Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1482 articles
Browse latest View live

Moje biało kwitnące róże z grupy Rugosa

$
0
0
Kiedyś tam dawno temu zapadło mnie się na uczucie do  róż z grupy Rugosa. Tych co mają  problem ze skojarzeniem nazwy grupy z konkretnymi krzewami odsyłam do wpisu pod tytułem O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże dzikie i półdzikie , tam jest fragment o tym czym jest grupa  Rugosa. Wydawało mi się że  uprawiam róże z podgrupy ( he, he, he - no tak, za prosto by było, trza komplikować ), która ma cechy  zbliżone do gatunku Rosa rugosa. Oczywiście już mi się nie wydaję i  to nie tylko dlatego  że w mojej kolekcji mieszańców rugosa znalazła się  śliczna ( dla mnie, bo różomaniacy  cóś  za nią nie przepadają ) 'Pink Grootendorst'.  Za mało czytwaszy o  konkretnych odmianach przed ich posadzeniem i  dopiero życie zweryfikowało moje mniemania różane. Doczytanie  to jednak rzecz podstawowa! Biało kwitnące mieszańce rugosy posiadam w imponującej liczbie dwóch krzewów i nie wiem czy ta liczba się kiedykolwiek zwiększy. Uprawiam odmiany 'Fimbriata' i 'Blanc Double de Coubert' ( fotka nr 3 ). O ile ta druga jest całkiem przyzwoicie kwitnącą różą o tyle ta pierwsza ( fotki nr 1 i 2 ) kusi  do tzw.  błyskawicznych wykopków i  "humanitarnej" utylizacji. Cholera kwitnie tak że nie wiem czy to się w ogóle kwalifikuje do czegoś nazywanego  kwitnieniem  krzewu różanego. No bo jak  spory krzak produkuje jeden ( tak, tak, jeden ), ewentualnie dwa a w najlepszym wypadku trzy kwiaty to cóś jest chyba nie halo.  Mój boszsz... doszło do tego że pojawienie się trzech kwiatów uznałam  za sukces  hodowlany i tzw. obsypanie kwieciem, taka aberracja mnie się przy uprawie tej róży zrobiła.


No cóż,  sama sobie jestem winna bo oczekiwałam wigoru charakterystycznego dla Rosa rugosa a nie doczytałam że  'Fimbriata' ma geny róży noisette. Taa, odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa z śliczną ale nie zawsze dobrze u nas rosnącą różą 'Madame Alfred Cariere'. 'Fimbriata' to różana staruszka, wyhodował ja  niejaki  pan Morlet i w różankach gości od 1891 roku. Pomyślałam że taki różany Matuzalem, utrzymujący się od ponad stu lat w różankach, musi być twardzielem. O "wywiedzeniu się"  o rodzicach różyczki zapomniałam, a w przypadku róż dobrze jest się pobawić w ciotkę Makowiecką. Może w cieplejszym klimacie krzew robi wrażenie, ma w końcu dość duże kwiaty ( zazwyczaj około  6 - 9 cm średnicy ), "goździkowy" kształt płatków, uroczy różowawy zadmuszek na  płatkach. Jednak w klimacie ódzkim urodę kwiatów można podziwiać w ilościach śladowych. Nie tracę jednak nadziei, swego czasu widziałam fotki z ogrodu pani Małgosi Kralki, kwiatów na krzewie przez nią uprawianym  było całkiem sporo. Może kiedyś i moje złośliwe krzaczysko tak zakwitnie, może.  Na szczęście honoru biało kwitnących rugos  broni u mnie odmiana 'Blanc Double de Coubert', też staruszka bo wprowadzona przez Charles'a Pierre Marie Cochet-Cochet ( tak, można się tak nazywać ) w roku 1892. Odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa thunbergii z różą  'Mademoiselle de Sombreuil' i to krzyżówką bardzo udaną.  Róża utytułowana  bo już pod koniec XIX wieku otrzymała pierwszą nagrodę NarodowegoTowarzystwaOgrodniczegoFrancji. Poza tym  że trzeba usuwać jej przekwitłe płatki jest właściwie bez wad ( jak dla mnie ) - to hardcore niewymagający, kwitnący obficie ( ponoć  po  przycięciu o 1/3 pędów  wiosną i niedopuszczeniu do zawiązywania  owoców kwitnie nie tylko obficie ale i powtarza wielokrotnie kwitnienie - nie sprawdziłam bo owoce  tej róży są urodne i jakoś tak bardziej na czasie we wrześniu niż różane kwiaty ). Co prawda Marian Sołtys wyżej od  'Blanc Double de Coubert' stawia 'Kórnik', polską odmianę mieszańca rugosa kwitnącego białymi kwiatami ale jak dla mnie uroda 'Blanc Double de Coubert' jest satysfakcjonująca. 'Fimbriata' dorasta do  150 cm  wysokości a 'Blanc Double de Coubert'  do 200 cm, to tak na wszelki wypadek podaje jakby ktoś miał plany żywopłotowe, uprzedzając przy tym że  obie odmiany  nie rosną zbyt szybko. No i to by było na tyle o moich biało kwitnących różach z grupy  Rugosa.



'I've Got Rhytmh' - irys TB "nadal atrakcyjny"

$
0
0
'I've Got Rhythm'jest odmianą, która liczy sobie prawie dwadzieścia latek. Została zarejestrowana przez Schreinera w roku 1998. Aż mi się nie chce  wierzyć że ten irys ma już tyle  lat i że jeszcze tylko troszkę czasu dzieli go od uznania  za tzw. irysową klasykę ( tak po prawdzie to za takową irysowy światek uznaje wszystkie odmiany powstałe przed rokiem 2000, cezura dwudziestoletnia jest na drugim miejscu kwalifikowania odmiany jako  klasycznej ). 'I've Got Rhythm' ma wszystkie dobre  cechy "schreinerów" - wigor, dość mocne pędy ( po solidnej ulewie tylko na jakiś czas lekko się pochyliły ), niezawodność kwitnienia i  solidne kwiaty o dobrej substancji. Szczerze pisząc plicata nie jest moim ulubionym typem  irysowego kwiatu ale akurat kwiaty tej  odmiany uważam za bardzo udane i  godne miejsca w  moim ogrodzie. Są z tych nie do przeoczenia. Odmiana dorasta do 97 cm wysokości i zakwita dość wcześnie po czym kwitnie długo i wytrwale ( to jedna z tych "długodystansowych" ). Na etapie siewki oznaczono ją jako  # EE 975-A.  powstała w wyniku krzyżowania odmiany 'Footloose'  z siewką oznaczoną # AA 2191-C: ( siewka Y 252-1: ( ( 'Cozy Calico' x 'Grape Acent' ) x 'Capricious' x 'Gigolo' ) . Odmiana została wprowadzona do handlu  w 1998 roku przez szkółkę  Schreinerów. W roku 2000 'I've Got Rhythm'otrzymałaHonorable Mention i niestety  na tym się skończyło.

Trochę szkoda bo to widowiskowy irys, o kwiatach mających ciekawe, czyste  kolory. Uroku dodaje mu mandarynkowa bródka, niby niejarzeniowa ale taka nie do przegapienia. Do mojego ogrodu trafił z Irysowa, ogrodu Ewy i Andrzeja, via  ogród  Mamelona.  Od razu mi się spodobał  bo  kłącze bardzo szybko przyrastało, to odmiana tworząca kępę w tempie błyskawicznym. No i żadnych zgnilizn ani tym podobnych niespodziewanek - zdrowe i  zażyte irysisko z tego 'I've Got Rhythm'.  W czasie kwitnienia uderzyła mnie uroda formy kwiatów, nie tylko ich ciekawe kolory.  Czego chcieć więcej od irysa bródkowego? Odmiana długo istniała u Mamelona jako "plicata w ciemnym różu", dopiero po starych zapiskach doszłam co to za  jedna. Dobrze czasem cóś tam skrobnąć w zeszyciku na temat zakupów, he, he.

Wszystkiego karpiowatego!

$
0
0
Don't panic, głęboki oddech i do przeżycia świąt  przystąp. Znaczy zapoznawszy się z Waszymi przemyśleniami na temat świątecznych porządków i odpuściwszy sobie totalnie, tym bardziej że mnie wzięło i powaliło. Wiek słuszny mi wlazł na grzbiet a wiadomo  że w pewnym wieku to się sypanko zaczyna. No i mnie się tak wzięło i sypnęło  i zalegać mi przyszło. Jest wytłumaczenie i  szlus, a na początku grudnia już widać przeczucia mniałam w tym temacie. Znów więc zalegam w okolicy świąt, czyżby Opatrzność chciała mi coś powiedzieć (  a może to Opaczność knuje? ) ? Pozalegawszy i w związku z tym zaleganiem  bordello nadal wygląda jak tuż po pożarze a wyrzuty resztek sumienia przestały się odzywać wraz z nasilonym odzywaniem się co bardziej popsutych organów mojego cielska ( chyba zacznę szukać części zamiennych ). Ale dekoracje mam i to mnie cieszy! Koty nastrojone do mruczenia  kolęd, rodzina uprzedzona że  na składanie wizyt to nie ma co liczyć ( jakbym kiedykolwiek składała oficjalne i "stosowne" wizyty albo i mnie je składano  ), wyro kusząco naszykowane i Małgoś - Sąsiadka oraz Ciotka Elka  w pełnej gotowości do podzielenia się świątecznym  żarłem ( normalnie jakbym realizowała mój ubiegłoroczny pomysł z przeżyciem świąt na tzw. "krzywy ryj" ).


No lighcik a nie święta. Na szczęście jestem zaprawiona w bojach i nie muszę się martwić   jak ten stan rzeczy przeżyję i czy nie padnę z tęsknoty za poczuciem nieustającego opóźnienia, zmęczenia staniem przy garach, wstydu z powodu braku dwunastej potrawy czy też wymawiania się od pogaduszek z sąsiadami  z powodu niezmienionych  firanek  ( co ludzie powiedzą? ) czyli tego wszystkiego co czyni święta olbrzymiej rzeszy kobiet w Polsce naprawdę przyjemnymi, he, he.  Jakoś tak dziwnym trafem "brudna" część tradycji świątecznych ostała się tylko  przy paniach, panowie cóś się   szybko unowocześnili co nie oznacza że karpia  czy tam innego pasztetu może pod koniec grudnia nie być. No jakże to tak, bez karpia?! Karp w święta najważniejszy, tylko  chujinka może z nim konkurować,  a tego małego co się w żłóbku drze to za drzwi. Uchodźca, cholera, bliskowschodni! Leży to wyzywająco w tej stajence i   święta psuje. Takie prawdziwe, ze żrącą się siostrą, ciotką i szwagrem i sąsiadem co udaje Prezentowego, z Gwiazdorem od Coca - Coli i pierogami, z jazgoczącym telewizorem i dyskotekowymi lampkami i dzieciakami esemesującymi do nieprzytomności.  No i z karpiem naszym kochanym najpiękniejszym ( a wraże antypolsko nastawione mówio że on karp to ze stołów  żydowskich na  nasze przelazł, po pierwsze kłamio a po drugie jakby nie patrzeć boska analogia sama się nasuwa ).


Jakoś tak mi  przy tych rozmyślaniach około świątecznych nad obyczajowością  ( i nie tylko ) w Polsce pod koniec drugiej dekady XXI wieku włącza się historia opowiedziana  przez babcię  mojej  koleżanki, której  po II wojnie szczęśliwie udało  się powrócić  z sowieckiej  Rosji do  Polski (  babci co to granica ją przekroczyła się udało, nie koleżance - koleżanka od zawsze  z ódzkiego ) . Rodzina była niekompletna  bo dziadka załatwiła wojna (  do końca nie wiadomo która armia ), bida taka że nie było  co na grzbiet włożyć  i w co stopy obuć, o chujince nikt nie myślał bo chrust w lesie  trzeba było zbierać na opał a nie drzewka kraść z nieswojego lasu. Za dwanaście potraw robił chleb z solą, on zresztą też występował w roli opłatka,  o prezentach  nikt nie myślał, w końcu najważniejszy był ten chleb, którym mogli  się najeść prawie do syta i kolędy które wreszcie mogli śpiewać bez obawy że sąsiad spragniony przekładającej się na samogon życzliwości władz doniesie o ich  śpiewaniu gdzie  trzeba. Babcia mojej koleżanki twierdziła  że to były najpiękniejsze święta w jej życiu. Takie bez późniejszego przymusu zaprezentowania pełnego wachlarza tradycji że się tak wypiszę, prawdziwie radosne i  głęboko przeżyte, gdzieś tam w chałupie u obcych ludzi którym zrobiło się żal kobiety  bez grosza przy duszy za to  z dwójką malutkich dzieci. Chrześcijańskie, jawne jak to w Polsce jest, tak to określiła. No tak, kiedyś to bywały święta, nie to co teraz. Najpiękniejsze święta to te dawno minione, he, he.

Tjepier  mamy tylko łobowiązowe punkty do  odfajkowania zwane świąteczną tradycją. Ech! To nie tylko marketing, to właśnie ta durnie pojęta tradycja wyprana z treści, pusta skorupa bezrefleksyjnie z roku na rok powielana dobija święta. Nie ma co zwalać na  komerchę, komercha świąteczna się zalęgła bo było na to przyzwolenie.  Z protezą to zawsze łatwiej, no i w ogóle instant jest fajny a że to powierzchowne jak moje dekoracje to przeca ludziom nie przeszkadza.  I żeby była jasność nie chodzi  tu  o kupny  barszczyk czy pierożki, chodzi o świąteczność na wynos. O desakralizację sacrum, o pauperyzację potrzeb, o stado ludzkich baranów ( nie obrażając baranów ) spełniających się w orgii zakupoholizmu,  a w Polszcze  to posuniętej do granic absurdu  chęci imponowaniu sąsiadom efektami tych orgii , pozycjonowaniu się w społeczeństwie przez bezmyślne ale za to publiczne ( a jakże tak bez  publiki?! ) wykonywanie obrządków religijnych. O bezrefleksyjność stada które nie jest  się w stanie tak naprawdę  określić przez budowanie pozytywnych wartości a jedynie przez negację wszystkiego czego nie jest w stanie ogarnąć i czego się boi  ( stado  jest bierne, skazane na spryt najbystrzejszych "wykorzystujących" najsłabsze ogniwa i na zły dzień wilków - prawda stara jak  świat, nie wiem dlaczego ciągle mnie to i dziwi  i wkurza, może nie lubię myśleć o sobie jako o członkini stada  baranów, a wszak tym właśnie jestem ). No jakby mnie się znów na święta pretensje do ludzkości o tzw. kondycję zalęgły, robię się kwaśno  - gorzka jak ten prorok Jeremiasz.

 No to Wesołego Karpia Kochani ! Nie wiem co prawda jak zrobić żeby karp nasz  świąteczny był magiczny, czynił cuda   i w ogóle żeby świętowanie z karpiem było odlotowe jak dawniejsze świętowania z Jezuskiem. Znaczy w czasach  kiedy karp był tylko postnym żarłem, drugorzędnym symbolem a nie treścią nad treściami.  Truizm czyli  przypomnienie  o tym że najważniejsze było,  by w  święta Bożego Narodzenia, a już szczególnie przy wieczerzy wigilijnej  czuć wspólnotę. Jedzenie było przez swą symbolikę ważne ale nie najistotniejsze, istotą świąt Bożego Narodzenia  było dzielenie się z ciepłem i  żarłem  nawet z tzw. obcymi, także tymi z zaświatów.  Tak naprawdę jeszcze przedchrześcijańska sprawa, którą chrześcijaństwo  pięknie wzmocniło. Cóż, pomyślmy jak uwspólnotowić karpiowe święto ? -  może sakralizowanego karpiego  do  żłobka dać ( jak się stamtąd wykopie telewizor ), albo niech karp przypłynie rułą z prezentami. Narodził się nam karp w galarecie, maluśki, maluśki bo to prawie jeszcze ikra. Może nawet się  nim kiedyś tam podzielimy z wędrowcem   od pustego talerza, jak rzecz jasna  promocyja na karpiego  będzie i po taniości go nabędziemy. Bardzo po  taniości a i dobrze jakby  wędrowiec apetytu nie przejawiał, bo w świętym kapitalizmie zysk robi za ducha. Wszystkiego karpiowatego, pokój krainie  ciężkiej Hipokryzji i Pomieszania ( taa, u nas to  ołtarz myśli  że jest tronem a tron że jest ołtarzem ) i ludziom, przede wszystkim tym  słabszym i  tym miernej woli , błyskotliwym jak kartoflisko o późno jesiennym świcie a pełnym niechęci do wszystkich podejrzewanych o "lepszość", "inność" i w ogóle  posiadanie choć  śladowej indywidualności wyróżniającej z gromady!!! Pokój - spokój  niech się stanie, zgoda ze sobą i innymi bo to jest właśnie to czego najbardziej nam w karpiowych świętach stadnie - gromadnie  głupio obchodzonych brakuje. Pokój nam wszystkim!

Śnięta i po śniętach

$
0
0
Powolutku się przetaczają, jak  żółw  ociężale te ostatnie grudniowe dnie. No i dobrze, trochę czasu dla się bez tych wszystkich "i jeszcze muszę". Kontempluję czyli  pluję kontem świąteczną atmosferę na  post świątecznych wyprzedażach, znaczy usiłuję wyrwać co lepsze bombki po cenach normalnych. Ciężko, bo co ładniejsze jednak poszły bez zniżek, w końcu naród okazał się nie tylko spożywczo  łakomy. Poza tym nastąpiło wykrakane ruszenie pospolite na centra a jak jest ruszenie pospolite  to ja się słabo ruszam.  Co prawda razem z Mamelonem uskuteczniwszy w  godzinach porannych zakupy w najmniej obleganym centrum handlowym w mieście Odzi  ale wielkiego obłowienia nie było choć Mamelon nabywszy za pół ceny spodzień i parę bluz "na wyjazd". No bo będzie wyjazd, przeplute, nabyte i nawet częściowo  opłacone ( jak zwykle poszkodowałyśmy  Sławka ksywka Bankosław,  bo nieszczęśnik jest posiadaczem odpowiedniej karty - chyba mu trzeba będzie jakiś pomnik wystawić albo zupę gulaszową co drugi dzień robić na  łobiadek ). Nie na długo wyjedziemy  ale na tyle żeby się skutecznie oderwać od codzienności. Kierunek klify Portugalii, małe wiochy na wybrzeżu i Ołszyn zawsze przed oczami.

Z wymarzenia ten wyjazd. Musimy jeszcze tylko wypożyczyć samochód żeby dotrzeć w miarę bezproblemowo w co ciekawsze miejsca. Mamelon oczywiście snuje  marzonka krewetkowo - przegrzebkowo -  homarzaste, ja snuję marzonka wędrowniczkowo  - okołoplażowe przerywane od czasu do czasu  wizją nas obu w piankach (  Mamelon bezwzględnie w różowej, no, dopuszczam pizdacjową ) z dechami do surfu pod pachami. Takie sladkie mameni, marzenie o   jeździe na falach służące do straszenia Mamelona, która zamiast  się bać jak książniczce Barbionce przystało, bezczelnie rechocze kiedy sprzedaję jej te upojne obrazy zrodzone w  z lekka zwyrodniałej wyobraźni . No ale nie ma się co dziwić tym rechotom - wyobraźcie sobie dwie obfite panie starsze w typie Pameli Salceson, jak z wolna  ( bardzo z wolna, normalnie  zwolniony film ) potrząsając grzywami (  moja to już niedługo będzie naturalny platynowy  blond ) i tłuszczykiem którego nie ukryje  żaden piankowy kombinezon, ruszają w stronę  Ołszyna trzymając resztkami sił te cholerne surf - dechy. Niezły widok! Jeszcze nie odbiera apetytu ale chichocik wzbiera w człowieku natentychmiast. Przyznam  że zarykiwałyśmy się ostro  z Mamelonem z nas in spe  surfujących i poskramiających  Ołszyn.  Realne to jak my dwie jako członkinie wyłącznie męskiej zimowej wyprawy na K2. O słodyczy absurdu! Tak, tak, absurdu bo Mamelon  nie tonie jedynie w płytkiej wannie a ja spadam ze wszystkiego  z czego tylko spaść się da ( decha i ja pływałybyśmy oddzielnie ).

Dobrze nam to porykiwanie zrobiło, czujemy się jakoś gotowe na ten  Ołszyn i adwentury z nim związane. Z rzeczy miłych odnotowuję jeszcze kompulsywnie obejrzany serial  "Dark" ( Wadera mnie na niego namówiwszy  i dobrze  zrobiwszy ). Niemiecki serial oblookawszy  mimo  że po seansach Polizeiruf 110, które miały miejsce  w latach  siedemdziesiątych obiecałam sobie  nigdy więcej  nie oglądać niemieckich seriali.  Tak mnie  ta enerdowska produkcja zatruła, szczególnie odcinek o kradzieży  dobra wspólnego dokonanej w zakładzie pracy źle mi zrobił na samopoczucie. No ale  Wilczyca kusiła środkowo - europejskim błotkiem więc się przełamawszy i  oblookawszy. Tak, serial w którym  Doppelgänger jest  głównym bohaterem zdecydowanie  Niemiaszkom wyszedł, taka zdolność "przyrodzona"  u nich do tematów nieoczywistych,  historii logicznych choć niby logice przeczących.

