Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1482 articles
Browse latest View live

Październikowe astry

$
0
0
Tak, tak, są jesienne astry które zakwitają dopiero w październiku, kiedy marcinki zaliczane dziś do rodzaju Symphyotrichum zaczynają powoli przekwitać a kwiaty jednorocznych czy też dwuletnich astrów chińskich Callistephus chinensis są już tylko wspomnieniem. Nie są popularne gdyż nie mają kwiatów wielkości talerzyka deserowego, nie każda szkółka ma je w ofercie i jakoś większość ogrodników ma gdzieś że kwitną wtedy kiedy już prawie nic nie kwitnie. Wielka to niesprawiedliwość bo te późne asterki są po prostu urocze i świetnie pasują do przebarwiających się traw. No cóż, łatwiej mocno jesienną porą zobaczyć u nas egzotyczne kwiaty dalii niż odporne na przymrozki obsypane kwiatami pędy późno kwitnących astrów. Jak na razie na Suchej - Żwirowej zameldowały się z kwiatami trzy późne asterki - 'Prince' odmiana astra bocznokwiatowego Aster lateriflorum zwanego dziś Symphyotrichum lateriflorum ( zdjęcie z boku i trzy pierwsze zdjęcia poniżej ), nowy zakup czyli aster sercolistny Astercordifolius, dziś Symphyotrichum cordifolius w odmianie 'Ideal' ( zdjęcie nr 5 ) i aster wrzosolistny, dawniej Aster ericoides teraz Symphyotrichum ericoides w nisko płożącej się odmianie 'Snow Flurry' ( zdjęcia nr 6 - 10 ). Jak widać Symphyotrichum to nazwa przypisana wszystkim gatunkom jesiennych astrów ( w naiwności swojej myślałam że tylko nowo - belgijskie i nowoangielskie zsymphyotrichumowano ).




Dlaczego warto zapuścić na słonecznych rabatach te małe asterki? Przede wszystkim ze względu na porę kwitnienia. Październik to miesiąc w którym przebarwiają się trawy, astry o większych kwiatach zazwyczaj kończą kwitnienie w okolicy połowy października, zdarza się że w suche i  bardzo ciepłe jesienie ich kwitnienie trwa tylko do końca września. A drobnokwiatowe asterki dopiero w październiku dają czadu. Oczywiście musi być ich sporo żeby była burza kwiatów, taka zauważalna dla normalnego oka  a nie tylko dla  oka miłośnika roślin śledzącego co tam rabatę porasta. Asterki potrzebują zatem sporo miejsca, moim zdaniem to nie są  rośliny do bardzo małych ogrodów czy też raczej to nie są rośliny dla maleńkich rabat. Ten sam  problem rabatowy jak w przypadku dużych rutewek, no trochę rozmachu do sadzenia tych roślin potrzeba. no ale warto się pokusić, choćby dlatego że  dwie odmiany Symphyotrichum lateriflorum - wyższa 'Lady In Black' i niżej rosnąca 'Prince' mają prawie przez cały sezon wegetacyjny ciemne, wpadające w purpurę wybarwienie liści. U mnie  'Prince' dopiero  przed kwitnieniem zzieleniał ale "zaginiona w akcji"'Lady In Black' zachowywała "czarniawe" wybarwienie listowia także podczas kwitnienia.


Uroczym i dość nietypowym astrem jest aster wrzosolistny Symphyotrichum ericoides 'Snow Flurry'. Podczas gdy  gatunek buja sobie na wysokości około 1 metra, a i większość odmian nie należy do maluchów, 'Snow Flurry' płoży się po ziemi. To jest aster dywanowy, naprawdę solidny zadarniacz. zrobiłam sporo  fotek  żebyście pokumali naocznie o czym piszę. Idzie to - to jak burza i zapewnia kwitnienie w najniższych partiach rabaty,  kiedy praktycznie nic tam już masowo nie zakwita. Oczywiście na rynku oprócz gatunków i ich odmian spotyka się mieszańce o drobnych kwiatach i liściach . To hybrydy Symphyotrichum dumosum , Symphyotrichum lateriflorum , Symphyotrichum pilosum, Symphyotrichum cordifolium , Symphyotrichum ericoides . Na ogół przypisuje im się nazwę któregoś z gatunków, zdrowo powiększając zamieszanie i tak solidnie dające się we  znaki  w marcinkowym światku ( te wszystkie skarlane sztucznie mini marcinki z marketów, bujające potem wysoko na rabatach ). Mimo tego  nazewniczego bałaganu warto zapuścić sobie drobnokwiatowe asterki do ogrodu, nie ma to jak kwitnienie  u progu listopada!






