Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1494 articles
Browse latest View live

'Raubritter' - róża jedyna w swoim rodzaju

$
0
0
To nie przesada, 'Raubritter' to rzeczywiście róża wyjątkowa! Znacie zapewne sporo odmian  austinek, mieszańców  herbatnich, floribund czy tam inszych zbieranin różanych genów, a ile znacie mieszańców Rosa macrantha? Ha?! Sprawa miała się tak, w latach trzydziestych  ubiegłego wieku Wilhelm Kordes zweite ( pierwszym był jego tatuś, założyciel firmy Kordes und Söhne ) pracował nad wyhodowaniem  krzewów  różanych odpornych na warunki  zimnawej krainy jaką jest Schleswig - Holstein ( to w niej, a konkretnie to w maleńkim Klein Offenseth-Sparrieshoop znajdowały się różane pola Kordesów ). Skrzyżował między innymi Rosa macrantha'Daisy  Hill' z 'Solarium'. Mamusia wprowadzona  w 1906 roku i nazwana na cześć własnej szkółki przez zasłużonego dla ogrodnictwa Brytyjczyka, pana Thomasa Smitha, to kwitnący białawym kwiatem o podwójnym okółku płatków  efekt krzyżowania hybrydy Rosa X waitziana var. macrantha .  'Daisy Hill' to dziś właściwie róża zapomniana, gdzieś tam się tylko plącze po rozariach i kolekcjach. 'Solarium'  czyli tatuś to wyhodowana przez  Francuzów a wprowadzona przez Australijczyków w 1927 roku hybryda Rosa wichuraiana. Po mamusi  'Raubritter' odziedziczył  kulisty kształt kwiatów, po tatusiu w kolorze płatków pojawiły się barwniki odpowiadające za zaróżowienie ( w niedużej ilości, bo tatuś kwitnie na czerwono  jak  ten zajadły komunista w  pochodzie  pierwszomajowym ).  Dzięki mamusi jest zdrówko i odporność na złe warunki atmosferyczne, dzięki  tatusiowi na ogół zdrowe, jasnozielone liście ( ich leciuteńki  szarawy odcień to po mamusi )  i wielkość kwiatu. 'Raubritter' został introdukowany w roku 1936 i  od razu było wiadomo że to jest "coś". Po pierwsze róża wielozadaniowa - można z niej tworzyć  krzewy,  traktować jak wspinacza ( zaliczana jest do typu climber ), zadarniać nawet jak kto lubi, po drugie zjawiskowe kwitnienie - krzew  kwitnie co prawda raz ale za to długo  i wytrwale. Kwiaty nie są specjalnie wielkie, takie około  pięciocentymetrowej średnicy ale za to o świetnym, okrągławym kształcie. Półpełne i lekko pachnące, bardzo trwałe ( mogą spokojnie przez  tydzień zdobić  krzew ) będą pięknie wyglądać zarówno w klasycznym różanym ogrodzie jak i  w nasadzeniach mało formalnych.  Pędy są giętkie, dłuuugie ( dochodzą do ponad  trzech metrów długości ) więc można wyczyniać z nimi cuda. Mrozoodporność bardzo dobra i jeszcze na dodatek znosi zacienienie! Cud nie róża! Oczywiście w tej beczce miodziku musi być łyżka dziegciu - czasem  'Raubritter' podłapuje mączniaka i znosi  to wówczas ciężko. za to przycinać można oszczędnie, głównie tak formująco jak mieszańce Wichura.
Teraz o nazwie - 'Raubritter' to termin ukuty pod koniec XVIII wieku w Niemczech, w czasie wielkiej popularności tzw. powieści gotyckiej. Oznaczał on rycerza który z bidy wziął się za rozbój, co rzeczywiście zdarzało się niegdyś wcale często nie tylko niemieckim baronom ale i inszej europejskiej szlachcie. Nie wiem skąd ta nazwa - czy to pochwała dla zdolności przetrwania rycerskich rabusiów czy hołd dla romantycznej legendy zrodzonej parę stuleci po ich wytępieniu. Myślę że prędzej to  drugie, bo po prawdzie to raubritterzy to straszna hołota była i w ogóle  plaga i ból  głowy.



Sucha - Żwirowa w chwili próby

$
0
0
 Sucha - Żwirowa przechodzi właśnie test na rabatę "bezpodlewczą", znaczy  podlewam całość  raz na tydzień żeby była jasność absolutna.  Nie podlewać totalnie i absolutnie nie mogę bo dosadziwszy nowe rośliny o niezbyt jak na razie głębokim systemie korzeniowym i  niepodlewanie ich byłoby równoznaczne z wyrzuceniem  pieniędzy w błoto a właściwie w piasek. Dodatkowo biegam od czasu do  czasu jak Gajka z konewką ale mało  bo więcej muszę biegać z konewką w Alcatrazie a i tak małe paprociumy wyglądają bardzo kiepsko ( część już nie wygląda i Sylwik będzie miała  prawo mnie ubić, bo ona ciężko  siała, sadzonkowała i w ogóle a ja przeżynam właśnie z aurą ). Podlewana raz na tydzień Sucha  - Żwirowa może nie przechodzi  prawdziwej suszy ale przy tych upałach z minimalnym podlewaniem może robić za rabatę półsuchą, he, he. Oblookuję na tej półsuchej które to rośliny znoszą upały i małą ilość wody z prawdziwą godnością. Niewątpliwie  sprawdzają się szarolistne, zarówno te pokryte kutnerem  jak i woskopodobną ochraniającą zieloność otulinką są bardzo odporne na działanie słonecznych promieni. Wszelkie goździczki, lawendy, perowskie, amorfy, anafalisy perłowe,  szałwie nie tylko lekarskie i czyśćce wełniste wyglądają całkiem nieźle a upał nie przeszkadza im w zawiązywaniu kwiatów.




Co prawda rozsadzone czyli "nowe" czyśćce szlag trafił ale stare kępy mają się nieźle.  Bardzo dobrze radzą sobie też posadzone w zeszłym roku czosnki główkowate Allium sphareocephalon. To  dobra roślina cebulowa na suchawe rabaty.  Do szczęścia potrzebuje tak naprawdę przepuszczalnej  gleby i dużo słońca.  Nie wiem dlaczego ten  czosnek nie cieszy się u nas większą popularnością -  całkowicie  mrozoodporny, chodzić koło niego nie trzeba, kwitnący w masie jest uroczy jak mało który czosnek ale cóś ludziskom wyraźnie  nie podchodzi. Wolą czosnkowe olbrzymy, okazałe krówska kwitnące w maju.  Mnie tam mało czosnki kwitnące w maju obchodzą, maj na Suchej - Żwirowej niepodzielnie należy do irysów bródkowych a moje ukochane rośliny kwitnąc  są w stanie wyciąć każdą konkurencję. Wiadomo, król jest jeden!




W tym roku na Suchej - Żwirowej jak już pisałam jest  kiepsko z gipsówkami i mikołajkami. Nie, nie z powodu upałów i suszy,  ich  zły stan to wina tegorocznej zimy. Kupiłam nowe sadzonki  gipsówek, mam nadzieję że w przyszłym roku zakwitną. Bardzo mi brakuje ich kwiatów na rabacie, zbyt dużo kłosków się zrobiło, trochę mało innego typu kwiatostanów. Przed mikołajkami  ciężka  zimowa próba, w tym roku wyleciało trochę alpejskich. Jak na razie nie uzupełniłam tych nasadzeń,  za to kupiłam mikołajki nadmorskie. Jeżeli obudzą się po zimie i nabiorą "ciała" w przyszłym roku to będą nie do zdarcia, podobnie jak testowe egzemplarze. Bardzo je lubię, to świetna roślina na suchą rabatę pod warunkiem że zimą rabata też jest suchawa.  Nie wiem czy to jednak tegoroczna zimowa aura podobnie jak mikołajków alpejskich nie wykończyła też morinii, nadal z nią źle mimo tego że mrówy już jej nie dokuczają. Troszkę też rozczarowana jestem niby żelazną odpornością żeleźniaka.  Razem z krwawnicami posadziłam go tzw. przedziwnym instynktem wiedziona na nieco "lepsiejszej" ( czytaj lepiej trzymającej wilgoć ) części Suchej - Żwirowej. No i dobrze bo mimo tego że niby ma bardziej wilgotno to zarówno on jak i krwawnice cierpią od upałów i suszy. Te dwie rośliny, niby przeca wytrzymałe, nie mają twardego charakteru jeżówek które rzeczywiście są preriowe do bólu ( o gatunkachEchinacea purpurea i Echinacea pallida tu piszę, o mieszańcach się nie wypowiadam ).




Może to nie do końca "wina" krwawnicy i żeleźniaka, może za ich kiepski wygląd odpowiada susza nie w terminie. Rzadko zdarza się  żeby maj był tak suchy jak  w tym roku. No i żeby przed nim był  suchy i  mocno ciepły kwiecień. Co inszego późnowiosenne i letnie ciepło i brak opadów a co inszego susza w momencie kiedy  roślina potrzebuje do wzrastania sporej ilości wody. To co jakoś tam przeżyły jeżówki ( niespecjalnie wysokie w tym roku ) znacznie mocniej odbiło się na roślinach o nieco większych wymaganiach ( ku mojemu zdziwieniu do bardziej wymagających roślin muszę zaliczyć wysoką driakiew ). Dobra, koniec tych narzekań - jest grupa roślin świetnie radzących sobie przy tym upale mimo tego że  żadnego kutnerku nie posiadają. No może lekkie nawoskowanie liści i pędów.  Sedumki i rojniki, samograje na ciężkie, suche czasy. Posadzić na suchym i słonecznym, zapomnieć i być zdziwioną lub zdziwionym jak to ładnie roślinki sobie radzą. Rosną u mnie jako zadarniacze ( niskie rozchodniki i  rojniki ) i jako średniej wielkości rośliny rabatowe. Nie wyobrażam sobie bez nich mojej  Suchej - Żwirowej, toż zapieliłabym się na  śmierć! Dają radę tam gdzie protestują marzanki i zawciągi.  Te zadarniające nie wymagają  podlewania,  większe sedumki podlewam a nawet zamierzam nawieźć w nadziei uzyskania większych kwiatostanów (  chyba płonnej  nadziei, tak sądząc po tym co te rośliny wytwarzają na wierzchołkach pędów,  no ale przynajmniej sedumki zadarniające pięknie kwitły w tym roku ).




Wiele pociechy mam też z traw, ostnice i preriówki wyglądają świetnie a zazwyczaj grzybiejący u mnie owies nie wiadomo dlaczego zwany wiecznie zielonym ( wszak jest niebieskawy ) Helictotrichon sempervirens jest w całkiem dobrej formie. Oceniając przygotowanie mojej  Suchej - Żwirowej do prawdziwej suszy daję cztery z minusem. Ten minus to za takie kwiatki jak odmianowe liliowce ( co prawda diploidy, więc jakby bardziej na miejscu niż tetraploidalne falbaniaste mieszańce ), marcinki wymagające znacznie więcej wody niż reszta  towarzystwa ( ale co  ma  kwitnąć pięknie jesienią wśród tych rozplenic  i preriówek ) i nie do końca dobrze posadzone przetacznikowce i krwawnice.  Na piątkę nie zasłużyłam co widać na załączonych obrazkach ( miało być  łączasto jednak wyszło jak wyszło ) ale pocieszam się tym że owadom odwiedzającym masowo Suchą - Żwirową jakoś specjalnie to nie przeszkadza. Podobno od jutra zmiana  pogody, uwierzę jak zobaczę i przede wszystkim poczuję!