No i to błotko rzeczywiście lepiące i wciągliwe, choć wodą czyściuchną i przejrzystą po wierzchu płynącą dla niepoznaki przykryte. A dzieci znikają  jak bachorzęta z Hameln.   Lubiejo ja takie  klimaty.  Oprócz serialu oblookawszy nowego  "Blood Runner", tego z dopiskiem  2049. Wyszło nawet przyzwoicie, choć nie jest  tak świeżo  i odkrywczo jak w przypadku filmu Scotta ( czepiam się, trudno żeby  sequel  był odkrywczy ). Znaczy ukulturalniona jakbym cóś  po śniętach była i z perspektywami wojaży. Wyraźnie  mi po śniętach lepiej, podobnie jak Tatiemu i Cio  Mary. Chyba luzik  był potrzebny. Nawet ohydna, grudniowa  smożanka ( pogoda smogowa ) mnie nie rusza. Ciepławo to może nawet  ciemiernika  do gleby wsadzę na koniec roku, kończąc sezon. No i zabiorę się do  podjadania prezentu od Konikowej  Agniechy - marmeladki dotarły! Wcinamy i mlaszczemy!

A teraz dla  Zaswetrowanego Psa - sesja Bałwana. Bałwan w śniegu, bałwan bez  śniegu, Bałwan lekko zamyślony nad kondycją  świata. Bałwana pewnie zrobiły biedne  chińskie dzieci za miskę ryżu i powinnam w związku z tym cierpieć. Ale cóś nie cierpię bo chińskie dzieci robią teraz wszystko od szpadli począwszy na  zaawansowanej elektronice skończywszy i praktycznie bez robotnych  chińskich dzieci ciężko by było żyć ludziom w  I, II i III świecie. Mam tylko nadzieję że miska ryżu była rozmiaru miednicy i jakaś wkładka mięsna się trafiła.



Sezon 2017 w Alcatrazie - podsumowanko

$
0
0
Koniec roku  czasem podsumowań różnych, tradycyjnie już wspomagając się wspominkowymi fotkami "rozgryzam" sezon ogrodowy w Alcatrazie. Właściwie powinnam napisać sezon  ogrodowy w Alcatrazie i na Podwórku, bo to już w zasadzie dwa różne ogrody z innym typem nasadzeń.  No insze światy ogrodowe. Podwórko robi się zdecydowanie bardziej ogrodowe niż sam ogród. Alcatraz zachynszony powoli acz nieustannie przestawiany jest na pseudo grąd. Wicie rozumicie, ogród w typie lasu lyściastego. Główne radości z kwitnień  przeżywa się  w takim ogrodzie  wiosną, latem podziwia się  365 odcieni zieleni a jesienią złoto - ogniste wybarwienie drzew i krzewów.

Alcatraz kwitnieniowo cebulami wiosennymi stoi, głównie drobnicą typu śnieżnik, krokus czy tam inny przebiśnieg, ale nie tylko drobnica w nim porasta  bo nadal mam narcyzomanię, a właściwie  thaliomanię ( odmiany 'Thalia' nigdy dosyć, to już ociera się o dewiację ). Nie da się ukryć że w tym  moim pseudo grądzie rosną też cóś mało leśne hiacynty  Niby mogłabym je w okolicach sadku wisienkowo  - jabłonkowego posadzić ale najpierw trzeba  by sadek wyczyścić z atakującej  go  śnieguliczki ( i to jest coś co zrobić niestety trzeba będzie bo  śnieguliczka zrobiła się ekspansywna jak  cholera, znaczy  nie zna umiaru ). Rzecz do przemyślenia, kiedyś tam w sadkowej części rosły cebulaki pod tytułem szafirki i  granatowe  hiacynty i nawet nieźle to wyglądało.  Teraz hiacynty porastają brzeg rabaty iglaczkowo - azaliowej i wygląda to trochę zdziwnie. Znaczy dysonans czuję bo kwiaty urodne ale bajka do nich nie ta co trzeba. Niestety już samo myślenie o  trzebieniu  śnieguliczki wywołuje  u mnie ból kręgów  piersiowych ( konkretnie to dwóch ). Może  wiosną mnie się polepszy a i Pan Andrzejek wykroi trochę czasu na potrzeby Alcatrazu. A może przy okazji planowanego "ekipowego" uprzątania ogrodu z samosiewów ( cholerne jesionki zdradziecko rozsiane i potwornie szybko przyrastające ) załatwię i sprawę śnieguliczek.


W tym roku przebiśniegi i krokusy kwitły o właściwej porze. Na początku kwietnia zrobiło się zimno i w związku z tym mieliśmy dłuuugą młodą wiosnę. Niby się można było dłużej cieszyć kwitnieniami ale  wyłażenie do zimnego ogrodu nie sprawiało wielkiej przyjemności.  No i to wieczne zamartwianie się o przymrozki. Czy rozwalą kwitnienie magnolii ( rozwaliły kwitnienie soulengean, herbata była  a nie różowości  i biel tepali ), czy nie przemrożą kwiatów kłoszących się irysów SDB ( co  poniektórym  odmianom się nie udało uniknąć mroźnego oddechu  i kwiaty się nie prezentowały ), czy nie załatwią młodziutkich liści  funkii ( cinko było, pomroziło sałatę na co bardziej otwartych stanowiskach  )? Zimnawo było aż do połowy maja i jakoś człowiek mniej ogrodowych przyjemności odczuwał niż ma to miejsce zazwyczaj wiosenną porą. Aura wiosenna znaczy była  wpół sprzyjająca bo niby wiosna zatrzymana, taka w zwolnionym tempie ale warunków do nacieszenia się nią nie było. Jak to mawia moja przyjaciółka  Doro "Z której strony nie patrzeć wszędzie doopa". Tak to jakoś odczuwałam, tę wiosnę rozlazłą, z wolna wykwitającą, uporczywie  przedwiosenną czyli zimniejszą niż to zwykle  bywa.



Na szczęście lato okazało się dla ogrodu dobre.  Przede wszystkim  nie było wielkich upałów, po drugie było sporo wody (  przyznaję, dla niektórych było tej wody za dużo ale w moich miejskich warunkach  taka ilość opadów nie była zła ). Sporo "leśnych" roślin skorzystało na tym zwiększeniu wilgotności gleby, na ten przykład moja "japońszczyzna" typu kokoryczkopodobne nieco się rozrosła. Niestety potem inna "japońszczyzna"  pod tytułem  amenopsis dostała jakiegoś grzybka na liściach i choć odmiana o podwójnym okółku  płatków kwitła uroczo, no po prostu cudnie, to widok czarnych listków gatunku  psuł nieco efekt.



Jednak z większością grzybków moje rośliny jakoś sobie tam radzą, z konsekwencjami upałów radzą sobie mniej. W tym roku nowe sadzonki "implantowane" w Alcatrazie i na Podwórku miały łatwiej, woda i ciepełko to jest to czego większość młodych roślin domaga się do pełni szczęścia, zatem lato sprzyjało  sadzeniu. Trochę nowego się pojawiło, Alcatraz otrzymał nowe paprociumy, epimedia i tym podobne cienioluby  a także drzewa, żeby ten cień był tak bardziej  po całości.  Podwórko dostało nowe stare róże, trawy i oczywiście irysy bródkowe.  Przybyło na  nim też trochę półkrzewinek typu lawenda, lawandyna i  hyzop oraz bylin takich jak czyśćce, żeleźniaki czy przetacznikowce.

Porozsadzałam też moje stare byliny, anektując kolejne połacie  Podwórka.  No tak, droga dojazdowa jeszcze jest ale  Ciotka Elka już dała publicznie upust dywagacjom jak długo jeszcze będzie ona droga istniała ( okazało się że Ciotka Elka ma koncepcję  karmnikowo - floksowo szydlastą "samochód przejedzie i wielkiej szkody nie zrobi" - taa ).  Oczywiście  z większości snutych przeze mnie   gryplanów ogrodowych, nie tylko nasadzeniowych,  guzik w tym roku wyszło ale  tym razem  mogę  z całą bezczelnością zwalić winę na pogodę. Wszystko przez cholernie dżdżystą jesień! To nie jest głupie szukanie wymówek, nie tylko ja miałam w jesienią tego  roku  tzw. załamanie frontu robót.




No niestety, jesień tegoroczna była po prostu dodoopna! Woda w postaci 259 rodzajów dżdżu, opad w zasadzie   nieustający.  Wszystkie roboty ogrodowe człowiek wykonywał ino mig, pełen strachu  że zaraz znów zacznie lać.  Posadzenie tulipanowych cebul na Podwórku rozpatruję w kategorii cudów - cud  że się udało.  To samo dotyczy przesadzanych  liliowych cebul ( tu cud był jakby mniejszy bo trzy cebule siedzą w torfie w pralni - nie zdanżyłam bo zabyłam o tych ostatkach ). Wszystkie poważniejsze  gryplany nie miały jednak szans na realizację, praca w jesiennym , zimnym  błotku to nie jest szczyt marzeń ogrodowych.




 Co wspominam najmilej z sezonu ogrodowego 2017? - zaleganie z kotami! Ten sezon był zalężony, zalegaliśmy we wszystkich możliwych  konfiguracjach ( część na Podwórku, część w Alcatrazie, zajęcia w podgrupach, grupa łączona ), z wszystkimi możliwymi dodatkami niezbędnymi nam do szczęścia. Taa, ten sezon był leniwy.  Nie tylko z powodu aury, he, he.


Codziennik - zasylwestrzyło!

$
0
0
"Don't stop me now I'm having such a good time
I'm having a ball don't stop me now
If you wanna have a good time just give me a call
Don't stop me now ('cause I'm havin' such a good time)
Don't stop me now (yes I'm havin' such a good time)
I don't want to stop at all"

Freddie Mercury

Nie chodzi o to  żeby się uchlać, ujarać czy tam jeszcze inne u,   bezmyślnie, durnie i tak żeby człowieka wywnętrzyło na dzień drugi, trzeci a czasem nawet i czwarty.  Jakoś tak nie bardzo bliska jest mi idea wyrażona w starym rosyjskim powiedzeniu "Jak  kochać  to do zatracenia, jak tańczyć to do omdlenia a jak  pić to na umór" ( chyba tak to szło, choć nie jestem pewna ). Zawsze cóś wolałam przeżywać  mniej ekscytujące stany emocjonalne niż całkowite odloty. Jednak czasem człowiek czuje że musi się uweselić, choć niekoniecznie od razu zaliczać to co pod stołem. I tu kolejna  mądrość zza wschodniej granicy - "Źle jak nie ma co jeść, gorzej gdy nie ma z kim siąść do stołu". Znaczy  dbajcie o przyjacioły swoje  bo uchlanie, ujaranie czy inne u czynione w samotności to w zasadzie smętne działania są. Co prawda lepiej umrzeć z pijaństwa niż z nudów ( jeszcze jedno  rosyjskie przysłowie ) ale niektórzy lubią  czynić pijaństwo nudnym - napij się z przyjacielem, zawsze  będzie ciekawiej! Jest co potem  mile wspominać ( z litości nad tą garstką moich przyjaciół nie będę przytaczała  tzw.  przykładów szokujących, ale wierzcie mi bywało  -
 "I'm a shooting star leaping through the sky
Like a tiger defying the laws of gravity
I'm a racing car passing by like Lady Godiva"
- he, he, he ).  I to by było na tyle pochwały uweselenia się uweselaczami, takie na czasie bo  w końcu  dziś sylwestrzymy.

 Cóś nawet jakby drgnęło w sposobie wyrażania "szampańskiego nastroju", qrcze, wreszcie poszli po rozum do głowy i zaczęli w niektórych miastach pokazy laserowe urządzać zamiast tych  cholernych fajerwerków używać. Nie dość że smog nas dobija to jeszcze  masowo  człowieka podtruwają fajerwerczący. O zwierzęcym strachu pisać nie będę  bo mi się nóż w kieszeni  otwiera a nie chcę się  dziś denerwować.  O  ludzkich ofiarach ludzkiej głupoty też pisać nie będę. Oby jak najszybciej zakazali handlu  tym fajerwerkowym dziadostwem i wreszcie zaczęły obowiązywać jakieś bardziej cywilizowane  wzorce sylwestrowych zabaw  niż "chłopce walą z kaniklorku" ( "kaniklorek" to taka  forma nazwy kalichlorek, zasłyszałam to  na ódzkich  Bałutach )! Koniec z terrorem dwunastolatka budzącego się w  okolicach końca roku w paniach i panach dorosłych, czasem nawet mocno dorosłych!


A co u nas doma? Przygotowujemy zdrowotne ciasto z błonnikiem bo Małgoś - Sąsiadka zarządziła błonnik, nadal podżeramy marmoladki ( wydzielam  oszczędnie ), dorwalim dzięki Mamelonowi uplanowane  bombencje ( są tak okrutniaste co cud, Mamelona skręcało jak nabywałam ), Dżizaas nas niedługo odwiedzi  (  się zapowiedziała ), Sławencjusz cóś  cierpi i to nie jest ten ból związany z napadem Mamelona i  moim na jego kartę kredytową tylko taki  jak u  Wilczycy i u mnie , kręgosłupek znaczy nawala. Ciotka Elka steruje Włodzimierzem za pomocą pilota ( znaczy przejęła  pilociaka  telewizyjnego  i wydziela  możliwość oglądania transmisji sportowych w zależności od stopnia wykonania wyznaczonych przez nią zadań domowych - Ciotka chodzi z pilotem, śpi z pilotem, Włodzimierz znów zaprzyjaźnił się z odkurzaczem ),  Cio Mary pod koniec semestru została prymuską na swoich "kursach informatycznych" ( Wujek  Jo podziwia rozsądnie z daleka, znaczy nie zbliża się do zagarniętego przez Cio  Mary lapka ), Tatuś troszki zalega bo potrzebuje wygrzania ( Macoszka twierdzi że to kot Nemiaszek potrzebuje Tatiego w charakterze piernata i stąd to zaleganie ), wśród przyjaciół objawił się kolejny  kociarz ( Janek stwierdził że wcisnęli mu  trzymiesięczną Misię i że tylko on tak naprawdę "rozumie kota" - niecały tydzień wystarczył aby  mój kumpel znalazł się pod  pazurem ), przyjacióła Doro za to w dzikim Schwarzwaldzie utworzyła grupę dochodzących kotów  podwórkowych ( znaczy dochodzą już do niej do kuchennego okna i ryczą - wiadomo po co ).  Moje koty tradycyjnie zwyrodniałe i  rozbestwione, dokładnie tak samo  jak było rok temu i jeszcze parę lat wcześniej ( cóś nie mam zdolności wychowawczych ). Znaczy właściwie nic się nie zmieniło choć  się zmieniło - stękamy, żyjemy ze zwierzyńcem ( Ciotka Elka i Cio Mary zaliczają wiadomo kogo do animalów,  były nawet dyskusje panelowe na temat dlaczego zaliczają ), oplotkowujemy się wzajemnie i jest nam jakoś jakoś. Ot, takie zwyczajne  życie, oby trwało w tej formie jak najdłużej ( mimo tych bolących kręgosłupów, są przecież gorsze rzeczy na świecie ). Mijający rok poczęstował mnie, rodzinę i przyjaciół paroma kopniakami, człowiek cieszy się kiedy życie biegnie spokojnie i bez ekscesów, docenia codzienność ze zwykłą porcją trosk.  Oby i u Was w nowym roku codzienność była  łagodna jak ten baranek a ekscesy rzeczywistości były z tych naprawdę przyjemnych. Howgh!

Nowy Rok - nowa jakość

$
0
0
Od czterech lat z kawałkiem prowadzę blogiego co to niby jest ogrodowy. Niby, bo pełno w nim postów całkiem nieogrodowych, w tym  sporo takich o doopie  Maryni ( pozdrawiam Cio  Mary ).  Czas zbastować, 168 postów w roku to jest hola  hola. W nowym roku będę pisać mniej za to bardziej na temat. Rzecz jasna  nie oznacza to że nie będzie wpisów podróżniczych, kotowych, ciotkoelkokulinarnych czy "życiowych". Będą i owszem, tylko wszystkiego będzie mniej.  Czasem mniej oznacza więcej, he, he, he. To nie jest tzw. postanowienie noworoczne tylko zdrowe  podejście do rzeczywistości, nawet jak ona   wirtualna.

 A jak tam z postanowieniami noworocznymi?  Hym... od paru lat nie uprawiam i całkiem  mi z tym dobrze. Wystarczą mi  w zupełności marzonka  noworoczne, takie mniej zobowiązujące od  postanowień. Po wczorajszym maratonie ajerkoniakowo - uzowo - bąbelkowym tylko na marzonka mnie stać, he, he, he. Dziś wraz z pierwszym  łykiem kefirku spłynęło olśnienie na mnie coby zajrzeć do  Mid - America, irysowej szkółki zza Ołszyna. A tam już na mnie czekał prześliczny 'Another Suggestion', odmiana  Keppela  w typie 'Haunted Heart'  w ciepłym kolorycie. Zajarzyło natetntychmiast!  Już kiedyś podczas przeglądu  odmian TB dokonywanego u Mamelona ( "Ona znów siedzi w moim fotelu"  - Największy  Miś do  Mamelona ) ten  irys wpadł mi w  ślepia. Tym razem oblookałam więcej zdjęć i jestem pewna - must have. Znaczy wpisuję na listę wymarzeńców. W maluchach  też  fajnie, najbardziej podobały mi się esdebięta - 'It's A Small World',
'Web Of Desire' , 'Orange Obsession' i 'Breathtaking'. Może znajdę je w katalogu na 2018, który ma być na tzw. dniach. Czyż nie piękne to noworoczne "otwarcie sezonu ogrodowego"? Za oknem pogoda tyż taka bardziej jesienno  - wiosenna a nie zimowa, mile do marzonek ogrodowych dostrojona. A insze marzenia ogrodowe? Głównie roboty alcatrazowe cudzymi rękami wykonywane mnie się marzą, chciałabym jakąś siłę kompetentną do cięższego kopania  i pielenia. Tylko  że to jest marzenie ściętej głowy, nie chcesz mieć wypielonych anemonopsisów  nie dopuszczaj ludziów do pielu, nawet jak twierdzą że zęby zjedli ogrodując. Skończy się raczej na takich co ze śnieguliczką pomogą, pielenie spadnie jak zwykle na mła. I nie ma za bardzo co sarkać na tę sytuejszyn , lepiej popielić  co nieco, resztę odpuścić niż narzekać  jak panna Marple na źle okopany groszek i cholerny, krwisty odcień lwich paszczy posadzony  po wszystkich "tak, lady, będą pastelowe" wymuszonych na ogrodniku.

 A tak poza ogrodem to marzę sobie ażeby koty przez ducha dobroci zostały nawiedzone. Po świętach, chyba z przeżarcia, zrobiły się  prawdziwie super upierdliwe.  Nie ma innego słowa, które lepiej by określiło tę ich  gotowość nieustanną do tego żeby ode mnie czegoś wymagać i włazić mi na głowę kiedy słusznie ( zawsze jest słusznie ) odmawiam ustępstw w sprawach ich kretyńskich zachcianek. Nie będę łapać srok ani przynosić im  żółwia od sąsiadów do domu. Nie ma i ryki oraz napraszania tego nie zmienią! Ostatnio cała piątka śpi na drugim piętrze szafy (  drabina oczywiście nadal ustawiona,  potrącam o to ustrojstwo codziennie ),  w miejscu po wyciągniętych na święta bombkach.  Przyznaję że mnie kusi żeby przesunąć  płytę drzwi kiedy towarzystwo siedzi w  środku, he, he, he. Takie niegrzeczne  myśli mam. Ryk byłby co prawda straszny ale moja pozycja w domu niewątpliwie byłaby wyższa ( obecnie  jestem tak  gdzieś między sługą a podnóżkiem, znaczy niezmiennie od lat w tym samym  miejscu  ). Kto wie czy nie skorzystam z  brzydkich cech mojego charakteru i nie wyzłośliwię się wobec kotów. Towarzystwu przydałoby się choć lekkie otrzeźwienie, nie wiedzą gady na czym im kocie tyłki jeżdżą! Kocham je bardzo ale czasem chciałabym żeby były choć trochę bardziej "mamusine", "do ludzi", no, żeby  były społecznie przystosowane. A one ciągle prawdziwe koty, robio co chco!

A czego poza kotowego  bym sobie życzyła? Luzu i możliwości podróżowania.  Nie muszę koniecznie  odwiedzać Ritza w Paryżewie, ale bardzo, bardzo ciągnie mnie tam gdzie mnie jeszcze nie było. Czyżby geny  koczowniczych  przodków znów się we mnie odezwały? Chciałabym trochę równowagi złapać pomiędzy   życiem osiadłym  a takim podróżniczym. W ubiegłym roku głównie  siedziałam na tyłku ( taka zdziwność z tymi nie  - niby nie mój wybór, przymusowo niby nie było ale czasem tak się po prostu  układa ) i to zasiedzenie uzmysłowiło mi jedną ważną rzecz - bez podróży, choćby tramwajem do pobliskich Pabianic, schnę ja te świerki na drodze  do Morskiego Oka. Muszę od czasu do czasu gdzieś się wyrwać    żeby się codziennością nie udusić. Taki ze mnie typ. Dom tak, ogród tak, ale czasem szkoda  że nie na kółkach te moje bytowiska ( Ciotka Elka i  koty zdaje się są innego zdania ).


I to by było w zasadzie na tyle.  Nie ma co Najwyższej  Zwierzchności sobą głowy zawracać paciorkując namiętnie w intencji spełnienia pragnień.  Jeszcze Najwyższa  Zwierzchność zechce się przyjrzeć bliżej moim poczynaniom i jak to się mawia - dopieści.  Dopieszczanie  przez Najwyższą  Zwierzchność może być stresujące, Najwyższa  Zwierzchność ma charakterek  jak Babcia Wiktoria - zawsze wie co  dla człowieka najlepsze. A ty człowieku tłumacz że nie o to  ci chodziło! W tym roku nie ma noworocznych kartek w charakterze ozdóbstwa wpisu, są za to foty z bombową  świnką i innymi atrakcjami ( prozdrowotnymi z błonnikiem ). Do siego!