"W żółtych płomieniach liści"

$
0
0

Przyjemny jesienny temacik, rzecz o przebarwiających się liściach drzew i krzewów. No samograj jesienny, tylko pisać o klonach japońskich i kalinach, piać o azaliach, judaszowcach , oczarach. Sprawa z przebarwianiem liści wcale jednak nie jest taka prosta, jakby się wydawało, nie wystarczy posadzić określony gatunek żeby zaraz mieć w ogrodzie ognisty październik. Przebarwianie się liści zależy bowiem od sporej ilości czynników. Zacznijmy jednak od początku, dlaczego liście w ogóle się jesienną porą przebarwiają? Do niedawna było prosto - dnie stają się krótsze, zmniejsza się ilość światła potrzebna do fotosyntezy, a chlorofil, rzecz kluczowa w tym procesie, przestaje być potrzebny i po prostu zaczyna zanikać. Ni ma syntezy, ni ma chlorofila. Za to w liściu siedzą nadal inne barwniki, które synteza chlorofilu jakby "zasłaniała". No i one się wyłażą spod tej przykrywającej zieleni. Te  żółcie i pomarańcze zawdzięczamy karotenoidom a czerwone, ogniste  tony antocyjanom. Teoria zanikania barwników  do niedawna była tą obowiązującą, dokładnie to tak do momentu kiedy okazało się że drzewa czy krzewy w jesiennych liściach od nowa produkują antocyjany.  Skoro  trwa wzmożona produkcja to nie ma  mowy o zanikaniu. To wymiana jednego barwnika ( chlorofil ) na inny ( karotenoidy lub antocyjany ).  Przebarwianie liści okazało się być czymś innym niż do tej pory sądziliśmy. Złota faza jesieni przestałą być procesem zamierania, okazała się wybuchem życia, czymś na kształt balu neuronów  w wyłączającym się mózgu.

Nic w przyrodzie nie dzieje się bez przyczyny, zaczęto więc poszukiwać wyjaśnienia mechanizmu - znaczy do czego  te jesienne kolorystyczne ekscesy  roślinom potrzebne. Teorii rzecz jasna od groma - a to owady miały być zniechęcane do składania larw przez jaskrawe kolorki, a to roślina potrzebowała czegoś na kształt filtra antysłonecznego ( bardzo dziwna teoria o tym że krótsze dni powodują "uczulenie" na światło  i roślina musi  wyprodukować ochraniające liście  barwniki co  skutkuje prawidłowym ściągnięciem z  liści i zmagazynowaniem związków fosforu i azotu ), filtra antyrodnikowego i jeszcze paru innych filtrów. Oczywiście każda z tych teorii  to prawda najmojejsza ale co do jednego  światek naukowy jest zgodny - mamy złotą  jesień bo drzewa  i krzewy czują zagrożenie. Jakiego rodzaju to zagrożenie nie  wie nikt ale wszyscy coś tam podejrzewają. Tak, Kochani, jesień to  bardzo podejrzana  pora roku! Wiemy dlaczego przychodzi wiosna, jak zamienia się w lato, sporo wiemy o zimie ale jesień nadal tajemnicza jak lisie wyprawy z brzeziniaka  do kurnika i z powrotem.  Na swój sposób fascynujące, jak  każda tajemnica. No ale gdy  tajemnica dotyczy meritum sprawy nie należy się spodziewać że tzw. implikacje będą jasne i oczywiste jak program  chińskiej  partii  komunistycznej  na  następne dziesięciolecia.



Jest  tajemniczo, zagadkowo i niedopowiedzianie nieoczywiście.  Na ten przykład te same drzewa lubią się wybarwiać inaczej w  Nowej Anglii a całkiem inną jesienną szatę kolorystyczną  przybierają w Europie. Tłumaczono to różnie - powszechna europejska złocistość i amerykańska  ognistość miały się brać z innego ukształtowania łańcuchów  górskich ( w  Europie  góry  występują wzdłuż równoleżników a w Amerykach wzdłuż południków ). Znaczy to są implikacje  z implikacji, inne zlodowacenia, klimaty, znaczy insza ewolucja miały powodować  takie a nie inne jesienne wybarwienie liści. No cóż, klimat niewątpliwie ma wpływ na wybarwienie, obserwujemy to choćby teraz po długim, dość chłodnym i deszczowym lecie.  Rośliny w takich warunkach dłużej trzymają liście ale przebarwiają się mniej  intensywnie.  Na ten przykład posadzona niby prawilno w cieniu fotergilla będzie miała niełatwe zadanie kiedy przyjdzie pora na ogniste liście.

