała, taki na czasie - "Między nami mówiąc, zauważyłem że dwie rzeczy zawsze idą ze sobą w parze: podniebne myśli i przyziemne czyny"


Dzisiejsze fotki to ogrodowe resztki  i przetwórstwo domowe  ( wzięlim się za pigwy, gruszki i gąski ).



Pierwsze mrożenie i takie tam kocizmy

$
0
0
Jeszcze nie wszystkie liście pogubione, jeszcze jesień barwi co barwić powinna a tu  przymrozki przyszły.  Narzekać  nie ma co bo i tak późno w tym roku rozpoczęło się mrożenie. Wszak pamiętamy ozdoby ze szronu które pojawiały się na liściach pod koniec września.  Ogród szczęśliwie zasypany liśćmi, także bardzo snu z powiek mi to mrożenie nie spędza, mimo tego że zaczęło się od solidnych pięciu stopni na minusie. Ubrawszy się cieplej, dochlawszy kawę poranną i udawszy się na focenie. Spacerek odbyłam w towarzystwie grupki kotów i  przy akompaniamencie sroczych wrzasków ( sroki jak tylko widzą koty to natentychmiast śpiewają prowokująco, skrzek jak cholera, o natężeniu takim że nieboszczyka  by z mar śmiertelnych podniosło ). Właściwie słowo spacerek nie pasuje  przez tą oprawę  dźwiękową, można  by raczej  pokusić się o twierdzenie ze to był uroczysty obchód ogrodu, który zdał był sprawę z przygotowania do zimy.

Co prawda koty wystąpiły w składzie okrojonym, znaczy polazły ze mną na  ogrodowy obchód Okularia  i Sztaflik, ale za to tym najbardziej reprezentacyjnym ( obie dziewuchy są tak grube ze ledwie się toczą ). Felicjan nad ogrodowe rozkosze przełożył towarzystwo  Małgoś - Sąsiadki ( czytaj fotela przy piecu ) a Szpagetka udała się w rejony zakazane  czyli  gdzieś  do fabryki.  Ze Szpagetką mam w ogóle spory problem  bo w nocy mrozi a ona całonocnie zanika.  Przestała być dla mnie słodka, kiedy zjawia się w domu usiłuje z niego wyrzucać inne koty, zero mruczeń i tylko surową wołowinę by  żarła. Podejrzewam że odwiedza  fabrycznych strażników i robi tam za biednego kota, obżera fabryczne koty i wyłudza jakieś drapania za uszami.  W domu krnąbrność  i wybrzydzanie a tam zapewne prezentowana wdzięczność i najmilejszy  charakter.  Nie miałabym  nic  przeciwko jej wizytom ale martw mnie to że w fabryce duży ruch samochodowy.




A tak nawiązując  do tematów  ogólnokocich  to w naszym schronisku miejskim awantura.  Chodzi o usypianie kotów z "kocim AIDS" z powodu braku właściwych pomieszczeń, znaczy takich które umożliwiałyby separację chorych osobników od reszty stadka. Qrcze, cóś  jest nie tak bo kasa miała  pójść na budowę nowego schroniska z budżetu obywatelskiego.  Jak poszła to było jej widać za mało. Pomijam tu że  miasto buduje aż dwa stadiony coby dwa znane kluby miały każdy po jednym,  co natenychmiast we mnie złe budzi i mam ochotę pani Hani wygarnąć że miastu potrzebny jest co najwyżej jeden porządny stadion i jedno  porządne schronisko.




Codziennik - O radościach listopada

$
0
0
 No i nastał nam ten czas  kiedy za oknem jest już tylko brzydkość  późnojesienna, brudnawa i zimna a domowe pielesze kuszą ciepełkiem, kotem gotowym do popieszczeń i dyskretnym migotaniem monitora. Nic  tylko nosa z domu nie wyściubiać i gawrę na ostrzejszą zimę szykować. Mła jeszcze się grzebie w jesiennych tematach pod tytułem pigwa w przetworach czy dosuszanie gruszeczków ( bo  mła cóś wolno w tym roku idą różne robótki, nie tylko te ogrodowe - mła się znaczy posunęła ) ale powolutku do mła dociera że zaraz grudzień i właściwie będzie  po jesieni.  Grudzień bowiem  ma to do siebie że upływa pod znakiem świąt, nawet dla tych ciężko niewierzących.  Tak to już jest że w trzeciej dekadzie owego miesiąca czas zwalnia i dzieją  się zdziwności.  Ludzie szaleją jak  Muminki przed Straszną Wigilia, najsampierw sprzątają wyczynowo, potem się obżerają tymi a nie innymi potrawami do rozpuku, w dni pokoju kłócą się zapamiętale z rodziną a czas obchodów zimowych świąt wieńczą użynając się na imprezie sylwestrowej na której występują  obficie posypani brokatem albo świecą w inszy sposób. Grudzień to już prawdziwa  zima  choć kalendarz spokrewniony z ciałami niebieskimi temu zaprzecza, zatem to ostatnie już  chwile kiedy można cieszyć się jesienią. Tak, tak cieszyć - wprawdzie pogoda  dodupna za to jednak prawdziwie listopadowa. To jest pewna wartość  w czasach gdy wiosna udaje lato a przedwiośnie jakoś tak zanika.