Wpis ku pokrzepieniu - nieco tylko złośliwy i z lekka schizofreniczny

$
0
0
Polazłam do Megi na blogiego  i mnie się lekko  od niej smęcenie udzieliło. Takie na rzeczywistość naszą przez małe  "r" pisaną. Przez ten dualizm medialno - realny człowiekowi się porzyguje jakąś  dziwną papą, dlaczego jak jest tak dobrze to jest tak źle? . W związku z przysmęceniem ogólnym  żeby się zabawić napiwszy się promili i pooglądawszy filma. Po raz kolejny oglądałam odprężający "Tropic Thunder" ( przetłumaczono to jako "Jaja w  tropikach", żeby durny widz wiedział że ma być śmiesznie ), humor radośnie "w złym  guście" co wcale nie oznacza że  nieinteligentny. Taka satyra na  Hollywooda. Niestety przedtem  przejrzawszy wiadomości tygodniowe i mnie się nałożyło.  Znaczy  "Korona  Królów", odcinek 10 001 = rekonstrukcja Rzundu a potem to  Rzund vs Świat. Tyż  śmieszne. I pewnie dlatego mnie się plącze.

Nie chcę się nami zamartwiać.  Niech się martwio  Grażyny i Janusze ( których w stanie dzikim, bez obróbki, w przeciwieństwie  do niektórych naszych  yntelektualistów nie trawię  ), w końcu nie wystarczy aspirować do roli  "nowych elyt", trzeba się jeszcze takową elytą stać a to duży wysiłek i nie da się na nikogo zwalić.  Nie wystarczy sobie wmawiać że jest się  solą ziemi i ornamentem człowieczeństwa bo prawda o człowieku i tak wylezie jak ta słoma z butów. Bycie elitą ma swoją cenę, niech więc Grażyny  i Janusze ją płacą. Taka nauka  boli ale  inaczej się nie da. Na dzień dobry trzeba  się będzie nauczyć  że wykształcenie pod tytułem papierek nie tworzy elit podobnie jak  tzw. świeże pieniądze ich nie tworzą.  A potem  to dopiero będzie ból doopska - tzw. problema  złożone wypłyną. Tak, tak, - tak właśnie hartuje się stal, he, he. Niewesoło czyli na poważnie  śmiem twierdzić  że społecznie żyjemy złudzeniami, nawet  nasze tzw. prawdziwe elity nimi  żyją.   Procesów  rządzących tym światem  uparcie nie chcemy zrozumieć i się czepiamy nie wiadomo dlaczego nieszczęsnej "narodowej tradycji"  jak dziecko matczynego fartucha bo przeca  tradycją walcząc   "Z komunizmem się udało".  Taa, mylimy zjawiska, pojęcia, dewaluujemy to spoiwo jakim jest tradycja ( kiedy wahadełko polityczne  ruszy w drugą stronę alergia na nią będzie powszechna - to nie jest rzecz, która mnie cieszy ) i kręcimy się w kółko. Tu i hola, jak te chochołki.  No i dopieszcza się namiętnie  Grażyny  i Januszów wmawiając im że bycie  nimi to jest właśnie kwintesencja najlepszego co przydarzyło się światu ze strony człowieka. Polityczni pewnie zaproponują  że jeszcze bardziej uszczęśliwią Grażyno - Januszy koralikami, barchanami, lusterkami  i wodą ognistą.  A łune skojarzo że  jak bedo miały koraliki to może łatwiej zelyciejo, tak bezboleśnie. Potem jak zwykle doopa i oszukaństwo ale kto by się prostakami przejmował ( prostactwo to dla mnie  kategoria  etyczno - estetyczna,   można być  wykształconym prostakiem, nawet wysoce wykształconym  ). Dobrzy są tylko wtedy jak na ich  grzbietach trzeba  gdzieś wjechać, a potem  "Bujaj się Fela" i kacyk do wtóru   "Miałeś chamie złoty róg". No i to wrażenie zdziwne  że nic  się właściwie nie zmieniło - jak cie rąbali tak cię nadal rąbią.

Coś ciężko mi idzie ostatnio wczuwanie się w  ducha narodu, może  się boję że jak za bardzo się wczuję to mogę skończyć  zamknięta w lodówce, w której  będę próbowała wrócić w ziemską atmosferę lub też jako iluzja koguta, he, he.  Wicie rozumicie, filmowe skojarzenia mam. W każdym razie jak się zamartwiacie sytuacja naszą codzienną to przestańcie i włączcie sobie coś do pośmiania a i  promila  możecie użyć ( byle nie za dużo ). Poniżej macie moje ulubione dialogi z "amerykańskiego filmu o  Wietnamie". Prawie tak niezłe jak orbanomowa i zapewnienia naszego premiera  że oto mieszkamy w raju i  że zaraz już za chwileczkę to  on nam pokaże że sam z niczego zrobi 76 rajskich dziewic. W kwestii zapewnień nasz bankier bije ś.p. towarzysza  Gierka na głowę. Czekam kiedy zapowie  że w 2050 każdy dostanie od państwa 30 000 na miesiąc.  Tak za nic. Cieszmy się, kto wie  może dzięki temu stać nas będzie na bułkę  raz w tygodniu, he, he, he.  A teraz filmowo.

Komedia pomyłek na dzień dobry
- "Zabiłem ją.
Najbardziej ukochane przeze mnie  stworzenie.
- To dziwka. Zabiłeś dziwkę. Uspokój się. Oto, co zrobimy: poszukaj wybielacza, nadtlenku wodoru i wapna.
- Ale ja zabiłem pandę.
-  Amandę? To pewnie zmyślone imię."

Zważywszy na to że prawdziwym problemem nie jest ubicie pandy tylko  gang  narkotykowy osaczający rozbitego  spowodowaniem  śmierci  pandy bohatera, rady jego  przyjaciela są równie przydatne jak  "poparcie Orbana". Normalnie wybielacz, nadtlenek  wodoru i mnóstwo wapna załatwiają wszystko.

Albo taki kwiatuszek, cóś przypominający nasze targi z bandycką zagramanicą. Usiłujemy robić za szantażystę a wychodzi to mniej więcej tak.

-"Jesteśmy z Ognistego Smoka, mamy  Speedmena, oddamy go za  50 milionów.
- Kto mówi i skąd masz ten telefon?
- Jesteśmy z Ognistego Smoka, Głupi Jack  jest nasz!
- Wasz mówisz?! Coś ci powiem zasrańcu - nie słyszałem o waszej agencji, jeśli myślisz  że mi zgarniecie klienta...
-50 milionów albo go zabijemy!"

Telefon zostaje  przejęty przez Lesa Grossmana, pana Kasę.  Nawet "Pope blesses Les". Pan Kasa jest paliwem dla tego motoru , który porusza  łódź  którą wszyscy płyniemy. Jak wiadomo  od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku z paliwem to ostrożnie bo cena skacze i może ubić jak wysokie ciśnienie.

-" Tu Les Grossman, z kim  mówię?
- Jesteśmy z Ognistego Smoka!
- OK, jasne ze  Smoka, yebay się w pysk. Najpierw zrób krok  do tyłu - pan Kasa podnosi  głos - i naprawdę yebniy się w pysk!"
(... stek artystycznych bluzgów w wykonaniu pana Kasy)

Pan Kasa do asystenta po rzuceniu telefonem:
"Sprawdzisz mi kto to był?" ( He, he, he - Polska peryferyjnym centrum wszechświata jest i basta! )

Dalej  jest naprawdę ciekawie. Stajemy na kolanach, to znaczy chciałam napisać wstajemy z kolan.

Dryń, dryń.
-"Les Grossman
- Nie dostaliśmy pieniędzy, cena rośnie do 100 milionów. Zapłacicie albo Głupi Jack jutro zginie!
-Tylko zapiszę - 100 milionów.  Zaraz, mam lepszy pomysł - zamiast 100 milionów przyślę  wam sera spod skóry.
- Co?
- Zabijajcie go, róbcie swoje, obedrzyjcie drania ze skóry,  co tam chcecie i oczywiście ... walcie się."
Wtręt w wykonaniu przyjaciela  Speedmana.
-"Nie!"
Pan Kasa oświadcza:
- "Z terrorystami się nie negocjuje"
Ogólne oklaski
Przyjaciel  Speedmana
-" Odbiło ci, zabiją go!"

Pan Kasa wyjaśniająco
- " A my będziemy płakać, żeby media widziały. Ufundujmy stypendium jego imienia. A potem, dużo, dużo  później wystąpimy o odszkodowanie."
Asystent pana Kasy
-" Ale przed końcem roku fiskalnego, to pokryje straty ( ... ) "

Tak bym chciała ktoś by naszych politycznych, szczególnie tych teraz  rzundzących,  usadowił przed  ekranem z właściwym filmem.   Co prawda  niewielka szansa że opanują strategie negocjacyjne ale przynajmniej  by wiedzieli  ( taką mam nadzieje ) że pod  żadnym pozorem nie należy być w położeniu Ognistego Smoka, he, he, he.   Wnerw członków walnego zgromadzenia zarządu to picoletto przy rozjuszonym suwerenie, któremu z przyczyn oczywistych (  Grażyno - Januszyzm ) cinżko będzie zrozumieć że sam się oszukał a nie jego oszukano.  Jakby kto zarzucał że się bez podstaw nad Grażyno - Januszyzm wywyższam to  informuję że jestem świadoma  że Grażyna we mnie mieszka  ale ze wszystkich sił się staram żeby nie ubiła we mnie Tabazelli. Grażyna to poczciwa kobita ale jako mentalna kuchta ( przepraszam  kucharki, ale przeca nie o zawód tu chodzi tylko o pojęcie ) nie nadaje się na ministra. Tabazella na szczęście to rozumie i dlatego z Grażyną siedzą w chałupie a nie brylują w  rzundowych ławach w parlamencie czy tam innych salonach ( choć  Grażyna wyrwałaby się dla rozrywki ). I filmy na przemian z wiadomościami ze świata oglądają aż im się kręci która komedia  jest realna a która to fikcja ( Tabazella  twierdzi że real też półfikcyjny, a jak sobie popije to że wszystko jest złudzeniem ), każda rechocząc z czego innego zawartego w tej mieszance medialnej.

Dzisiejszy wpis zdobią  ilustracje  Georga Barbiera. To słodkie fête galante z początku XX wieku. Temat  w sam raz do gadek na  temat elyt, he, he.   George Barbier żył w latach 1882 - 1932. Zajmował się niemal "wszystkim artystycznym"– malował, , ilustrował i projektował modę. Uważa się go za jednego z czołowych twórców stylu Art Deco.


O Agatkowej rabacie

$
0
0
To nie jest przepis na "piąkną" rabatę, to nawet nie  jest instant przepis na konkretną rabatę.  To  po prostu wpis na temat jak amator zabiera się do ucudniania rabaty innego amatora.  Takie tam porady Ciotki  Klotki,  znaczy są to internetowe ogrodowe gadki dla Agatki.



Zacznę od  czegoś co niby jest oczywistą oczywistością  ale po ogrodach naszych się rozglądając nie zauważyłam żeby ta oczywistość była w realu tak oczywista. Rabata jest częścią ogrodu a nie bytem samodzielnym, wyalienowanym z otoczenia.  Kiedyś Megi pisała o tym ze ogród musi byś jakiś, że nie może być zbiorem pomysłów ogrodowych.  U siebie też   już kiedyś o tym pisałam ale wracam do tematu żeby było porządnie o rabaciźmie napisane. Na ogród w różnych stylach prowadzony można sobie pozwolić  jak się ma przynajmniej skromny hektarek, he, he, he. No dobra, można  mieć wielostylowy ogród mniejszy ( w końcu od czego żywopłoty cisowe i wymyślone w edwardiańskiej  Anglii - pokoje ogrodowe ) ale zasada jest taka - im mniejszy ogród tym mniej pomysłów "na ogród"  na nim  mieścimy. A zatem mniej różnorodnych rabat bo skalniaczek, oczko wodne, byliniak klasyczny, japońskie klimaty, "ogródek  żwyrowy" i tu panie "świątynia dumania" a to wszystko na pięciuset metrach kwadratowych zusammen do kupy nie powoduje wcale  że nasz ogród jest piąkny  i przebogaty tylko że jest niespójny, męcący dla oka, drenujący kieszeń  w w ogóle od  czapy. Zdecydujmy się zanim rozrysujemy czy też  tylko  ułożymy w głowie plany  jaki ogród chcemy mieć.   No  i rzecz bardzo ważna - lepiej od razu rozplanujmy całość ogrodu, tworzenie nowych rabat w różnych przypadkowych miejscach ( prawie każdy to  robi,  z te słowa piszącą włącznie, he, he, he  ) to  nie jest coś co pozwala uzyskać ogrodowi piękny wygląd i utrzymać typ czy styl. W przypadku  Agatka preferowany jest styl zwany z angielska stylem country - ogród wiejski,  rabatowo rzecz ujmując to dość swobodne rabaty z bylin podstawowego doboru przechodzące wraz z oddalaniem się od  domu w coraz bardziej naturalistyczne założenia.



 Dobra, ogarnęli  my rabatę jako jeden z elementów składowych ogrodu, teraz do konkretów. Agatek ma takiego zgryza  - "Miejsce mało słoneczne ale za to jest w bardzo bliskim sąsiedztwie z moją ławką na ala patio, na którym lubimy z mężem posiedzieć i odpocząć. W bardzo upalny dzień ten zakątek tuż u stóp wielgaśnego domu jest niewiarygodnie chłodny i przyjemny o każdej porze dnia." - a ogrodniczo się z lekka denerwuje  bo  - "Niby taki prosty kawałek paska z ziemią a mam z nim mnóstwo problemów.". Poprosiwszy  Agatka o dogłębniejsze skonkretyzowanie konkreta i dowiedziawszy się że "Ogólnie zaskoczyły mnie parametry w szczególności usadowienie na oko świerka. Świerk dzieli rabatę na dwie części. Stojąc do rabaty przodem, to na lewo mamy więcej cienia na prawo od świerku trochę więcej słońca ale ogólnie cała rabata jest z małą ilością słońca. Część lewa ma długości 340 cm a szerokości 280 cm. Rosną na niej 2 cisy pod płotem, 2 rododendrony bliżej świerku i mam na niej posadzone hosty i języczki. Oraz za świerkiem wspomniane kiedyś bodziszki. Prawa strona od świerka, ma długości 340 cm i szerokości 240, rośnie na niej 1 rodendron, część irysów do przesadzenia , zostają liliowce, zostaje berberys tak przy świerku ( bliżej ogrodzenia ). I nie wiem co zrobić z hortensją bo nie zakwitła przesadzona wiosną ale za to pięknie się rozrosła i odżyła bo była w opłakanym stanie."



Mamy  około osiemnastu  metrów kwadratowych po jednej i drugiej stronie świerka, trzy rodki,  dwa cisy , berberys i hortensję.  No i wiem jedno - to już nie będzie rabata bylinowa  w stylu country.  Nie da się, chyba  że z piłą, siekierą i szpadlem. Nie uda się też zrobić rabaty bylinowej która będzie kwitnąca przez większość sezonu, za mało miejsca ( mam ten problem z Suchą - Żwirową a ona ma dziesięć metrów szerokości  i jakieś naście długości,  z tymi nowszymi nasadzeniami  przed różanką to cóś ponad  dwadzieścia ale jakoś ogromnie to nie pomogło ). 

Zacznę od tego że i ja kiedyś przeszłam etap "małych dużych drzew i krzewów".  Człowiek sadzi młode egzemplarze tych roślin a po jakimś czasie orientuje się że potrzebny będzie sekator,  jeszcze później dociera do niego że chyba jednak bardziej właściwym  narzędziem  będzie piła. Rabata bylinowa, taka  klasyczna,  którą swego czasu  usiłowałam ucudnić okolice magnolki jest już w zasadzie wspomnieniem.  Drzewa to do siebie mają  że rosną a te, które mają płytki system korzeniowy, taki właśnie jak magnolka czy świerk są  trudnymi partnerami dla bylin podstawowego doboru.  Takie roślinne partnerstwo prędzej czy  później smutno kończy się dla jednej ze stron, zgadnijcie której? Polazłwszy do  ogrodu Agatka i oblookawszy świerk i stwierdziwszy  że drzewko spore i ładne i  żal piłę ostrzyć.  Lepiej niech rośnie i zacienia co trzeba. Rodki  Agatek posadziła dosyć daleko  od  drzewa więc  na razie nie powinno być większych problemów  z nawodnieniem, cisy z kolei  mają niewielki system korzeniowy wiec nie powinny innym roślinom przeszkadzać. Rodki Agatek ma  młodziutkie  i stąd pewnie się wzięło  Agatkowe przekonanie  że miejsca do sadzenia to jest na tej rabacie ho, ho  i jeszcze trochę. Moje rodki zaskoczyły mnie po paru latach, owszem grzeczne rododendrony yakuszimańskie trzymają się w granicach metra ale  niektóre  krzewy to bezczelne są, sekator musiał przyjść z pomocą. Za wiele bylin w tej sytuacji na rabatę się nie wciśnie, konkurencja rodkowo - świerkowa w zacienionej stronie jest zbyt duża. No i cóś nie pasują te pierwsze  przychodzące zazwyczaj na myśl  rośliny podstawowego doboru, rododendronowiska to  inne klimaty. Po lewej stronie są cztery krzewy, to sporo jak na dziewięć metrów kwadratowych.  Liczmy  że rodki docelowo zajmą około czterech  metrów kwadratowych powierzchni  i że na upartego zostało nam coś  pięć metrów i że cisy są kolumnowe ( tak mi się wydaje  że na zdjęciu były kolumnowe ).

 Na pięciu metrach kwadratowych to cztery a najwyżej z pięć grup z bylin średniej wielkości da się upchnąć bez szkody dla  tzw. widoków a tam już są bardzo duże  języczki i bliżej nieopisane hosty.  No i jak tam cóś jeszcze pchać.  Gdzie? Żeby języczki robiły wrażenie muszą mieć co najmniej trzy metry kwadratowe  tylko dla siebie.  I mam tu na myśli jedną odmianę bądź gatunek.  U Agatka są bardzo ładne języczki Przewalskiego, dałabym im te trzy metry i niech  gwiazdorzą. Co do  host to nie wiem jakie one mają rozmiary ( hosty oznacza się jak  ciuchy - są eski, elki, ikselki ) i ciężko  mi w związku z tym napisać ile mniej więcej miejsca trzeba by na nie przeznaczyć. Tak szczerze pisząc to nie wiem czy one  mogłyby się na tej rabacie zmieścić. Może jedna, może dwie, a może przenieść tam rodka z prawej i już.Po drugiej stronie świerka  jest półcień a w nim rosną liliowce i  irysy bródkowe i duży berberys z rodkiem. No i mamy dwa krzewy, w tym berberys nie osiągnął jeszcze właściwych  rozmiarów ( być może z powodu bliskości świerka - w każdym razie  jak przymierzyłam  go do  kiciandry widocznej  na zdjątku  to wydaje mi się  że krzew jeszcze urośnie ) a hortensja  odżyta czyli duża ( rodek  "ewentualnie do przeniesienia" pewnie za to  młodziutki ). No liczmy że  ze trzy metry kwadratowe zajmą,  na byliny cóś piątka z hakiem zostaje. 

Gdyby zgrupować rodki na jednej części rabaty byłoby trochę więcej miejsca dla innych roślin. Wtedy  można troszkę bylin posadzić, troszkę czyli trzeba uważać  żeby nie przesadzić  z ilością gatunków. Lepiej dla oczu jest sadzić mniej rozmaicie a w większej ilości sztuk. Tak właśnie sadzili Anglicy na przełomie  wieków XIX  i XX.  Klasyka, że się tak wypiszę. Co do konkretnych roślin, Agatek ma bodziszki, liliowce, hosty - może wcale  nie trzeba na tę rabatę kupować niczego nowego, tylko solidnie porozsadzać stare  rośliny tak  aby utworzyły duże, fajne kępy.  Myśląc o jesiennych kwiatach na  bardziej słonecznej stronie rabaty wpadałam  na  to czy aby nie dosadzić jakiejś hortensji drzewkowatej czy bukietowej do tej, która już tam rośnie. Może nawet więcej niż jeden krzew. Wtedy mniej  bylin rabata by zniosła ale kwitnienie letnio  - jesienne byłoby zapewnione ( Taka 'Annabelle' ma zieleniejące kwiaty już w sierpniu, pasiłaby do tych języczek Przewalskiego ). Rabata byłaby w zasadzie krzewiasta ale też małorobotna. A Agatek mógłby się wówczas rozejrzeć tak niby pod  pretekstem "Co z tymi roślinami zrobić" za miejscem na nowy  byliniak. To jest dopiero szczwany plan.




Dzisiejszy wpis okraszony jest zdjątkami z angielskich  ogrodów - Tintinhull Garden,   Rosemoor RHS Garden, Barrington  Court Gardens, Coleton Fishcare. Na zdjątkach ogrody w stylu country - mnóstwo bylin, trochę krzewów, wcale nie tak mało  roślin dwuletnich i jednorocznych.