Z wyczytków dowiemy się że w naturze  roślina rośnie w  świetlistym półcieniu, często w miejscach które jesienią robią  się jeszcze bardziej  świetliste.  Posadzona w  takich warunkach w październiku ma szansę żeby wręcz płonąć ( szczególnie wtedy  gdy gleba jest odpowiednia, znaczy zachowuje  właściwe dla dobrostanu rośliny odczyn i wilgotność ). Znaczy roślina musi mieć dobrze jak u siebie w domu i wtedy może pięknie się przebarwić, nawet gdy klimacik mniej sprzyja.  Jednak  czasem, mimo spełnienia warunków glebowo - świetlnych cóś to przebarwianie się  nie wychodzi.  Mam w ogrodzie dwa takie przypadki, twardo nieprzebarwiające się i odmawiające współpracy z jesienią - ambrowiec 'Gumball' i parocja perska 'Pendula'.  O ile w  wypadku  ambrowca mogą być zastrzeżenia do gleby o tyle parocja rośnie niby tak jak powinna. Ambrowce znane są z tego że długo trzymają przebarwione liście na drzewach. No i w Polsce są miejsca gdzie tak się właśnie zdarza, może nie  jest to przebarwienie spektakularnie jak w stanie  Virginia ale płoną te  ambrowce w  polskich ogrodach. No a mój ambrowiec nie płonie, ledwie przebarwia parę liści z wierzchołków pędów, tak gdzieś w okolicach początku listopada ( taa...  upiorny odcień czerwieni, tzw. zaschła krew w sam raz pasuje do  tradycji Halloween ). A poza tym to krnąbrne drzewko trzyma zielone liście niemal do wiosny, ta jadowita zieleń wystaje spod  śniegu lekko zmrożona. Jakby ambrowczyk kpił ze mnie wyczekującej ognistej metamorfozy. Nie wiem czy to miejskie powietrze mu nie służy, czy Ódź dla niego za zimna, jest zielony jak  żaba jesienną porą. Z parocją jest niby trochę lepiej, przebarwia liście  z tym  że przebarwia je na złoto. Żadnych pomarańczy, ognistości, głębokich czerwieni - jednolita, solidna  złocistość.  Jak u  jesionu.



Znaczy nie jest to tak  ze człowiek stworzy sobie listę najpiękniej przebarwiających się jesienią gatunków  krzewów i drzew, zaimportuje sobie one  do ogrodu i szlus. Berberysy czy niektóre irgi w większości ogrodów rosną bezproblemowo i pięknie się przebarwiają ale taka błotnia Nyssa sylvatica to już niekoniecznie.  Błotnia pochodzi tak jak i ambrowiec z nieco  cieplejszego klimatu, w polskich warunkach żeby jesienią mogła zabłysnąć potrzeba splotu szczęśliwych okoliczności ( no  nie wspominając już o tym że  przetrwanie zimy przez gatunek gdzieś poza okolicami  Wrocka to spory wyczyn ). Lepiej radzi sobie u nas sumak octowiec Rhus typhina,  bardziej północny Amerykanin, że się tak wypiszę. Podobnie  pochodzące z tych samych szerokości  geograficznych co on fotergile czy oczary ( mieszańcowe mają rodziców z tych szerokości ).  Z klonami japońskimi jest różnie, większość przebarwia się bezproblemowo o ile tylko rosną na odpowiednim stanowisku. Czasem jednak, zbyt zimne lato i jesień powodują że przebarwienie nie powala. U mnie było tak w tym roku z Acer aconitifolium . Znaczy było poprawnie ale niespektakularnie. Nie zawiodły za to czerwonolistne perukowce, kolkwicja czy jarzęby, samograje wszędobylskie, proste w uprawie. Większość kalin ma nadal zielone liście, być może ruszą z jesiennymi kolorami później, wiśnie japońskie za to zrzuciły ledwie  przebarwione liście, wyraźnie dając do zrozumienia że tegoroczna jesień nie była "prawdziwa". Mimo japońskiego pochodzenia małe azalki przebarwiają się modelowo, może zimujące liście miały więcej czasu  na wyprodukowanie jesiennych barwników?



No cóż, niedługo problem przebarwień nie będzie spędzał ogrodnikom snu z powiek. Z nadejściem listopada sprawa złotych i czerwonych liści rozwiąże się sama, w ten sam sposób jak co roku. Zostaną do podziwiania owocki berberysów, urodna kora drzew, zielone szpilki iglaków.  I tak aż do wiosny!



Koty vs Tabazella - 145 : 1

$
0
0

Obniżenie temperatury i tzw. opad dżdżysty poskutkował zalężeniem się kotostwa w domowych pieleszach. Zalężenie było inwazyjne i  gwałtowne, po prostu pewnego dnia zastałam całe towarzystwo zajmujące moje całełóżko. Wózeczek, koszyczki i spanka kocie opuszczone smętnie cóś wyglądały natomiast na łóżku, pod kocykiem - narzutą radośnie kłębiła się masa kocich ciałek szukających dla siebie najlepszego miejsca ( pazurem i zębem szukających ). No klasyka już nie raz przeze mnie opisywana w blogim , coś co zawsze ma miejsce kiedy robi się chłodnawo i kotom zachciewa się ciepełka. Próba zajęcie przeze mnie  miejsca w wyrze jak zwykle natentychmiast wywołała kocie niezadowolnienie, bardzo różnie demonstrowane. Tak, jest jasne że od długiego już czasu nie mieszkam z Lalentym, Felicjanem, Sztaflikiem i Szpagetką oraz Okularią tylko z Sebą, Brajanem, dwiema Dżesikami i Andżelą. Stado zachowuje się jak tzw. małe patole, zawsze broniły "swoich" miejsc  w wyrze i był problem z pozyskaniem należnej mi  działki ale ostatnio bardzo mocno schamiały i zaczynają pogrywać jak obrońcy  życia napoczętego ( zygotianie ) z babami. Znaczy usiłują mi  wmiauczeć w  jestestwo  bzdury typu  łóżko jest nasze  bo my tu teraz leżymy a na moją odpowiedź na te próby  "Won mi z mojego łóżka kupionego za moje pieniędze!" reagują nie tylko  werbalną agresją (  Brajan bierze się do gryzienia z pyskowaniem ).