Nadeszło lato

$
0
0

Nadeszło nam dziś  lato a ja tu latem jakby już  zmęczona. Zupełnie nie pamiętam wiosny,   była na początku kwietnia  ale szybko się skończyła. Wszystko w tym roku  w związku z tym jest zbyt wcześnie dojrzałe i niezbyt dorodne ( no może poza truskawkami mutantami spod  folii czy malinami które lubiejo taka aurę ).  Moje rośliny w Alcatrazie wyglądają jakby nie wyglądały, Felicjan  już ma uczulenie i to pełnoobjawowe,  z mojego nosa złazi skóra. Wokół pachną  pięknie lipowe kwiaty, na straganach kuszą  maliny,  Pabasia bredzi o konfiturach z wiśni a małe bociany widywane w gniazdach podczas jazdy do Krysi, wcale nie są już takie małe. Lato, lato w pełni a nie  żaden  tam początek lata.  Będzie magiczna chwila związana z najdłuższym dniem i zaraz planeta się gibnie w drugą stronę  i zacznie nam dnia ubywać. Coś nie czuję sobótkowej radości, prędzej nostalgię za kolejną minioną wiosną (  za zimą podczas której przybywa  dnia  jakoś nie tęsknię, dopiekła mi w tym roku ). A przeca powinnam się cieszyć, smakować letnie klimaty: 
"Wreszcie nocy raz czerwcowej
zobaczyłem ją jak śpi
Bez niczego. Zrozumiałem lato, ech że ty
Lato, lato, lato, ech że ty".


Wygrzewanie się na słońcu czyli jaszczurczenie, spanie au naturel w chłodnej satynce, kąpiele w bajorach, podżeranie owoców, zapach świeżo zakiszonych  ogórków małosolnych niosący się po chałupie i ogród, mój ogród skąpany w słońcu i brzęczący małym życiem. No tak, pięknie, tylko że można to już wszystko robić i obserwować od ponad miesiąca - nie ma uroku nowości. Gdzie byłaś wiosno jak cię nie było! Lato zagnieździło się w maju, wiosna wygryziona, ech,  porobiło się! Jak ten Dziad z powieści "Konopielka" zaczynam podejrzewać że "W tym bieda…, że Pambóg coraz starejszy… coraz częściej odpoczywa. A diabeł nachalnieje z roku na rok." Takie tam smęty, jakie z lubością uprawiają ludzie starsi czyli mający pewne doświadczenie kołaczą mi się po łbie. Może to dlatego że nie czekają mnie wakacje? Wakacje zmieniają perspektywę, może czas pomyśleć o jakimś małym wypadzie?



Dzisiejszy wpis ozdabiają  prace Stanisława Masłowskiego, świetnego akwarelisty niemal całkowicie zapomnianego ( znaczy historycy sztuki go pamiętają ale tzw. ogół nie wie  że na przełomie wieków XIX i XX  ktoś taki  istniał ). Moim zdaniem warto przypomnieć jego twórczość, te akwarele są naprawdę mistrzowskie. No i takie letnie w klimacie.

Codziennik - gry i zabawy sąsiedzkio - kocie

$
0
0



Koty i sąsiedztwo z wielkim nakładem sił dbają o to bym się nie nudziła, ostatni sąsiedzki numer to zabawa w chowanego.  Jak wiecie w mojej  kamienicy  mieszkają tzw. panie starsze a nawet można  pokusić się o twierdzenie że mocno starsze.  Panie starsze mają to do siebie że przyciągają tzw. zdarzenia, no po prostu nie ma tzw. pań starszych którym nie trafiają się tzw. zdarzenia. Panie starsze wyposażone są w czasach dzisiejszych w telefony komórkowe coby rodzina i przyjaciele  mogli otaczać je dyskretną opieką.  Panie starsze z lubością grzebią we sprzęcie i pozwalają też grzebać spragnionym kontaktów z techniką wnukom i prawnukom. Skutek tego jest taki  że sprzęt zawodzi w chwilach o znaczeniu strategicznym. Z taką sytułejszyn mieliśmy właśnie do czynienia w czwartek - sąsiadka Gienia zwana Stasi zniknęła nam była z pola widzenia a rodzinie z pola słyszenia. Zważywszy na majowy pobyt  w szpitalu, przyduszenia i tym podobne Gieniowe przypadłości został ogłoszony  alarm pierwszego stopnia. Co prawda osoba zaginiona nie była widziana  tylko jeden dzień ale nasza kamieniczna banda jest czujna - zawiązano  "komitet blokowy" z honorowym prezesem czyli z ulubioną  chrześnicą Gieni, syn porzuciwszy obowiązki zawodowe  pędził do nas z inszego miasta do którego wysłała go firma, w jego domu odbywało się nerwowe poszukiwanie kluczy do  mieszkania Gieni i zaczęto rozważania na temat straż czy  ślusarz  gdyby klucz się nie odnalazł. No było ostro! Szczęśliwym trafem w to całe zamieszanie władował się  Włodzimierz, który jakimś cudem  się odmundialował i przytomnie stwierdził że widział Gienię pomykającą  bladym świtem z wózeczkiem zakupowym. Znaczy rano jeszcze  żyła jak stwierdziła scenicznym, słyszalnym na pół kamienicy szeptem Małgoś - Sąsiadka.  Mnie info zapodane przez Włodzimierza uspokoiło, rodzinę jakby mniej bo telefony  nadal nieodbierane. Jednak Włodzimierz tego dnia robił za zwiastuna dobrych nowin, zadzwonił do mła  że właśnie wychodząc do pracy spotkał był na przystanku niedoszłą denatkę i radośnie ją poinformował że  usiłujemy się włamać  do jej mieszkania,  w związku z czym niedoszła pędzi do nas z turbowózkiem bo nowy zamek  kosztuje. "Komitet blokowy" odstąpił od rozwalenia zamka, zadzwoniono  do syna coby go uspokoić i postanowiono ukarać krnąbrną, nieodbierającą telefonów  Gienię zabraniem zapasowego klucza do domu i zdeponowaniem go u mła ( taa, mam teraz kolekcję kluczy że ho, ho ). Gienia  była tak szczęśliwa  że nie rozwaliliśmy drzwiowego zamka  że  wyjątkowo jak na nią potulnie wykonała zalecenia  "komitetu blokowego". Za całe zamieszanie tak jak  przypuszczałam odpowiada  Kubuś, wnuczek Gieni, który postanowił zapoznać się lepiej z babcinym  telefonem. Skończyło się szczęśliwie na obietnicy wyrwania mu  odnóży o ile tylko  jeszcze raz zobaczy się jego łapięta przy jakimkolwiek telefonie. Małgoś - Sąsiadka "dyplomatycznie" poinformowała pół kamienicy że cieszy  się że nie będzie  pogrzebu bo nie miałaby co na siebie włożyć a ja udałam się do właściwych  obowiązków.



 

Teraz o kotach, w kamienicy pojawiła się  Fanta , tricolorka hodująca sąsiadkę.  Ma prawie  osiem lat, stanowczy charakter i wyrobione zdanie o innych kotach. Wychodzi na spacery na smyczy wzbudzając oburzenie mojego stada, szczególnie jego damskiej części. Owszem, "na górze"  mieszka  młoda ABBA czyli Frida i Agnetha i dwie inne kocie starsze panie ( dwunasto i trzynastoletnia ), mieszka też Dorka, suczka której moje koty cóś nie zauważają ( celowo, nie sobie nie myśli że się jej boją ). No ale  żeby na pierwszym piętrze ONA  mieszkała , tak blisko nich, taka podobna  do Rudego?! Hym... Felicjan jest swoiście zainteresowany, jakby problem naukowy rozwiązywał natomiast  dziewczyny są zwyczajnie zazdrosne.  W związku z czym są pultania, wydawanie pomruków a nawet przeciągłe wycie pod oknem  Fanty. Fanta ze swej strony nie pozostaje dłużna, ABBA się przyłącza i ponoć kocie panie starsze tyż. Dom mam  po kocio - babsku rozgadany. Felicjan na szczęście nie jest ryczący ale jako jedyny samiec  w tym sfeminizowanym gronie przechodzi w sułtańskich zachciankach samego siebie.  Muszę go rano nosić na sikanie pod kasztanowiec bo ryczy i wymusza ( znaczy jak go nie wyniosę to wraca do wyra i ma minę pod tytułem "I niech mi pęknie ten mój biedny pęcherz!" ).  Jak już wyleje cały  Ocean to wraca  o własnych siłach do domu, po drodze karcąc mniej zdyscyplinowane członkinie stada i strasząc gołębie. Nażera się do rozpuku, uskutecznia higienę i domaga się zainteresowania. Najlepiej okazywać mu to zainteresowanie kiedy on leży w wyrze ( w poprzek wyra ), jak się znudzi to chrapie ( z moimi palcami w  gębie bo mu się przysnęło podczas zabawy ). I tylko  by żądał smakołyków typu surowa wołowina czy kurczak gotowany a puszeczki to mają mieć pasztetowatą zawartość! Kiedy przychodzą do mnie moje Ciotki usiłuje  je wygryzać z domu a o ile  nie ustępują to sam się wynosi z chałupy ciężko obrażony ( no i wtedy mogę sobie gardło zedrzeć nawołując gada ). Ustępuję mu  i pozwalam na zachciewajki bo ma to swoje uczulenie i nie jest mu z tym lightowo, dużo śpi, ma zły humor i nie  ma się z kim "bawić" w swoje ulubione napady  i morderstwa. W przyszłym tygodniu czeka go wizyta u dohtora, mam nadzieję  że temperatura  będzie znośna bo transport  w upale to nie jest miła rzecz  zarówno dla człeka jak i kota. A poza tym jak temperatura niższa to koty cóś dla mnie słodsze, przytulania są, spanie cheek to cheek ( "Heaven,  I'm in heaven" ) i insze kocie karesy względem mła mają miejsce.




No to teraz do gospodarskich domowych sprawek.  Po raz kolejny nadejszła wiekopomna chwila na  odgruzowanie  chałupy co mnie zawsze  źle robi na jestestwo.  Porządki tradycyjnie zaczęłam od zmiany dekoracji, no bo wiadomo to w porządkach najważniejsze, he, he, a nie  jakieś tam szorowania okien czy fug. Znaczy  zaczęłam od  schowania  zajęcy  w kaloszkach, żegnam wiosnę co to jej  nie było i witam smętną  dla mła  prawdę że najdłuższy dzień w roku  już za nami, wyciągnęłam tzw. przaśne gary czyli kamionki  i z nich ustawiam dekory. Niektóre dekory nie są  tylko dekorami, małosolne ogórki kiszone w kamioneczkach  pożeramy z Małgoś - Sąsiadką w ilościach hurtowych.  Ogórki  to taki typowo letni dekor,  zapachniają dom  jak ten  bukiet lewkonii w maju.  Jak ogórki to koper, stoi w lepsiejszej ( znaczy mniej  topornej niż gruba kamionka ) ceramice w towarzystwie rumianków i cykorii podróżnik tudzież   takich   inszych "poluchów". Poszukawszy chabrów bławatków ale  nie w łanach zbóż bo tam je  wysuszyło a na ryneczku, wśród innych ogrodowych kwiatów. Ustawiwszy je na kuchennym stole coby sielskość jak z akwarelek Masłowskiego sobie zafundować.  Może w ramach tej sielskości, żeby znaleźć wymówkę na nierobienie porządków wezmę  się za jakiś dżemik albo cóś. Hym... pichcenie dżemików jest  bardziej twórcze niż ogarnianie chałupy, porządki są nudne i robi mi się od nich melancholijnie! No  nie jest to ciężka depresja ale konieczność szorowania po raz enty czegóś tam sprawia że odczuwam zmęczenie materiału czyli mła. Takie zmęczenie tą powtarzalnością. I znów mi się tęskni za tym żeby damą być, jak ta Madame Rose. A stanie przy garach  z potworną ilością owocowej pulpy, słoikowanie tego pulpiastego  jakoś mnie nie męczy. Mogę smażyć owocki wyczynowo, tako jak i  kiszonki  robić, bez narzekania i smęcenia że po raz kolejny, że znów i w kółko  bez końca.


No i tyle codziennego - fotki to okołoódzkie okolice i domowe dekory, w tym te jadalne. Ten Masłowski cóś się we mnie zalągł, idylla czyli sielsko wiejskie klimaciki mało co wspólnego mające ze wsią naszą prawdziwą. Ot, takie wspominki wakacyjne z podświadomości wypełzłe. Obiektyw kieruję na tzw. łany a w domu chata łowicka ( nieposprzątana ).