Podgniły styczeń i ciemiernicze zakupy

$
0
0
No i mija ten miesiąc zimowy w stylu angielskim,  że tak rzecz ujmę. Mży, leje, czasem z lekka tylko sypnie, cóś tam oblodzi.  Nie żebym  bardzo narzekała, wszak paliwka  mniej idzie na ogrzanie kocich tyłków ( dobra, mojego tyłka też ).  Z drugiej strony pamiętam łagodną zimę sprzed dwóch lat po której ogrodnicy nie mieli wesoło. Ileż to roślin wówczas wygniło, a ile przedwcześnie rozbudzonych załatwiły wiosenne przymrozki! Nie chciałabym powtórki z rozrywki. Alcatraz wygląda podgniło ale trudno dobrze się prezentować pod ołowianym niebem, Sucha  - Żwirowa też nie wygląda wyjściowo - trawy  się wytrawiły, niby sterczą ale tzw. roli dekoracyjnej  nie spełniają a półkrzewy czyli szałwije lekarskie  i lawendy szarzeją w ogólnej szarości. Nie czuję urody przyrody, wolałabym już lekki  śnieżek, ale taki zakrywający niedostatki wyglądu otoczenia i niewielki mrozik - przynajmniej człowiek wiedziałby bez upewniającego porannego zerknięcia w kalendarz ( tylko raz mi się zdarzyło, jak porządnie pospałam po laj, laj, laj miałam chwilowe zamroczenie, takie właściwie na półjawie )  że to już styczeń a nie nadal listopad. No dobra, ponarzekawszy jak to rasowy ogrodnik na  pogodę i szlus!
Jak nie uprawiam ogrodu to uprawiam zakupy, znaczy poluję na poświąteczne resztki na wyprzedażach. Mamelon poluje na ciuchy pod pozorem konieczności sporządzenia ekwipunku "na Portugalię", każda z nas wygrzebuje ostatki, "koszowe" i nabywa za  niewielkie  pieniądze rzeczy na które wcześniej  nie było jej stać ( na wyprzedażach poznaje się prawdziwą cenę towaru, he, he, he ). Oczywiście bez zielonych zakupów  prawdziwych zakupów nie ma. Bez zielonego się nie liczy!



Nabywszy Alcatrazu jeszcze jednego uroczego i cudownie przecenionego o ponad połowę  ciemierniczka ( oby ten gadzi ogród jakim jest Alcatraz   go docenił ). Roślina nazywa się Helleborus x ericsmithii 'HGC Monte Christo'. To HGC to  oznaczenie serii mieszańcowych ciemierników - Helleborus Gold Colection. Ta złota rodzinka to efekt pracy faceta nazywającego się  Josef Heuger, który tak na bardzo ale to bardzo poważnie zajmuje się  w Niemczech uprawą ciemierników.   Złotą ciemierniczą rodzinkę można podzielić zasadniczo na trzy grupy: bardzo wcześnie kwitnących, królów stycznia i lutego, późnych piękności. Oczywiście niemieckich zapewnień  co do ciemierniczych kwitnień nie należy brać bardzo serio, u nas klimacik ostrzejszy i poza pojedynczymi kwiatami ciemiernika białego  nie liczyłabym na większe występy, a już na pewno na oszołamiające kwitnienie  wszelkich mieszańców.

W grupie wcześnie kwitnących rozróżnia się tzw. Christrosen czyli odmiany ciemiernikia białego Helleborus niger oraz odmianę polecaną do  świątecznych dekoracji, dość dobrze znoszącą domowe warunki  'White Christmas'. W grupie  Christrosen, nazwijmy ją bożonarodzeniowej trafiają się rośliny  zakwitające już przy końcu listopada. Odmiany 'Diva', Jacob Classic' , Jacob Royal', 'Jesko' i 'Jonas' znane mi sa tylko z fotek, natomiast odmianę 'Wintergold' poznałam osobiście. Bardzo miły dla oka ciemiernik, jego kwiaty mają zwiększoną liczbę płatków  ( choć nie nazwałabym go odmianą dubeltową to niewątpliwie jest znacznie bardziej ogrodowy  od gatunku ).

 Ciemierniki kwitnące w pełni zimy  tę podzielono na podgrupy:  Schneerosen czyli ciemierniki dość wcześnie kwitnące - mieszańce Helleborus x ericsmithii, Helleborus x ballardiae, Helleborus x nigercors i Helleborus x lermonierae oraz   Ice N' Roses - mieszańce Helleborus x glandorfensis. Z  podgrupy Schneerosen pochodzi  mój urodny 'Monte  Christo', o lekko niebieskawych liściach, różowawym nalocie na kremowych płatkach kwiatu, sam cudek.  Odmiana ma być ponoć mniej wrażliwa na chłody niż mieszańce ericsmithii o mocno wysrebrzonych liściach.  No cóż, pożyjemy zobaczymy.  Inne znane odmiany tej grupy to : 'Joker', 'Champion', 'Camelot', 'Paradenia',  'Marlon', 'Malory', 'Shooting Star', 'Merlin", 'Sparkle',  'Pink  Frost' i 'Madame Lemonnier' ( obie na ostatku wymienione mają różowe kwiaty ). Jest też cała  podgrupka w podgrupce - seria ciemierników nazwana 'Ice Breaker' złożonych mieszańców   Helleborus x nigercors.  To hardcory, które mają odporność ciemiernika białego i zwiększoną liczbę pąków  na pędzie po ciemiernikach korsykańskich. W grupie Ice N' Roses na razie dopracowano się trzech odmian - 'Ice N' Roses White', 'Ice N' Roses Red' i uroczej 'Ice N' Roses Rose'. Ostatnia z tej grupy trafiła na moją listę chciejstw, jest  pikotka na płatkach kwiatów i serce bije mi szybciej.

Ciemierniki późno kwitnące złożone czyli wielokrotnie skrzyżowane z  innymi gatunkami mieszańce Helloborus orientalis, nazywane prawilno z łacińska Helloborus x hybridus zaliczono do grupy zwanej Lenzrosen. Ślicznych odmian od cholery i ciut, ciut, mnie w oko wpadła należycie przypikotkowana na końcach płatków i  cudnie na  nich użyłkowana  'SP Anja Oudlof'. W tym typie, tylko o zwiększonej  ilości płatków jest też odmiana  'SP Maggy'. Są też z lekka odjechane "baroki", jak nazywam ciemierniki mocno ogrodowe -  odmiany 'SP Frilly Kitty'  i  'Frilly Isabelle'. Jak widzicie za tą naszą zachodnią granica, wcale nie aż tak daleko wyrosła ciemiernikowa potęga. I dobrze, bo do tej pory człowiek smętnie spoglądał w kierunku wysp i zastanawiał się jak na ekscesy kontynentalnego klimatu zareagowałyby  ciemiernikowe krzyżówki Juliet Davis.



Dzisiejsze fotki to Mamelonowy wypiek ( Mamelon mnie zażyła wykonując makaroniki z kremem malinowym, nie wiedziałam jeść czy tylko nabożnie podziwiać to cudo ) - po degustacji doniosłam Mamelonowi składniki do ciasteczek i wyczekująco patrzę w jej kierunku ( metoda na Kaszpirowskiego - adin, dwa, tri, myślisz o makaronikach, chcesz robić makaroniki, robisz makaroniki ), mój nowy ciemierniczek ( sztuk dwie, bo na fotkach znalazł się i ten kupiony w grudniu ) i pożegnanie na rok z chowanymi do szafy  z bombkami, jedyną rzeczą która jeszcze  jakoś tam podtrzymuje w moim domu tzw. magię świąt  ( sporo nowych  nabywszy za 1/3 ceny ) .




P.S.  Żeby wpis nie był za słodki - właśnie się dowiedziałam  że bliska znajoma pożegnała się ze swoim kociambrem, szesnaście lat byli razem.  Odszedł  na jej rękach. Przykro mi bo znałam kiciulca, moja słodkiej pamięci Melania się z nim lała o dostęp  do korytarzowego okna ( pozycjonowanie się na parapecie ). Stara gwardia odchodzi i przyznam się że z niepokojem patrzę na  nie najmłodszego w końcu Lalunia.  Na szczęście Lali jakoś się trzyma, złośliwy z niego tetryk ( w stosunku do innych kotów,  mnie tylko karze udając  głuchego ) ale tfu, tfu, tfu,  zdrowie jeszcze ma nie najgorsze.

Codziennik - życie zwyczajne czyli pospolite

$
0
0
Zrobiwszy  tygodniowy przegląd prasy ( bo czas się znalazł ) i dostrzegłwszy cóś jakby zwiastun politycznej wiosny - rzundzące i  łopozycja występowały w tym tygodniu jak te  primabalerony na scenie Teatru Maryjskiego, jak zwykle zajęte głównie sobą a tu jakby ktoś kosteczkę domina w konstrukcji trącił  - przy okazji tzw. sporu zastępczego, który niedługo może okazać się preludium czegoś  czego  dotychczasowi politycy nie będą w stanie okiełznać a mianowicie nieuchronnie nadciągającej fali zmian obyczajowych - powoli  i w bólach rodzi nam się nowa lewica.  Nie dziewczątka i chłopcy, sierotki po nieboszczce PZPR   ( choć nie mam złudzeń że stare wygi się nie podczepią ) z    ćwierćinteligentką z tytułem naukowym w charakterze  przywabiacza dla wyborców ale po prostu lewica -  taka przeciwwaga dla narodowych socjalistów, konserwatywnych liberałów, antysystemowców niemających pomysłu na nowy system za to nie potrafiących rozwalić starego i związku zawodowego rolników.   Wyraźnie  drgnęło, choć  nie wydaje się by zajęci sobą aktorzy obsadzeni w rolach głównych to naprawdę zauważyli. Jednak za jakiś czas może wykluć się z tego coś co zmieni dotychczasowy status quo , który staje  się coraz bardziej nieznośny dla małych żuczków.  Najśmieszniejsze  że  ta nasza polityczna lewica niewiedząca   że ma już solidny  elektorat gotowy na nią głosować, jeszcze się miota od  koncepcji  towarzysza Mao do jakichś post izmów ale kiedy do nich dotrze co mogą ugrać, he, he, he. Licytacją na socjal nie ma kto z nimi konkurować, nawet obecni rzundzący odpadają w przedbiegach a społeczeństwo powoli staje się zmęczone hipokryzją  urzędników głównego wyznania, którym ołtarz  pomylił się z tronem i polityków z nimi związanych. Mimo żem ja gospodarcza konserwa ( choć obyczajowo to libertyn, he, he, he ) czyli  nie bardzo mi  z lewicą po drodze, to   będę mocno kibicować bo solidnie się prosi  o przewietrzenie naszego grajdołka - "Barbara Ubryk"- dziura nad dziury; Barbara Ubryk" - hotel ponury. Pokojów nigdy się nie przewietrza,wszyscy wołają: - Powietrza nie trza!" - klimacik mamy  dziś taki j jak to mistrz  Konstanty Ildefons napisał a śpiewał swego czasu Pan Janek.

 Na tym pozytywności się nie kończą,  Małgoś - Sąsiadka opanowała używanie swojego nowego przyrządu  do mierzenia cukru  ( "Wkurza mnie ta technika!" ) i glukometr został zwyczajnym urządzeniem domowym. Ja straciłam  stanowisko Głównej  Mierzącej, ale jakoś to przeżyję, he, he, he. W ogóle Małgoś - Sąsiadka  odstawia mnie od  piersi, twierdzi że czas na samodzielność. Znaczy bierze swoje sprawy w swoje ręce, zaczęła od przepytania naszego domowego  lekarza na okoliczność - "Panie  Doktorze, czy opłaca  mi się kupować jeszcze opał  i wiosenne obuwie, znaczy czy dożyję?". Po wypowiedzeniu przez pacjentkę tej  kwestii wzrok doktora M. był barani, wicie rozumicie, takie szklane spojrzenie, długotrwałe i bez ruchu powiek. "Wszystko na to wskazuje, Pani  Małgorzato" wykrztusił  po dłuższym czasie  a następnie dodał "Zastanawiałbym się nawet nad  kupieniem butów zimowych, bo teraz są promocje".  Świadkowałam przy  badaniu bo  Małgoś głuchawa i trzeba do niej ryczeć na odpowiednich tonach, o tajemnicy lekarskiej nie ma co bredzić  bo pewnie pół  kamienicy mnie słyszało a i odpowiedzi  Małgoś  - Sąsiadki były gromkie. Po tej medycznej  rozmowie Małgoś - Sąsiadka utwierdziła się w przekonaniu że zasadniczo nic poważnego  jej  nie dolega a nawet  że na tzw.  tle jest jakby sprawna (  "Zupełnie  nie rozumiem dlaczego  Irena udaje  że nie jest głucha!" ). Co prawda jak ten Cerber pilnuję żeby nie było przy kiepskiej pogodzie samodzielnych i absolutnie nielegalnych wypraw do sklepu  ale poza tym "obiekt funkcjonuje prawidłowo i jest używany zgodnie z przeznaczeniem" ( znaczy Małgoś - Sąsiadka znów gotuje  dla nas  swoje  popisowe dania ). Moja geriatria, jak nazywam dwie najstarsze sąsiadki, jest na chodzie i to mimo ubiegłorocznych wypadków, operacji i całego użerania się z rehabilitacją ( "Co ty pieprzysz! Potrafię! Mam osiągnięcia - powtarzam po 240 razy a Ty w ogóle  nie ćwiczysz! Zobaczysz, zobaczysz co to będzie jak będziesz w moim wieku!" ),  jak na  89 latek przebiegu trzymają się babki całkiem nieźle.

Oblookawszy angielski film o gorzkiej starości królowej Wiktorii i stwierdziwszy że nawet, nawet. Takie solidne brytyjskie kino ( nie żeby tam och i ach i w ogóle fajerwerki, ale rzecz porządna ),  jak zwykle doskonale zagrane, niewiele brytyjskich towarów  trzyma  poziom, wszędzie masówka ale  od czasu do czasu coś dobrego z Wysp się trafi.  Obejrzawszy  też film o ubiciu świętego jelenia, który to  film  był w połowie mnie zadowalniający.  Czasem nieznośny tzw. artyzm się wylewał a mnie prostaczce przeszkadza to w oglądaniu i trawieniu oglądanego ( zdziwna  sprawa bo jakoś toleruję oglądadła Żuławskiego a tu mnie wzięło i nieco zmierziło - pewnie przestaje być dziecięciem epoki i zamieniam się w piernika ). Zacząwszy czytać książkę o nieodwzajemnionej miłości  Żydów do  niemieckiej kultury , zakochaniu beznadziejnym które rozpoczęło się już pod koniec XVIII wieku a skończyło się w  latach czterdziestych ubiegłego wieku gwałtownie i zdaje się że raz na zawsze. Interesujące, zaprawdę powiadam Wam interesujące. Przerywnikiem  lżejszym jest książka kucharska "365 obiadów",  dzieło wiekopomne Lucyny Ćwierczakiewiczowej czytane po raz kolejny. Przepisy czyta się trochę dziwnie bo cały czas gdzieś  mi tak te synapsy się jarzą  przy przeliczaniu garnców, kwart i półkwaterek na współczesne miary. Nie czytam jej  dosłownie  jako książki kucharskiej,  to raczej opowieść o XIX wiecznej polskiej kuchni. Niektóre przepisy to wręcz  opowieści z kręgu markiza de Sade, np. topione kurczęta  na "szybkie użycie".

Szczęśliwie jakoś wrażliwość nam się  wywrażliwiła w ciągu tego wieku z solidnym hakiem, który minął od napisania tej książki "dla pań" . No i tak podczytuję na przemian obie pozycje naraz czego wynikiem może być przekonanie  że Heine to najlepiej jak w cebulce czytany, albo jakieś inne  bzdury. A takowe podejrzenie  o możliwość popieprzenia wrażeń z czytanych  lektur mnie się zalęgło  przez to że Cio Mary straszy mnie obumieraniem komórek mózgowych atakowanych przez  wraży tłuszcz, które to obumieranie ma ponoć powodować między innymi spiętrzanie danych i niemożność ich przyporządkowania do określonych folderów. Cio Mary twierdzi że należy walczyć alkoholem ze złowrogim tłuszczem który pośrednio i bezpośrednio zagraża biednym, szarym komórkom. Tylko trzeba uważać żeby nie wpaść w alkoholizm bo wtedy szlag trafi  szare z powodu ochlajstwa. Normalnie wszędzie się czai niebezpieczeństwo, człowiek boi się więcej niż jedną książkę  czytać "w tym samym czasie" bo jeszcze się okaże  że musi wybierać między dietą ekstremalną a możliwością wpadnięcia w alkoholizm. A te wszystkie strachy to przez to  że Wujek Jo jakąś kretyńską gazetkę darmową z apteki przyniósł ( przy zakupie Amolu do walki z przeziębieniem - wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi że  Amol ma głównie walczyć z tłuszczem ). Na wszelki wypadek, w trosce o zdrowie  psychiczne  został wydany zakaz przynoszenia  gazetek z apteki. Lepiej  jednak  czytać książki, nawet dwie naraz.




Dzisiejsze ozdobniki wpisu  to wyjątki z manuskryptu zwanego Mira Calligraphiae Monumenta . W XVI wieku druk stał się podstawową metodą produkcji książek. Nie znaczy jednak że sztuka kaligrafii została zapomniana. Ba, jak to bywa z rzeczami które nie muszą już spełniać tylko podstawowej funkcji co innego niż dotychczas się liczyło , estetyczne właściwości pisma zaczęły być uważane za bardzo  istotne. No wzięło i się rozbuchało. Od 1561 do 1562 r. Georg Bocskay, chorwacki sekretarz sądowy cesarza Ferdynanda I , stworzył taką księgę kaligrafii, wzornik złożony ze znanych mu stylów pisania. Około trzydziestu lat później cesarz Rudolf II, wnuk Ferdynanda, zlecił Jorisowi Hoefnagelowi, rysownikowi uważanemu za najlepszego ilustratora epoki ozdobić książkę Bocskaya. Hoefnagel dodawał wizerunki owoców, kwiatów, owadów do niemal każdej strony, równoważąc tzw. kompozycję i równowagę karty . Ilustrator i kaligraf nigdy się nie spotkali a jednak razem stworzyli coś co do dzisiaj budzi zachwyt. Księga znajdowała się w gabinecie osobliwości osobliwego cesarza Rudolfa II, teraz zdaje się jest w Getty Museum w Los Angeles.




Jak się zabrać do irysowania bródkowego

$
0
0
Żeby dobrze zairysować trzeba przede wszystkim dobrze poznać swój ogród. Irys niejedno ma imię, w naszych ogrodach da się uprawiać całkiem sporo  gatunków i ich mieszańców. Po mojemu to  o ile ktoś nie jest zwariowany na punkcie irysów bródkowych to nie powinien usiłować ich uprawy na takim bagienku na ten przykład. Do bagienka  są wszak przystosowane inne irysy, też piękne. Znaczy po co  bagienko  osuszać kiedy można je uroczo irysowo wykorzystać. Nic na siłę i wbrew warunkom, takie zabawy smutno kończą się dla roślin i ogrodników.



Irysy bródkowe potrzebują gleby przepuszczalnej, takiej łatwo nagrzewającej się. Idealne są "piaseczki wzmocnione",  tu posłużę się receptą ściągniętą od Roberta Piątka, która i u mnie się sprawdza. Zanim posadzi się kłącze warto poprzedniej jesieni wzmocnić piaszczystą glebę solidnie rozłożonym obornikiem ( Robert stosuje taki co to ma już roczek, ja zadowalam się  wysuszonym produktem bydlęcym ). To nie wszystko -  do piaseczku dobrze jest dodać cięższą gliniastą glebę i tzw. substrat torfowy ( to torf wysoki odkwaszony wapnem z dodatkiem nawozu wieloskładnikowego ) w stosunku 3:4:3. Glebę  trzeba solidnie "wyrobić" czyli parokrotnie solidnie przekopać i przy okazji odchwaścić najlepiej jak się da. Z grabeczkami występujemy tuż przed posadzeniem kłączy, gleba wtedy musi być pulchniutka i doskonale wymieszana. Najodpowiedniejszą wartością   odczynu gleby  do uprawy bródek jest zakres pH 5,0 - 6,5. Irysy nie mogą mieć ani za kwaśno ani  zbyt zasadowo ( i stąd to moje ględzenie o poznaniu własnego ogrodu, gdy   będziecie wiedzieli jaki macie odczyn gleby pod planowanym nasadzeniem irysowym możecie dokwasić lub dozasadzić ). Teraz będzie ważne, może nawet ważniejsze od  rodzaju gleby - irysy to "dzieci słońca", kochają  światło i ciepełko. Nie zawsze jednak długo  utrzymują kwiaty na tzw. patelniach, idealnie jest jak gdzieś  w pobliżu rośnie coś  co tworzy  tzw. rozproszone światło ( Robert w tym miejscu zaczyna snuć o  wzgórzach Toskanii, oliwkach i nachyleniach stoku  - fakt, dzikie  irysy w okolicach Florencji rosną z łaski Najwyższej Ogrodowości, człowiek nie musi im pomagać ). No cóż, nie każdy ma stoki w ogrodzie ale zawsze może zrobić  podwyższoną rabatę ( szczególnie jak się kto uparł uprawiać bródki na gliniastej glebie, którą trzeba dopiaszczyć,  dosubstratować i jeszcze solidny drenaż wykonać ).