 Co robić w listopadowe wieczory? Przede wszystkim przywabiać koty, bez kota żadne listopadzenie nie ma sensu. Mruczenie listopadowe i promieniowanie ciepełkiem jest jedyne w swoim rodzaju, chyba w  żadnej inszej porze roku tak ich człowiek nie potrzebuje jak właśnie na przełomie jesieni i zimy. Oczywiście koty zdają sobie świetnie sprawę  że są dobrem deficytowym i skąpo rozdzielają  łaski.   No ale zawsze można kocyk  ciepły ustawić na odpowiednią temperaturę i towarzystwo przylezie. Ich ciepełko  jest inszego rodzaju niż to elektryczne i szczerze pisząc to grzanie kocyka uważam tylko za przywabiacz grzania właściwego.  Mła nie jest niestety na tyle atrakcyjna dla kotów żeby raczyły darzyć ją grzaniem bez  przywabiania kocykiem, tak samo jak miska nie jest atrakcyjna bez wypełniającego ją kociego chlania. Taka jest istota rzeczy i nie ma co z nią walczyć - kot stworzenie widocznie interesowne, nawet się nie sili na  ukrywanie pobudek ( siły to trza oszczędzać na straszenie myszek a nie na jakieś głupoty ).  Po przywabieniu kotów można zalec z lekturą lub też uzupełnić braki filmowe.  Mła ostatnio oglądała film  Coenów "The Ballad of Buster Scruggs". Nawet te mniej udane  filmy Coenów są dobre a co do tego to wcale nie jestem przekonana ( wbrew opiniom krytyków ) że jest to jedno  z ich dzieł niespełniających oczekiwań.  Rzecz jasna chłopaki bawią się konwencjami  bo film składa się z  paru historyjek i każdą można opowiedzieć w inny sposób ale braterski pazur widoczny w każdej z nich, po mojemu nawet bardzo widoczny a mła nie przeszkadza różnorodność bo mła  widzi jednak pewną spójność.  Myślę że ten film jest jak wino, czas mu się  przysłuży  i hym...krytycy dojrzeją. Mła oblookała też  film  "UFO" który o dziwo, nie był opowieścią o latających talerzach, porwaniach i tajemniczych eksperymentach a całkiem sprawnie zrobionym filmem o obsesji, cenie jaką się  za nią płaci, o postrzeganiu rzeczywistości i o tym jak może wyglądać kontakt i dlaczego nie będzie to kontakt masowy. Fajne kino, w przeciwieństwie do wielu filmów gatunku nie jest taką bajką przy której dziesięciolatki się ślinią z rozkoszy. Jedyny obraz talerzyka co to fruwa jest widoczny przez jakieś dwie sekundy w odbiciu na samochodowej szybie. Jak  kto nie lubi gatunku to niech go tytuł  nie odstrasza.


Oblookuję też od czasu do czasu nasz najnowszy serial polityczny ale jak dla mnie  to on mało wciągający bo  fabuła jest zbyt oczywista - politycy kradną.  Zaskakujące byłoby gdyby nie kradli!
Sposób zaciemniania też nie  dziwi bo do dawna jestem świadoma że "Łap złodzieja!" najgłośniej woła sam złodziej, coby  podejrzenia od się oddalić. Skala przekrętów i wyprowadzanej mamony była  do przewidzenia  po tylu latach "chudych",  kiedy to dostępu  do korytka nie było. Polityka prorodzinna czyli nepotyzm   to tyż  norma u politycznych nie wywołująca u mnie  okrzyków zdumienia.  Jedyne co mnie  dziwi to  fakt że ktoś się dał nabrać na bożo - ojczyźniane gadki i uwierzył w prawość i sprawiedliwość w politycznym wydaniu. Jak na razie to się rozwija wszystko zgodnie ze  sprawdzonymi wcześniej scenariuszami - "Pokażcie im jak się robi naprawdę politykę to się porzygają z obrzydzenia!". Śledzę ale bez specjalnych artystycznych oczekiwań, bo ta władza i tak się kiedyś skończy ( tzn. sondaże coraz bardziej przypominają wizytę  u wróżki Heleny, więc wróżę z czego inszego  )   a jak mła czuje w lewej pięcie że scenariusz robi się zbyt przewidywalny to uważa poświęcanie czasu na polityczną  telenowelę za jego stratę. Tak szczerze pisząc mła w tym wypadku boli tylko to że czujący pismo nosem obecni władcy Cebulandii  w obliczu rysującej się czarno  przyszłości dopiero zaczną zasysać!


Ogrodowo  to w tej fazie listopada mła  może jedynie gdybać.  No więc gdyby tak -  gdyby dosadzić jeszcze więcej drzew. Mła jakoś  tak ciągle drzewnie nie usatysfakcjonowana, pewnie dlatego  zw w mieście Odzi  w ramach  przygotowań do  Zielonego Expo wycinka trwa w najgorsze  ( bo na pewno nie w najlepsze ). Ot i tyle tych listopadowych radości.
Dzisiejsze ilustracje to takie obabrazki ze zbiorku smutkowe bajeczki, niestety nie bardzo wiem kto jest autorem czy autorką poszczególnych prac. Niby są podpisane i ze względu na formę mła podejrzewa  że to jest jedna  autorka czy jeden autor ale mła  jest tak ślepa że nie była w stanie odczytać nazwiska , czego to mła bardzo żałuje ( znaczy jak  któś cóś wie ,niech da znać to będziem rozsławiać ). Kimkolwiek jest ten któś  kto takie cudeńka narysował są to chwała jej lub mu  za prace tak pasujące do listopadowych klimatów.


P.S. Wilczyca wyśledziła to czego ja po samych obrazkach umieszczonych w pliku smutkowe bajeczki dawno, dawno  temu nie  zrobiłam - Kelly Louise Judd te obabrazki nam sprawiła. Chwała jej!

Owca blackfridayowa

$
0
0
Byłyśmy z Mamim na Black  Fridayu i stwierdziłyśmy że nigdy więcej. Panie starsze i  tłum dziki, taki z podejrzanym błyskiem w ślepiach, rękoma co to  ze trzy metry mają każda z osobna, mózgami wielkości orzeszka laskowego.  Never!  Żadnego redyku i innych imprez pasterskich z nami w roli starszych a jednak wciąż głupawych owiec. Nie dla nas rozkosze obniżonych cen, zresztą  to obniżenie cen  to takie szczerzepolskie raczej a nie hamerykańskie, transakcji stulecia nie dokonałyśmy.  Mamelon zakupiła przecenione sweterki dla się i  Sławencjusza  (  jak na ubabranko dla samca cóś mało ten sweterek Sławencjusza przecenili ) a mła nie załapała  się na przecenę spodni ( bo złośliwie  nich  nie przecenili ) i kupiła je drogawo ale przynajmniej pasująco. Z tego wszystkiego mła  zrobiła się lekko zła i za ostatnie pieniądze Mamelona ( swoje ostatnie wydała na  ten cud krawiectwa ) mła  zakupiła była bombki.  Mamelon zgrzytała zębami  ze względu na : bandyckie zabranie jej kasy, kolejkę jak za starej, niedobrej  komuny, mój gust bombkowy rozmijający się o lata świetlne  z tym co Mamelon uważa  za  bombkową doskonałość. Pod pozorem ratowania  Sławencjusza od  padnięcia z głodu czym prędzej uciekła z bombkowego sklepiku zostawiając mła obwieszoną towarem jak  jaka chujinka.