Codziennik - tydzień urzędowy i krnąbrność domowa

$
0
0
 Miałam w tym tygodniu zalatanie z załatwianiem,  z zaświadczenizmem półwyczynowym  ( w trzech egzemplarzach ), z ZUSami, srusami i innymi dobrutkami które  państwo nasze, ubrane w  wielkie słowo  Ojczyzna odmieniane  na wszelkie sposoby ( żeby się przestało widzieć  że ono  Zła Macochowizna ),   zapewnia nam  jako godziwą należność obywatelską za płacone przez nas podatki i insze daniny. Co jak co ale biurokrację to my mamy na najwyższym światowym  poziomie, nawet biurokratyczne potęgi muszą się z nami liczyć ( nic tylko zakładać  grupę B 10 ).  Ostatnio widzę  w urzędach  i  państwowych  firmach jakże cudnie odnawianą starą peerelowską tradycję traktowania petenta jako cóś nieistniejącego.  Podkreślam cóś, nie kogoś. No nie ma cósia choć niby jest ale  urzędująca nie widzi bo tak jest zaprogramowana. Sam czar  PRL, normalnie mało się nie popłakałam ze wzruszenia.

 Niestety nie wszędzie można liczyć na takie wspominkowe klimaty, człowiek  wpada w korporacyjne sidła i bezczelnie  załatwia się  jego sprawę  w tempie błyskawicznym, stojąc  w kolejce nawet  nie ma czasu  pomyśleć o jakimś  pultaniu  bo nie uchodzi żeby stał w kolejce bez asystenta klienta czy kogoś w tym guście i  w ogóle to zboczeńce korporacyjne nie uznają społecznotwórczej roli kolejek i robio eksperymenta żeby im  się tzw. zatory nie  tworzyły .  Bardzo, bardzo nie na miejscu, he, he, he. Na szczęście państwo czuwa i są placówki gdzie można  się  jeszcze poczuć jak to  przypadkowo nadepnięte goowno na obuwiu kazionnym urzędnika. Ummmm, mniam... zupełnie jak  w urzędzie wydającym paszporty w czasach mojej  młodości. Po takich podróżach sentymentalnych przywlekałam się do chałupy wypluta i jedyne na co mnie było stać  to na obłożenie się kotami i zapadnięcie w tzw. niemyślenie.




Jak się przewaliło  biurokratyczne to nawet się do dżemowania zabrałam. Wykonam dżem rabarbarowo - bananowy, na razie bazę bananową przygotowawszy a jutro dokupię rabarbaru malinowego i będę  prużyć wyczynowo. Fotki zamieszczam dla  Fafika. Z kotami jest jazda, znaczy właściwie z jednym - Felicjan daje mi popalić. Dziś tłumaczyłam wizytującej nas  Cio Mary jak to się zamartwiam o Felka bo on cóś wybredny się zrobił i  że wizyta u dohtora w sobotę musowa bo zęby trza przejrzeć. Cio Mary patrzyła na mnie  jak na głupa i niema się co dziwić bo za moimi plecami ta wredna kocia  świnia wyżerała z misek przygotowane ale  jeszcze nierozdrobnione  żarcie dla całej domowej czwórki  + Epuzera. Zeżarł wszystko, brzuchem niemal wlokąc  po podłodze wskoczył na parapet i zaczął ryczeć  że mam szerzej otworzyć okno bo się nie mieści w uchyłku.

 Kiedy otwierałam zadał kłam moim słowom o bolących kocich ząbkach  bo uchlał mnie do krwi, za wolno chyba się ruszałam. Dostał w tyłek ścierką, zaprezentował  szczękę i   żuchwę w tzw. panoramie, poprychał na mnie,  wyraźnie chciał przylać  Cio  Mary która była  pod  łapą,   po czym niespodziewanie zawinął ogonem i tyle  go widziałyśmy. Wrócił dopiero pod  wieczór, rozespany i pachnący trawą  żubrówką. Stał długo przy lodówce ale udawałam  że nie wiem o co kaman więc wkurzony i bijący ogonem udał się był na spoczynek. Teraz go muszę misić i miąchać bo mnie pokopuje tylnymi łapami.  Pogryziona ręka mnie pobolewa w związku z czym postanowiłam w ramach zemsty nie wozić go na przegląd w sobotę ( przemówię dohtora na przyszły tydzień ), jak ma franca siłę tak chlać pańcię i  zżera naraz prawie pińcet gram mięcha to nie wymaga natychmiastowej interwencji weta. Sobota  jest dla mła!





 Porobię w weekend troszkę w ogrodzie, już dziś po południu wkopałam przybyłe róże. Deszczyki  dobrze zrobiły Alcatrazowi i Podwórku, dało się dziś nawet co nieco  wypielić.  Jednak większość  czwartkowego popołudnia spędziłam  na obserwacji owadów i kocich niegrzeczności. Sucha - Żwirowa wygląda  jak  sawanna z pszczołami i motylami w roli wędrujących antylop i kotami w roli lwów i lampartów. Życie sąsiedzkie układa się jak zawsze letnią porą, znaczy  Gienia tradycyjnie złamała rękę biegnąc dzikim  galopem do  autobusu ( starsze panie powinny stąpać godnie i statecznie ale moja  geriatria twierdzi że za dużo od nich wymagam a w ogóle  autobusy to trzeba gonić - taa, zachowują się  jak wsiowe  Burki ścigające listonosza ). Oczywiście autobus trzeba było dogonić bo miał zawieźć  Gienię na zakupy. Tak, tak, nie do lekarza na konkretnie wyznaczoną godzinę, nie do urzędu czy do  umówionej przyjaciółki - do sklepu "na pochodzenie"! Tym razem szczęśliwie poszedł  tylko nadgarstek, Gienia paraduje w swoim gustownym lekkim temblaku a mnie opadły macki i insze  części ciała.  No, sezon letni znaczy  otwarty, wakacje  bez gipsu   Gieni  nie paszą, gips latem musi być bo inaczej lato się nie liczy.  Niepokoi mnie  że  Małgoś - Sąsiadka wyraźnie tym gipsem zafascynowana,  na wszelki wypadek jutro wygłoszę stosowne pouczenie na temat "Urazy ortopedyczne a karny sezon  rehabilitacyjny w ZOL".










Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

Mija nam ten czerwiec co to był zdecydowanie lipcowy.  Paskudnie sucho lipcowy, eksytujących burz, ulew a nawet zwykłego deszczu w mieście Odzi nie widzelim w czerwcu często. Widzielim za to błyskawicznie płowiejące na słońcu róże, rudawą darń zamiast tyrawników i podsychające drzewa. No nieładnie, nawet lipy przekwitły błyskawicznie. Lato  się jeszcze na dobre nie zaczęło a  człowiek już  jest nim zmęczony. W ogrodzie  właściwie tylko Sucha  - Żwirowa wygląda jako tako, Alcatrazowe rabaty cieniste nie powalają w tym roku  urodą.  Wizyta zwierzyny płowej wymusiła absencję w ogrodzie no a susza spowodowała że ciężko było mi się zabrać do roboty mającej na celu zalesienie  Alcatrazu, człowiek  boi się podlewania czyli rachunków za wodę.  Nie bez znaczenia jest też fakt że upały  nie sprzyjały wytworzeniu się u mła zapału do prac ogrodowych. Znów roiłam o dobrych, starej daty angielskich obrabiaczach ogrodów.  Znaczy jak to mawiała Babcia Wiktoria "Złej baletnicy przeszkadza rąbek spódnicy", he, he, he.  No ale  cóś tam jednak udało mi się zrobić ( co prawda nie w Alcatrazie ale na Podwórku ). Na ten przykład posadziłam doniczkowe róże.

O ile róże  historyczne Na Suchej - Żwirowej kwitły cóś niecały  tydzień o tyle angielki i floribundy posadzone w dawnej Różance ( obecnie mieszana rabata różano - bylinowa ) dłużej dawały po  oczach. Z nowo posadzonych róż największe  wrażenie zrobiła na mnie jak na razie odmiana 'Geoff Hamilton' ( ta z pierwszej i drugiej  fotki ), taka posiadająca wszystko co róże Austina posiadać powinny ( no dobra, zapach nie powala ). 'Sweet Juliet' czy 'James Galway' to nie są dla mnie  nówki, na ich urodę byłam  przygotowana ale 'Geoff Hamilton' zaprezentował się naprawdę zjawiskowo moim spragnionym nowości różanych oczom. Mam nadzieję  że  będzie dobrze się czuł na rabacie pod  moim oknem, w towarzystwie irysów, czyśćców i bodzichów. Moją różano bylinową rabatę dopieściłam dosadzając wiciokrzewy zwane niegdyś pięknie kaprlyfolium  ( to od łacińskiej nazwy  Lonicera caprifolium , którą to nazwą określa się  gatunek z polska zwany wiciokrzew przewiercień, nie będący tożsamym  z gatunkiem wiciokrzew pomorski czyli  Lonicera periclymenum  - ot, taka nieprawilność botaniczna na stałe w umysłach ogrodników zapuszczona ). 'Chojnice' i  'Graham Thomas' podkreślą różną  urodę i zapachnią nam w czerwcu Podwórko.


Dżemowanie - delicje rabarbarowo - bananowe

$
0
0
Dżemowanie  i konfiturzenie dzielimy na klasyczne i fantazyjne.  Klasyka  to oczywizda dżem truskawkowy ( dodać  malutką ilość  agrestu lub inszego kwacha  coby  kolor  ładny zatrzymać ), konfitura z wiśni, galaretki z malin i porzeczek, powidła śliwkowe i tzw. jagody na krótko ( czyli jagody w sosie własnym ). Tak to u nas  wygląda tradycyjne pichcenie mazideł owocowych. Dżemy z inszych niż  zapodane wyżej owoców nie są specjalnie popularne.  Taki  rabarbar mamy na ten przykład w głębokim niepoważaniu. Owszem nie można  go zjadać zbyt dużo bez konsekwencji, szczawiany czyhają, ale tak samo czyhają w szpinaku czy tam innej zupie szczawiowej które jakoś  bezproblemowo pożeramy.  Bez przesadyzmu zatem. Rabarbar możemy przygotować klasycznie czyli zrobić dżemik wyłącznie z samego rabarbaru lub też połączyć z inszymi owocami.

 Dobrze wypada w dueciku z truskawką a z bananami  jest wręcz genialny.  Swego  czasu Dżizaas wykonywała też chutney z rabarbaru z imbirem, bardzo dobry do miąs typu wyjątkowo przerośnięte  tłuszczem.  Ja jestem zdecydowanie  mniej  mięsożerna więc  chutney sobie darowałam i koncentruje się na dżemikach. Do  dżemowania najlepsze są słoiki "na raz". Znaczy używam słoiczków które normalni ludzie używają do konfiturowania, na maksa 250 ml.  W moim wypadku dżem otwarty jest prawie natychmiast pożarty.  Wiadomo jak  jest bardziej chlana rodzina to słoiczki  spoko  mogą być większe. Nie dodaję straszliwych ilości cukru, więc sporo z dżemów muszę pasteryzować.  No cóż bardziej to pracochłonne ale  wizja podajnika insuliny mnie tak jakoś  ku pracowitości skłania. Rzadko używam  cukru z pektynami i kwachem bo takowe dżemy nie  nadają się do nadziewania pączków, rogalików czy tam inszych wypiekanych wraz  z nadzionkiem słodkości. Jeżeli przeznaczam dżemy tylko na smarowidło wtedy sięgam  bo wyrób z pektynami - wiadomo, krótsza obróbka, więcej cukru ale za to bez pasteryzacji znaczy klasyczne zamykanie  i stawianie słoiczka do  góry dnem.  Zaznaczam jednak że jako stara konserwa  nie przepadam za używaniem tzw. fiksów, zmieniają smak  owoców co delikatne  podniebienia mła  i Ciotki Elki wyczuwają   natentychmiast. Staram się upychać dżemy w słoiczkach tak żeby nie było dziur z powietrzem ale cóś nie zawsze mnie to wychodzi.  Jak dziurów dużo  to pasteryzuję, ni ma zmiłuj.