Podwyższoną rabatę wykonywa się tak: na odpowiednio zdrenowaną glebę ( piochy i  żwiry ) nasypujemy 30 - 50 cm  przygotowanej gleby. Rabata musi być szeroka żeby ziemia się nie  osypywała ( około  3 metrów szerokości wystarczy )  a na jej  środku dobrze jest wykonać rowek odprowadzający wodę. Oczywiście na takiej rabacie nie muszą rosnąć wyłącznie irysy ale ostrożnie z dobieraniem roślin. Nie mogą być  zbyt ekspansywne żeby nie stanowiły konkurencji dla  irysowych kłączy. Dobrze sprawdzają się tzw. rośliny  śródziemnomorskie, takie jak lawenda, szałwia lekarska, hyzop,  trochę mniej wędrujący żeleźniak czy siejący się mikołajek płaskolistny. Jeżeli dosadzamy trawy to ostnice i rozplenice będą najlepsze. Można też pobawić się  z trzcinnikiem. Sadzonkę irysową przede wszystkim starannie oglądamy i jeżeli zauważymy na niej  choć zgnilizny przystępujemy do działania - wyskrobujemy całą zgniłość do tzw. czystego korzenia, zaprawiamy środkiem  przeciwgrzybowym ( pisząca te słowa wierzy bardziej  w moc ACE i  węgla drzewnego, - w roztworze pierwszego zaprawia kłącze, drugim, będącym w stanie sproszkowanym  posypuje ). Irysy bródkowe nie znoszą bardzo głębokiego sadzenia, kłącza muszą być na tyle blisko pod  powierzchnią , tak żeby słoneczko szybko je nagrzewało a woda spływająca w głębsze strefy gleby nie powodowała ich zagniwania. Pozwolę sobie zacytować  Roberta "Z mojej praktyki na glebie piaszczystej kłącze sadzę na równi z powierzchnią ziemi, a korzenie rozkładam na niewielkim kopczyku (...), następnie przysypuje je około 1 – centymetrową warstwą ziemi tak, by najpierw nie spaliło je sierpniowe słońce, a w zimie nie wysadził je do góry mróz, co spowodowałoby przemarzniecie korzeni czy samej piętki, a w konsekwencji utratę całej rośliny."

Irysiarze mają taki pogląd   że najlepiej rosną irysy zwrócone największą częścią kłącza na południe, cóś w tym jest.  Najprawdopodobniej w prawidłowo ogrzewanym kłączu  najlepiej zachodzi proces absorpcji składników z gleby i zmiana ich na dobrutki  potrzebne irysom. Sadząc irysy zważajmy zatem na to żeby nasada liści była skierowana na północ a końcówka kłącza na południe. Prawie żaden ze znanych  mi  zaawansowanych Irysowych nie spieszy się zbytnio z sadzeniem  otrzymanych  kłączy, w irysowym światku znana  bowiem od lat jest prawda  że  susza rzadko ubija irysy bródkowe, natomiast problemy z wilgocią to zawsze poważne zagrożenia. Suszy się nowe kłącza na słoneczku, stara się ich nie sadzić podczas deszczowej pogody, ogląda czy  nic podejrzanego  typu siny nalocik czy brązowiejące plamki się na nich nie pokazuje.  No i rzecz najważniejsza, kłącza pozyskuje się z dobrych  źródeł.  Na zimę w okolicach gdzie mrozi dobrze jest zabezpieczyć glebę  tzw. stroiszem czyli gałązkami świerkowymi.  Mniej sprawdza się agrowłókonina,  a jeszcze mnie j kora i słoma.  Ochrona z  iglastych gałązek jest najlepsza. Nie dajcie się zwieść  cud  fotkom na kapersach, market i hurtownie nie zagwarantują  Wam ani zdrowia rośliny ani jej zgodności odmianowej.  Irysy kupuje się w irysowych szkółkach albo w dobrych szkółkach z bylinami. I nie ma  że nie ma! Lepsza stara odmiana pozyskana z ogródka sąsiadki niż kapersowe cud kłącze. Teraz o terminie sadzenia - najlepiej jest posadzić bródkowca cóś koło  sześciu tygodni po kwitnieniu kategorii do której należy ( znaczy wcześnie kwitnące  SDB sadzimy wcześniej niż  irysy wyższych kategorii ). W tzw. literaturze fachowej najczęściej podaje się jako optymalny termin sadzenia przełom lipca i sierpnia. W warunkach  centralnopolskich przestrzeganie tego terminu  gwarantuje nam kwitnienie roślin w przyszłym roku.

Posadziliśmy irysy i co dalej? Dalej  jest solidne ogrodowanie - irysy bródkowe  w naszych ogrodach rosnące  to żadna dziczyzna świeżo importowana z łąk, bródki się krzyżuje od ho, ho, ho i jeszcze wcześniej  i trzeba się koło takiej rośliny mocno cywilizowanej nachodzić. Podlewać wiosenną porą kiedy wiosna sucha, zamartwiać się  kiedy zbyt mokra, regularnie odchwaszczać ( choć cóś się ostatnio  ćwierka że nie ze wszystkiego chwastowego ), delikatnie spulchniać glebę żeby korzonki prawilno pobierały co maja pobierać ( szczególnie ważne na cięższych glebach ) przekwitłe kwiaty usuwać, po kwitnieniu wycinać  pędy, kontrolować zdrowotność liści i w razie czego też  wycinać ( często, brązowe  plamki na liściach bródek to rzecz powszechna w naszym  klimacie ), jesienią usuwać martwe liście , resztę  przycinać do 1/3 wysokości ( i tu jeszcze musimy pamiętać że to przycinanie do 1/3 wykonujemy na kępach rosnących co najmniej dwa lata ). No i nawozić i to z głową! Na glebach lżejszych intensywniej na cięższych mniej. Nawóz czy to sztuczny czyli mineralny ( oj, ostrożnie ) czy naturalny produkt rozkładu materii organicznej,  przede wszystkim powinien  dostarczać roślinie tylko możliwej "do przerobienia" ilości składników.  Irysy łatwo zapieścić, szczególnie jak dostają zbyt duże dawki azotu.

Gnicie i grzybki to efekt takiego zapieszczenia.  Próbowałam różnych metod nawożenia, najlepiej na mojej  podwórkowej glebie ( piaseczki ) sprawdza się obornik położony w miejscu do irysowych nasadzeń na jakiś rok przed sadzeniem ( nowe miejsca ) lub wymiana gleby  na taką wymieszaną z suchym bydlęcym  nawozem i trochę już przetrawioną ( stare stanowiska - odmłodzone ). Potem głównie kompostuję, z lekka oborniczę ( bardzo z lekka ) raz na trzy lata daję trochę Polifoski i szlus. Dobrze kiedy po nawożeniu gleba jest spulchniona i nawóz z nią wymieszany, roślina dostaje więcej dobrutek. Kiedyś na cięższych glebach  dawałam  więcej mineralnego ale irysom to nie służyło, glebie zresztą też nie. Co do EMO to nie próbowałam na irysach więc się nie wypowiadam, co  do mączki rogowej tyż nie bo poszła pod inne rośliny.  Natomiast w tym roku postanowiłam zainwestować w nawóz typu bazalt przynajmniej na części  irysowych nasadzeń, więc może będę już w przyszłym sezonie mogła się cóś na temat tej metody nawożenia napisać. Raz na 3 - 5 lat irysy należy solidnie odmłodzić, niektóre odmiany wytrzymują w gruncie bez przesadzania dłużej od innych, sprawa jest indywidualna. Podziału starych kłączy dokonujemy wtedy kiedy kępa się nam solidnie zagęści, nie czekajmy aż kłącza wylezą na wierzch i  będzie ich "parę pięter" ( "paropiętrowce" nie są aż tak wartościowe jak kłącza "wybite  na powierzchnię" ). Sadzimy irysy na nowe miejsce lub wymieniamy ziemię na starych stanowiskach ( chcieliście kfiotków mocno ogrodowych  no to macie! ).



I to by było  w zasadzie na tyle, w zasadzie czyli taka to podstawowa wiedza  o uprawie bródek. Jednak nie lękajcie się że  tak sobie pozwolę zacytować JP II, to tylko tak groźnie wygląda na ekranie komputera. W realu jest prościej, no chyba że jakieś  hektary uprawiacie albo zamierzacie uprawiać. Kiedy bródki zaczynają kwitnienie człowiek zapomina ile pracy trzeba włożyć żeby uzyskać satysfakcjonujący widok ( u mnie jeszcze pełnej  irysowej satysfakcji nie było, zawsze cóś, malkontenctwo znaczy  uprawiam ).

O iglakach raz jeszcze ( do znudzenia )

$
0
0
W zeszłym roku popełniłam wpis pod tytułem Koniferyzm stosowany czyli rzecz o iglakach w ogrodzie  a teraz znów o iglakach piszę.  W końcu tej wiecznej zieleni ratującej mnie od zimowej deprechy coś  się ode mnie należy. Wspominki mnie naszły z Albionu, konkretnie  to z ogrodów RHS.  To jest takie pitu, pitu bo jak mantrę powtarzam parę rzeczy z poprzedniego wpisu.  Wiadomo kropla drąży skałę, he, he. Cóż, iglakowe ogrody nie należą do moich ulubionych, bezczelnie przyznaję że ja, przecież w końcu miłośnik leśnych klimatów, odpuściłam sobie iglacze fragmenty w Wisley ( obsadzony iglakami skalniak, obficie zresztą  oprócz  zaiglaczenia ubyliniony,  wystarczył mi do szczęścia ) i  za bardzo  nie przykładałam się do zwiedzania z należytym szaconkiem iglakowego  ogródka w Rosemoor. Szlajałam się jak zwykle po byliniakach, oblookując z narastającą  zazdrością co  Anglicy potrafią zrobić z bodziszków i innych takich  "niepozornych", "badziewnych" i "bez wyglądu".  Jednak gdyby kiedykolwiek przylazło mi do głowy budować ogródek  iglaczy to na pewno sięgnęłabym do brytyjskich wzorów. Dlaczego? - przede wszystkim dlatego że ogródek ze szpilkowymi w wydaniu  wyspiarskim to nie jest iglacza monokultura. Conifery tak, jak najbardziej  i w ogóle ale jak to tak sadzić bez towarzystwa?! Nie uchodzi. My mamy jakieś zacięcie monokulturalne, że tak zjawisko nazwę - jak iglaczymy to po całości, jak sadzimy trawy to zamiast urody stepu mamy coś jakby pastwisko tylko że  bez wypasu bydła, wicie rozumicie łąkę użytkową składającą się z 99% traw wieloletnich.  Przeciętny polski ogródek iglaczy robi się ze sporej ilości  drzew i krzewów szpilkowych w różnych gatunkach i odmianach ( im więcej tym lepiej ), sześciu wrzosów lub wrzośców i dwóch berberysów jako alibi ( no są liściaste, tajgi nie ma ). Czasem rodki albo azalki  ( lepiej rodki - liści nie gubio ) zastępują berberysy i wtedy dopiero  robi się elegancko. Ogródki iglacze w których rosną drzewa i krzewy liściaste, ba, byliny w nich posadzono,  wcale nie tak często się spotyka a jak  już się spotyka to właściciel okazuje się mocno ogrodniczo zakręcony.  Kowalski  nadal monokulturowy! Tyrawnik  a czasem nowomodny  żwirek się przeca nie liczy bo to wypełniacz, cóś jak ten  dywan w salonie w latach pięćdziesiątych XX wieku, bez dywanu salon nie był salonem. Bez tyrawnika czy tam żwirka doopa nie ogród.



W Rosemoor mały tyrawniczek był co prawda ale większość iglaczego ogródka wypełniały drzewa i krzewy a prawie połowa z nich miała liście.  U nas drzewo z liśćmi jest drzewem  problematycznym, zaśmieca liśćmi, opadłymi kwiatami, skrzydlakami czy tam owocami cudny  ogród bezproblemowy.  Drzewo czy krzew śmiecący jest nie  do przyjęcia w ogrodzie bezproblemowym, natomiast iglaki nadają się  do takiego ogrodu bo w powszechnym mniemaniu nie gubią igieł.  Tak  twierdzi naród  grzybiarzy, którego przedstawiciele wypatrzeć potrafią ukrytą w morzu  igieł sosnowych szarą gąskę. Ciekawe że sosna  gubi szpilki w lesie ale w ogrodzie to na pewno nic  nie zgubi.  No i szyszki  w ogrodzie na szpilkowym drzewie nie wyrosną. Nie wyrosną bo nie mają prawa! Angole wiedzą  że szpilkowe mają prawo do  tworzenia szyszek, gubienia szpilek i przede wszystkim do rośnięcia. Rzadko sadzą duże drzewa szpilkowe.  Za to jak już sadzą to w dużych ogrodach, dodając im  do towarzystwa  derenie syberyjskie, podejrzane o słabą  odporność na  mróz nowozelandzkie krzewinki, trawy w dużej ilości, paprocie co  odporniejsze, byliny typu acaena czy fiołek  labradorski.  Jak się da  to upachają berberysy. Nie wrzucają wszystkich iglaków do jednego wora, na wrzosowiskach rosną sosny, jałowce ( ulubione to  co lepsze odmiany pospoliciaka ), nie sadzi się na wrzosowiskach cisów czy  cedrów.  No nie ta bajka.  Tak to wygląda w ogrodach pokazowych lub w ogrodach tych bardzo  zakręconych ogrodników , a  jak wygląda w takich zwykłych przydomowych ciężko powiedzieć bo albo ich mieszkańcy nie uprawiają ogrodów i ograniczają się do koszenia trawy na podwórku albo uprawiają inne niż iglaki rośliny.  Nie wiem czy to ze względu na klimat czy też na inną tradycję ogrodniczą, iglaki na  Wyspach nie są ulubionymi roślinami tzw. zwykłych vel niedzielnych ogrodników. Przegrywają z różami, z egzotami, krzewami liściastymi, ba, przeżynają z bylinami! Uroki tajgi to nie są albiońskie klimaty.






Babcia kotów

$
0
0
Będzie o  ulubienicy Psa w Swetrze czyli o Małgoś  Sąsiadce.  No i rzecz jasna o tzw. milusińskich. Za milusińskich robią u nas koty,  Małgoś  - Sąsiadka jest babcią, a jakże, ma wnuki ale one są już dorosłe i na milusińskich się  nie nadajo. Co prawda jest też trójka prawnucząt ale  Małgoś - Sąsiadka nie ma z nimi codziennego kontaktu, owszem czuje sentymenta, lubi słuchać opowieści o przemyślności prawnucząt ( "Popatrz jaki ekonomista" - to o rocznym prawnuczku który opanował otwieranie nielegalnie  pozyskanej portmonetki, nie miałam serca rozwiewać rojeń  Małgosi wskazując że uzdolnienia  mogą predysponować malucha do całkiem innego zawodu ) ale stwierdziła że słodycz dzieci jest w stanie znieść ze względu na potrzebę spokoju przynależną starszej  pani,  najwyżej przez dwadzieścia minut i to nie częściej niż parę razy w miesiącu. Małgoś  twierdzi że nie ma Dnia Prababci bo prababcie mogłyby kipnąć z wyczerpania po przedłużającej się wizytce prawnucząt.  Z Dniem Babci insza inszość, bo babcia zazwyczaj zostaje  babcią w młodszym wieku, kiedy  sił jeszcze ma sporo. Małgoś kocha swoje wnuki zajadle choć nie jest to absolutne bałwochwalstwo. No padają jednak określenia typu księżniczka, generał, takie słodkie loczki, nadzwyczajne zdolności. Babcizm na całego. Dorosłe wnuki szczęśliwie nie zdają sobie sprawy że były wielokrotnie oglądane na fotkach niemowlęcych,  w stanie naturalnym czyli jak je Pambuk  stworzył,  przez całe zaprzyjaźnione sąsiedztwo. Słuchanie komentarzy pań starszych na tematy urody dziecięcej i tego  co z niej potem zostaje  też zostały im szczęśliwie przez los podarowane.

Dziś jednak mogą być narażone na  wszelkie niebezpieczeństwa związane  z  babcizmem bo dziś  jest Dzień Babci i wszystkie moje  gwiazdy, nie tylko Matuzalemki, czekają na wnuczęta.  Gdzieś około południa zazwyczaj zaczyna się procesyja, bez względu  na pogodę,   z chabaziami  zacelofanowanymi drepczą nastolatki, dwudziestoparolatki, trzydziestolatki i takie  wnuczki co to już czterdziechę mają na karku. Koty obserwują z parapetów ten wzmożony ruch z lekką dezaprobatą.  Podejrzewam że są po  prostu zwyczajnie zazdrosne. To jest w końcu chyba jedyny dzień w roku kiedy Małgoś - Sąsiadka (  i nie tylko ona ) zajmuje się kimś innym w sposób wykluczający kocie  uczestnictwo  ( i  nieważne  że te ktosie  nie chodzą na czterech łapach ).

Na co dzień to  Małgoś - sąsiadka robi za babcię kotów. Zdaje sobie z tego zresztą sprawę, te jej nawoływania do kotów - do  Felicjana "Chodź, no proszę  Cię nie bądź taki, chodź  do babci",  do  Okularii "Znajdusia, babi naszykowała jedzonko",  do Sztaflika "Zmywak, zostaw gołębie! Babcia widzi." - nie pozostawiają złudzeń co do tego kim  Małgoś - Sąsiadka się czuje. Hym... mamy nawet  w domu konflikt pokoleniowy dotyczący karmienia  i wychowania milusińskich.  Babcia nie dość  że pasie i daje  im wszystko czego sobie zażyczą, to jeszcze je rozpuszcza na insze sposoby! No i te babcine opowieści - Lalek niedługo powinien zacząć   bronić doktorat  ( jak tylko wykopie przewód ) a szczupła  Szpagetka robi karierę modelki, głównie na wybiegu  u sąsiadów. Felicjan nie  jest zambruderem  i kocim chamem, biedaczek po prostu wpadł w złe towarzystwo! Okularia nie jest opasem tylko dobrze wygląda a Sztaflik to taka   sprytna, świetnie wie gdzie babcia śmietanę zdjętą z "prawdziwego mleka" chowa.

A "kocie wnuczęta"?  A "kocie wnuczęta" to zachowują się tak jak te z kronik  kryminalnych - okradł własną babcię itd. Banda oszustów wykorzystująca metodę  na wnuczka, cała prawda o naszych kotach. Są bezczelne, bezwzględne, bambaryły nieznośne i jeszcze parę określeń i  epitetów zaczynających się na literę b. Rozbestwione są  jak na bestie przystało i przyjmują wszystko dobre jako im należne. Od czasu do czasu pomruczą, na kolana wlezą ( jak się zależą to nie dają  się zrzucić, a ciężarek swój przecież mają ), atakują sprzęt  medyczny  ku  uciesze  Małgosi ( "Nie mogę ćwiczyć z tym podwieszaniem, one  myślą że się z nimi bawię.  Nie będę tak ćwiczyć,  wymyśl coś innego." ).  I to wszystkie kocie uprzejmości dla  "babci", no aż głupio - wyrodne wnuczęta!  Coś czuję się odpowiedzialna za to kocie zachowanie, dlatego nabywszy  hiacynty, wyciągnąwszy kukardy i obróżki  i jak tylko ludzkie wnuki wyjdą po herbatce to złożymy kociej babci uszanowanie. Należy się!

Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Swietłany Petrowej, rosyjskiej artystki która uwiecznia kota Zarathustrę wpisując go w dzieła klasyki malarstwa ( uwielbiam "Stworzenie  Zarathustry" wg.  Michała  Anioła i   numer  z Malewiczem ).  Więcej prac do oblookania na stronce FatCatArt.




O polskiej tradycji ogrodu ozdobnego

$
0
0
Miało  być o skalniakach i tam innych alpinariach ( zdjęcia już zdążyłam wkleić ) ale Wilczyca wywołana z lasu mnie myśl podsunęła na całkiem inszy temat - jak to jest z tą tradycją ogrodniczą w Cebulandii? Uwaga będzie długo i zawile! Przypomniane zostaną wiadomości ze szkół i postawione zostaną tezy, he, he, he. Będzie przemądrze a nawet przemądrzale, więc jak  ktoś  nie przepada z tzw. dywagacjami to śmiało  może pominąć ten tekścik


Kraj  Kwitnącej Cebuli jak długi i  szeroki ogrodowo tują stoi, do do tego  że żywotnik ulubionym drzewem  Polaków nikt kto choć trochę po kraju jeździł  nie ma wątpliwości.  Narzekania profi od zieleni tego  nie zmienią, tym bardziej że profi  sami tujaczą aż miło ( albo i niemiło ).  Jednak co takiego się u nas stało że egzot jakim jest   żywotnik  zawitał w okolice strzech, skąd nagle taki wybuch mniłości narodu do nie najpiękniejszego z wiecznie zielonych drzew. Czy drzemało to uwielbienie  w przeszłości  i nagle wybuchło, czaiło  się gdzieś  we wsiowych przedogródkach, wychynęło z przydomowego warzywniaka? Wszak w Polsce spłachetki  ziemi jakie na ogrodowanie "ozdobne" przeznaczała większość  ludzi nie były traktowane jak "lasu czar" czy też "egzotyczny park dworski".  Ogród ozdobny to był ogród kwiatowy a nie las,  a na wiecznie zielonego egzota jakim jest czy raczej był żywotnik, przerażająco  przeważająco wielkiej części społeczeństwa nie było  po prostu stać.