Już podniesienie kocyka jest powodem do miauków, bynajmniej  nieżałosnych a takich pełnych pretensji i pultania nieuzasadnionego.  Brajan przy lekkim uchyleniu rąbka narzuty szykuje się do boju zaczynając przeciągle ryczeć ( Sebix dołącza, nie może być przecież gorszy choć  zajmuje środek wyra i co mu tam podnoszenie rogu  kocyka ). Po raz pierwszy doszło w domu do sytuacji kiedy całe stado odmówiło stanowczo ruszenia się z wyra, tak źle z zachowaniem jeszcze nie było. Brajan ryczał pokazując zęby  i się prężył,  Seba udawał że niby śpi ale leżąc i nie podnosząc łebka też wyrykiwał obelgi, obie Dżesiki w ogóle nie reagowały na to co się dzieje ( nie wiem czy stupor czy sen jak kamień ) w skutek czego nie ruszyły się o minimetr a Angela usiłowała udawać Brajana,  z tym że adresatką   agresji nie byłam ja tylko twardo śpiąca ( stuporzała ) większa Dżesika. Skutek taki że nikt się z wyra nie ruszył. Znów sięgnęłam po  broń atomową czyli perfumy, flakonik stoi przy komputerze ku wielkiemu niezadowoleniu kotów.

Miejsce strategiczne bo mogę szybko podjąć działania zarówno na wyrze jak i uniemożliwić kotom ulubione zaleganie na klawiaturze. W całym domu pachniało  różą damasceńską i drobiową wątróbką, którą stado życzyło sobie pożreć na surowo. Taa, zapach jesieni. Pomogło częściowo bo  nie ruszyło Dżesik, dalej twardo zalegały  stosując technikę kamiennego snu. Musiałam się wkulgnąć pomiędzy nie. A teraz  będzie przytoczony dowód na inteligencję  kotostwa. Wchodzę ja do domu ubiegłego wieczora a tam zajęte wyro. Zdzieram kocyk  z wyra a w nim ( wyrze nie kocyku ) piątka kotów śpi snem kamiennym, krzyczę po staremu  won i tak dalej a tu siurprajz - wszystkie wpadły w stupor, śpią snem stuletnim  jak królewna co się wrzecionem ukuła.  Ryczę ponownie a odpowiada mi jedynie  równy i spokojny oddech kocięctwa. Sięgam po atomówkę i pryszczę a tu nic oprócz woni róży damasceńskiej zawieszonej w powietrzu. Pryszczę raz  kolejny a tu nic tylko woń różana jakby bardziej intensywna. Koty nadal śpią snem sprawiedliwego bądź  tkwią w stuporze. Polazłam do kuchni, usiadłam na krzesełku pomyślałam i wymyśliłam. Nic bestii nie ruszyło ale na  otwieranie drzwi od lodówki w której jest  wołowina ( o czym stado wie bo świadkowało wkładaniu mięsa ) nie ma mocnych.

Na kocie łakomstwo niemal zawsze można liczyć - tylko dwa razy drzwiami  lodówkowymi stuknęłam a już stado czekało przy  michach! Spokojnie, nadszedł czas zemsty i  za stupor i za sen kamienny - wolnym kroczkiem ( żeby nie kusić Brajana do podgryzania ) ruszyłam do wyra obojętnie mijając lodówkę i zajęłam  sobą tyle łóżkowej  powierzchni ile tylko zdołałam. W kuchni trwała seria ryków domagalnych przechodzących w błagalne  miauczenia ale postanowiłam nic nie słyszeć i powoli zaczęłam zapadać w sen kamienny ( a może nawet stupor ). Coś tam w nocy czułam, jakby przymilania i układania się koło mnie ale jako że  msta się we mnie rozrosła jak pleśń na zgniłym jabłku zaproszeń z mojej strony nie było. Obudziłam się w tej samej  pozycji w jakiej zasnęłam ( co wskazuje raczej na stupor niż na sen ), wśród kotów grzecznie czekających przy  łóżku na to aż wstanę i raczę podać im posiłek. Taa, kotuchny... koteczki, kocidełka - pańcia rządzi na dzielni i nie będzie kot  pluł jej w twarz!  Nawet surową wątróbką i  wołowiną w pierwszym gatunku!

Dzisiejszy wpis ilustrują prace których autorem jest Gary Patterson, pochodzący z Kalifornii rysownik. Facet chyba jest hodowany przez zwierzęta, tak to jakoś wyłazi z tej twórczości, he, he.