Teraz do konkretów czyli mój własny przepis na dżem rabarbarowo - bananowy.  Bananów ma być dokładnie tyle ile rabarbaru. W roli polepszacza smaku  występuje sok pomarańczowy ( na kilogram bananów to będzie sok z czterech lub pięciu  pomarańczy ). Banany  obrane ze skórki kroimy na plasterki, zalewamy sokiem i  pyrkolimy.  Rabarbar zwany malinowym obieramy z co twardszych części i kroimy na kawałeczki.  Pokrojone czym prędzej wrzucamy do pulpy  bananowo - pomarańczowej i wytrwale mieszamy ( ten dżemik lubi przywierać ).  Teraz w zależności od  tego do czego przeznaczamy dżem władowujemy cukier.  Jeżeli jest to dżemiks  czy tam jakiś inny fiks to postępujemy zgodnie z instrukcja wydrukowaną na opakowaniu, jeżeli dodajemy zwykły cukier to tak do smaku ( klasyczne dżemy mają zawartość od 1/2 do 1/3 cukru na kilogram owoców, bezczelnie przyznaję że moje mają  nieco  poniżej tej 1/3 ) to pyrkolimy dłużej ( w wypadku  tego konkretnego dżemu tylko nieco dłużej ), ładujemy do słoiczków i pasteryzujemy lub o ile wolimy  naprawdę słodkie  dżemy to słoiczki z gorącym dżemem odwracamy do góry dnem. Oprócz dżemu z bananami  i rabarbarem wyrabiam teraz dżem z czereśni, mało u nas popularny ale całkiem niezły o ile owoce naprawdę dobrej  jakości ( jak takie sobie to lepiej poprzestać na kompotach lub owocach w soku ). Wydrylowane czereśnie pyrkolę z dodając na końcu pryrkolenia sok z cytryny i prawdziwą wanilię.  Ten dżem  można spoko robić z fiksami bo jest  taki omletowo - naleśnikowy.

Chutney rabarbarowy dla Agniechy

$
0
0
 Ha, został wykryty  się wśród czytelników  w zasadzie ogrodowego bloga utajony miłośnik ( tzw. śpioch ) blogów kulinarnych który sprytnie podszedł  Tabazellę w celu  wyłudzenia jej supertajnych ( he, he, he ) receptur na wyroby z rabarbaru ( i nie tylko z rabarbaru ) w związku z czym pojawia się drugi post o tematyce kulinarnej i pojawi się jeszcze trzeci ( ale zgroza i wstyd na całą ogrodową blogosferę ).  Wykrytego osobnika mam nadzieję usatysfakcjonuję tymi postami i zarazem zatrudnię w kuchni przez co  nie  będzie miał czasu na knowania kulinarne na  ogrodowym ( w zasadzie ) blogu, he, he, he.  Zacznę od chutneya z rabarbaru bo jak wiadomo zaraz  będzie po rabarbarze. Co to jest chutney i skąd się u nas wzion?  Smarowidło przybyło do naszego kraju po zacieśnieniu więzi z Albionem, tak cóś koło 2004 roku. Znaczy myśmy wyeksportowali na Wyspy Brytyjskie siłę roboczą a oni nam w zamian drogą osmozy zapodali curd, chutney i nawet usiłowali zapodać marmite, ale ten  się cóś szczęśliwie nie przyjął. Chutney to pozostałość po chwale imperium,  Brytyjczycy zapożyczyli  go z perły Korony, znaczy z Indii.

 Rzecz jasna odarli z okrutnej pikantności ale korzenne smaki się ostały.  W ogóle to uważali go najpierw za rzecz leczniczą, sosik na "wzmocnienie sił witalnych",  chyba wiązało się to z ilością używanych egzotycznych przypraw. We wczesnej epoce wiktoriańskiej chutney zamawiało się w aptece. Dobra, do konkretów - co to jest chutney? To masa owocowa lub warzywna smażona z aromatycznymi przyprawami, niewielką ilością cukru ( czasem bez ) za to  traktowana octem czy czasem musztardą. Cebula i czosnek oraz rodzynki to taka niemal trójca święta tego sosu, występują razem w bardzo wielu przepisach.  Do czego używa się chutney - w zasadzie  do wszystkiego, istnieją na ten przykład zboczeńcy  którzy smarują nim pieczywo.  Ja na ogół używam chutney do zaprawiania  miąch ale wegetarianie używają do serów a weganie do zapiekanych warzyw.  Znaczy można używać tej pasty, sosu  czy jak tam to nazwiemy "w szerokim zakresie". Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to że cóś podobnego do tego anglo - indyjskiego specjału istniało w kuchni staropolskiej i nosiło piękną nazwą gąszcz.


Teraz  przepis:

Chutney z rabarbaru:
około pół kilo rabarbaru
1 duża cebula, najlepiej biała, cukrowa ewentualnie trzy szalotki
100 g ciemnych rodzynek rodzynek ( kiedyś nazywanych koryntkami, małe,  ciemne i bardzo słodkie  bezpestkowe winne grona pochodzące  ze szczepu Korinthiaki )
200 g brązowego cukru ( nie da się ukryć  że najlepiej nadaje się w tym wypadku muscovado, najbardziej aromatyczny z brązowych cukrów )
240 ml octu jabłkowego ( i niech Was ręka  Najwyższego Kulinarnego broni żeby wpaść na pomysł używania winnego octu  balsamicznego )
1 łyżeczka soli

No i teraz jest parę wersji korzennych przypraw:
wersja nr 1

  pół  łyżeczki łyżeczka cynamonu
  1 łyżeczka świeżo startego imbiru
  pół łyżeczki mielonych goździków
  pół łyżeczki mielonego chili (  dla hardcorowców, prawdziwego chili dawać malutko - imbir jest      wystarczająco ostry )
  pół łyżeczki gorczycy lub musztardy z grubo mieloną  gorczycą

wersja nr 2
 1 łyżeczka świeżo  uprażonych i roztartych nasion kolendry
 1 łyżeczka  świeżo startego imbiru
 1/4 łyżeczki startej gałki  muszkatołowej ( tyż najlepiej mieć  świeżo utartą )
 1/4 łyżeczki mielonych goździków
 1/2 łyżeczki roztartego  kuminu

wersja nr 3
  sok z cytryny z  niekonserwowaną skórą ( można takowe zwane Bio dostać w Lidlu )
  zmniejszamy ilość octu o równowartość użytego soku
 1/4 łyżeczki starej skórki cytrynowej
 1 łyżeczka świeżo  uprażonych i roztartych nasion kolendry
 1/2 łyżeczki mielonych  goździków
 1/2 łyżeczki mielonego cynamonu
 1/4 łyżeczki świeżo startego imbiru
 1/4 łyżeczki białego pieprzu

wersja nr 4
 nie męczyć się tylko wsypać łychę podprażonej przyprawy  garam masala
 1 łyżeczkę musztardy z grubo mieloną gorczycą

Wykonanie
Ocet podgrzejcie, dodajcie cukier, a jak się rozpuści to  rodzynki. Na solidnej  patelni a jeszcze lepiej w szerokim rondlu z grubym dnem  z minimalną ilością  wody i solą ( tak oby, oby,  żeby posiekana cebula i drobno  pokrojony rabarbar zdołały puścić soki  i nieco zmięknąć  ) pyrkolcie powolutku rabarbar z cebulą.  Gdy się zagotują i pogotują parę minut ( do rozpadania się rabarbaru,  gdyby  się  nie rozpadało a woda wyparowała można trochę podlać ale  naprawdę minimalnie, to bardzo gęste musi być ) zalejcie octem z rodzynkami i wsypcie przyprawy ( garam masala można leciutko uprażyć, ma  wówczas intensywniejszy aromat ).  Niestety  nad garem trzeba stać i mieszać bo lubi przywierać. Ma być  brejowate ale nie  sztywne jak twarda marmolada tylko lejące jak dżemik. Na ogół stoi się koło  godzinki nad garem, czasem krócej, czasem dłużej - wiadomo owoc owocowi nierówny. Niestety trza ten wytwór pasteryzować ( ilość czasu  zależna od wielkości słoja ).


Dzisiejszy wpis ozdabiają indyjskie miniatury z epoki Mogołów.  Jest na czym oko zawiesić, że się tak wypiszę. No i pasuje do sosu ćatni.

Klasyka przetworów owocowych czyli konfitura z wiśni

$
0
0
Ostatni post  z serii kulinarnej, wyrobiłam przynajmniej półroczną  normę z czasów gdy pomieszkiwała ze mną Dżizaas. Jak na mnie to dużo bo z jedzeniem to jest tak że lubię podjadać i  czasem cóś tam bez wielkiego wstrętu  upichcę ale za pisaniem o żarle specjalnie nie przepadam.  Takie bardziej intymne kuchcenie wykonywam. Dobra, przełażę do tej konfitury z wiśni, przepisu stareńkiego, jeszcze XIX wiecznego. Konfitury rozpowszechniły się u nas wraz z ekspansją buraka cukrowego, przed burakiem cukrowym to wicie rozumicie - "Król wielki pan a łyżkami cukru nie jada". I owszem stosowano miód do dosładzania tzw. fruktów ale to nie było to o co chodziło bardziej wyrafinowanym podniebieniom. Próbowano wytracać   miodowy aromat poprzez traktowanie płynnego miodu rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem ale nie zawsze uzyskiwano pożądany efekt. Cukier trzcinowy był pierońsko drogi i nie ma się co  dziwić że konfitury pojawiały się tylko w bardzo, ale to bardzo zamożnych domach.  Przechowywało się je w apteczce, pod kluczem i nadzorem  aptecznej! Dzielono je kiedyś na konfitury suche, które dziś nazywamy owocami kandyzowanym i konfitury  mokre, czyli smażone owoce zanurzone w syropie powstałym z soku własnego ( stanów pośrednich było co niemiara, każdy rodzaj nadawał się do inszych  kulinarnych wyrobów ). Używano od wielkiego dzwonu.

W dzisiejszych czasach tyż posiadamy różne rodzaje konfitur, na ten przykład jest cóś co nazywa się konfiturą niskosłodzoną. He, he, he, kocham bajki wymyślane przez działy marketingu  koncernów.  Czegóż to się człowiek nie dowie o  przetworach owocowych i nie tylko owocowych. A w ogóle to  niech nam  żyją jabłonie przemysłowe! Dobra, porzućmy  krainę  fantazji, pseudo troski o zdrowie  klienta  i maksymalizowania zysków a przejdźmy do realu. Konfitura jest bardzo słodka, w innym wypadku nie jest konfiturą tylko inszym wyrobem owocowym. Owoce przeznaczone na konfiturę muszą być dorodne i zawierać około 60% cukru. Do konserwacji konfitury nie stosuje się żadnych  środków chemicznych, sam cukier tu robi za konserwant. Proporcje owoców i cukru to  1: 1 lub 1 : 1, 1/2 a w niektórych wypadkach ( przeciery z  surowych owoców z niewiadomych mi  powodów nazywane konfiturą - może to siła tradycji ) 1 : 2.  Konfitury sporządza się gotując owoce w syropie cukrowym przyrządzanym przez rozpuszczenie w wodzie lub soku owocowym dużej ilości cukru, a następnie odparowując płyn aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji ( owoce powinny wchłonąć od  85% do 95% syropu ).

Cała sztuka polega na tym żeby owoce nie straciły fasonu i zachowały swój naturalny kształt ( dlatego tak trudne jest wyrabianie konfitur z delikatnych owoców jagodowych ). Przy sporządzaniu konfitur należy  bardzo ostrożnie mieszać zawartość gara bo mieszanie nie sprzyja zachowaniu urody owoców.  Niektórych owoców  w ogóle nie tykać mieszadłem, lepiej garem  pokręcić (  o ile  nie jest zbyt duży  i ciężki ).  Najlepsze do smażenia  konfitur są  duże gary - kociołki w kształcie odwróconego  plaskatego stożka. Duża powierzchnia parowania  powoduje że syrop bardziej się zagęszcza. Taki gar wcale nie jest łatwo dostać, ostatnio  rondel do konfitur ( rączkę to to miało ) widziałam w TK Max z ceną  że ho, ho i jeszcze raz ho! Konfitury smażymy powolutku, naraz dodajemy  taką ilość owoców żeby pływały nie dotykając siebie. Zawrze, pogotuje się do etapu szumowin ( zdejmujemy albo i nie, szkoły są różne - tradycjonaliści zdejmują ) i dopiero wsypujemy następną partię. Smażymy na malutkim ogniu. Teraz konkret czyli przepis z zeszytu Pabasi, przepisany z zeszytu "prowadzącej dom" ( tak,  była kiedyś taka instytucja ) Lodzi, która przepisała go z zeszytu swojej babci  jakieś parę lat przed II wojną światową ( Lodzia  była z Wileńszczyzny, jej babcia ponoć też ). Przepis został zmodyfikowany z przyczyn zmiany wag.  Lodzia zrobiła to osobiście.