Ogródki nasze powszechne, uprawiane ku  uciesze oczu, czasem nosa to stosunkowo  świeża  sprawa.  Nadymamy się podczas rozczytywania o ogrodach Anny Wazówny,  duma nas  rozpiera że ta księżna Izabella i te jej  Powązki,  duma przemienia się w pychę że ta   córka księżnej  Izabelli,  księżna Maria ogrodniczyła teoretycznie - boszsz... jaka to tradycja. Taa, tradycja uprawy roślin dla uciechy oka przypisana do ułamkowej części procenta narodu, absolutnie obca pojęciowo   ogółowi społeczeństwa mniej więcej do połowy XIX wieku.  Nie da się pisać o tradycji ogrodniczej nie babrząc się w historii ekonomii kraju, nie ma  zmiłuj.  Teraz  będzie  przynudzanie. Chłopstwo pańszczyźniane, które było największą grupą społeczną na ziemiach polskich aż do  połowy XIX wieku,  w dupie za przeproszeniem  miało radość dla oka tworzoną własnymi rękami. Chłopstwo uprawiało w okolicy zagrody głównie to co pozwalało mu przeżyć a i tak przednówek w czasie kryzysów  zbierał gorzkie  żniwo. Napakowani przez dominujący w kulturze przekaz o  sielskości dawnego  życia w polskich dworach i dworkach, zapominamy o tym  że ten dworkowy stajl życia nie dotyczył  grubo ponad trzech  - czwartych społeczeństwa. Ani mieszczaństwo (  ze  względów urbanistycznych ), ani chłopstwo ( ze względów ekonomicznych ) nie uprawiało własnych ogrodów ozdobnych. Takowych  nie uprawiali też polscy  Żydzi.  Ogrody ozdobne były jedynie rozrywką magnaterii, importowaną z zagramanicy jako cóś modnego, wicie rozumicie  - must have.

Dworkowym powszechnie wystarczał wirydarzyk, przekształcony z  czasem w ogród kwiatowy, luźno  oparty na nowinkach kompozycyjnych  z wiktoriańskiej  Anglii  i szlus, radością dla oka  był sad, warzywnik czy "łąki umajone", "bór przepastny"  itd.  Na tle Europy do końca XVIII wieku  nie wyróżnialiśmy się za mocno,  prawie wszędzie było podobnie jak u nas.  Nawet  w ciepłej, niby sprzyjającej ogrodnikom  strefie  basenu  Morza Śródziemnego ozdobne ogrody nie były powszechne, prędzej można było spotkać  plantację róż czy lawendy z których pozyskiwano korzyści wymienialne  na  pieniążki.  Ogólna bida nie sprzyjała uciechom oczu, uciechy  żołądka a tak naprawdę jego potrzeby były ważniejszą sprawą.  Dopiero ich zaspokojenie pozwoliło na wytworzenie się  chęci uprawy  roślin sprawiających człowiekowi przyjemność jedynie  swoim wyglądem,  wśród coraz bardziej głębokich warstw społeczeństwa.  Na ziemiach polskich ten czas przyszedł kiedy zniknął obowiązek pańszczyźniany, koniec półniewolnictwa oznaczał więcej czasu którym warstwa chłopska mogła rozporządzać.

Brak przymusu pańszczyźnianego spowodował powstanie zainteresowania sztuką wszelaką wśród ludności wiejskiej, znaczy tej  jej części która nie musiała  za chlebem udać się do miast i zamienić w  tzw. klasę robotniczą. Co bogatsi chłopi przyswajali zewnętrzne atrybuty wyższej warstwy społecznej  po uprzednim ich przetworzeniu.  Stąd na ten przykład reminiscencje strojów XVIII wiecznego mieszczaństwa  w strojach ludowych ( tzw. przepływy kulturowe były leniwe jak ja  w listopadzie ) .  Z przyswojeniem charakterystycznego dla dworu sposobu urządzania ogrodu ozdobnego było znacznie ciężej, raz  że taki ogród był jedynie elementem całego założenia w które wchodził sad, parki itd. , a które to założenie warstwa ziemiańska traktowała jako niepodzielną  całość, sprawiającą wszelkimi elementami  radość oczom ( patrz opis ogrodu w "Panu Tadeuszu", te wersy  o Zosi skarmiającej marchewką chłopskich młodocianych i "Był sad" ), dwa z powodu szczupłości miejsca jakie na ogród ozdobny  można  było  przeznaczyć  i ilości czasu  potrzebnego do jego uprawy bez znacznego uszczerbku dla sytuacji materialnej chłopa.  Przyswojono i przerobiono  zatem coś co można nazwać ogrodem kwiatowym, złożonym z bylin i roślin jednorocznych, czasem też  z warzyw czy drzew owocowych ( jak dobra gleba to trza wykorzystać ).

To ogrody kwiatowe, jak najbliżej chałupy położone to  reminiscencje po dworkowych klombach, "ściągniętych" do dworkowych ogrodów z  zagramanicznych wzorów ( bo i u nas przeca wydawano książki o  ogrodnictwie, na ten przykład "Malowniczy ogrodnik czyli nauka zakładania malowniczych ogrodów w nowym stylu i gustownego przyozdabiania ich kwiatami" autorstwa Hermana Hetzscholda, wydano to w Wilnie w roku 1855 ). Gdzieś po drodze  z dworku  do  chałupy wyleciała  altanka, cudnie pnączem obrośnięta ale za to  pojawiły się piwonije i co lepsiejsze "pańskie kfiotki". Takie wiejskie kwiatowe  ogródki, coraz powszechniej powstające od połowy XIX wieku to tak naprawdę "naszość". Dlaczego to jest "naszość"? - bo to było najpowszechniejsze, rozlewało się po kraju. To co było  tragedią polskiego ziemiaństwa XIX wieku czyli  jego dość szybka pauperyzacja, przymusowa przemiana  w tzw. "inteligencję miejską", konieczność szybkiego  odnajdowania się w systemie kapitalistycznym w fazie  dzikiej,   nie pozwoliło na wytworzenie się znaczącej społecznie warstwy na tyle dobrze uposażonej  że byłaby zainteresowana zakładaniem  ogrodów jedynie dla przyjemności,  nie wykluł się zatem bo nie mógł charakterystyczny dla niej typ założenia ogrodu ozdobnego.  Uwięziona w micie dworkowym wąska  grupa społeczna nie stworzyła ani w oparciu o ten mit ani w kontrze do niego  żadnego nowoczesnego a odrębnego od innych nacji sposobu planowania ogrodu,   który byłoby w stanie przeniknąć do szerszych  kręgów. Nie sądzę że tę ogrodową jałowość twórczą się da zwalić na sprawę zaborów, przynajmniej  nie bezpośrednio. Mniemam sobie że dojrzewanie do  wytworzenia zjawiska pod tytułem "Ogród taki  i siaki"  wymaga znacznie więcej czasu, całej ery bogatego, sytego społeczeństwa w którym niemal wszystkie warstwy społeczne zdążyły w jakiś sposób, w mniejszym lub większym stopniu  skorzystać na systemie . Zapóźnienie ekonomiczne jest tu pojęciem  kluczem bo o brak oryginalności nikt nas  raczej posądzić nie może ( do cholery, stworzyliśmy własny strój narodowy ).


To mniemanie  mnie się  wzięło i  wlazło w łeb kiedy zastanawiałam się nad tym dlaczego Brytyjczycy stworzyli aż tyle typów ogrodów nazywanych angielskimi. Uwaga, będzie solidne przynudzanie o historii  GB. Zaczęło się od tzw. rugów chłopskich które w Anglii na przełomie  XV i XVI wieku spowodowały wzrost ludności miejskiej, wskutek czego Anglia znalazła się wśród krajów, które i owszem trzeba  było dokarmiać ( naszym zbożem na ten przykład ) ale gdzie  nie rozwinął się system oparty na folwarku, jako podstawie dobrobytu państwa. No plantacji nie było z niewolnymi bo folwark  w istocie plantację przypominał (  przypominał bo chłopi mieli swoje prawa, które nieraz całkiem sprytnie wykorzystywali przeciwko panu ). Plantacje  to wyspiarze zakładali w koloniach w czasach kiedy istniała już  GB ( brytyjskie plantacje w Ameryce a szczególnie na Karaibach były właściwie  obozami koncentracyjnymi,  w  połowie XVIII wieku długość życia niewolnika od momentu przywiezienia na plantację wahała się od trzech miesięcy do pół roku, więc  jednak znacząco różniły się od polskich  folwarków ),  w samej Anglii a potem w  Wielkiej  Brytanii podstawą dobrobytu  był  handel  i troszkę później  przemysł.  Można sobie wysnuć mniemanie że nie mamy wielkich ogrodowych tradycji bo swego czasu zamiast na kapitał postawiliśmy na stary, sprawdzony system feudalny, z prawie całkowicie zniewoloną siłą roboczą  w roli głównej.  Wszędzie tam gdzie postawiono na folwark pańszczyźniany najpierw był okres wielkiej prosperity, gospodarka folwarczna przynosiła ogromne dochody, później wywołała kryzys. Tak sama z się, bo sprzyjała stagnacji przez zbyt łatwe pozyskiwanie pieniądza.

W  Wielkiej  Brytanii nie dość  że namiętnie rugowano to szybko wprowadzono system czynszowy, który jako system mniej socjalny ( tak, folwark zapewniał socjal, kosztem wolności ale trudniej w razie czego było zdechnąć z głodu ) wymusił na ludziach znalezienie innego sposobu utrzymania a tzw. inny sposób utrzymania poprzez tworzenie nowych warstw społecznych rozwalał stary feudalny porządek.  Brytyjczycy uchodzący dziś za najbardziej klasowe społeczeństwo Europy u zarania powstania  GB byli społeczeństwem w którym bardzo łatwo było pokonać barierę klasową, pieniążki ten cud  czyniły czyli kapitalizm ze wszelkim dobrodziejstwem i niedobrodziejstwem inwentarza wkraczał na scenę.  Oczywiście kapitalizm wszędzie zaczynał się krwawo, zmiany ustroju tak majo, ale mniej więcej od końca XVII wieku zapewnił nieustający wzrost gospodarczy na Wyspach. Ten jakże niesprawiedliwy system pozwolił przetrwać kryzys jakim był bunt amerykańskich  kolonii, zniósł zniesienie  niewolnictwa i spowodował że w XIX wieku Wielka  Brytania była największym ze światowych mocarstw ( a sprowadziło  ją ponownie do poziomu niewiele znaczącego państwa nic innego jak konserwowanie XIX wiecznego modelu "który się sprawdzał" - to tak gwoli bajaniom o "przywiązaniu do tradycji" -  może być nadmierne  ).  Prawie  trzysta lat wzrastającego dzięki systemowi kapitalistycznemu dobrobytu coraz szerszych kręgów społecznych +   ponad stuletni okres bez wojen na Wyspach + sprzyjający  klimat  = przepis na angielskie podejście do  ogrodnictwa. Taa, a teraz sobie przypomnijmy jak z silnego państwa, będącego regionalnym mocarstwem zostaliśmy, tak naprawdę z powodów ekonomicznych ( słaba ekonomia = słaba polityka ) częściami składowymi innych państw i przestańmy się dziwić że nie stworzyliśmy aż do końca XX wieku klasy średniej, która byłaby  społecznie znacząca i pozwalała sobie na ogrodowanie dla przyjemności. Dobrze  że stworzyliśmy inteligencję, he, he.


Teraz będzie  konkretnie  o ogrodach -  oglądając pokazowe ogrody w GB oblookujemy najczęściej to co powstało na przełomie  wieków XIX i XX, ogrody mocno zamożnej części społeczeństwa. Ich utrzymanie  było na tyle kosztowne  że dla ochrony zabytków budownictwa i ogrodów powołano taką instytucję jak National  Trust. Społeczeństwo  bogate mogło w czasach największego rozkwitu cóś takiego powołać, bowiem wytworzyło warstwę usiłującą chronić stworzone przez nią dobra kultury materialnej. Dobra zostały udostępnione za niewielką opłatą do zwiedzania wszystkim którzy chcieli je zobaczyć i to uważam za jedno z większych  kulturalnych osiągnięć  Brytyjczyków w minionym wieku.  Z roli konserwatora pomnika pewnej klasy społecznej National  Trust stał się z czasem strażnikiem wartości kultury wspólnych dla wszystkich  Brytyjczyków, (  głównie tzw. aspirującej warstwy średniej, której powstanie zawdzięcza się paskudnemu i niesprawiedliwemu kapitalizmowi ). Planowanie ogrodów uznano za wartość godną nazwy narodowej , ba, zrobiono z ogrodowania niezły biznes.  Uprawianie ogrodu w GB, choćby to były spłachetkowe ogródki , sprawia że włączasz się w długą tradycję. Uprawiasz ogrodnictwo jak lady Vita w Sissinghurst albo pani pastorowa,   skromny domek na przedmieściu staje się castle a ty jesteś  Brytyjczykiem - tak można by to  opisać. Oczywiście ogrodowanie nie jest powszechne. Wbrew wyobrażeniom reszty Europy Brytyjczycy nie uprawiają ogrodów i ogródków chętniej niż tacy Niemcy na ten przykład.  Stworzyli jednak  cały przemysł ogrodniczy, podkreślam słowo przemysł,  opierający się na  resentymentach.


W Cebulandii resentymenty zwiększają sprzedaż koszulek z  żołnierzami wyklętymi, piknie rzezanych szkatułek z  Zakopca i wódki wyborowej (  wspomnienie przymusu  propinacyjnego, he, he ).  Polskie założenie ogrodowo  - dworkowe nie przekłada się na współczesność a ogródki przy wiejskich  chatach nie mogą być wzorem bo są "wiejskie" a w tym kraju wiejskości się wstydzimy bo przypomina nam że my wszyscy z wyjątkiem jakichś tam śladowych części procenta to z "chamów" się wywodzimy.  Brytyjczycy stworzyli country garden lub cottage garden,  typ ogrodu uprawianego na wsi ( głównie przez klasę średnią ), silnie związanego z krajobrazem kulturowym a my stworzyliśmy coś co da się nazwać tujizmo - tyrawnikowacizną stosowaną, która ma za zadanie zatrzeć  ślady naszego "nieodpowiedniego"  pochodzenia. Nie wiem ilu pokoleń jeszcze trzeba  by w kraju w którym mit wartości warstwy szlacheckiej jest dominujący w przekazie kultury,  powstała klasa społeczna która  wreszcie   pozwoli sobie na sięgnięcie po spuściznę wsi. Najprawdopodobniej wystarczą trzy pokolenia względnego dobrobytu, może mniej  bo informatyzacja czyni cuda,  by wytworzyła się klasa  średnia na tyle silna, że nie będzie  odczuwała straszliwych kompleksów związanych z pochodzeniem z uboższych warstw  społecznych.  Może wtedy sięgniemy po "naszość" a może i nie, wszak unifikacja pozwala łatwo pozbyć się wszelakich  kompleksów.


I to by było na tyle mniemanologii stosowanej na temat polskiej tradycji ogrodowej.  Wracam do nieszczęsnych tuj.  Olśniło mnie swego czasu że było to dżefko  które w czasach komuny robiło za  rarytet sadzony w tzw. zieleni miejskiej. No i jest  odpowiedź na nurtujące wielu ogrodników pytanie - "Dlaczego  większość polskich  ogrodów przypomina zieleń miejską?". Odpowiedź  ma  w sobie  coś z  prostoty urządzenia zwanego cepem -  "Żeby uciec ze wsi utożsamianej z biedą.". Nie żeby to było świadome, podskórna to sprawa, przykrywana dla niepoznaki chęcią oszczędzenia sobie pracy w ziemi.  No bo jakże to tak pracować ręce glebą brudząc, pany się nie brudzo.

Dzisiejszy wpisowe ozdóbstwa to przełomowe, znaczy z przełomu  XIX i XX wieku,   malarstwo polskie i brytyjskie o tematyce  ogrodowej ( no dobra, te ule Stanisławskiego to bardziej sadowe ).

Codziennik - o prawie do prawa

$
0
0
Na warsztacie wpis  o skalniakach ( cóś ciężko mi  idzie ), wpis  podróżniczy a ja klepię o codzienności. No bo jak? No bo tak! Jeszcze wczoraj pełna zapału usiłowałam się babrać w alpinaryjnych klimatach ale  cóś mi przeszło kole południa.  Pewnikiem dlatego że  przeczytawszy kolejny wpis, tym razem u Meg, na temat "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie?".  No wicie, rozumicie,  świński trucht po kasę i  ulubiony zestaw pozorów.  Na  wszelki słuczaj  zamieszczam link bo może  pospolite ruszenie przyhamuje zapędy "Antka, szwagra i kolegi szwagra, który  to swoich kolegów też ma" - "Nasz Park". W tekście podany jest link do petycji  w sprawie tzw. rewitalizacji parku, pod którym to słowem ukrywa się jego rzeczywista dewastacja.  Takie to u nas codzienne że aż okazyjny ciężki wkarw w stan chroniczny przechodzi.  Zastanawiam się jak to się dzieje że w kraju, który ma całkiem sporą grupę fachowców od  ochrony zielonych zasobów, decyzję w sprawie tej ochrony podejmują kołtuny z politycznego nadania ( łod prawa do lewa wszystkie nasze partie wyhodowanych na swem  łonie "władzowych" o inteligencji rozwielitka desygnują na co lepsze, znaczy lepiej płatne stanowiska - od samorządów  począwszy na tych najwyższych w kraju  kończąc ).

Po lekturze  Meg  doczytałam  komentarze pod  poprzednim wpisem mojej  produkcji i doszłam do stawu wiejskiego obtujaczonego, w myśl hasełka "Gust sołtysa gustem narodu".  Kuźwa , może u nas trzeba dookreślić prawo tak żeby Antek, szwagier i kolega szwagra, który  swoich  kolegów też ma, nie  mogli sobie pozwolić na zbyt radosną "tfurczość". Nawet nie w randze ustawy, zwykłe rozporządzenie ministerialne by wystarczyło. Ochrona krajobrazu, cennych  siedlisk itd.  to za mało, tu  by  trzeba tak  łopatologicznie co i gdzie można sadzić a gdzie pod  żadnym pozorem sadzić nie można, jak powinna przebiegać rewitalizacja starych założeń z rozpiską czynności  i sposobu ich wykonywania dla co mniej  rozgarniętych, jak karać  mynisterstwo zamierza  tych co sobie na "tfurczość" pozwalają ( przy ochronie zabytków stosują termin "przywrócenie stanu pierwotnego" - z przyrodą tak prosto nie ma  więc powinno być drożej  niż przy zabytkach  ).

Taa, tylko co ja za głupoty o prawie wypisuje w kraju gdzie prawo  mają w doopie przede wszystkim  ci którzy je powinni stanowić, egzekwować i chronić. Bez prawa nie ma  państwa, zaczyna się anarachia.  No i dojdziemy  do tego że jeszcze troszkę a swoje prawo zaczniemy po swojemu sami egzekwować. Może nawet  będziemy z karabinami latać, żeby sąsiadowi  pokazać czyja  racja jest najmojejsza. Tak to jest jak się  nie szanuje prawa podstawowego i najważniejszego, jakim jest dla kraju konstytucja - początkuje się totalny rozkład organizmu jakim jest państwo.  To że organizm działał niewydolnie nie zmienia faktu  że jednak działał, z punktu  widzenia pacjenta który właśnie schodzi w skutek nieprawidłowego leczenia to zapalenie  płuc nie było aż tak paskudne.  No i  w  końcu załatwili  pacjenta lekarze, bo kiepscy byli  i zwykłego zapalenia płuc nie potrafili wyleczyć. Ech,  cała to prawda o naszych  politycznych wszelkich opcji  - banda dyletantów!  Jak to ma być emanacja  narodu to strach się bać. Szczęśliwie  ja jednak jestem pełna nadziei że my mickiewiczowska lawa, gdzieś tam w nas  goreje przed oczyszczającym wylewem ( zdecydowanie wolałabym wylew niż wybuch ).



No i to by było na tyle,  wpis o pazerności przykrytej słowem rewitalizacja, głupocie urzędniczej, kolesiostwie, durnej kaście politycznych rozpieprzającej powolutku to co z takim  wysiłkiem zwykli ludzie po  komunie odbudowywali -  o codzienności naszej.



Dzisiejszy wpis ozdabiają  prace Marcelle Milo - Gray.  Jak będzie tak ciepło to niedługo czas przycinania się zacznie, tak  mi jakoś  pasiły te obabrazki. Dla miłośników mniej formalnych założeń tyż  coś jest. Marcelle urodziła się w latach  pięćdziesiątych ubiegłego  wieku w Devon. Jej malarstwo jest wiejsko  - angielskie do ostatniego włosa w pędzlu, choć w ich uroku odkrywam ślady fascynacji Pierro della  Francesca czy tam inszych mistrzów wczesnego renesansa i bardzo  późnego  gotyku. A może za dużo sobie wyobrażam, no ale tak  to z obrazami  bywa.  Tzw. sztuka wizualna jest między innymi  po to żeby sobie wyobrażać, he, he.



Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

No tak, może nieco dziwne  wydaje się podsumowanie prac ogrodowych wykonanych w najbardziej zimowym z  zimowych  miesięcy ale  wbrew pozorom styczeń wcale nie musi  być miesiącem gdzie nic ogrodowego się nie dzieje. Może przycinań krzewów  nie uskuteczniam, straszliwych i  groźnych  gryplanów typu przebudowa Alcatrazu  nie snuję ( doświadczenie już mnie nauczyło gdzie Wielki  Ogrodowy ma te  moje  gryplany i informuję zainteresowanych że jeżeli prawdą jest  że my na obraz i podobieństwo  to nie jest to tzw. miejsce szacowne ) ale stronki zielone oglądam w poszukiwaniu ciekawych roślin, biuletyn irysowy z nabożeństwem czytam ( qrcze, naszłam solidny artykuł o irysach Calsib uprawianych w klimacie mocno  umiarkowanym że tak  go nazwę,   a mnie pacyficzne  mieszanki zawsze bardzo się podobały ), zastanawiam się  gdzie są nasiona  tych dynek od Mamelona.  Znaczy niby nic  się nie dzieje ale cóś  się knuje, a nawet jakby do uprawy człowiek chętnie by  przystąpił. W ramach wizytowania Leroja ( gips i  oblookanie cen farby ) oczęta moje  usiłowały wyśledzić doniczki rozkładalne ale albo ja już mam rogówkę stwardniałą jak stal ruskich czołgów i ślepię w związku z tym albo po prostu w  tym markecie  budowlanym takowych doniczków nie ma.