Codziennik - grobing i kojenie crise de nerfs

$
0
0
Listopad już, Polacy na mogiłki jeżdżo. U mnie takowych  wycieczek nie ma  bo ja jestem z tych co to majo cmentarniane potrzeby i  jeżdżo kiedy inne siedzo w domu. Znaczy żadnego szorowania nie uskuteczniam, tony listowia nie zgarniam, co najwyżej świeże kwiaty pod koniec października  postawię, ogień zapalę bo tak mi w sercu gra i to wszystko.  Żadnych wystawań przy grobach nie urządzam bo życie towarzyskie wolę uprawiać w ciepełku, od wielu lat nie chodzę na cmentarz wówczas kiedy cała  Polska czuje że musi.  No chyba  że wieczór w dzień Wszystkich  Świętych jest ładny, zaglądam wtedy na oświecone zniczami, z lekka opustoszałe cmentarze.  Na wizyty u bliższych i dalszych zmarłych wolę czas przed listopadowy , dzień zaduszny, czy  pierwsze dni listopada.  Zresztą tych najbliższych  odwiedzam często, te wizyty około listopadowe to tak bardziej po krewnych, przyjaciołach, czasem  tylko znajomych. Zazwyczaj kupuję masę chryzantem do domu ( zmarłym palę  znicze, zgodnie z  babcinym i Małgosino  - Sąsiadkowym, mocno magicznym  "Dla zmarłych najważniejszy ogień" ) i smakuję nostalgię. Za stara jestem na halloweeny ale lubię oglądać głęboką jesienią horrory i  w necie pogapić się na dyniowe dekory  w stylu klimat  Nowej Anglii.  Ostatnio odkryłam urok karaibskich dekorów związanych z dniem Wszystkich Świętych, a właściwie dniami bo święto Barona Samedi ( na obabrazku  powyżej ) trwa niemal przez tydzień. Taka egzotyka u progu  paskudnych, ciemnych miesięcy. Pocieszające jest że to ostatni rok kretyńskiego przestawiania zegarów, zwyczaju który trwa nie wiadomo dlaczego, bo jego trwanie niczego dobrego ze sobą już nie niesie. Czas od przyszłego roku będziemy mieli co prawda nieastronomiczny ale za to  chyba odpowiadający większości ( a kto by o tej drugiej w nocy zrywał się latem wraz  z pianiem kogutów do orki, he, he ). Znaczy dłużej będzie można z uroków spacerów czy tam odwiedzin na tzw. świeżym powietrzu korzystać. Jakby mniej ciemności podczas ciemności. Baaardzo dobrze!




A co tam w życiu naszym codziennym?  Przygłuchła z powodu ciśnienia atmosferycznego i nie tylko dlatego  Małgoś - Sąsiadka bardzo zdenerwowała się odwiedzinami  Grzegorza, musiałam głośno powtarzać  że  Grzegorz nie tylko do niej ale  do nas wszystkich zmierza. Po przejrzeniu serwisów info w telewizji Małgoś - Sąsiadka rechotała z samej siebie, nadchodzi Grzegorz jakoś mniej groźnie dla niej już brzmiało ( bo wicie rozumicie, to nie ten  Grzegorz który to pod  żadnym pozorem nie może zobaczyć suszarki z rozwieszonym przez Małgoś - Sąsiadkę praniem pod tytułem majty różowe ).  Ja się bardzo zdenerwowałam w szpitalu , podczas odwiedzin u   Kristin.  Co bardzo rzadko mi się zdarza opierdoliłam ( no niestety, nie ma innego słowa lepiej opisującego mój występ ) jeszcze starsze niż ja panie,  tzw. życzliwe pacjentki. Jakoś specjalnie  mnie nie pociesza że życzliwe mogły sobie zafundować niezłe gugu bo nie raczyły  przeczytać kartki  przy łóżku pacjentki.  Nie napiszę co im w co, zresztą sam występ odbył się bez wulgaryzmów choć podniesionym głosem,  bo życzliwe dość szybko się przymknęły ( i głosu podniesionego z mojej strony   by nie było gdyby nie durne pultanie i prezentowanie tzw. mądrości życiowych ). Co prawda wizja jaką im roztoczyłam była mroczna, w sam raz na Halloween ale babska zdrowo mnie wkurwiły! Taki mały crise de nerfs mnie się zrobił. Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane a najgorzej  jak  któś czuje się mądrzejszy niż lekarz i wszystkie pielęgniarki na oddziale a zaangażowany jak wyróżniająca się pracownica opieki socjalnej.  Nie wiem czy to tylko mój rozpruty ryj, czy wizja bakterii nie do wybicia którą sobie mogły do organizmów zaprosić   ( i co gorsza roznieść innym  ) spowodowały że do momentu mojego wyjścia z sali było cichutko. Pewnie  krówska  ulżyły sobie jak wyszłam.  No cóż, nie od dziś wiadomo że  rosołkowi pacjenci ( mniam, nie ma to jak dobry, domowy rosołek  po resekcji woreczka ) są groźni dla siebie i innych ( kochaneńka niech Pani spróbuje ) i bywają prawdziwą zmorą w szpitalach.