Konfitura z wiśni
Wiśnie czarne łutówki wydrylowane - 1 kilogram
Cukier - 1 kilogram ( można zmniejszyć jedynie o 25 dkg w wypadku gdy  wiśnie są bardzo słodkie )

Wydrylowane wiśnie zasypujemy na noc cukrem a rano zlewamy powstały sok. Gotujemy  go  aż zaczną się tworzyć szumowiny które zbieramy. Do wolno gotującego się soku dodajemy owoce. Po tym jak zawartość rondla ponownie wytworzy szumowiny ( które zbieramy ) zestawiamy rondel  z tzw. źródła ciepła.  Trzeba zostawić konfiturę do całkowitego ostygnięcia. Potem smażyć ponownie przez około godzinę na bardzo malutkim ogniu.  I znów zostawiamy konfiturę do wystudzenia  ( zazwyczaj przykrywam  gar  z wystudzoną przyszłą konfiturą pokrywą bo mam dość stania  przy kuchni i co trzeba robię  na drugi dzień ). Potem dwukrotnie powtarzamy gotowanie po godzince, z tym że trzecie gotowanie  może być trochę krótsze ( trzeba uchwycić moment kiedy konfitura ma odpowiednią konsystencję ). jak pisałam wcześniej w dobrze zrobionej konfiturze wiśnie się nie rozpadają, to jest miarą sukcesu. W małe słoiczki wkładamy gorącą  konfiturę i odwracamy do góry dnem. Jeżeli słoiczki są klasyczne ( takie z gumką ) to na wierzch konfitury lejemy łyżeczkę spirytusu ( moim zdaniem to chyba dla rozweselenia a nie dla konserwacji ale  może się nie znam ).  O ile mamy większą ilość owoców do  skonfiturzenia  to naszykujmy się na trzydniowy maraton ( co dosypiemy do  rondla owoców to szumowanie, bardzo wolniutkie pyrkolenie i odstawienie do  wystudzenia ). Takowa konfitura nie służy do smarowania pieczywa a do słodzenia zimowej  herbaty. Trzeba być Mamelonowym Sławkiem żeby cóś takiego pożreć bez herbaty i wprawić  domowników tym wyczynem w osłupienie. W herbacie są genialne  ale na pieczywie po prostu za słodkie.  Na pieczywko najlepsze są dżemy. Wisienka  z konfitury  odsączona to może być najwyżej na torcie czy  tam innej babeczce.

Czas na sadzenie irysów bródkowych

$
0
0





Wyzwolona z kuchennych  wpisów ze szczerą radością powracam do blogowego  ogrodowania. Tym bardziej  że realne ogrodowanie  mimo wysokiej temperatury tyż się odbywa. Odbywa bo musi, nie ma zmiłuj. Na południu Polski wiosna była jeszcze  cieplejsza niż  w mieście Odzi i Robert dojrzał do wykopania irysów. Pod koniec tygodnia przychodzą irysy od  niego a w przyszłym tygodniu irysy od Waldemara.  Trza przygotować stanowiska, dosypać odpowiedniej gleby coby irysy miały skąd siłę czerpać do kwitnienia.  W tym roku będzie tak bardziej na słodko z irysami TB, pojawią się nowe różyki i ciepłe  biele. Wytrawnie  to będzie przy irysach SDB - słomkowa złocistość, niebiewskości, przełamane biele.  Znaczy przyjedzie zeszłoroczna odmiana Roberta 'Klik Klik' i dwie tegoroczne 'Picachoo' i 'Teardrop'. Wszystkie  te  karłowate  odmiany mają tzw. nieoczywiste kwiaty co w tym morzu esdebiaczych jednorodnych fioletów wszelkich odcieni powinno dobrze wyglądać. Trochę  żałuję że nie skusiłam się na zakup odmiany 'Jagódka', która by mi pasiła  na inszą część Suchej - Żwirowej ale tak się jakoś w tym lutym zagapiłam na przełamane złocistości inszych esdebiąt. Spoko, co się odwlecze to nie uciecze.

 Jeśli chodzi o TB to z leśniczówki przyjedzie kwitnąca mleczno, perłowo -  różowym kwiatem  'Princess In Dance' z 2013 roku,  'Nature  Whispers' z 2017 roku z kwiatami będącymi taką mieszanką koloru  caffè latte  i  lekko jagodowych akcentów ( no tak, widać wpływ kulinarnych  postów na moje ogrodowe słowo  pisane ) oraz 'Moments From The Kazan' z 2016 roku, klasyczny świetlisty fioletowy self którego ściągnęłam ze względu na piękny kształt kwiatów. Od  Waldemara jak wspomniałam w maju przybędą odmiany  'Bon Appétit' i  'Clouds Go By', a od Mamelona przywlokłam właśnie "różowe Blythy".  No  będzie co sadzić! Znaczy miejsc  do przygotowania pod sadzenie irysów jest sporo a co za tym idzie nie ma  ociągania i tłumaczenia że upał,  że sucho tylko trza dołeczki porobić, ziemię w nich nową, wzbogaconą dobrutkami  umieścić a po paru dniach od  przyjazdu kłączy ( zawsze lekko  przesuszam kłącza na wypadek zarazy, choć może to w tym roku  to akurat niekonieczne ) posadzić nie za głęboko te irysowe korzonki. Kłącze dopieszczone to  obietnica przyszłorocznego kwitnienia, he, he. Więc nie ma innego wyjścia tylko trza dopieszczać, bez względu na żar lejący się z nieba.





Der Hölle Rache Angela M.

$
0
0

Taa, od czego by tu zacząć?  Najlepiej to od początku czyli od umiłowania tzw. bezguścia  przez  Wujka Jo. Wujek od zawsze "cierpi" na ociepkizm, znaczy czuje  że musi posiadać na własność krasnoludka służącego mu do straszenia  starszych, nobliwych sąsiadek działkowiczek, głównie tych ze sfer prawie artystycznych ale nie tylko tak wysoko odjechanych. Krasnoludek stoi na ganko - tarasie działkowego domku Wujostwa i ohydzi na całego. Naprawdę szpeci bo Wujek Jo preferuje chińskie szpetoty.  Twierdzi  że są nie tylko bardzo ale to bardzo paskudne ale dodatkowo są jeszcze wykonane z pękającego   plastiku i człowiek zyskuje dzięki temu nowe przestrzenie do zagospodarowania. Na ten przykład w dziurze powstałej na zaczapeczkowanym łbie krasnoludka  może ukryć narządka ogrodnicze, z tych drobnych które tak lubią się zapodziewać. Znaczy krasnoludek jest praktyczny. Cio Mary nie tyle toleruje krasnoludkostraszenie  co wręcz  Wujka  Jo podkręca do wystawienniczych  ekscesów bo ma niezłą bekę z powodu tzw. obserwacji  socjologicznych. Znaczy czysta rozrywka dla Wujostwa to działkowanie z krasnoludkiem będącym dziś mocno passé .

Niestety wszystko co dobre ma swój kres, poklejone chińskie  badziewie ledwie się trzyma kupy i co  gorsza Cio Mary odkryła że Wujek Jo  schował w dziurwie w krasnoludkowym łbie nie tylko narzędzia ogrodnicze ale i ćwiartkę nabytą w sklepiku koło działek.  Nie chodzi o to że krasnoludek robi za barek, takie jest życie pękniętego chińskiego krasnoludka ale o to że Wujek Jo zamiast Cio Mary zaproponował degustację ćwiartki jednemu z sąsiadów.  Cio Mary poczuła się pominięta i urażona w związku  z czym zaknuła i postanowiła pozbyć się Dziurawego  a nabyć  Wujkowi Jo nowego krasnoludka, najlepiej takiego niepękającego. Jako zbierająca zdziwności na lumpach, pchlich targach, wystawkach w sposób oczywisty zostałam faktorem Cio.  Pierwszy krasnoludek przeze mnie zakupiony został odrzucony  w przedbiegach jako "dizajnerski". No może  to nie był design wysokiej próby ale dopatrzono się że  krasnoludek cóś mało ohydny. Za to drugie trofeum powala! Wiernemu Mamelonowi który  z ciężkim sercem ( Mamelon ma uczulenie na  krasnoludki ) ale mimo  to bardzo wytrwale przeglądał ze mną tony wysortów wpadł w oko prawdziwy "niemniecki" Zwerg, starawy mocno ( myślę że to może być mój równolatek a Mamelon podejrzewa go o członkostwo w Hitlerjugend, niesłusznie  bo krasnoludki były w opozycji antyhitlerowskiej ).

Tadam, tadam, prosto z kraju Angeli M., która jak wiadomo z poważnego   źródła jakim jest telewizja państwowa,  kombinuje w stylu  Cio Mary jak tu  unieszczęśliwić nas, skolonizować i w ogóle zaprowadzić nam  nad Wisłą ten ich cholerny niemiecki porządek! No i Niemce co to są  obrzydliwie bogate napluły nam do kraju tym krasnoludkiem i to w tym momencie kiedy krasnoludki nie są  już u nas na topie. To wszystko przez Angele M.! Bogate są bo baba cwana nie ma szaconku dla bolącego kolana, nas wysysa z kasy wpychając siłą te beemki czy tam inne mercedesy dziesiątej świeżości  a potem jeszcze  pluje innymi starociami. I to  to jest przemoc i w ogóle IV Rzesza. A my niewinni, nasza chata z kraja i  tak po prawdzie  to choć nikt nie wie  gdzie  jest Zdzisiek co sprowadza śmieci co się palą na  hałdach ani gdzie są te pieniędze co leżały na kupce na czarną godzinę odłożone jakoś  sobie  bez szwabskiego  ordnungowania żyjemy (  od czasu do czasu do Reichu  do roboty się pojedzie, parę groszy przywiezie od Niemrawych  ). Ale mniejsza  o to, prawda jest jedna i objawiona - Angela się mści jak to Niemra. A teraz w całej krasie  zemsta  Angeli - agent w czerwonej czapeczce, z gębą sugerującą duże problemy z genetyką i tym ich  "niemnieckim" poczuciem wyższości wyrażanym przez ostentacyjne posiadanie trzody chlewnej - Axel von Strudel  und  Duperzyngiel!




Agent jest wystarczająco  koszmarny i co lepsza wykonany naprawdę po niemiecku, znaczy nic mu  nie pęknie! Tworzywo nieznane ale cóś jakby kauczuk miał z nim  sporo wspólnego. Odlew, odcisk czy jak tam zwać,  taki  niedzisiejszy -  paznokietki, powieczki, świńskie  fałdki.  W dodatku germański Zwerg  gapi się  na świat szklanymi oczkami. Hym... taki echte jest, wywerkowany solidnie, od razu widać  że nie urodził się w na początku bieżącego tysiąclecia gdzieś  tam w Azji.  Został odnowiony ( zniszczyłam zabytek? ) z zachowaniem oryginalnych kolorów, których resztki się ostały. Mamelon stwierdziła  że jest odrzucająco piękny i zgadam się z nią jak  rzadko kiedy - Wujek Jo będzie zachwycony! Axel pobędzie u mnie aż do urodzin  Wujka Jo, żeby go jakoś wpasić czym  prędzej przytargałam z rynku przecenioną pelargonię ( ostatki, ostatki ) i podkradłam  Małgoś - Sąsiadce pelargonie pachnące ( dostała za jedną wypożyczkę i jedną sadzonkę doniczkę cud do fiołków afrykańskich za całe złoty pięćdziesiąt ). Cóż, jest okrutnie ale  z takim krasnalem inaczej się nie da.  Koniec opowieści krasnoludowych,  jutro - wielkie sadzenie!