Doniczki eko uważam  w moim wypadku za najlepsze rozwiązanie, jednakowe, łatwe do  zabezpieczenia przed  Samym Złem w mini szklarence, gwarantującej że jakaś,  choćby i niewielka część  zielonego  przeżyje hym... tego... warunki domowe absolutnie niesprzyjające młodym roślinom.  Szklarenka niestety  jest konieczna bowiem obcięte pety nie zdały egzaminu, Samo Zło długo jeszcze po wykończeniu roślinek turlało niepotrzebne  już  pety po podłodze pralni. Na tłuczenie szklanych kloszy nie ma mojej  zgody, opcja szklarenkowa jako opcja wagi na tyle ciężkiej ( zamierzam obciążyć  szklarenkę dodatkowo kamorem ) że Samo Zło nie da rady wydaje się jak najbardziej racjonalna. Owszem jeszcze bardziej racjonalna jest opcja wywalenia Samego Zła  na stałe do  Małgoś - Sąsiadki ale jest to opcja niewykonalna - Samo Zło wraca zawsze jak  zły szeląg! No a szklarenkowe  plany wysiewowe to ja w tym roku mam -  Mamelon zamarzył o białych dynkach coby  chałupę jesienią ustroić i o różowych cyniach, które kiedyś tak ją urzekły w ogrodzie Ewandki, mnie się marzą groszki pachnące w dużej ilości i trochę wcześniej kwitnące nasturcje. No i wychodzi na to że w lutym trzeba  będzie pogonić koty z niektórych parapetów i stworzyć miejsce na uprawę jednorocznych. Ponoć groszki pachnące siane w styczniu i lutym, kwitną znacznie dłużej niż te siane  bezpośrednio do gruntu. Pod warunkiem rzecz jasna że nie pozwala  im się na wiązanie zbyt wielu nasion. Znaczy trzeba się koło groszków pokręcić od czasu do czasu z sekatorkiem, jak jaka lady z Albionu  dbająca żeby ogród  był zawsze kwitnący. No i to by było na tyle  tego ogrodowania w styczniu, w sumie to ogólne lenistwo. Dobra, niech będzie że była wykonana praca konceptualna w niewielkim zakresie, choć to chyba tylko  dla poprawy mojego samopoczucia ( o boszsz... jaka ze mnie pilna pszczółka, nic we mnie z leniwca, he, he, he ). Na obabrazku  dziś macie  Felicjanodzillę.

Rzecz o skalniakach

$
0
0
Zabierałam się do tego postu jak pies do jeża bo temat do najłatwiejszych nie należy. Skalniaki, kamieniczniki, alpinaria - jak zwał tak zwał, chodzi o ogrody z roślinami skalnymi. Co to w ogóle za jedne te rośliny skalne? To jest cała grupa niziutkich bylin, krzewinek i półkrzewinek, roślin dwuletnich i jednorocznych które ogrodnicy pokochali stosunkowo późno, bo dopiero gdzieś tak w II połowie XIX wieku odnotować możne pierwsze ślady zauroczenia płożeńcami. Kiedyś zwano je roślinami alpejskimi, co wyraźnie wskazuje że rozwój turystyki wysokogórskiej miał znaczący wpływ na powstanie ogrodów z tego typu roślinami. No wicie rozumicie, dzielne mężczyzny w stroju tyrolskim, jak wiadomo najlepszym do wspinaczek i co silniejsze emancypantki które zdjęły na tzw. okoliczność tiurniury, zdobywali te szczyty, przełazili przełęcze i podziwiali nowe, nieznane doliniarzom środowisko. Z czasem nawet publiczność jakby szersza się zrobiła bo Szwajcarzy sprzedawali jak mogli te swoje góry z całym wyposażeniem floralno - fauniasto - widokowym danym od Wielkiego Górskiego, poręczowali, schodkowali - wszystko żeby Damen und Herren, Mesdames et Messieurs, a przede wszystkim najbogatsi turyści XIX wiecznego  świata, brytyjscy Ladies and Gentelmen mieli jak najlepszy i najłatwiejszy dostęp do uroków szwajcarskich Alp. Zamożni turyści zwiedzali, ochy i achy w stosownych okolicznościach przyrody z siebie wydawali a po powrocie do rezydencji co bardziej ogrodniczo zakręceni zajmowali się pieczołowitym odtwarzaniem urody wysokogórskiej roślinności. Rzec zatem można że historia ogrodów skalnych zaczęła się od alpinariów.  Szalona moda na skalniaki to wiek XX, konkretnie to w pierwszej połowie wieku skalniak  był na topie. Teraz będą definicyjki.

Alpinarium to ogród zbudowany ze skał, kamieni i ziemi, w którym odtwarzane jest górskie środowisko naturalne z roślinami wysokogórskimi, czasem z roślinami arktycznymi, o podobnych do roślin wysokogórskich wymaganiach. Typ ogrodu dla kolekcjonerów, wymagający nieraz znacznych nakładów i dyscypliny uprawy. Z alpinariów narodził się ogród skalny, taka nierygorystyczna, swobodniejsza wersja alpinarium. Ogród skalny też rzecz jasna przede wszystkim zbudowany jest
ze skał czy kamieni. Tak samo jak alpinarium ma naśladować w niewielkiej skali krajobraz górski, jednak rośliny które go wypełniają wcale nie muszą pochodzić z wysokich partii gór. Nasadzenia w ogrodzie skalnym tworzy się głównie w celach dekoracyjnych, na drugim miejscu jest zgodność nasadzeń z górskim realem. W odróżnieniu od alpinariów ogrody skalne nie są kolekcją roślin górskich lub arktycznych, i owszem częstą bywają kolekcją niziutkich roślin z różnych środowisk, jednak głównym kryterium doboru roślin są zwykle względy estetyczne. Alpinaria spotyka się stosunkowo rzadko, najczęściej jako "podogród" prowadzony w ogrodach botanicznych. W końcu ich prowadzenie wymaga sporej wiedzy specjalistycznej, tylko bardzo zakręceni botanicznie amatorzy biorą się za uprawę tak trudnego typu ogrodu. O skali trudności niech świadczy choćby to że czasem by chronić rośliny wysokogórskie czy arktyczne trzeba zbudować alpinarium pod szkłem. Tak, tak, szklarenki alpinaryjne istnieją na tym świecie, zdziwne ale prawdziwe. Przeważnie chodzi o kontrolę opadów ale byłam w szklarni alpinaryjnej, w której chodziła klima ( Cambridge University  Botanic Garden ).



Jak widzicie zabawa w alpinarium to sprawa kosztowna, z ogrodami skalnymi jest znacznie łatwiej sobie poradzić. Żeby utworzyć zróżnicowane nisze środowiskowe w ogrodzie skalnym, wymyślono murki i tzw. ogrody szczelinowe, miejsca w których uprawia się gatunki o minimalnym zapotrzebowaniu na wilgoć. Zazwyczaj nie zajmują one w przeciętnym ogrodzie skalnym zbyt wiele przestrzeni, ogrodnicy wolą uprawiać rośliny mniej kłopotliwe ale za to efektowne. Takie, które dają duże plamy koloru. Ogródki skalne znacznie dłużej niż alpinaria są ukwiecone, rośliny wysokogórskie i arktyczne mają niewiele czasu na wyprodukowanie kwiatów i zawiązanie nasion. W nizinnych warunkach masowo kwitną przeważnie najwyżej do początków czerwca, potem już tylko nieliczne produkują kwiaty. Za to skalniakowymi kwitnieniami można cieszyć się nawet późną jesienią o ile tylko zechce się poszukać odpowiednich gatunków roślin. Zarówno alpinaria jak i ogrody skalne ciężko jest wpisać w otaczający krajobraz, no chyba że się mieszka na odpowiednich wysokościach, he, he. Faktem jest że najlepiej wypadają na zboczach, bo to nie dość że warunki wodne ( spływ ) są takie jak być powinny to te stromizny służą urodzie takich założeń. No tak, buduj człowieku te górki na takich Żuławach na ten przykład. Jednak, jak się bardzo chce to i ogród skalny jakoś się w otoczeniu bez większych zgrzytów zainstaluje, trzeba tylko wystrzegać się zbytniej "alpejskości" - wicie rozumicie, potrzaskane turnie nie w każdy klimacik wokół się wpiszą.

Jak wykonywa się ogród skalny? - ogród skalny wykonywa się tak: siadamy i starannie przemyśliwujemy sprawę, bo skalniak to założenie na tyle mocno kształtujące przestrzeń ogrodu że trzeba je poważnie przemyśleć. Skalniak to w gruncie rzeczy odwzorowanie krajobrazu wysokogórskiego w miniaturze a więc zaplanowanie czegoś takiego proste nie jest i wymaga od nas zapoznania się z tzw. ikonografią. No chyba że uszczęśliwi nas przykrycie ziemią gruzu czy tam innego badziewnego co zostało po budowie, remontach czy też innych ekscesach budowlanych i poukładanie na tym wszystkim otoczaków. Jednak jeżeli planujemy skalniak z prawdziwego zdarzenia to zaczynamy od tego że budujemy sobie skałkę. Nie myślimy teraz o roślinkach, myślimy o tym jak ta skałka ma wyglądać, jaki ma mieć kształt i jaka właściwie ma być. Czy to się komuś podoba czy nie to najważniejszym elementem ogrodu skalnego jest skała, nie rośliny. Howgh!



Skały których używa się do budowy skalniaka lub alpinarium dzielą się na sześć grup: skały magmowe ( granit, bazalt, drogi  nieprzyzwoicie porfir ), skały osadowe ( nieco bardziej miękkie od skał magmowych piaskowce, wapienie, dolomity ), skały metamorficzne ( łupki, gnejsy, kwarcyty ), skały wulkaniczne ( tuf, pumeks, scoria ) konglomeraty ( zlepione przez zlepiszcze  okruchy naturalnych skał, często gęsto różnego pochodzenia ) i skały sztuczne ( czego to się nie zrobi z cementu ). Do rodzaju skał dobieramy roślinność, na skałach wapiennych rosną inne rośliny niż te porastające takie gnejsy czy granity. No insza bajka. Duże znaczenie ma też stopień rozdrobnienia skały, są rośliny dobrze czujące się w szczelinach a są i takie które zdecydowanie wolą bardziej "łąkowe" klimaty , w związku z czym sadzi się je w miejscach gdzie zgromadziliśmy więcej ziemi. Największą grupę roślin alpejskich i skalnych stanowią rośliny o dużym zapotrzebowaniu na światło, znacznie mniej wśród skalniaków jest cieniolubów. Dlatego skalniaki i alpinaria to na ogół ogrody bardzo słoneczne, co  oczywiście nie oznacza że absolutnie wykluczone jest zbudowanie skalniaka z roślinami preferującymi półcieniste stanowiska. Da się, o czym zaświadczają fotki poniżej na których jest skalniak w Wisley. Tam zaszalano , u podstawy skalniaka jest nawet stawek obrośnięty kapturnicami, które nijak nie paszą do wyobrażeń o alpejskich szczytach, he, he ( są za to bagiennie urocze i jakoś wpisują się w ten zapaprocony skalny krajobraz powyżej ).






Budowę skalniaka położonego na zboczu zaczyna się u podstawy i prowadzi ku górze, największe skałki powinny znajdować się na dole i być wkopane na 2/3 swojej wysokości, no i "układać się ze wzgórzem" ( znaczy nachylanie kamorów pod innym kątem niż ten stoku nie jest dobrym pomysłem - ani konstrukcji to nie służy bo woda spływająca ją rozwala, ani wyglądowi skalniaka ). Jak pisałam, układanie skałek najlepiej wykonywać po przemyśleniu, znaczy gryplan mieć. Musimy wiedzieć, którędy będzie ściekała woda bo od tego uzależniamy sadzenie określonych roślin. Trzeba wyznaczyć miejsca w których woda nie będzie wymywała intensywnie ziemi, bo tylko w takich miejscach możemy pozwolić sobie na sadzenie roślin o większym zapotrzebowaniu na wodę i składniki pokarmowe. Bardzo ważne jest  by  miejsca przeznaczone dla roślin tworzyły tzw. układ  naprzemienny, co  uniemożliwi powstawanie kanałów w których spływająca woda wypłukiwałaby  ziemię.  Na równinach jak już pisałam nie tworzymy  wzniesień, raczej wykorzystujemy  nierówności terenu,  rzecz wymagająca wyczucia. Można wykonać cóś jak  tzw. sunken garden czyli ogród w zagłębieniu.  Bardziej to pasi do nizinnego otoczenia niż sztuczne skałki po wierzchu wyrastające ni z gruchy ni z pietruchy w nizinnym krajobrazie. Przy tego typu wgłębionym założeniu  trzeba pamiętać o naprawdę solidnym zdrenowaniu terenu. Ziemia używana jako podłoże dla  roślin  alpejskich i skalnych nie powinna być zbyt  żyzna czy ciężka, systemy korzeniowe takich roślin nie zniosą zbyt dużo dobroci. Uważać z sadzeniem roślin ekspansywnych, jak już to gdzieś na granicach alpinarium bo inaczej grozi nam monotonia nasadzeń ( ekspansywne  ścierwki szybko  wykończą te  górskie delikatesy ).  W ogóle z nasadzeniami solidnie uważać  żeby nie przedobrzyć i nie zrobić wystawki ogrodniczej zamiast sklaniaka.  Rośliny skalne są niskie, inne być nie mogą z racji porastania na skałach, nie znaczy to jednak  że wszystkie mają jednakowy rozmiar pięć cm od  gleby. Żeby je skomponować trzeba trochę o nich poczytać. Zachęcam, od samego  czytania nikt ponoć jeszcze nie kipnął. Sadzenie karłowych  form drzew na skalniaku  wymaga tzw. lektury obowiązkowej. Znaczy  nie ma co zachęcać, tu po prostu wyczytki są niezbędne. Jak widzicie skalniakowanie to wcale nie  jest zwyczajne ogrodniczenie.  Ogrodnik skalniakujący musi mieć w sobie coś z rzeźbiarza albo architekta  żeby dobrze skalniak poprowadzić. I to by było na tyle krótkiego info o ogrodzie skalnym, mam nadzieję że ktoś to przeczyta i pomyśli sobie nad skalniakowaniem choć trochę zanim zdecyduje się zrobić kopczyk z gruzu i obłoży go i obsadzi czym popadnie.

Codziennik - złości, rechoty, snuje, zakupy

$
0
0
No tak, od czego by tu zacząć?  Może od  tego że  zamówiwszy u Roberta maluchy, irysy SDB znaczy. Niestety w tym roku  ściepy do Mid - America nie będzie.  Kochane  polskie urzędy i opłaty. Robert zamawia przez  holenderskiego kolegę, może tą drogą na cóś  i ja się kiedyś załapię.   Może powinnam zostawić bez komenta tę chciwość urzędów umiłowanej Cebulandii, która skończy się tym że  cło  za  hamerykańską przesyłkę zapłaci się w innym państwie ale  nie zostawiam. Stare polskie porzekadełko "Chytry dwa razy traci" pasi  jak ulał. Najsampierw opłatę celną, potem opłatę za fitosanitarkę, na sam koniec opłatę kurierską,  o tym że utrudnia się dostęp  do najnowszych krzyżówek roślin  i tym samym utrudnia pracę  rodzimym  hodowcom ledwie napomknę. Napisałabym że brawo, osiągnęliśmy kolejny szczyt  głupoty i pastwiłabym  się niemiłosiernie  przez kolejne akapity  ale nie napiszę i pastwić się nad tematem  urzędowej chciwości   nie będę  bo po cotygodniowym przeglądzie prasy i portali  info już wiem  że numer z opłatami to picoletto, jakaś  skromniutka Babia Góra przy K2 absurdu, który udało się naszym rzundzącym zdobyć ( zdaje się że w stylu alpejskim, bez tlenu co tłumaczy zaniki świadomości, znaczy brak  poprawnej oceny  rzeczywistości - przy niedotlenieniu  odjazdy są  częste ).

Dobra, przyznam się - płakałam i to ze śmiechu a  nie z  żalu nad oplwaną Ojczyzną. Numer jak z Monty  Pythona, facio z fundacji co to miała  walczyć z "polskim obozami śmierci" pochylił się nad problemem i teraz to mało która nazwa dotycząca obozów śmierci  będzie tak popularna jak  "polish death camps". Po prostu hit, bije na łeb  nawet San Escobar poprzedniego ministra spraw zagramanicznych. A potem wisienki na torcie, nocne obrady  Senatu i przede wszystkim tłumaczenie przemówienia premiera, wygłoszonego na okoliczność awantury jaka wybuchła  kiedy ten cud legislacyjny wypłynął na szerokie wody  polityki międzynarodowej. Ryłyśmy  z Mamelonem do rozpuku, normalnie profeska całą gębą tylko  dziewczynkom i chłopakom zawody się pomyliły. Owszem, polityk musi być niezłym aktorem ale  żeby od razu komikiem?! A te smętne dupki od przygotowań aktora  do występu, co do cholery  robił inspicjent, he, he? Gdyby to nie było groźne jak  cholera to może bym nawet  na obecnych rzundzących  zagłosowała, na ogół wkarwiam się na politycznych ale tym razem udało im się rozbawić mnie do łez, no a w końcu  śmiech to zdrowie.

Oplwana  Ojczyzna jakoś przeżyje, nie takich idiotów u steru przeżywała.  Gorzej  jest z ludźmi którzy w obozach zagłady i obozach koncentracyjnych  siedzieli albo stracili  bliskich.  Szczególnie polskim więźniom i  ich rodzinom musi być przykro  że z powodu działań ludzi, którzy co najwyżej na stanowisko  pomocnika referenta się nadają, ta nieprawda o polskości lagrów się utrwali w świadomości innych nacji.  Moim zdaniem szkoda niemal nie do odrobienia.  No ale tak  to jest jak matoł jeden z drugim  bierze się do uprawiania polityki  historycznej. Politykę historyczną na ogół  uprawia się wtedy kiedy nie potrafi uprawiać się tej zwykłej, każdy rząd na świecie miewa takie zakusy. Rolą dyplomacji jest tonowanie przekazu co przy tzw. zaszłościach wymaga mistrzostwa świetnego  tancerza baletu  klasycznego. U nas jednak pojechano  siermiężnie, jak na remizową dyskotekę  przystało i nawet nieprofesjonalne rozemocjonowanie ambasador  Izraela nie przykryło tej naszej dyplomatycznej  mizerii.  Rączki opadajo do poziomu przednich łapek orangutana. Na szczęście na politycznych  świat się nie kończy. Co wcale nie znaczy  że lektura inszych wiadomości ze  świata była błoga.

Przeczytawszy ja  trochę o wyprawach wysokogórskich, tak łącznie z komentami pod  tekstem redakcji i dowiedziawszy się  z komentów że himalaiści nie powinni mieć  dzieci.  Nie mogą  bo mogą  kipnąć w górach. Oni  himalaiści a nie  dzieci.  Hym... a policjanci dzielni i strażacy nieustraszeni , że o wojskowych  tylko napomknę to mogą te dzieci mieć? A zabronić im wszystkim ustawowo! Co będą tacy miłośnicy adrenaliny ( przeca nie ma przymusu żeby taki  zawód akurat wybrać ) maleństwa na sieroctwo narażać. Wiadomo, człowiek  żyje dla dzieciów a nie dla  realizowania siebie, jak się poświęca to jest cichym  bohaterem. Macierzyństwu i  ojcostwu wielbicieli adrenaliny  nasze stanowcze nie! Z tych komentarzy cichych  bohaterów w moim odczuciu  to zaczęła jak dupa z pokrzywy wyzierać smutna gęba niezadowolonych ze swojego życia  ludzi. Nikt nie  jest w stanie  nikomu zagwarantować  że mu cegła w drewnianym kościele na  głowę nie spadnie, są profesje w których ryzyko jest większe , są takie gdzie jest minimalne ale absolutnie bezpieczny to człowiek  na tym świecie nie jest nigdzie. Odniosłam jakieś  takie  wrażenie że opowiastki o dzieciach sierotkach mają zrobić dobrze  ich autorom, potwierdzić  że są cool, są odpowiedzialni i że się realizują.

Tylko że jak się człowiek  realizuje to w dupie ma cudze pasje, ma własną  i na niej  się koncentruje, nie marnując czasu  na komentowanie na forach informacyjnych portali. No i przede wszystkim  rozumie innych którzy mają pasję.  Pasjonatki macierzyństwa czy pasjonaci tacierzyństwa to raczej czas pociechom poświęcają a nie snuciu w necie opowieści o swojej odpowiedzialności ( po sobie samej wiem że jak czegóś mało  to się w nety idzie ). Takie podejrzanie wyglądające na   hejterzenie wpisy przydarzają się prędzej   bezpasyjnym, którzy muszą  się utwierdzić sami bo Dzidek opuścił przewód  albo cóś. W hejcie jest coś strasznie smutnego, w zwalaniu  bezpasyjności  na  te biedne dzieci tyż.  Może tak  to odczuwam bo moi  rodzice i owszem kochali mnie ( niekiedy ocierało się  to o bałwochwalstwo ) ale dość szybko pokumałam że nie jestem  treścią wypełniającą całkowicie ich  życie. Mieli swoje sprawy i spraweczki, gdy miałam 10 lat zrozumiałam  że zawód mamy to coś znacznie więcej niż zarabianie na chlebek. Nie znaczy  że nie kombinowałam jakby tu pozostać numerem  1 na liście maminych  priorytetów ( cały czas  nim byłam ale uważałam że  zagrożenie detronizacji istnieje ).  Przeszło mi dość szybko, dzieci błyskawicznie dojrzewają o ile  im się na to pozwoli, z tuptusia słodkiego do  rozwydrzonej  nastolatki  w trzy chwile. Potem sama  szukałam swojej pasji, swoich spraw i spraweczek. Szczęśliwie nigdy nie udało mi się usłyszeć "A tyle  dla ciebie poświęciłam/ poświęciłem". Niczego na mnie nie zwalono i może dlatego mój stosunek do rodziców jest  jaki jest ( taa, kochanie, kochanie -   ja ich zwyczajnie lubię ). Publiczne, mimo  że niby anonimowe wpisy na temat czegóż to ja dla dzieci nie poświęcam, rany, okropnie to odbieram! Może jak to takie poświęcenie to  ci ludzie nie powinni byli   zostać rodzicami. Taki bagaż z poświęceń to dla dziecka musi być uwierający, wszak ono  na świat się nie prosiło.