Dla odstresunku znów polazłam na zakupy, mimo zaklinań że koniec, szlus, przeplute i w ogóle! Jest łup w postaci puszeczki z niepijalną herbatą ( na moje oko, nos i podniebienie pakowano ją w ubiegłym dziesięcioleciu ), nadającą się jedynie farbowania.  No ale puszeczka zacna, Peter Rabbit i jego towarzycho, te klimaty.  Lube wspomnienie  shopów przy angielskich ogrodach pokazowych mnie nawiedza kiedy patrzę na to cudo.  Widzę  niemal  jak  żywcem te książeczki o rasach świń i kur, sto i jeden rodzajów kubeczków z "ogrodowymi" nadrukami, zielone, jedyne  prawdziwie eleganckie ogrodowe kaloszki w których pokazują się zaangażowani ogrodowo lordowie.  Cały ten garden buisness. Mamelon znalazłwszy w tajemniczy zaułkach swojej spiżarni puszeczkę w stajlu lat czterdziestych, w niebiewskościach paszących do tej Rabbitowej. Podarowała ją mła  i teraz mam  biscuits do tej tea, he, he. Oczywiście herbata wymieniona a ciasteczka "się upieką". Dopieściłam się też bombkami "z wewiórką" ale nie zdążyłam nacieszyć się bałwankiem w śnieżnej kuli ( Mamelon wyrwała mi "ten cud" z rąk, ratując moje śladowe resztki gustu i  finansów ). Nie jest  jeszcze jasne kiedy będziemy robiły z Ciotką Elką nasze kruche ciastka bo  Ciotka znów  przeżywa drożdżowe zauroczenie.  No cóż, może w puszce  bo  biszkoptach będą  drożdżowe rogaliczki albo dyńki,  Na pewno, choć nie  w biszkoptowej puszeczce, pojawi się niedługo ostatni placek ze  śliwkami.  Może nawet wykonany w korowaj stajl. W sam raz na pożegnanie złotej jesieni. A jak już pożegnamy tę jesień to pewnie złe mnie podkusi ( Baron Samedi i pomocnicy ) i udam się w cichości i tajemnicy przed Mamelonem do zakazanego sklepu w celu totalnego upodlenia się przez nabycie ohydnego bałwanka w śniegowej kuli - wszak zima za pasem!


No i tyle tej codzienności, niedoczytanej i niedooglądanej z braku  czasu, tylko pobieżnie  po sklepach truchtającej w chwilach kryzysów. Mam nadzieje  że teraz   choć z lekka czas się rozciągnie, godziny wydłużą a mnie  choć trochę uda się siebie ogarnąć. Potrzeba mi dnia na  zalegiwanie w wyrze z kotami i książką, albo choć godziny dziennie  spędzonej w towarzystwie olejków do kąpieli i gorącej wody.  Chwil na herbatę spokojnie  popijaną i celebrowanie  wypieku ciast. Chwileczek na obserwowanie kociego życia.  Na odstresowujący  Alcatraz nie mam co w tej chwili liczyć, ale może uda mi się zrobić jakąś wycieczkę za miasto ( w poniedziałek było jak dla mnie cool - zimnawo ale barokowe, dynamiczne niebo - nawet tęcza się pojawiła  - miedziano - złote drzewa lśniące na tle ultramatryny  ciężkich, burzowych chmur i to wszystko podlane światłem słońca wychodzącego zza tych chmur - Rembrandt albo inny Ruisdael  ), taką mniej stresującą niż jazda  "w celu". No potrzeba mi czasu na życie!

Listopadowa przebieżka pobieżna po Alcatrazie

$
0
0

Słońce wreszcie się pokazało i mogłam dziś trochę przelecieć się po  Alcatrazie, tak bez ryzyka przemoczenia się do suchej nitki ( rośliny trochę obeschły, przedzieranie  się przez trawska, krzewy i inne zarosłości odbywało się na wpół sucho ). Alcatraz i  Podwórko  obecnie mają zakola i hym... powiększające się miejsca  bezlistne.  Nie jest łyso ale złota jesień wyraźnie ma się ku  końcowi. Tak specjalnie złota  to ona zresztą w tym roku nie była, mokre lato i jeszcze bardziej mokre wrzesień i październik nie sprzyjały super pięknym przebarwieniom.  Był to też średni jesienny sezon dla miłośników preriówek. Palczatki  wylegające to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Za to bardzo  dobrze rosły w tym roku molinie i miskanty. Cóś za cóś, fylozoficznie rzecz ujmując.




Bylinków kwitnących w zasadzie już ni ma, na  Podwórku powoli dogasają październikowe asterki. W ten  bezkwietny i wpółdobezlistny czas moje  ślepia zaczepiają o paprocie. No, dla paproci  cały ten sezon był w zasadzie dobry, nawet późny start zimną wiosną specjalnie nie przeszkodził im w "nabieraniu ciała". Zeszłoroczne dary i zakupy nieźle się rozrosły. Większość wietlic ( wyjątkiem jest tu wietlica uszkowata czyli okanumka  której wyraźnie nie che się spać tylko rozrabiać ) i adianta układają się już do snu, zmieniają barwy, elegancko zasychają.  Kolorowe wietlice schodzą uroczo płowiejąc i wysrebrzając te swoje "koronki", zwyczajnie zielone nabierają złocistych odcieni i zasychają brązowiejąc.  Niestety ich sporofile szybko zgniją lub skruszeją i  po paproci zostanie tylko wspomnienie, aż do przyszłej  wiosny, gdy poczuwszy majowe ciepełko wietlice znowu pokażą pastorały.  Trochę wcześniej niż kolorowe i zielone japońskie wietlice  obudzą się adianta, które nie znikają może aż tak całkowicie jak "Japonki" ale o uroku poplątanych brązowych nitek zostawianych przez te paprocie na  zimę lepiej nie wspominać, wszak takowy nie istnieje. Takie delikatne paprocie najpiękniejsze są latem, wiosną ich pastorały i pastorałki przegrywają moim zdaniem z bardziej widowiskowymi pastorałami nerecznic  a jesienią ich uroda  jest nietrwała.   Proces przebarwienia nie trwa długo, jak wspomniałam sporofile szybko więdną i zanikają, nie ma czym oka  ucieszyć. Obserwuję  w tym roku mieszańcowe wietlice, ciekawa jestem ich zamierania. W zeszłym roku jakichś spektakularności nie było, no ale to był pierwszy sezon w Alcatrazie, a wiadomo pierwszy sezon się nie liczy - rośliny zachowują się jak te panny debiutujące w towarzystwie, zawsze mogą coś palnąć nie tak.