Oczywiście będę jej  wypominać tę ewakuację ze  trzy lata  albo i dłużej.  Po prawdzie jednak to się jej  nie dziwię, sama  miałam moment słabości który mnie naszedł po półgodzinie kolejkowania.  Jednakże wytrzymałam, bombki są a  Mamelon roztacza upiorne wizje dotyczące chujineczki ubabranej  przez mła.  Moim zdaniem przesadza, wszak nie zakupiłam takiego cudu jak pseudo meksykańska czaszeczka lśniąca srebrnym brokatem ( jeszcze gustowna  bombka pod tytułem broń półautomatyczna i mamy dżefko w stylu narcos ) ani św. Mikołaja  który z facjaty wyglądał na faceta baaardzo specjalnej troski, ani elfów z plastiku cudnie fosforyzujących  w ciemności.  Zaprawdę powiadam  Wam mogło być  gorzej jeśli  chodzi o wybór   bombeczek, mła nie zaspokoiła swoich najbardziej zwyrodniałych pragnień, zatrzymała się tak w pół drogi - gdzieś w okolicach  "małego pokoju" jej dzieciństwa. W tym roku chujinka będzie infantylna a przede wszystkim to w ogóle  będzie. Po wielu latach kiedy jej  nie było. Koty już są szkolone na okoliczność. Dzisiejszy wpis  ozdabiają ilustrację Sir Johna  Tenniela do opowieści o  koszmarkach pod tytułem "Alicja  Po Drugiej Stronie Lustra". Owce, sklepy, niespodziewane ucieczki - taaa, wszystko tu jest. Wylazło z głębokiej podświadomości przeczuciem rozkoszy kapitalizmu czyli wielkich wyprzedaży.

Oszałamiacze, trujaki i inne niegodziwce z rabatki roślinek występnych

$
0
0

Do napisania tego postu skłoniło mnie przeczytanie  kolejnego artykułu z cyklu na świecie istnieją narkomani bo dopuszczamy do istnienia  substancji  narkotycznych. Cholernie mnie wkurza takie podejście do tematu i szukanie źródełka zła  nie tam gdzie ono bije. No zamiast korzystać z leków opioidowych winniśmy cierpieć bo są na świecie ludzie którzy mają skłonność  do uzależnień. Dobra, cukier  też uzależnia, zakażmy spożywania cukru bo otyłość to  plaga w państwach wysoko rozwiniętych ( jednakże  nie we wszystkich ).  Idąc tym tokiem myślenia zakażmy jeszcze paru rzeczy które nie są wcale potrzebne do przeżycia a jednak nadal ( jakimś cudem ) prawo na ich używanie zezwala a w niektórych wypadkach pozwala nawet czerpać korzyści a państwu to w dodatku jako monopoliście. Oczywiście  zwolennicy wszelakiej prohibicji są impregnowani  na wiedzę o tym że jeszcze żadna prohibicyjna ustawa  nigdy nigdzie  nie zlikwidowała w 100%  problemu  z powodu którego została stworzona. Ba, potrafiła za to wygenerować zjawiska pod tytułem przestępczość zorganizowana czy pranie brudnych pieniędzy, oraz zawsze solidnie wzmacniała praktyki  korupcyjne.  To nie jest wpis  o wolnych konopiach  i pochwale używek wszelakich tylko o zdrowym rozsądku, jak ktoś będzie chciał się uzależnić to uzależni się od proszku do prania, kleju butapren, oparów benzyny czy niewinnie wyglądających  roślin ruderalnych. Problem nie leży bowiem w substancjach a w potrzebach ludzi, głównie  tych którzy słabość psychiczną najpierw wygłuszają a potem wzmacniają substancjami psychoaktywnymi.  Cała masa ludzi korzysta  z życia w sposób rozrywkowy, niektórzy próbują wszystkiego z ciekawości, inni chcą żeby  było im bardziej kolorowo, jeszcze inni chcą zapomnieć - nie wszyscy się uzależniają więc nie ma co zwalać na mak lekarski, tytoń szlachetny, konopie indyjskie, krasnodrzew pospolity a także drzewo kakaowca, krzewy kawowców czy herbaciane. To nie tytoń jest problemem a  ludzie którzy go nałogowo palą a właściwie ich potrzeba nałogu. To tej potrzebie niektóre  bardzo pożyteczne z punktu widzenia  farmacji rośliny zawdzięczają czarny PR.  Jak pisałam żadna prohibicja nie zmiecie z  planety chęci używania zakazanych ziółek, bo ludzie co i raz znajdują nowe używki.  Świat wokół nas   napełniony jak ten balon substancjami które mogą być używkami, nie trzeba uprawiać wystarczy wyjść do lasu, na pole a  nawet na miejski trawnik i zawsze  można znaleźć cóś przy pomocy czego zmieni się świadomość. Obecnie roślinom  troszki odpuszczamy, bardziej się koncentrując na walce z nadmiernym pożeraniem medykamentów ( nie ma to jak sobie zrobić haj lekami i uszczęśliwić mózg, a zaraz potem wątrobę, trzustkę i nerki ). Dobra, koniec zapluwania się, przechodzimy do spisu roślinek występnych.