Czwarty stopień zasuszania

$
0
0
 Nie padało od ho, ho i co gorsza jest ciepło.  To że ciepło to normalne o tej porze roku ale gdzie te   lipcowe  burze  z deszczami? Okolica sucha  jak pieprz, w zasadzie powinny trwać żniwa ale  nie wszędzie się ludzie  spieszą bo kłosy zbóż puste ( no bo nie padało w maju ).  Początek lipca a już widać jak  liście na niektórych drzewach  żółkną.  No i po  co się było  cieszyć  z letniej wiosny?  Jak  kto mieszka w okolicy w której pada to szczęśliwy bo jest miło ale w całkiem sporej części Cebulandii jest po prostu kiepsko, za sucho. Oczekujemy na ten deszcz jak na zbawienie, wyglądamy go z utęsknieniem, nawet  typy lubiące się jaszczurczyć na słoneczku ( Małgoś - Sąsiadka na ten przykład ) z utęsknieniem wyglądają dżdżu. Ech, znów nie jest tak  jak być powinno. Nad nami szare niebo ale spadających kropli ni ma! Duszno, parno i ciężko, czuć  wilgoć w powietrzu ale się nie skrapla.  A rachunek za wodę mimo oszczędnego podlewania   wbijający w glebę i ostudzający moje zapały  podróżnicze. A nie ma jeszcze połowy lipca, prawie całe lato przed nami. Mój  Ty Wielki  Ogrodowy, aż strach się bać jak będzie wyglądało zielone w sierpniu.




W ogrodzie i owszem trwa sadzenie irysów bródkowych.  I nie tylko  ich, postanowiłam ściągnąć jeszcze ze dwie doniczki krwawnika Achillea millefolium'Cerise Queen'.  Posadziłam jedną doniczkę  w zeszłym roku, jedną bo sądziłam że pójdzie jak  burza.  Nie poszedł, pogoda nie sprzyjała.  No ale krwawnik całkiem nieźle daje radę  w czasie suszy, znacznie lepiej niż krwawnice, których  błyskawiczne kwitnienie ledwie zauważyłam ( chyba już o tym pisałam ). Posadziłam też sadzonki krwawnika 'Summer Pastels', przy tych kłoskach lawend, czyśćców, hyzopów, perowskii, wszelkie baldachy dobrze zrobią wyglądowi  rabaty. Dziurwy po  niespecjalnej pamięci zeszłorocznych zakupach lawendowych zapełniam twardą rośliną jaką jest ożanka właściwa Teucrium chamaedrys. Dosadziłam kolejne  gipsówki i morinie, przybyła też jeszcze jedna odmiana rozchodnika białego, walczę  mocno  o każdy wypalony nieobsadzony  kawałek gleby. Pewnie za tych co zabetonowali, zakostkowali do bólu swoje przydomowe  ogrody, za tych którzy na maleńkich działeczkach stawiali prawdziwe schlossy, za te pieprzone trawniki z rolki tak bzdurne w kontynentalnym  klimacie, za wycinane na skalę przemysłową drzewa bo lud kocha "Wolnoć Tomku w swoim domu"  i nawet jak z domku zrobi  miejsce nie do życia to z  trudem przypomina sobie słowa Kochanowskiego "Nową przypowieść Polak sobie kupi, Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi". No sadzę za tych wszystkich co nie sadzą!



 
Może ten mrówczy czyn społeczny będzie tą kroplą która sprawi że nie wyschniemy na wiór w tych zabetonowanych miastach w których nie potrafimy zatrzymywać w glebie wody.  Nie dość  że klimat nam się ociepla  to gospodarka wodna jak za króla  Ćwieczka o czym piszę po raz kolejny. Ciekawe gdzie się podziewają piniędze z "podatku dachowego"?  Qźwa a dupsk ruszyć za naszą kasę opłacanych to nie można i opracować jakiś rozsądny plan nawodnienia Najjaśniejszej Pospolitej?! Za parę lat prorokuję u nas  kolejną powódź z tych zwanych powodziami tysiąclecia. Klęska  będzie wyglądała inaczej ale jej powód będzie dokładnie taki sam  - wieloletnie zaniechania "na odcinku gospodarki wodnej". Człowiek wyżywa się na tych co powinni być bardziej świadomi czyli  rzundzoncych ale problemem  jest  tak naprawdę niski poziom  świadomości ogółu w wodnej kwestii, nie wymagamy pewnych rzeczy jako społeczeństwo dopóki nas nie wysusza albo nie zalewa. Macki opadajo, idę sadzić zielone czyli robić swoje. Może w końcu spadnie ten zapowiadany od prawie dwóch tygodni deszcz i podleje przyszłe  irysowe łany, ożywi  jeżówki i zrobi po całości dobrze Alcatrazowi.

'Bacicia' - mój pierwszy włoski irys SDB

$
0
0
'Bacicia' został zarejestrowany przez Augusto Bianco w roku 2008 a do handlu wprowadzono go rok później za sprawą szkółki Iride. Odmiana powstała w wyniku krzyżowania 'Melograno' X 'Hoodlum', dorasta do 38 cm i kwitnie od początku sezonu SDB do jego środkowej części. Znaczy tak niby książkowo powinno być ale u mnie nie było. Pierwsze kwiaty 'Bacicia' pokazał kiedy sezon był już dobrze rozkręcony a ponadto troszkę mu się bujnęło, przez co zastanawiałam się czy aby cóś mnie się nie potaśtało i nie dosadziłam na tym stanowisku irysa IB. Przeprowadziłam  tzw. drobiazgowe  śledztwo i dotarło do mnie  że to nietypowa pora kwitnienia  i wzrost pędu kwiatowego spowodował u mnie zakręcenie i podejrzenia. Odmiana przyjechała od  Roberta w zeszłym roku, została "wciągnięta' w zeszycik, wstukana w kompa i nie ma że  ona to nie ona. No to tadam, tadam,  mój pierwszy irys z Italii, można pokusić się o twierdzenie że z miejsca od którego wszystko irysowe się zaczęło ( taa, wzgórza Florencji i te sprawy ). Odmiana produkuje urocze kwiaty, odcień fioletu rzeczywiście jest bardzo  piękny. Mam nadzieję że uda  mi się zgrać jej kwitnienie z kwitnieniem odmiany irysa MDB Paula Blacka 'Be  Brief'. To byłby piękny plicatowy duet.



'Paź Królowej' - irys SDB z "niedokończonym opisem"

$
0
0
Kolejna  plicata która debiutowała u mnie w tym roku na rabacie. Jeszcze jej w rejestrach AIS nie ma ale  niecierpliwi  irysowi już ją sadzą w ogrodach.  No wicie rozumicie, genealogia genealogią, błogosławieństwo z Hameryki niby rzecz ważna jednak najważniejsze dla człowieka zairysowanego to zdobyć  i posadzić u się.  Niech rośnie i cieszy, papirami nie będziem się przejmować. Dlatego za wiele o "Paziu"  Wam nie napiszę, tym bardziej że odmiana pierwszy rok u mnie rośnie , co prawda to sezon w którym pojawiły się kwiaty ale jak wiadomo pierwszy sezon nie jest miarodajny dla właściwej oceny irysów bródkowych. Trza poczekać, przeżyć z tą odmianą co  nieco i dopiero będzie można  cóś  tak bardziej konkretnie na jej  temat napisać.  Mam jednak  tzw. wrażenia i tymi  mogę się z Wami podzielić. Wygląda na to  że odmiana jest z tych  żywotnych, ładnie się rozkłącza i zakwitła w pierwszym sezonie po  posadzeniu ( z tym różnie wśród  irysów SDB bywa, choć nic nie pobije w kaprysach kwitnieniowych irysów TB ).  No a w końcu to nie był tak  do końca łatwy sezon i tegoroczna zima tyż nie pieściła. Wydaje mi się  że najmocniejszym atutem kwiatu jest jego kształt, piękne  pofalowanie  płatków ( zazwyczaj te  ładnie pofalowane pierwszosezonowe kwiaty zamieniają się w drugosezonowe olśniewające kwiaty  ). Drugą sprawą która  "robi" tę odmianę jest wspaniała bródka,  cytrynowo - biała, pokaźnych rozmiarów i gęsta, jak u ajatollaha.  Czekam z niecierpliwością na drugi sezon  pełna nadziei  że powtórzy się historia Robertowej odmiany 'Calineczka' - pierwsze kwitnienie bardzo, bardzo dobre, drugie wręcz powalające.



Sułtan Felicjan Kaplan Wielki

$
0
0

Okres żałoby po Lalusiu koty zakończyły gryząc mła i siebie wzajemnie.  Nastąpiła karuzela stanowisk i oto mamy w domu  nowy układ. Felicjan postanowił że  zostanie sułtanem bo inaczej się nie da. W naszej kamienicy mieszka dziewięć kotek oraz dwie suczki i tylko jeden  Felicjan.  W tak "sfeminizowanej" zwierzęcej społeczności  można  jako ten rodzynek zostać tylko sułtanem. Felicjan przybrał sułtańską ksywę Kaplan  ( po turecku  to tygrys,  Felicjan uznał że będzie odpowiednie i zaczął reagować na moje nawoływanie  "Kaplanku obiaaadek !" ) i zachowuje się po tygrysiemu ( tzn. tak jak  Felicjan zawsze lubił się zachowywać - z lekka nieprzewidywalnie ). Oczywiście przybiera  sułtańskie  pozy i wymaga ode mnie usług ponadnormatywnych.  Od czasu do czasu zapomina  o majestacie i usiłuje wyżerać  haremowi z misek ale  czuwam żeby ten proceder nie wszedł mu w nawyk. Sułtan ma uczulenie  ale jakoś dajemy radę i  bardzo wielkich ran na buzi nie ma.  Za to wraz z nową godnością przybyła nowa  mina z wywalonym jęzorem. W służalczej głupocie myślałam  że to jakiś problem z paszczą ale okazało się że to tylko odzwierciedlenie  jego stosunku  do mła.

Dziewczyny następująco podzieliły się stanowiskami: Sztaflik - wezyr i janczarek, co wynika z jej naturalnych predyspozycji do ostentacyjnego  "rzundzenia" i do bitek, Okularia - główna hurysa zalegająca w pobliżu władcy, żarcie i zaleganie oraz głośne  domaganie się piescot od Jego Sułtańskiej Złośliwości to jej główne zajęcia, Szpagetka została valide sultan choć ona  dla Felka  żadna matka. Tak po prawdzie chodzi o to że valide sultan miała najwięcej do powiedzenia  nie tylko w haremie zgodnie ze starą  mundrością "Prawo matki jest prawem Boga".  Szpagetce ta rola rzecz jasna bardzo odpowiada, w przeciwieństwie do  Sztaflika  Janczarka zewnętrzne polory władzy jej nie kręcą, zadowala się skutecznością w dochodzeniu swoich roszczeń.  Taki  Machiavelli  w czarnym  futerku.  Za dochodzącego gościa, wroga, przyjaciela, w zależności od sułtańskiego humoru,  robi Epuzer. A jaka  jest moja rola w tym stadzie?  Hym... wygląda na to że robię za  eunucha, to jest pilnuję haremu i doglądam sułtana.  Znaczy nic  nowego.