Z paprociami po których spodziewamy się wiecznej zieloności wydawałoby się powinno być "bardziej lepiej" ale nie zawsze tak  jest.  Są ogrody w których języczniki wyglądają  jak marzenie  niemal przez cały sezon ( takie króciutkie intermedium na zmianą liści  się nie liczy ) ale mój Alcatraz nie zalicza się do takich ogrodów   przyjaznych języcznikom czy paprotnikom kolczystym.  Owszem, toleruje, zaraz nie zabije ale żeby języcznik  śmiał być urodny  np. w listopadzie czy tam innym marcu to co to, to nie! Nie ma brewerii, w listopadzie i marcu paproć powinna wg. Alcatrazego wyglądać na lekko  zdechłą, w końcu  w listopadzie to prawie już  zima a w marcu  to jest tylko chwilkę po zimie. I nie będzie paprotnik czy tam inny języcznik z tą zielenią się Alcatrazu narzucał! Wystarczy że Alcatraz  jest dobry dla nerecznic. Nawet dla takiej  nerecznicy  Siebolda, która potrafi nieźle w ogrodach grymasić.  U mnie o  dziwo ta paproć najładniej wygląda właśnie w listopadzie, tak było w ubiegłych sezonach , w tym roku sytuacja się powtarza. Wyłazi to to  późno, długo nabiera ciała, solidnie się rozrasta  w drugiej części sezonu i to pod warunkiem że  ma sporo wilgoci. W październiku zaczyna wyglądać dobrze a  apogeum urody przeżywa w miesiącu uważanym za  koniec sezonu  ogrodowego, czas w którym się narzędzia  konserwuje i krzewy co wrażliwsze opatula.




No tak, dla  nerecznic Alcatraz naprawdę jest miły.  Jak cóś jest nie tak z tymi paprociami to jest to  moja wina. Na ten przykład w przyszłym roku muszę się zebrać  do przesadzania Dryopteris filix-mas'Linearis Polydactylon'. To prosta w uprawie, tzw. bezproblemowa paproć, która w Alcatrazie po prostu rośnie w złym miejscu.  Podzieliłam dużą kępę i wsadziłam parę sztuk przy rodkach. Rodki rosną, paprocie rosną, wysoka kokoryczka obok też rośnie - cóś się za ciasno zrobiło, paprocie źle wyglądają. W przyszłym sezonie czeka mnie znalezienie  dla niej odpowiedniego stanowiska, mam nad czym się zastanawiać w długie, zimowe wieczory.




No a teraz samograje królowe balu, królowe serc i w ogóle gwiazdy.  Na pierwszy rzut Dryopteris affinis 'The  King'. Jak nie wiesz co człowieku posadzić paprotnego sadź "Kinga", Twardy jest  jak nie przymierzając pióropusznik strusi tylko bez zdobywczych zapędów, zielony jak żaba i mało wybredny jeśli chodzi o stanowisko ( co nie znaczy  że zniesie pioch i słoneczną patelnie, mało wybredny jak na paproć, które to rośliny jak wiadomo lubiejo cień, półcień i wilgoć ). Nieraz  już na blogim wylewałam się na temat "Kinga" bo moim zdaniem to świetna odmiana. Sporofile mają piękny, czytelny, paprociumowy kształt ( żadnego pietruszkowania kędzierzawego ) a  forma cristata  ( to rozwidlenie na końcu liści, taki żmijowy języczek ) jest u tej odmiany  wyjątkowo ładna. Tak szczerze pisząc nie przepadam jakoś szczególnie za formą cristata u gatunków nerecznic, 'Linearis Polydactylon' posadziłam ze względu na soprofile jak  koronki, Dryopteris dilatata'Lepidota Crispa Cristata', ze względu na wzrost (  potrzebowałam niezbyt wysokiej nerecznicy i ta mi się akurat trafiła ), tak naprawdę jedynie u "Kinga" podoba mi się to rozwidlenie. Wolę kiedy paprocie są klasycznie "jednojęzyczne". Oczywiście powyższe nie dotyczy języczników, języczniki  mogą być poliglotami, he, he!