Tytoń - wiadomo  że samo zło, bo uzależnienie, bo rozedma i rak płuc, i w ogóle groza. Jednak czy aby tak do końca ten tytoń to paskud? We współczesnych papierosach chemii  od jasnej Anielki, substancji wspomagających niby uzależniającą właściwość nikotyny masa a głównie obrywa roślina uznawana niegdyś za świętą a nie dopieszczanie i dosmaczanie  tytoniu chemią przez koncerny. Tymczasem tytoń niesie  ze sobą pożytki a nie tylko paskudztwa. Tytoń szlachetny  Nicotiana tabacum pochodzi z rodziny psiankowatych, jest  dalekim krewnym ziemniaków, pomidora i papryki. Polska nazwa rośliny - tytoń -  pochodzi od  tureckiego słowa tütün, znaczy już  wiecie skąd do nas ten używek przybył. Tytoń szlachetny nie jest znany w stanie dzikim, roślina powstała prawdopodobnie w wyniku krzyżówki Nicotiana sylvestris X Nicotiana tomentosiformis. Tytonie pochodzą z  Ameryki, do  Europie trafiły  za sprawą wyprawy Krzysztofa Kolumba. W prekolumbijskiej Ameryce tytoniem się okadzano,  Indianie zwijali suszone  a najpierw lekko podfermentowane liście tych roślin i wdychali ich dym ( taki prototyp cygara ). Pierwszy tytoń do  Anglii sprowadził  Walter Raleigh, we   Francji jego rozpowszechnienie zawdzięczają niejakiemu Janowi Nicot (od jego nazwiska pochodzi łacińska nazwa rodzaju). Wielki boom na tytoń zrobił się jednak dopiero po dwustu latach od jego odkrycia, wówczas to  powstały w Ameryce Północnej, w posiadłościach angielskich ( głównie  w stanie Wirginia )  największe plantacje na których uprawiano tzw. białą odmianę tytoniu, nazywaną wirginijską. W okolicach Chesapeake Bay w pocie czoła harowało tysiące niewolników przywiezionych z Afryki  coby dostarczyć do Europy najlepszy tytoń, do żucia, do palenia, a przede wszystkim do wdychania bo XVIII wieczną kokainą , używką  wyższych sfer była tabaka. Tym, czym dla XVIII wiecznych Karaibów była trzcina cukrowa, dla Karoliny Południowej ryż tym dla Wirginii był tytoń - motorem rozwoju.  Jednym z kładących podwaliny pod ten rozwój  był dzielny  wirginijski plantator  George Washington. Tak, tak, Ojciec Narodu starannie dbał coby mu się niewolnicy nie obijali a tytoniowa kasa pozwalała na godne  życie. To właśnie działania jego lobby  nie zapewniły prawa do  dążenia do szczęścia wszystkim zamieszkującym w USA  w tym cudzie  jakim jest hamerykańska konstytucja.  Hym... ci od tytoniu od zawsze mieli za uszami, zaczynali od poganiania  niewolników a skończyli na takiej chemizacji tytoniu coby na nim samym oszczędzić a palaczy uzależnić że niektóre papierosy w ogóle nie powinny nazywać się wyrobami tytoniowymi tylko tytoniopodobnymi. Z czasem plantacje trafiły i na inne kontynenty, także i u nas uprawia się tytoń. Teraz o nikotynie - silna  neurotoksyna i jako taka może nieść zarówno  pożytki jak i  tworzyć grozę. Sama nikotyna nie ma bardzo silnego działania uzależniającego, palaczy raczej uzależniają inhibitory monoaminooksydazy, takie substancje którymi leczy się depresje, niedociśnienie tętnicze  i parkinsonizmy. Nikotyna w małych dawkach działa na organizm stymulująco, źle się robi kiedy człowiek robi sobie za dobrze.  Teraz uwaga będzie mocno - nie dowiedziono  na 100% kancerogennego działania nikotyny.  Palenie  niewątpliwie przyczynia się  do powstawania wrażych komórek, pytanie czy odpowiedzialna jest za to nikotyna czy sam proces palenia i wdychania dymu jest do tej pory nierozstrzygnięte.

Krasnodrzew pospolity- koka, krzew kokainowy Erythroxylum coca takimi nazwami określa się roślinę z rodziny krasnodrzewowatych, dziś istniejącą tylko jako  roślina uprawna ( przodkowie krasnodrzewu pospolitego najprawdopodobniej  pochodzą z niższych rejonów Andów ). Krzew dorasta do 2 - 3 metrów wysokości, jest dość rozłożysty. Kwitnie tak sobie, jego żółtawe kwiaty nie mają znaczenia zdobniczego za to  owoce wybarwiają się  na piękny czerwony kolor. Oczywiście krasnodrzew uprawia się głównie dla liści, w krajach andyjskich liście nadal są używane  tak jak przed wiekami a  na eksport pozyskuje się z nich kokainę. Znane są dwa podgatunki tej rośliny Erythroxylum coca var. coca i Erythroxylum coca var. ipadu. Występują na wysokościach od 300 do 2000 metrów nad poziomem  morza. Roślinę uprawia się od około 2200 roku p.n. e. , znaczy z tego czasu znajdujemy najstarsze dowody świadczące  o uprawie. Odkrycie koki dla ludzkości zawdzięczamy indiańskiemu ludowi Ajmara. W królestwie Inków liść koki odgrywał podwójną rolę – religijną i społeczną, doceniono należycie pożytki które roślina przynosiła  ludziom żyjącym na dużej wysokości, do dziś  używa się tam liści koki do złagodzenia objawów pojawiających się  na skutek rozrzedzonego powietrza  i  skoków ciśnienia atmosferycznego.  Koka to wielkie  dobrodziejstwo dla  ludzi gór, dlatego uważano ją za  roślinę zesłaną przez bogów. Hiszpańscy  konkwistadorzy  najsampierw starannie zakazali "pogańskiego ziela" po czym, kiedy tylko zauważyli skutki jej zażywania czym prędzej wprowadzili obowiązkowe żucie liści w miejscach takich jak  kopalnie. Uprawiano  krasnodrzew nie tylko dla wiadomej substancji, roślina zawiera w sobie wiele pożytków -   liście koki mają w 100 gramach masy więcej wapnia niż mleko krowie  i więcej fosforu niż  rybie mięso w tej samej gramaturze, są bogate są w żelazo, potas, cynk i miedź a poza tym m.in. witaminy B1, B2, A, E, C . Ze 100 gram liści  koki można uzyskać około grama kokainy.  Oczywiście z różnych uprawnych odmian uzyskuje się różną ilość narkotyku - są odmiany z których ze 100 gram liści "nie wyciśnie" się więcej niż 0,01 grama a są takie z których można  wyprodukować 1, 2 grama czystej kokainy. Po raz pierwszy ekstrakcji kokainy z liści koki dokonał Niemiec Albert Niemann w 1859 roku. Substancja  zrobiła prawdziwą furorę w XIX wiecznej  Europie, po  kokainową nalewkę i cukiereczki sięgała sama królowa  Wiktoria. Jakoś nikomu nie przyszło wówczas do głowy że jest niebezpieczna, uważano ją raczej za  dobrodziejstwo pozwalające wyrwać się z nałogu morfinizmu. Jeden z takich nałogowych morfinistów, weteran wojny secesyjnej stworzył orzeźwiający tonik z liści  koki  i orzeszków cola.Wzmocnił skórką pomarańczy, okrutnymi ilościami cukru i tenże ożywczy napój  jako samo zdrowie  sprzedawał był w aptece. Tak powstała  Coca - Cola, imperialistyczne gazowane zło dobijające dietetyków na całym  niemal globie. Do dziś w jej produkcji używa się liści  koki,  koncern twierdzi że odmian ze znikomą zawartością narkotyku. He, he, he, ta koka jakoś  bez przeszkód  wjeżdża na teren United States. Można wywalić z  Coca - Coli prawdziwy cukier i zastąpić go  ohydnym słodzikiem ale na świętość  liści koki jednak nikt się nie odważył zamachnąć!