Codziennik - snujny paskudnik

$
0
0
Humor mam paskudny, szczerze pisząc to czuję się źle sama ze sobą. Zawsze tak jest  jak cóś się dzieje ze zwierzakami i to niekoniecznie tymi mieszkającymi ze mną. Mamba! Wiem jak to jest czekać na kota z którym nie wiadomo co się stało. Nadzieja ciągle jest ale  w człowieku  kłębią się czarne myśli. Zdaję  sobie sprawę że  może być  ciężko zrozumieć postawę tych którzy zapewniają stworzeniom swobodę a potem się martwią jej ceną ale tak naprawdę to stuprocentowego bezpieczeństwa nie zapewni zwierzakowi nawet zamknięcie w sejfie.  W domach po prostu zdarzają się wypadki, recepty  na wieczny oddech od kłopotów ze zwierzętami  nie ma. Jakby mało było wyczekiwania na Mambę to co i raz czytam o chorobach starszych stworzeń, otwierają się ledwie co zabliźnione rany polalusiowe  i do  dupy  mi z tym.
Z pozytywów to jest właściwie godne odnotowania tylko to że pogoda jest w końcu przyzwoita.  Co prawda nie nawodniło  u mnie  gleby nawet  na tzw. sztych szpadlem ale ponoć ma dalej padać.  Bardzo dobrze, pogoda "wakacyjna" była w tym roku w kwietniu, maju i czerwcu, teraz czas na odpowiednią pogodę dla tych co w ziemi grzebią.  I to by było na tyle. Zdjęć nie ma tylko obabrazek z osobliwościami ( osobowościami  ) roślinnymi ,  do pisania mam niechęć, chyba polezę do  ogrodu na dłużej.  Kto wie może uda mi się namówić na towarzyszenie mła Felicjana wytrwale trenującego sułtanizację na wyrze?

Codziennik - zadrobiazgowanie smutków

$
0
0
 Mieliśmy oberwanie  chmury, wszyscy narzekają a ja wprost przeciwnie. Padało okrutnie  i dobrze. Dopiero  po tygodniu  opadów  ziemia zrobiła się solidnie wilgotna.  Część roślin odżywa, niestety tylko część. Mimo tego humor mi dalej  nie dopisuje i  z kocich  i z ludzkich powodów . Po prostu wokół mnie cóś ostatnio dużo nieszczęść ma miejsce, nie piszę o wszystkim  bo to byłby wyrzygalnik  rozpaczliwy a  nie codziennik. Poza tym nie można  niektórymi bardzo prywatnymi sprawami przyjaciół dzielić się na publicznym forum, no  nie uchodzi. W każdym razie ten rok jak na razie wygląda  na rok dodupny  i taki o którym  nie chce się pamiętać. Dobra, koniec biadolenia , od tego  się wcale  lepiej nie robi. Z rzeczy miłych - odkryłam u biednej Psicy  cóś co sobie sprawię kiedyś tam, bolesławieckie wyroby z łapkami i kotostwem.

Potem zobaczyłam wyroby z lejeniami, jeżami a nawet zajęcmi jak to pięknie odmienia  Małgoś  - Sąsiadka. Hym... szafeczka nowa  kuchenna by się przydała, od samych chciejstw już się  rozrasta przestrzeń przeznaczona na nowe  skorupki a co dopiero będzie jak  przyjdą prawdziwe zakupy ( kiedyś tam ). Potem doczytałam  że Kureira Naczelna czaczowała z Lilką  i poczułam że może czas na polowanie. Na poprawę humoru upolowałam sobie  dwie michy  vel półmiski w motylki ( solidna przecena ), ostatnio motylki wszelakie mnie dobrze robią. Co prawda nie są one michy takie całkiem jak moje motylkowe talerze ale w zasadzie paszą. Teraz zostaje mi szukać owalnych i plaskatych półmisków pod miącha czy tam insze wędliny i syry. Po co mi to statkowanie  do końca niby nie wiem, wszak wyciąga się takie  ustrojstwa w razie odświętnych nawiedzin czy czegoś  w tym guście. Jak znam  życie to w półmiskach będą robione kompozycje kwiatowe, tak u mnie kończą zazwyczaj przedmioty takie  jak wazy czy sosjerki. Awansują znaczy na wazony. No  a wazon rzecz w domu niezwykle często wykorzystywana, pożyteczna i w ogóle. No to już wiadomo po co kupiłam skorupy - żeby szaleć z roślinami! Jak zwykle.


Z Felicjanem jest nie halo, nie żeby fizycznie coś mu się działo - tylko z główką coraz  gorzej. Obecnie  wprowadził piąty stopień zastraszania znaczy usiłuje oprócz swoich posiłków i inszych kocich wyżerać też z mojego talerza ( siłą usiłuje a nie jak dotychczas podstępem, ostatnio rzucił się na budyń śmietankowy, broniłam  i jestem  pochlana i podrapana ). Qrcze, podobnie jak niektórzy wszyscy wiedzą  którzy  uznaje że  jemu się po prostu należy! Nie wiem jak skończy się sprawa niektórych wszyscy wiedzą  których ale Felicjan dostał  po tyłku. To mu się akurat naprawdę należało! Nie tyle za podżeranie nieswojego  ale za pochlanie mła do żywej  juchy. Nawet Małgoś - Sąsiadka która do tej pory tłumaczyła żyrtość gada sklerozą (  "No wiesz, on zapomniał że jadł śniadanko, zupełnie  jak dziadek Ś., który wiecznie zapominał że właśnie zjadł" ) musiała  przyznać że  Felicjan jest zwyczajnie wredny i łakomy do nieprzytomności. W dodatku zbyt mocno lubi pokazać kto tu  rządzi. Oczywiście jak przyniosę  do dom kocie dobrutki jest pierwszy do podlizań  i słodki jak ten miodzik, po żarciu pokazuje za to  rogi jak u bydła teksańskiego. Paskudnieje też Sztaflik zwana obecnie  Janczarkiem, wróciła do  formy i zrobiła  się mocno rzundząca. Wicie rozumicie budzenie przeraźliwymi miaukami o  godzinie czwartej rano, która jest jak wiadomo najlepszą porą na poranny  posiłek. Tu na szczęście wystarczy nałożyć  poduszkę na łeb ( mój nie tego małego potwora, odpływam od  miaudolenia ). Okularia i Szpagetka szczęśliwie pochłonięte życiem podwórkowo - ogrodowym ( mimo  deszczu ). Pilnuję tylko żeby "spiżarki" w domu nie były zapełniane  upolowanymi  gryzoniami.




Na smutki wyłażę do ogrodu  a jak za bardzo pada to sobie ogród wymyślam. Trzeba będzie bardzo mocno nad  Alcatrazem popracować bo susza kosztowała ogród parę roślin. Niestety niekiedy tych  rarytetnych. Cóż, taki mamy klimat. Pocieszkowo dokupiłam strasznie włochatą bergenię orzęsioną 'Dumbo'.  Mam słabość od czasu dewońskiej  wyprawy  do tego gatunku bergenii.  Przede mną zakup rarytetnych języczników, w przeciwieństwie do kolorowych  wietlic  moje stare języczniki i starsze siewki  od Sylwika całkiem nieźle zniosły suszę ( "Sylwiki" są zaprawdę urocze, takie z marsjańskimi łapkami ).  Dla rarytetów języcznikowych mam specjalne miejsce, będą pod  dobrą kocią  opieką.  Na dzień dzisiejszy Alcatraz  nie wygląda wyjściowo,  mimo tygodnia opadów  jest kiepsko bo  susza była zbyt długa.

Pogoda  dopasowała nam się do polityki, same  ekstrema co sugeruje że jesienią albo zimą obudzimy się w tzw. "czarnej dupie".  Politycznie to mniej więcej wiem w jakim to pójdzie kierunku ( niezłomni do zezłomowania  swoich co głupszych  pomysłów potrzebują paru miesięcy ), natomiast co się będzie działo z pogodą to tzw. zagadka  sfinksa.  Boję  się że może być równie ekstremalnie jak dotychczas, zima jesienią, wiosna zimą albo nawet lato w marcu - strach się bać pomysłów  Wielkiego Pogodowego! Na przekór tym  moim strachom Tatuś jest prawdziwym wulkanem optymizmu, straszy że posadzi dęby i zapuści grzybnię i za czterdzieści lat będzie robił w ogrodzie prawdziwe prawdziwkowe  grzybobranie. Hym... ten optymizm to chyba dlatego że w rodzinie pojawiła się via schronisko mała suczka. Tatuś  twierdzi że  piesa jest Magdzioła ale musi się gdzieś bawić z kotem i tym jeżem co się zalągł i najlepiej jak to będzie w tzw. strefie  Tatusia. Taa, znamy te numery. No ale dobrze że od  Tatusia biją ciepłe, optymistyczne fluidy. Może i mnie się od tego zrobi lepiej.


Dzisiejsze fotki są  podwórkowe, Alcatraz nie nadaje się do pokazania. Jutro zamierzam go  nieco ogarnąć, no chyba  ze pogoda mnie rozwali ten gryplan ( duchota albo jaki opad ).

Wpis cienisty - bergenie i insze poszkodowane rośliny cień lubiące

$
0
0
 No dobra, zaczynam o tragicznie  "dopieszczonych" przez aurę  cieniolubach. Alcatraz był ostatnio tak ciepłym  miejscem że nawet koty chowały się w domu przed żarem lejącym się z nieba.  Kotony  uciekły ale rośliny nie mogły więc jak  to się mawia - "majo przerąbane". Oberwało w zasadzie wszystko: krzewy, byliny a nawet drzewka ( bo młode ). Tak szczerze pisząc  to nie wiem co da się  uratować  a co już nie ożyje, na wszelki wypadek opłakuję wszystkie suchnioły. Zacznę od bergenii wszelkich gatunków i odmian. Na pewno w tym roku muszę coś zrobić  ze starym stanowiskiem bergenii sercolistnej  Bergenia cordifolia, wygląda bowiem jakby  nie wyglądało. Roślina się zestarzała i  wymaga odmłodzenia. O ile będę chciała nadal uprawiać ją  na tym stanowisku to aż się prosi o wzbogacenie ziemi a może nawet częściową  jej wymianę. w perspektywie upały więc na razie daję sobie spokój ale bliżej września trza będzie się przyłożyć do sprawy sercolistnej. Bergenię orzęsioną uprawiam w trzech odmianach, taki ze mnie  zboczeniec. Najlepiej rośnie Bergenia ligulata która jest problematyczna systematycznie że tak rzecz ujmę. Niby nazwa sugeruje odrębny gatunek ale w zasadzie traktowana jest  jako forma Bergenia ciliata.   W zasadzie. Jako pisał Graham Stuart  Thomas "Ma  rzadkie włoski na powierzchni liści, z większą ilością włosów na krawędziach liści, a krawędzie są pofalowane". Od siebie dodam że to pofalowanie to głównie u rozwijających się liści występuje, znaczy starsze jakby spokojnieją.  Ta forma oznaczana czasem jako Bergenia ciliata subsp. ligulata ,  najbardziej  łysa ze wszystkich bergenii orzęsionych  jak nadmieniłam traktowana jest przez systematyków ciut dwuznacznie.  Nie mnie rozstrzygać botaniczne spory, niech się towarzystwa o w oparciu o cytogenetyczne badania  użerają - dla mnie ważne jest że to jest najłatwiejsza w  uprawie z orzęsionych bergenii.  Nie wymaga aż tak "wilgotnych warunków uprawy", co oznacza  że nie musi  koniecznie rosnąć w zamglonych okolicach  wodospadu, he, he, he.

 Bergenia ciliata  czasem  oznaczana jako Bergenia ciliata subsp. ciliata rzeczywiście potrafi grymasić.  Książkowo  to ona niby do suchego cienia i mało wymagająca ale real skrzeczy w zupełnie inszym tonie. Przede wszystkim to jest roślina stref cieplejszych. Klimat południowego Kaszmiru czy południowo - zachodniego Nepalu absolutnie nie jest taki sam jak umiarkowany ( taa... umiarkowany ) klimat środkowej  Europy. Susza w  Kaszmirze to nie nasze upały, górskie susze insza  inszość. Jak czytamy pienia  na temat  małej wymagalności roślin wydawane przez brytyjskich szkółkarzy to pamiętajmy że oni mają  wyspiarskie doświadczenie, o prawdziwym kontynentalnym lecie mało wiedzą ( owszem, miewają susze ale stepowienie uskutecznili dawno, dawno temu i nadal są wyspami deszczowymi ). Człowiek się kusi na taką 'Dumbo', która jest niczym innym jak tylko wielkolistną formą  Bergenia ciliata i bum - ma w ogrodzie gościa z dalekich stron  w których klimat cóś inny od naszego. No i  robi się rozczarowująco, czasem nawet bardzo. W naszej strefie, do tej pory  zwanej strefą  chłodnych lat ( he, he, he ) radzi sadzić się ciliaty w półcieniu. Im dalej na południe i  lata z natury rzeczy bardziej  gorące tym  bardziej ta bergenia pożąda cienia.  A przede wszystkim pożąda wilgotnego powietrza. Tak, tak, nie ziemi wiecznie mokrej a wilgoci zawartej w atmosferze.  Znaczy z tym wodospadem to wcale nie żartowałam. Najlepsze stanowisko jakie można dla tej rośliny u nas wymyślić? Po mojemu sucho w nóżkach ale gdzieś w pobliżu wody, ciukrkadełka jej wyraźnie służą. Zimą trza dbać o to żeby korzonki były należycie zabezpieczone, mroźny bezśnieg jest dla tej rośliny zabójczy, nawet dla starych egzemplarzy. Tam gdzie aura nie dopieszcza lepiej stanowisko bergenii  ściółkować. O młode  sadzonki dbać szczególnie, roślina wymaga sporo czasu ( czasem i dwa sezony ) na aklimatyzację w nowym miejscu. Starsze  bergenie znoszą  lepiej fundowane przez pogodę niedogodności uprawowe ale są sprawy nie do przeskoczenia. Na  ten przykład wiosenne przymrozki niszczące pędy kwiatowe, stara czy młoda  roślina jednako traci kwiaty!