Tak sobie rozmyślałam o tej  odpowiedzialności i możliwości wydawania koncesji na posiadanie ( bardzo głupio używane  słowo, powinno być na wychowanie ) dzieci. Nawet myślałam  żeby do Magdzioła, tej ostoi macierzyństwa w naszej rodzinie zadzwonić i przedyskutować ( ja z pozycji luzaka ona z pozycji  mateczki ) ale sobie w porę przypomniałam  że Magdzioł jest w tej chwili w fazie buntu  bo  nasze bachores mają  już swoje latka a Magdzioł swoje własne zabawki i usłyszę jak ostatnio że dzieci są kochane, słodkie i w ogóle przemiłe ale muszą znać wyporność mamusi ( Magdzioł nie z tych co się dadzą zatopić ). Magdzioł kiedyś samokrytycznie określiła się  jako fabryka potworów, potem stwierdziła że  dzieci są przereklamowane  więc jej mateczkowatość jest jakby  lżejszej próby. Owszem, bachores są ciamkane i przytulane, w swoisty sposób rozpieszczane, padają twierdzenia że złe  czai się głównie w innych dzieciach ( choć szczęśliwie poprzedzane przypuszczeniem że  być może  ) ale nie jest przekonana że  urodziła  geniuszy, w dodatku  absolutnie bezgrzesznych i ma w stosunku do synków tzw. wymagania.  Po mojemu to w miarę zdrowe ale kudy mnie się tam o macierzyństwie  wypowiadać. Może  to nie jest matkizm  zaangażowany i w związku  z tym zdanie Magdzioła o odpowiedzialności macierzyńskiej będzie tylko  zdaniem  Magdzioła , mateczki zdystansowanej, która twierdzi  że jeszcze trochę a chłopaki pofruną w świat i ona dopiero sobie odpocznie?  Przy czym snuje  jakieś rojenia na temat  przyspieszenia procesu dojrzewania bachores, he, he. Mój boszsz... a w naszej rodzinie to moja "średnia siostra" robi za wzór Matki Polki! Na tym etapie życia rodzicielki to chyba nie ma co pytać o  stosunek do macierzyństwa i do pasji.





Moje cooleżanki i cooledzy?  Popytać? Hym... większość  jest solidnie zakręcona, nie da się ukryć że lubię się z ludźmi którzy "cóś" lubią.  Mają sobie swoje zwyczajne życia ale zawsze w nich mają miejsce na swoje  własne  "cóś" ( mój boszsz... znam  nawet takich dwóch którzy  po  Himalajach łazili, może to już wstyd  się przyznać, he, he ).  Wielu z nich ma dzieci i wiem że  z masy rzeczy dla tych dzieci  rezygnowali, ale zdarzało się że  stawiali  "cóś" jako bezdyskusyjną sprawę do realizacji, nawet kosztem uszczuplenia czasu poświęcanego dzieciom bądź czasu potrzebnego na zdobywanie  kasy dla tychże dzieci ( wicie rozumicie, ten dodatkowy angielski na ten przykład ). Czasem podejmowali ryzyko na które niewielu ludzi sobie pozwala. Jak tak sobie o znajomkach rozmyślam to granica  między  odpowiedzialnością rodziców a  pajdokracją robi się jeszcze bardziej niewyraźna. Może  nie ma się co zastanawiać, to po prostu wybór indywidualny, postępujesz  jak  ci sumienie dyktuje i szlus. Nie  piszę tu oczywiście o przypadkach degeneratów których pasja do życia kończy się zejściem dzieci, mam na myśli ludzi w  miarę normalnych. Nie ma recepty  i gotowego przepisu na odpowiedzialność rodzica, są w końcu ludzie którzy dla dobra dziecka robią rzeczy naprawdę dziwne,  na ten przykład oddają je innym na wychowanie i to wcale nie zawsze dlatego że tak jest najłatwiej ( czasem przeca bywa najtrudniej ).  No i dlatego dochodziwszy  do wniosku  że moje  początkowe wrażenia że te utyskiwania na nieodpowiedzialność rodzicielską himalaistów to  cóś innego miały przykryć są chyba  zgodne z prawdą. Podejrzewawszy takie pieprzenie w bambosz ludziów co to swój sposób na świat chcą uczynić jedynie słusznym.  Znaczy te dzieci to  alibi dla hejterzenia. Jak tak sobie wysnułam snuja i się utwierdziłam w mniemaniu to temat spospoliciał do tego stopnia że przestałam się nim zajmować.




Doszedłwszy do wniosku  że dalsze przeglądanie info albo skończy się zejściem ze śmiechu albo będę jakieś niedotyczące mnie ( no dobra, jestem odpowiedzialna wobec kotostwa ) snuje wymyślne uprawiała i zakończyłam szybko ten przegląd. Znaczy tylko się upewniłam  że jeszcze nikogo nie zaatakujemy, he, he, he,  a potem odpuściłam.  Przegląd  prasy dwutematyczny i  w zasadzie stwierdziwszy że dalej nic  nie wiem ale tyż nic nie wskazuje na to żeby świat się kończył. Uspokojona zabrałam się do przeglądu szklarenek oferowanych na Alledrogo. Większość w ogóle nie kwalifikowała się na szklarenkę parapetową, jakieś  wymyślne  tunele  foliowe ( taa, folia i  Felicjan  ) paropiętrowe foliowce i niespecjalnie urodziwe   mnożarko - inspekty.  Znaczy nic  przydatnego. Potem poszukawszy szklarenek  po sklepach netowych z  dekorami , gadżetami  itd i tam  powaliły mnie ceny.  Na sam koniec potupawszy do kwiaciarni w której dostawałam już nieraz  poszukiwane przeze mnie akcesoria ogrodowo - domowe i tam wreszcie wypatrzyłam moją szklarenkę. No cena też nie była z tych najniższych ale jeszcze do przeżycia. Westchnąwszy i wysupławszy.

Na tym nie koniec zakupów,  Mamelon działając w szale wyprzedażowym  nabyła dla mnie dwa swetry. Szczęśliwie  wyprzedaże się kończą i Mamelon niedługo się  uspokoi, znaczy różowy kombinezonik mi nie grozi ( Mamelon jak widzi kombinezonik ma ten swój błysk w oku i jak kombinezonik nie pasuje na nią to może zakombinezonikować kogoś innego - nie wiem  skąd w niej taka miłość do kombinezonu, stroju który jest dość  kłopotliwy "w noszeniu" ). Cio Mary tyż mnie usiłowała zasweterkować ale sweterek okazał się być  cóś przyciasny w płucach, tzn. jakbym nabrawszy  powietrza to na pierwsiach mógłby mi pęc i w związku  ze związkiem zasweterkowanie się nie odbyło ( ku wielkiemu żalowi Cio, która dzieli z Mamelonem pasję łowiecką ). Kupowanie  ciuchów traktuję  jako ciężki dopust, bezczelnie przyznaję się do abnegacji w dziedzinie mody. Znaczy lubię pooglądać kreacje prezentowane na dużych pokazach mody, zawsze miałam słabość  do happeningów, ale mi się to w żaden sposób nie przekłada na przymierzalnie w sklepie.  Mamelon i  Cio Mary bywają załamane tym w czym potrafię dumnie paradować i od jakiegoś czasu przejęły zadanie strojenia  Tabazelli. Jej  Leniwość łaskawie zezwoliła na takie działania ( nie muszę się wysilać, Mamelon i Cio cóś  dla mnie  wypatrzą, ja z bolesną miną przymierzę i w trzech na cztery przypadkach zaakceptuję ich wybór ).

Jak to określiła  Gajka ostatni wpis był ambitny, więc ten  jak widzicie  nie jest. Totalne domowe pitu - pitu i opowieści o dupencji Maryni. Zero ambicji ogrodowego ( w zasadzie ) blogera w dziedzinie  uogrodawiania ludności miast i wsi. Znaczy leżę w temacie Marioli ale obiecuję  że się poprawię i będzie więcej ogrodowszczyzny ( na ten przykład szalenie interesująca i wciągająca czytelników sprawozdawczość z parapetowego wysiewu roślin, he, he, he ). I nie ma że zima, że karnawał i  że znów zapowiadają śniegi - ogrodowo  będzie  i już! Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ich autorką jest Lucy Grossmith, chwała Suffolk. Lucy, podobnie jak  Marcelle jest piewcą życia w country. Macie  obabrazki przedstawiające ten life w każdej porze roku.  Mam nadzieję że  wam się spodobają jako i mnie się  spodobały. Cóś mi ostatnio paszą prace Brytyjek,  nie są pretensjonalne, są  niezwykle  zwykłe i takie jakoś optymistycznie nastrajające.




Bajka o królewnie i ziarnku groszku pachnącego

$
0
0
Po Tłustym Czwartku ( Ciotka Elka stanęła na wysokości zadania ), karnawał zbliża się ku końcowi, zapowiadają ocieplenie - czas  siejstwa nadchodzi. Szklarenka jest, doniczki jednorazowe są, ziemia do  siewu naszykowana.  Jedyne co jeszcze zostało do sprowadzenia  to nasiona. Przeglądam, dooglądam, wybrzydzam. Chciałabym jednorocznej zieleni kwitnącej w pastelowych  barwach a tymczasem te pastelowo kwitnące  odmiany przyjdzie mi chyba kupić przez net albo wyprawę na drugi koniec  Odzi  po nasiona będę  musiała zarządzić bo w sklepach pobliskich cóś z takowymi odmianami roślin jednorocznych krucho.  Z dwuletnimi zresztą też nie lepiej, bratki pomarańczowe  a naparstnice mocno  różowiaste to jest to co koło mnie najłatwiejsze do  dostania w dziale "dwuletnie" . A mnie się tutaj marzą karłowate  nasturcje 'Salmon Baby' czy też  takie o kremowych kwiatach, nagietki zwane 'Pink  Surprise' czy  'Apricot  Beauty', łubin o śmietankowych  kwiatach i  lwie paszcze o kwiatach w odcieniach kremu i moreli, naparstnice białe jak te śniegi. No i przede wszystkim groszki pachnące w różowościach i wrzosach, które skontrastować bym  mogła z ciemną odmianą 'Matucana' . A tu posucha! Jak nie miksy to  coolorki jarzeniowe, czerwienie zajzajerowate, żółcie odblaskowe, błękity nie do przeoczenia! No fajnie, radość lata i tak dalej ale co dla tych preferujących spokojniejsze tony na rabatach?  Przeglądamy z Mamelonem co lepsze odmiany  groszków pachnących , znaczy lepsze  po naszemu.  Przymierzałyśmy się do zakupu 'Countess   Cadogan' ( u nas  znanej szeroko jako 'Hrabina Cadogan' ) ale co innego na okładce torebeczki z nasionami a co innego w opisie odmiany. Coolorek z okładki jednolicie wrzosowy, czyli taki  paszący do reszty  nasadzeń ale w opisie jak byk stoi  że odmiana  kfioty ma w typie bi  color ( Mamelon nie znosi kfiotów bi ).  No i bądź tu mądry. Odmianę zaliczono do "Oldspiców" i to jest chyba jedyna rzecz która się tu zgadza.

'Old  Spice' to nazwa handlowa serii zawierającej  stare odmiany o  kwiatach nieco mniejszych  niż u współczesnych odmian ale za to o zapachu wyczuwalnym  z daleka. Przywrócono je  światu po tym jak okazało się że nowoczesne groszki pachnące mają wady i niekoniecznie są  tym czego pragną ogrodnicy. Odmiany takie jak 'Lord Nelson' ( wprowadzona  w 1907 roku ), 'King Edward VII' ( wprowadzona w 1903 ),  'Prima Donna' ( wprowadzona w 1897  roku ), 'Dorothy Eckford' ( wprowadzona w 1901 roku, nazwana  na cześć córki  hodowcy , nagrodzona Award of Garden Merit ), 'America' ( wprowadzona w 1896 roku, nagrodzona Award of Garden Merit at Wisley Trials w 1995 ), 'Senator' ( wprowadzona w 1891 roku ) to  odporne na letnie upały  hardcory dorastające do około 250 cm wysokości. Ta odporność na upały to niezatracona jeszcze w wyniku prac hodowlanych spuścizna po dzikim przodku. Groszek pachnący pochodzi  najprawdopodobniej ze wschodniej części  basenu  Morza Śródziemnego, porastał wyspy od Sycylii, poprzez Maltę aż po Kretę. W roku 1695 niejaki Franciszek Cupani, mnich z  jednego z sycylijskich klasztorów znalazł nieopodal swojego konwentu zielsko o przenikliwym, a słodkim zapachu. Ten dziki  groszek pachnący, który zawojował ogrodniczy  świat jak sycylijska mafia zawojowała Hamerykę,  został nazwany na cześć owego mnicha Lathyrus odoratus'Cupani'. Uchodzi za najsilniej pachnący ze wszystkich groszków. Na gorąco jest bardziej odporny  niż wszelkie  ogrodowe  odmiany ( Sycylijczyk czyli  gorący południowiec ) ale w ogrodach nie cieszył i nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem. No cóż, prymityw  z niego  czyli  dziczyzna, nie do każdego ogrodu pasi. Kwiaty ma dwubarwne, fioletowo - amarantowe, malutkie ( kudy mu tam do groszków wielkokwiatowych ) i w dodatku tylko dwa na pędzie ( podobna do niego, tyż prawie trzystuletnia i genialnie pachnąca  odmiana 'Matucana'  - Award of Garden Merit 2014 -  produkuje przynajmniej cztery kwiaty na pędzie ). W 1699 roku Cupani wysłał nasiona do dr Uvedale'a w Enfield ( ku chwale nauki ), a materiał siewny pochodzący od odmiany 'Cupani'  wprowadzony został do komercyjnego  obrotu już w  1730 roku. Już   pod koniec XVIII wieku dostępnych było pięć różnych kolorów kwiatów, prawdopodobnie powstałych ze spontanicznych mutacji.

Ludziskom marzyły się jednak groszki nie tyle bardziej  kolorowe co  przede wszystkim rośliny  o olbrzymich kwiatach, które jak te  egzotyczne  motyle  ledwie unoszone są przez cieniutkie pędy.  No i sobie ludziska wymarzyły - w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku pachnący słodko  groszek stał się popularną rośliną ogrodową,  głównie za sprawą Szkota, Henry'ego Eckforda, mieszkającego w Wem w Shropshire, który dla rozwoju upraw groszków pachnących był tym kim Vibert był  dla rozwoju uprawy  róż. Dzięki umiejętnemu krzyżowaniu wyhodował wiele nowych odmian, w niespotykanych wcześniej wśród  groszków kolorach, z ulepszonym rozmiarem kwiatów i długością pędów. Te odmiany produkowane przez Eckforda są często określane  jako "grandiflora" lub "staromodny" pachnący groszek.  Popularne były nie tylko w ogrodach, groszki pachnące zrobiły swego czasu karierę jako kwiaty cięte, odnotowano nawet szał upraw "wystawowych". Apogeum popularności tej rośliny przypada na przełom wieków XIX i XX. W porównaniu do dzikich i bardzo starych  odmian groszku, Grandifloras zazwyczaj mają jaśniejsze kolory  płatków,  więcej kwiatów na pędzie i mają zróżnicowane natężenie  zapachu. Na przełomie XIX i XX wieku działał też kolejny "ojciec groszkownictwa" -  główny ogrodnik  hrabiego Spencera w majątku Althorp ( taa, the family of Diana, Princess of Wales, bardziej po angielsku w dziedzinie groszkownictwa być nie może ), pan Silas Cole.  Znalazł on nową formę groszku pachnącego, powstałą w wyniku naturalnej mutacji ( to była mutacja odmiany Eckforda 'Prima Donna' ).   Od niej wywodzi się cała linia "Spencerów", groszków o  olbrzymich kwiatach z falującymi płatkami. Pierwszą z linii była 'Countess Spencer', wystawiana  na pierwszym pokazie National Sweet Pea Society, w Royal Aquarium w 1901 roku.  Tzw. Spencer Sweet Peas uwarunkowały na długie  dziesięciolecia groszkownictwo ozdobne. Rozwój odmian z większymi kwiatami, o mocniejszej substancji  i z ładniejszym rozłożeniem kwiatów na pędzie , z dłuższymi pędami kwiatowymi ustawionymi prawie pod kątem 90 stopni w stosunku do pędu głównego był kierunkiem rozwoju wyznaczanym przez zapotrzebowanie na kwiat cięty ( tzw. trynd wystawowy - rośliny o takich cechach lepiej prezentowały się na wystawach ). No ale cóś za cóś, nowoczesne odmiany  groszków o wielkich kwiatach nie zawsze czarują zapachem, a co to za groszek pachnący, którego  kwiat nie pachnie?  Podobno stare  "Spencery" pachniały mocniej, późniejsze pachniały  wybiórczo tzn. odmiany o jasnych kwiatach pachniały  mocno te o ciemnych kwiatach już tak intensywnego zapachu nie miały. W dodatku niektóre z nowocześniejszych odmian okazały się nieodporne na warunki atmosferyczne i straszliwie  chorowite.  Im dalej w XX wiek tym było z groszkami mniej wesoło aż w końcu nastąpił bunt ogrodników. Zaczęto poszukiwać odmian "prawdziwych, starych pachnących groszków", takich co  to dużo zniosą i zapach siać będą po ogrodzie. No i starsze odmiany groszków pachnących powróciły w glorii  na rabaty!


W naszej strefie klimatycznej  groszki dobrze jest wysiewać przedwiosenną porą w domowych pieleszach, to prawda potwierdzona nie tylko  przez Monty  Dona, he, he. Jeżeli chce się przyspieszyć  kiełkowanie nasiona groszku moczy się w wodzie przez około dobę. Posadzone powinny wykiełkować w ciągu 7 do 15 dni. Optymalną temperaturą dla równych wschodów jest 18 - 20 stopni  Celsjusza. Żeby  groszek ładnie się rozkrzewił należy go gdy  osiągnie 15 cm  wysokości ( 3 - 4  pary liści ) troszkę przyciąć.  Podkreślam   że to uszczknięcie na tej konkretnej wysokości  jest sprawą ważną, niższy groszek nie zareaguje  dobrze na majstrowanie przy pędzie a uszczknięta wyżej roślina nie  będzie miała cud pokroju. Dalej  jest w zasadzie prosto - hartujesz, wsadzasz do gruntu i czekasz. Groszek lubi gleby chłodne ale przepuszczalne, do szczęścia jednak latem potrzebuje sporo wody, szczególnie w czasie upałów trza mu chłodzić korzonki.  W cieplejszych okolicach zaleca się nawet ściółkowanie gleby coby wilgoć utrzymać ( szczerze pisząc to nie widziałam  żeby kto w Polszcze groszek  ściółkował ale może po prostu mało widziałam ). Można zasilać rozcieńczoną mocno gnojóweczką czy tam innym kompostem ale najlepiej sadzić groszki na miejscu  które jesienią potraktowaliśmy dobrym obornikiem. Groszek jest  świetną rośliną  bo obcinające jego pędy na  bukiety powoduje się wytwarzanie całej masy nowych pędów kwiatowych.  Co groszkom  pachnącym zagraża - szara pleśń, mączniak prawdziwy, rdza, zgnilizna korzenia, ślimaki i Felicjan.  Ślimaki nic sobie nie robią z tego że groszek pachnący jest rośliną trującą,  Felicjan niestety tyż nie i dlatego szklarenka w domu jest musowa! Właściwie to szklarenek przydałoby się więcej ale cholerstwo jest drogie jak piorun i będą musiały zastąpić je znacznie tańsze słoje lub klosze ( o ile te ostatnie uda się dostać ). Kwiaty  groszków pachnących mimo ze urodne co cud należą do tych nietrwałych, oto więc parę rad pozyskanych z wyczytków dotyczących przedłużenia  ich  żywotności. Pędy  należy ciąć przed pełnym otwarciem kwiatów ( optymalnie ponoć jest wtedy kiedy  niższe kwiaty na łodydze właśnie zaczynają się otwierać ). Teraz będzie bolało - końcówki pędów opalić płomieniem ewentualnie umieścić je we wrzątku na parę  chwil. Potem kolejny szok termiczny czyli natychmiast do zimnej wody, która powinna objąć maksymalnie dużą część pędów. Naczynko z groszkami  ustawić w chłodku. I tyle o groszku pachnącym. Mamelon i ja nadal w lesie jeśli chodzi o groszkowe nasionka.  Co prawda zakupiłam cóś nazwanego groszkiem pachnącym różowym ale co  to  jest naprawdę tego nie wie nikt. Ogólnie to bryndza z tymi nasionami jak do tej pory, słabiutko producenty nasze się starajo! A i te holenderskie obecne  na polskim rynku to tak jakby po macoszemu traktują rynek. Jak widzicie problem groszku pachnącego mnie uwiera, znaczy jestem prafdziwą książniczką!
Viewing all 1482 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>