Konopie indyjskieCannabis sativa subsp. indicaCannabis sativa subsp. indica ruderalis velCannabis sativa subsp. indica spontanea ikonopie siewneCannabis sativa subps. sativa. Taa, po hindusku gandzia, po hiszpańsku marijuana, w rodzimym  marycha. Do niedawna odsądzana od czci i wiary , dziś  już wiemy że zioło potrafi leczyć stany chorobowe z którymi współczesna medycyna akademicka średnio sobie radziła.  Zacznijmy  od przedstawienia roślinek - konopie pochodzą z Azji, indyjskie z Kaszmiru, Iranu i Afganistanu, konopie siewne występują naturalnie w górach Ałtaj, Tienszan, na Zakaukaziu i w Afganistanie. Cannabis ruderalis pochodzi z z Azji Środkowej. Dziś już prawie nie spotyka się tego gatunku w stanie czystym, rośliny posiadające cechy ruderalis ( główną cechą, która odróżnia ją od innych gatunków jest fotoobojętność, rośliny kwitną w zależności od swojego wieku, a nie ze względu na cykl dnia i nocy jak w przypadku konopi siewnej i konopi indyjskiej ) mają około 20–80% genów z konopi siewnej lub indyjskiej. Do nas  konopie siewne zwane włóknistymi  trafiły  dawno, dawno temu i od razu stały się  roślinami uznanymi za pożyteczne, uprawianymi  mimo dużych  wymagań  glebowych ( podobnie jak tytoń lubią bogate w azot gleby ). Głównie uprawiano je na włókno i olej, oraz paszę ziarnistą dla ptaków.  Nie zawierały  jakichś szalonych ilości substancji psychoaktywnych i nikt  ich nie kojarzył  z używkami.  Potem się wzięło i pozmieniało i dziś  na uprawę konopi wymagany jest tzw. papir. Co prawda ciężko mi sobie wyobrazić  tłumy kotłujące  się na polach konopi, to raczej nie te czasy kiedy hippie udawali się  po makuchy  do gotowania makiwary ale  państwo czuwa. Zawsze może się bowiem zdarzyć że któś wysieje konopie indyjskie, zawierające znacznie więcej niż te 0, 02 THC występujące w naszych zwyczajnych konopiach. Co to właściwie jest ta marycha? To suszone i czasem sfermentowane kwiatostany żeńskich roślin konopi ( konopie są dwupłciowa ) niejednokrotnie z niewielką domieszką liści. Za działanie psychotropowe marihuany odpowiada głównie zawarty w niej  tetrahydrokannabinol (THC) oraz inne kannabinoidy. Podgatunek indyjski oprócz zwiększonej ilości THC ma wyższą zawartość kannabidiolu CBD. Substancja ta, sama nie będąc psychoaktywną, wpływa na efekty wywoływane przez THC. Pewien wpływ na własności marihuany ma także zawartość CBN, będącego produktem rozkładu THC. Taa... zioło indyjskie solidnie rozluźnia, he, he, he. Jako roślina poświęcona  Śiwie niejednemu sadhu pozwoliła wznieść się na wyższy poziom medytacji.  Jak zwykle całe zło  tkwi w nieumiarkowaniu.  Nadużywanie marychy przejawia  się  zespołem amotywacyjnym czyli totalnym wyluzowaniem  z  życia,  jednakże stopień uzależniania jest  niższy  nie tylko od alkoholu ale i od kofeiny ( jak to odmityczniają nam się mity ). W medycynie maryśka pokazuje najlepsze ja - załatwia silne  bóle neuropatyczne  w przebiegu stwardnienia rozsianego , wspomaga leczenie bólów nowotworowych w zaawansowanych  stadiach choroby ( potrafi zadziałać kiedy tolerowane dawki leków opioidowych  już nie działają ), wyłącza bóle w przebiegu  urazów rdzenia kręgowego. Naprawdę dobra z niej roślinka, wzmagająca apetyt u niejadków i chęć mówienia  u milczków.

Ilustrujący wpis pierwszy obabrazek to fragment obrazu  Fernando Botero "La  muerte de Pablo Escobar"

Jak zostać rośliną wyklętą?

$
0
0
Żeby zostać rośliną wyklętą przede wszystkim trzeba być rośliną znaną. Jak się jest rośliną nieznaną szerszemu ogółowi to sobie można  wytwarzać substancje psychoaktywne czy śmiercionośne alkaloidy do  stuprocentowej fotosyntezy a pies  z kulawą nogą się nie zainteresuje. Ważne jest żeby stworzyć wokół siebie odpowiednie lobby zainteresowane prohibicją na  wytwory roślinki wyklętej. Takie lobby najczęściej składa się po połowie z nawiedzonych przekonaniem świętym o dobroci zakazu naiwnych entuzjastów i  szczwanych, umiejących liczyć pieniądze gości nie cofających  się przed złamaniem prawa.  Potem trza smarować politykom, tacy producenci tytoniu swego czasu smarowali u hamerykańskich ustawodawców i działali na legalu, a faceci od uprawy marychy sto lat spędzili w podziemiu  bo dali  nie tym co trzeba i w dodatku za mało ( historycy zajmujący się  działaniami Kongresu i Senatu USA co i raz wynajdują ciekawe kwiatki, cóś jakby  śmierdzące ). Kiedy już wprowadzono zakaz albo ścisłą do bólu reglamentację na uprawę rośliny to dzieją się cuda - kapitalizm "na lewo" w dzikim wydaniu tworzy niewyobrażalne fortuny i wpycha w obieg  pieniążki dla których trzeba tworzyć nowe instrumenty finansowe. Rzeka  forsy spływa z góry unosząc wszystkie łódeczki jak to mawiają zatwardziali liberałowie  ekonomiczni, nie dodając jednak przy tym że jak zwykle ci którzy pracują bezpośrednio i najciężej przy  wytworzeniu towaru stoją w mule na jakichś dechach a  ludzie zajmujący się obrotem handlowym płyną luksusowymi jachtami po  turkusowych wodach.