Dobra, teraz trochę fot ogrodu. Jest źle i trza to brać na klatę. Przed nami upały i boję  się że do zmarłej halezji dołączy cóś tam jeszcze. Kiepsko, kiepsko po całości co widać na fotach ( choć one nie takie całościowo  ogród pokazujące ). No nic to - Alcatraz mnie w tym roku z lekka podłamuje więc następny wpis będzie codziennikowy i poświęcony sprawom ogólnokocim. Są sprawy którym można zaradzić  ( sprawy ogólnokocie ) a są takowe  co nijak  ich ugryźć się nie da ( patrz pogoda ). Wpis języcznikowy będzie później bo mamy  z Mamelonem problem z ładowaniem zdjęć ( a  na  zdjęciu najważniejszym jeden taki miodny  że ho, ho, ho! )


Niektórzy są chamscy do  nieprzytomności, złapani na gorącym uczynku chowają rogi czyli zamykają oczka i  udają że te dziurwy w liściach  host to nie oni  tylko nagusy. Wiadomo, nagusy podłe ale skorupki też  świńskie cyce!  Jakby upał mało szkód narobił!





'Stop And Stare' - irys SDB o którym mi się zapomniało

$
0
0
 'Stop And Stare'  został zarejestrowany przez Thomasa Johnsona w roku  2014 i w tym samym roku został wprowadzony do handlu przez szkółkę Mid-America. Siewka o numerze # TD258A która została odmianą 'Stop And Stare' to krzyżówka 'Capiche' X 'Riveting'. Ten esdebiak dorasta do  33 cm wysokości i uchodzi za odmianę wcześnie kwitnącą. U mnie bezczelnie zakwitł w środku sezonu i od razu spowodował lekką konsternację. Taa... objawiła się u mnie skleroza, za cholerę nie mogłam przypomnieć sobie co to za jeden.  Nazwa "chodziła mi  po  głowie" jak jaki  insekt. Co gorsza nie bardzo wiedziałam od kogo  do mnie  to kłączko przybyło.  No i jak  tu identyfikować delikwenta?  Niby lista zakupów zeszłorocznych jest ale czy aby to na pewno w zeszłym roku przybyło? Dumałam, dumałam, aż wydumałam. Jak ten Sherlock Holmes śledzący zapadanie pietruszki w masło, niby bezwolnie śledząc ganiające wśród irysowych liści koty otworzyłam odpowiednie drzwi w moim  pałacu umysłu i za tymi drzwiami była nazwa 'Stop And Stare'  i adres  Roberta.  No to bylim w domu i dorwalim Pana Zagadkowego.  Co prawda trochę to trwało ale były zmartwienia  i w ogóle powody do lekkich problemów z pamięcią dotyczącą spraw innych niż  te bardzo  istotne. Sam irys jest trochę inny  niż się podziewałam, wyobrażałam sobie że plamy na dolnych płatkach mają ciemniejszy  odcień. A tu siurprajz, one takie dość jaskrawe, że się tak wypiszę. Może przez te wyobrażenie odległe  od realu tak ciężko było mi przypomnieć sobie co to za jeden u mnie kwitnie na rabacie?



Codziennik - życie na gorąco ( nawet na bardzo gorąco )

$
0
0
Ja wiem że  gorąco, wiem że upał i że  wszyscy jak ten redahtor  Maj chcieliby teraz w kurortach nad wodami przebywać, pluskać się razem z sinicami i takim czymś podobnym  do prezydenta RP,  udając  że  śledzą niejakiego Gebharda ale czas pomyśleć o tym że lato nie jest wieczne.  Tak, tak, przyjdzie jesień a potem zima a tu wiele osób jeszcze bez kota. Niektórzy nawet psa nie majo, choć warunki niby są i tak dalej.  No a potem to płacz i zgrzytanie zębów bo wszystkie  koty i psy  mogą okazać się zajęte. Wtedy to co? Trza  myśleć perspektywicznie a nie jak obecna władza na tydzień do przodu (  a i to tylko w tym wypadku jak Prezes Wszystkich Prezesów  dopilnuje i ciśnienie atmosferyczne  nie zaburzy procesów myślowych w tych delikatnych i z rzadka używanych instrumentach jakimi są co  niektóre mózgi co niektórych przedstawicieli Naszej Wadzuni  Ukochanej, ciam, ciam ). Myślenie ma kolosalną przyszłość jak mówił taki jeden. Zaopatrzalnia w koty    funkcjonuje pod tym adresem, swojego  nowego kota można obejrzeć pod tym adresem  ,a jak komu mało to jeszcze jest filmik.

Dla  miłośników psich klimatów też jest coś dużego do wzięcia, dobrze ułożona słodycz do domu z młodymi.  Znaczy starszych tyż zniesie ale za ludzkimi szczeniętami wręcz przepada.  No w końcu to jest prawie labrador, rodowodu co prawda brakuje ale cechy charakteru mówią same za siebie. Obywatel pies nazywa się Tobi. Nowego domu szuka  nie z powodu problemów jakie stwarza a z powodu zdarzeń losowych. Jest dorosły i na pewno  przeżyje rozstanie ze swoją panią, będzie potrzebował dopieszczeń i tzw. utwierdzeń. Znaczy trza  kochać  na całego bo tylko dobrze utwierdzony dorosły prawie labrador zrewanżuje się tym samym. Aaa, jeszcze rzecz bardzo ważna - Tobi wyjątkowo nie lubi jak rzuca się w niego kamieniami, na wszelki wypadek sprawdźcie  czy macie  całkiem normalnych sąsiadów. Wiecie jak jest, niby człowiek na oko zrównoważony, dzień dobry inszym mówi a w środku zgniły jak ten kretyn co jeże  mordował. Tak w ogóle i na marginesie psychopatów o sadystycznych skłonnościach mogliby jakoś trwale  eliminować ze społeczeństwa. Nie żeby zaraz lobotomia czy zastrzyk wysyłający do Bozi ale taka kolonia na Marsie?


Ja ostatnio wręcz kipię od  dobrych pomysłów, pewnie przez to  że  od wczoraj nadrabiam zaległości  w temacie wiedzy o świecie. Na ten przykład po lekturze zeszłotygodniowych newsów znów  doszłam do wniosku że nasze debaty parlamentarne i te toczące się poza parlamentem nie są tak ciekawe jak by być mogły. Co prawda polityczni starają się w pocie  niskich  czółek  żeby te ich gadki  były przyswajalne  "dla wszystkich", czyli takie mniej  więcej na poziomie brytyjskiego tabloidu ( polskie pisemka tego typu za mało głupie ). No wicie rozumicie,  zasada komunikacji jest taka że język przekazu należy dostosować do odbiorcy. Znaczy według politycznych to my wyborcy jesteśmy idiotyczną pulpą a oni  się starają żebyśmy wiedzieli o co kaman.  No to jak tak to ja chcę prawdziwej rozrywki a nie tylko rzucania mało krwistym miąskiem z różnych stron.  Ma być naprawdę ciekawie! Proponuję wrestling, po prostu nie mogę się doczekać pojedynku "Zamknij Mordę!"  Z Wachlarzem VS Schedyna Po Tusku.

Zawodnicy ostrzy choć prezentujący różne style walki, tona kisielu dla widowiskowości, w przerwach cheerleaderki ( ciekawe  czy nowa przewodnia  siła  narodu deleguje  kandydatkę na "prezdętkę" Krakowa czy tak jak zwykle posłanka  Wsobecka z klanem, totalni to pewnie Muchę zawsze młodą i Pięknego Rysia wystawią ), kawałki grillka z małosolnym, popitka i mamy imprezę dla suwerena + należycie wykorzystane stadiony pobudowane na Euro 2012. Do tego dochodzi jeszcze możliwość obstawiania u booków wyników walk, czyli istnieje tak słodka  dla nas możliwość powstania następnej widowiskowej - tadam, tadam,  - afery hazardowej ( kolejna  bonusowa walka, przegrani najeżdżaliby na booków do tzw. pierwszego połamania kości - cudowne jak walki gladiatorów w  starej Roma ). Oczywiście jak to we wrestlingu wszystko starannie ustawione, w końcu poważny management   musi pilnować żeby to życie polityczne jakoś  ładnie chodziło.

No bo to musi chodzić, nawet jak  jednym z managerów jest "stabilny geniusz" ( w  Hameryce to wszystko Panie tego większe majo, nawet kretynów ). A tak całkiem poważnie to politycy poprzez język debaty publicznej kształtują postawy wyborców. Nadmierna  agresja wypowiedzi każe podejrzewać  że albo to jest działanie  divide et impera albo totalna  bezmyślność. Po mojemu cóś wygląda na to drugie. Nie od  dziś  ćwierkam jak ten prorok Eliasz że powinno dziewczynkom i chłopcom z politycznego światka gdzieś tam zadzwonić  cóś ostrzegawczo bo  żaden z obecnych polityków nie ma takiej  charyzmy żeby zapanować nad narastającą w społeczeństwie agresją. Zaprawdę powiadam Wam żaden! Nie z powodu delikatności uczuć  będzie mnie martwić  kiedy  premier zacznie przemówienie  od słowa kurwa a z powodu tego że społeczeństwo może poczuć się upoważnione  do odpowiedzi pozawerbalnej. Taaa... wrestling dużo by załatwił, sport zamiast wojen.


Na szczęście na politycznych  świat się nie kończy, dla nich nich sezon ogórkowy trwa wiecznie w przeciwieństwie do potwora z Loch Ness,  więc nie ma się co za bardzo w tej upalnej chwili na nich koncentrować. W przeciwieństwie do rozemocjonowanych komentatorów  mam jakąś zdziwną pewność  że władza nasza obecna będzie do upadłego broniła projektu ustawopodobnego  o sądownictwie. Dokładnie tak jak broniła tej świetnej ustawy  o IPN.  Nieeezzzłomnieee! Kolejny sukces przed nią.  Mogę zatem spokojnie zająć się robieniem małego zielonego zbiornika wodnego  przeznaczonego do domowych pieleszy. Akwariumem to raczej cinżko będzie nazwać bo to bajoro  bez oświetlenia sztucznego, pompek - srąpek i tym podobnego high  - tech. W zbiorniczku nie będzie też  rybków, taa... wszyscy wiedzą dlaczego. Będą za to roślinki wodne. Zbiorniczek będzie przymiarką  do planowanej  nieustająco szklarenki domowej. W szklarence bowiem marzy mi się odtworzenie kawałka bagienka.  Jestem na etapie doczytywania  i oglądania takich tam historyj o prowadzeniu tego typu uprawy. Różnie to nazywają, do mnie najbardziej  przemawia nazwa vivarium. Małgoś - Sąsiadkę rozpiera ciekawość co też będzie się działo w okolicach paprotnych mojego mieszkania, na razie jestem strasznie tajemnicza - niech ćwiczy mózg tonąc w  domysłach. Tym szklarenkowaniem przedłużam  sezon ogrodowy, taki mam przynajmniej szczwany plan.



Viewing all 1494 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>