Wszyscy finansowani z nielegalnej kasy od  terrorystów począwszy na niektórych agencjach rządowych skończywszy są happy bo mają  mnóstwo środków na prowadzenie działalności.  Ludziom wmawia się że to dobre rozwiązanie, że to norma  że istnieją takie  pieniążki w lewym obiegu, całkowicie poza społeczną kontrolą. Wmawia  im się też że  ich dzieci uzależniają się dlatego że na świecie istnieją marycha, opium i pochodne, kokaina i insze zło a nie dlatego że mają skłonność  do uzależnień albo wpisaną w geny i  wzmocnioną wychowaniem albo będącą tylko skutkiem wychowania które nie pozwala stawić  im czoła rzeczywistości ( takiej  jak straszna bieda w krajach III świata i zbyt dużo wszystkiego w krajach wysoce rozwiniętych ) . Ludzie  uwielbiają szukać innego winnego niż oni sami więc prohibicyjna retoryka ma wielu zwolenników. Mła znajduje się w głębokiej opozycji do tego prohibicyjnego nurtu, mła  uważa  że jeżeli dopuszcza się do obrotu wysokoprocentowy alkohol, który wg. WHO jest narkotykiem najtwardszym z twardych to niedopuszczanie innych substancji, często  o mniejszej sile  rażenia w ogóle  mija się z celem i jest  hipokryzją nad  hipokryzjami. Pieprzymy jak ciężko niezdrowy o społecznym zdrowiu a tymczasem państwo ma  monopol na  przynajmniej dwa produkty o działaniu uzależniającym ( w jednym wypadku o silnym działaniu zmieniającym świadomość ) które  są sprzedawane bez recepty.  Gdzie tu logika, matka chrzestna prawa? Mła jest przeciwna  wszelkim zakazom wykluczającym lub wysoce ograniczającym, także tym dotyczącym twardych narkotyków, natomiast uważa  że powinny istnieć uprawy kontrolowane przez państwo jak też obrót używkami powinien przez państwo kontrolowany. Nie widzę jakiegoś strasznego upadku moralnego w tym że  mój kraj mógłby zarabiać pieniążki porównywalne choć trochę ( legal zawsze powoduje obniżkę cen towaru ) z tymi jakie  kiedyś zarabiał  Pablo Escobar Gaviria. W końcu i tak jest lepiej niż to było za czasów przymusu propinacyjnego, który gwarantował 1% Polaków dochody z rozpijania pozostałych rodaków.  Na udawanie czystych i moralnych to my raczej bez szans, więc może lepiej  pójść po rozum do głowy. A co do dopalaczy - Tatuś mawia brzydko "Swoje musi wymrzeć", statystycznie młodzi mężczyźni podejmują najwięcej zachowań ryzykownych, chyba nie ma na to rady  bo to kwestia ewolucji więc  łykną wszystko byleby było ciekawie. Jednak inaczej leczyłoby się ludzi którzy przedobrzyli kiedy na środku którego użyli podany byłby jego skład a kasę NFZ zasiliłyby pieniądze z nałożonej  na niego akcyzy. Howgh!

Miało być o występnych roślinach ale z mła się znów wylało i zalało gorącą słowofalą internety. Mła cóś nie lubi zakazów które nie są poparte należytą ( w rozumieniu mła ) argumentacją. Zamiast ze zwykłą Tabazellą macie do czynienia z lwicą Wkurwellą.  Na szczęście nie jestem ja jedyna, kupa ludzi  kuma jaka to ściema z tą wojną z narkotykami.  Dzisiejszy wpis ilustrują obrazy Fernando  Botero pokazujące skutki narkotycznych wojen.

Czarujące grzybki

$
0
0
Dzisiejszy wpis rozpoczyna króciutkie zapoznanie z mniej znanymi z zawierania substancji zmieniających świadomość roślinami. Niektóre są hym... półsławne  za sprawą swoich właściwości, insze  uchodzą za niewinne roślinki. Jak  już wiecie po mojemu to wszystkie są niewinne, dopóki człowiekowi się odlotów, dopieszczeń, uspokojeń nie zachce. Wdychając zapach majowych kłączy tataraku nie myślę o tym jakby tu halucynogeny z niego wyekstrahować , patrząc na kwiaty  grzybieni to ja raczej Józia Toliboskiego zrywającego nenufaaaary widzę oczami wyobrazi a nie się upaloną podniecającym suszem z kwiatów. Nie martwię się też że ja tu jakieś pomysły ludziom spragnionym wrażeń podsuwam. Tacy co szukają wrażeń i tak je znajdą  i to bez większych problemów ( prędzej  odlecą  za pomocą pokątnie wyrabianej chemii niż pracowicie  będą z roślinek substancje  pozyskiwać - taniej, wysiłku mniej  i kop jakby większy ). Szczerze wątpię też  żeby ogrodnicy  porzucili warzywniki  ( znaczy  ci co się zajmują tą ciężką  formą ogrodnictwa ) i zajęli się produkowaniem oszałamiających a mało znanych roślinek. Handlowo  to target jest ograniczony bo  tzw. "szeroki ogół" woli tradycyjnie odlatywać przy pomocy spirytualiów.

"Wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną. Tu decyduje wielkość dawki".

Paracelsus

Zaczynam od grzybków, których w ogrodach raczej się nie uprawia ale potrafią w nich same z siebie występować.  Prędzej w tych  wiejskich niż tych miejskich ale  się pojawiają i w najbardziej miastowych ogrodach. Zazwyczaj na słowo grzyb  ogrodnik reaguje lekkim niepokojem bo wiadomo mączniak, czarna zgnilizna itd. . Jednak  zaczniemy od tych posiadających spore kapelusze. Dosyć znanym z posiadania  halucynogennych właściwości  i na pewno niedającym się przeoczyć jest muchomor czerwony Amanita muscaria, moim zdaniem najpiękniejszy ze wszystkich muchomorów.  Ten cud jest mniej  trujący niż śmiercionośny muchomor sromotnikowy  ( co nie znaczy  że nie powoduje uszkodzeń wątroby i w ogóle sama z niego bezpieczność ) zapewnia za to odloty trwające od 5 do 6  godzin.  Odpowiedzialne za to są wszelkie wspłógrające ze sobą w muchomorze substancje takie jak kwas ibotenowy, muskaryna, muscymol, muskazon, butylotrójetyloamina czy acetylocholina a przede wszystkim psylocybina. Drzewiej  medycyna ludowa  wykorzystywała czerwone bielą nakrapiane kapelusze muchomorów w leczeniu osłabień i  tzw. humorów ( w stanach depresyjnych? ).  Oczywiście najważniejszą sprawą było dawkowanie leków z muchomora, ponoć łatwo przekroczyć dawkę terapeutyczną i udać się w świat odleciany a niekiedy nawet odlecieć na stałe. Niekiedy zamiast muchomora czerwonego używano do wywoływania odlotów muchomora plamistego Amanita pantherina, lecz ze względu na jego podobieństwo do muchomora sromotnikowego, jak i silniejsze niż w przypadku użycia muchomora czerwonego działanie toksyn to  zapodanie grzybka było bardzo niebezpieczne. Bąblaste  purchawki Lycoperdon pospolicie porastające nasze lasy i łąki to źródełko dłuuugiego snu, czasem po spożyciu sporej ilości purchawek występują omamy słuchowe ( na ten  przykład prowadzimy rozmowy ze świętymi  a nawet dostajemy  pouczenia od wszechświata ).

Podobne  do  purchawek siedliska zajmuje chyba najbardziej znany z  halucynogennych grzybków, niejaka łysiczka lancetowana vel kołpaczek lancetowaty Psilocybe semilanceata, taki psiarek niepozorny. Łysiczka zawiera psylocybinę oraz śladowe ilości psylocyny i baeocystyny, substancji silnie psychoaktywnych w związku z czym jest ulubionym grzybkiem narkogrzybiarzy ( tak,  jest taki gatunek  grzybiarza ). Podobnym gatunkiem ( grzyba nie grzybiarza ) jest łysiczka czeska Psilocybe bohemica, występująca u nas na południu kraju. Cóż, po grzybku inaczej postrzegasz świat, ciśnienie  krwi znacznie się obniża i mózg  działa na innej częstotliwości, synestezja się zdarza, niepokoje  zdziwne oraz widzenia. Po 30 minutach od zażycia człowiek czuje że grzyb powoduje  odlocik  i w ciągu  dwóch godzin przeżywa  tzw. trip, choć efekt potrafi się wydłużyć do 6 a nawet 7  godzin. Oczywiście posiadanie łysiczek jest w Polsce nielegalne więc jak  rozumiem wszyscy posiadający na własnej posesji powinni drżeć przed policyjnymi nalotami i mieć przygotowane  tłumaczenie że oni  nie wiedzieli  co tam przy dróżce bezczelnie sobie porasta, he, he, he. Co prawda jak  nie wiedzą  co im na posesji  porasta to są podejrzani tym bardziej, każdy dzielnicowy to wie. O ile blaszkowe grzybki zapewniają haluny to sproszkowana huba białoporka brzozowego Fomitopsis betulina działa cós jak  kokaina, wyraźnie stymulująco. Poza tym roślina  to nadzwyczaj pożyteczna, wyciąg z  niej stosowany jest do zapobiegania rozrostowi komórek nowotworowych. Amatorom mistycznych zabaw grzybowych dedykuję historię Ciotki  Elki, która uzyskała stan wyższej świadomości po  spożyciu grzybów które w jej mniemaniu były twardzioszkami  przydrożnymi ( bardzo smaczne a pospolite grzybki, takie po które wystarczy wyjść na ścieżkę na łące i  za ich pomocą  ożywić mdły sos ) a które okazały się cholerstwem tak ciężko uszkadzającym organizm  że Ciotka  wylądowała w odtruwalni. Przez lata nie  jadła  po tym wypadku  grzybów, nawet sklepowe  pieczarki podejrzewając o silną moc  trucicielską.

Największe jednak widzenia i odloty, także te do krainy nigdy - nigdy ,  powoduje grzyb średnio dostrzegalny nieuzbrojonym w szkiełko okiem. Buławinka czerwona Claviceps purpurea nie wygląda groźnie, nawet zapisana nazwa jakoś tak niczego strasznego  nie sugeruje.  Jednak nazwa sporysz, związana z tym grzybkiem wywołuje wzmożoną czujność u wszelkich służb związanych z przetwarzaną żywnością. I słusznie! Sporysz zawiera wiele alkaloidów – ergotaminę, ergotynę, ergobazynę, ergotoksynę, aminokwasy: tyrozynę, tryptofan, histydynę, leucynę, kwas asparaginowy, betainę i aminy biogeniczne: histaminę i tyraminę  i inne. Masowe zatrucia sporyszem znane z historii powodowały ciężkie  i także  masowe umieranie, wzmożenie przemocy, straty ekonomiczne takie do granicy zapaści, znaczy nic dobrego z pojawiania się tego  grzybka w diecie człowiek nie miał. Do czasu. Jednak zacznijmy od tego czym jest  właściwie sporysz. Sporyszem nazywamy przetrwalnik pasożytniczego grzyba jakim jest buławinka czerwona, atakująca około 400 gatunków roślin z rodziny wiechlinowatych. Od nazwy tego przetrwalnika ukuto nazwę choroby, czyli sporyszu zbóż i traw. O tym że z zarażonym grzybkiem zbożem jest coś nie halo wiedziano od bardzo dawna, nazwa sporysz  wywodzi się od imienia starosłowiańskiego demona Spora, którego działanie było przyczyną tzw. lekkomyślnych zachowań ( znaczy wiązano go z kultem płodności i plenności ). Zatrucie sporyszem, czyli ergotyzm, znane było dawniej jako "ogień świętego Antoniego" lub "święty ogień" . Skąd taka nazwa? Od mrowienia i "palenia" w kończynach powstającego na skutek silnego  i przewlekłego skurczu naczyń krwionośnych który  prowadził do martwicy tkanek i zgorzeli ( z chorych zostawała nieraz tylko głowa  i korpus, choć znane są opisy utraty części twarzy  czy tułowia ).

Imieniem innego świętego nazwano objawy neurologiczne - drgawki i przykurcze  o charakterze padaczkowym to wg. niektórych badaczy historii medycyny ów słynny "taniec św. Wita". Po raz pierwszy ( znaczy na piśmie )  zauważono paskudne działanie grzybka występujące na masową skalę w roku  590 we Francji. Następnie co jakiś czas począwszy od roku 857 do 1347 pojawiały się w tym kraju duże  ogniska  choroby, która była wysoce śmiertelna ( np. w 994 r. w Akwitanii zmarło z tego powodu ok. 40 00. ludzi a w 1129 zmarło ich 14 000 ).  Chorobę zaczęto  dość szybko  odróżniać  od innych "morowych zaraz" z powodu jej swoistych objawów. W 996 roku biskup z Metzu założył pierwszy lazaret, do którego w czasie epidemii przybywało codziennie od 80 do 100 nowych chorych. Epidemiczność choroby spowodowała że w roku 1093 papież Urban II założył w Vienne  zakon, którego zadaniem było leczenie chorych na "święty ogień". Wrota klasztoru szpitalników miały być pomalowane na kolor ognistoczerwony, coby wszyscy wiedzieli co się tam leczy ( taki symbol pomocy medycznej tych czasów ). W kronikach średniowiecznych istnieją zapiski jakoby w opactwie przechowywano wyschnięte czarne kończyny chorych, którzy zmarli na "święty ogień" ( ciekawe po co? ). W XVI w. choroba traci swój nagminny charakter, zamiast niej pojawia się za to tzw. "rojnica", będącą najprawdopodobniej łagodniejszą postacią zatrucia sporyszem ( mrowienie tylko występowało, szczęśliwie nic człowiekowi nie odpadało jak w dawnych, dobrych wiekach średnich ).

Pod koniec XVI wieku dowiadujemy się jednak że sporysz był przyczyną masowego zatrucia w Lűneburgu ( 1581 )i w Sudetach ( 1590 ) czyli zakres jego masowego występowania się powiększał. Ówcześni medycy akademiccy wiedzieli już wówczas o roli sporyszu i jego niewątpliwym związku z chorobą, w czym upewniają nas "Kroniki" wydziału lekarskiego w Marburgu, które określały "święty ogień" jak też "rojnicę" lub przewlekłą zarazę, chorobą której przyczyną było spożywanie chleba zrobionego z mąki zakażonej sporyszem. W XVI wieku po raz pierwszy zastosowano sporysz jako lekarstwo - w 1588 roku niejaki Wendelin Thallius stosował sporysz jako środek tamujący krew, później używano go jako środka zapobiegającego nadmiernym krwawieniach w czasie porodów ( do dziś środki na bazie ergotaminy, jednego ze składników sporyszu, używa się w położnictwie i nie tylko ). Zatrucia sporyszem o poważnych rozmiarach miały miejsce pod koniec XVII i na początku XVIII wieku w Niemczech, we Francji i na Węgrzech. W Anglii opisywano tylko pojedyncze przypadki zatrucia sporyszem, a wieku XIX zatrucia sporyszem w Europie zdarzały się tylko w Rosji. Ostatnie wielkie zatrucie sporyszem zdarzyło się w roku 1951 we wsi Pont-Saint-Esprit.  U wielu mieszkańców wystąpiły halucynacje, a śmierć wskutek zatrucia poniosło 7 osób. Szczęśliwie dziś sporysz prawie nie występuje w zbożach dzięki oczyszczeniu materiału siewnego.

A co dobrego mamy z buławinki czerwonej? - mamy kwas! Konkretnie to dietyloamid kwasu D-lizergowego, jedną z najaktywniejszych substancji psychodelicznych o właściwościach halucynogennych. Jest 100 razy bardziej czynna biologicznie niż psylocybina i 4000 razy bardziej niż meskalina. Po raz pierwszy LSD zostało zsyntetyzowane w 1938 r. przez szwajcarskiego chemika Alberta Hofmanna. LSD okazało się wyleźć poza medycynę, terapeutyczne możliwości jakoś usunęły się w cień kiedy stwierdzono że można kwasem znacząco zmieniać świadomość. Najpierw zainteresowało się CIA a zaraz potem hipisi. Skutek był taki że w 1967 FDA wykreśliła LSD z amerykańskiego lekospisu. Dziś z powrotem wraca się do badań nad kwasem i słusznie bo kryje się tu jeszcze wiele nieprzebadanych aspektów.
Teraz o uzależnieniach - grzyby a konkretnie ich zbiór uzależnia. Wiem bo co roku mnie nosi do lasów. Znam też ludzi uzależnionych od grzybowej i pierogów z grzybami i kapustą. Natomiast używanie grzybów halucynogennych nie skutkuje powstaniem uzależnienia wywołanego bio - chemiczną reakcją wywołującą tzw. "głód", nie ma ciągu, trzydniówek i tym podobnych "radości" które powoduje alkohol czy opiaty. Co nie znaczy że grzyby są bezpieczne i tylko się nimi paść w celu zmiany świadomości ( vide przypadek Ciotki Elki ). Każda substancja wprowadzana do organizmu wywołuje jego reakcję - podanie cukru zalewa nas insuliną, podanie LSD serotoniną. W nadmiarze i cukier i LSD organizmowi nie służą. Natomiast jeszcze raz i z całą mocą -  grzyby psylocybinowe nie uzależniają - ani fizycznie, ani psychicznie! Najbardziej zdradliwą rzeczą przy grzybkach to oprócz  przedawkowania kończącego się  w najlepszym przypadku porzygiem jest możliwość wystąpienia tzw. flashbacku czyli całkiem niespodziewanie nawiedzających  człowieka halucynacji.  Mija ale  mieć znienacka  zaburzoną świadomość nie jest fajnie.

Dzisiejszy wpis  ilustrują prace Margaret Tarent, Florence May Anderson, Heleny Jacobs oraz   nieznanych mi autorek bądź autorów.
Viewing all 1480 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>