Na drugi rzut królowa barw, żadne wietlicowe  kolory tak  nie cieszą jak miedziane sporofile Dryopteris erythrosora nerecznicy czerwonozawijkowej. Rośnie  u mnie na trzech stanowiskach i  cóś mi się zdaje  że to nie jest jeszcze moje ostatnie czerwonozawijkowe słowo.  Listopadowa sobotnia przebieżka upewniła mnie  że ta paproć mimo nie najlepszego startu dogadała się świetnie z Alcatrazem.  Rośnie w dużym rozrzucie, że się tak wypiszę, w dość oddalonych od siebie miejscach ogrodu i w każdym z nich rośnie naprawdę dobrze.  Uprawiam  jej  trzy formy, nie widzę żadnych różnic w wymaganiach, wszystkie trzy  formy są dość  łatwe w uprawie. Nie widzę też różnicy w nabieraniu ciałka, choć forma  'Brilliance' uchodzi za nieco delikatniejszą  ( być może z tą delikatnością chodzi raczej o to że  nie przepada za podziałem, a mnożona in vitro może dawać sporą ilość roślin rewersujących ). Sprawdziłam jak się ma nowe koleżeństwo dosadzone do czerwonozawijek rosnących pod  Podskubaną. Golteria nie  procumbensuje ale nie wygląda na zdychającą, a wsadzony w zeszłym roku mały odmianowy bluszczyk jest dokładnie w tym samym  rozmiarze jak rok temu. Hym... no ekspansywność innych roślin to na pewno moim czerwonozawijkom nie grozi, tym bardziej że dziś pogroziłam naszemu staremu  bluszczowi sekatorem ( raz na jakiś czas trzeba ). No i to by było na tyle z dzisiejszej przebieżki, takiej pobieżki właściwie bo nic poważnego ogrodowego dziś nie zrobiłam, mimo ładnej  pogody.  Niby  było wolne ale w tym wolnym to tyle zajęć się nazbierało że ogród był załatwiony przebieżkowo - pobieżnie.





Rzecz o potrzebie jesiennego Święta Lasu

$
0
0
"Pięć elektrycznych przewodów
Pięciolinia pod napięciem
Rozwieszona na gołych słupach w polu
Od hen, hen po hen, hen


Jesień, zrudziałe ścierniska
Płoną łęciny, wiatr porywa dym
W sadzie jabłonie gubią jabłka
Na zgniłe liście padają pac, pac


Rzeka wystygła, płynie cicho
I wrony, wrony, muzykalne wrony
Przysiadły na pięciolinii elektrycznej
Od hen, hen po hen, hen


Re do si la sol sol fa
Mi re do si la la sol
Sol fa sol mi fa re mi
Fa mi fa re mi do re


Nuty pierzaste, nuty skrzydłopióre
Na pięciolinii z metalu
Kto wam podpowiedział Adagio
Od hen, hen po hen, hen"







Są takie dni w listopadzie  że tylko smętek i  Albinoni, nostalgia, Panie, nostalgia! Nie depresja i gorzkie  żale, prędzej smakowanie  smuteczków. W doopie za przeproszeniem mam listopadowe bombkowanie sklepowe, handlowe kolędowanie, całą tę  komerchę zarzynającą magię  świąt z nachalnością wpychaną mi przy zakupach "kocich puszków" czy "miącha" ( które to zakupy uskuteczniać muszę bo ni ma  że ni ma ). W  necie niewiele lepiej, jeszcze niezmasowany atak Mikołajów,  ale pierwsze bałwanki  i renifery już atkujo! A tymczasem na świecie listopad, muzykalne wrony i ostatnie  złote liście na drzewach, nie mam  ochoty na radosne "Ho, ho, ho!". Amerykanie nadal dyniują, zaczynają modlić się o indyki, dekory w jesiennych coolorach na  odrzwiach domowych wieszajo.  No jesienniujo po całości. U nas jesień kończy się drugiego listopada, a potem to już zima i oczekiwanie na  śnieg.  Nie podobie mi się takie zamienianie listopadowych dni w nie wiadomo co, nieistniejącą porę roku, niejesienne wyglądanie zimy, przedłużony do niemożliwości adwent. Jakoś podświadomie człowiek nasiąka "gwiazdką" i  tak w okolicach połowy grudnia rzyga kolędami, dostaje dreszczy na widok faceta w czerwonym  ubabranku i rzuca się do  ucieczki przed sępiącymi "na okoliczność"  aniołkami.  Nic tak skutecznie nie obrzydza świąt jak ich namiętna celebracja na długo przed terminem. Mnie na ten  przykład natentychmiast przeszło  zauroczenie  bałwankiem  w  śniegowej kuli.





No cóż, trudno żebyśmy dziękowali za indyki zesłane przez Najwyższego, nie nasza to bajka ale może tak krótki paciorek w intencji  Puszczy Białowieszczańskiej.  Wicie rozumicie, rodzina zbiera się wokół stołu na którym wypieczony cudnie pieniek po byłym drzewku.  Co bardziej ambitni wypiekacze to nawet wykarcz z korzonkami będo uskuteczniać.  Nostalgia listopadowa zapewniona bo mało  jest tak smętnych rzeczy jak pieńkowy wspominek po dużym drzewie. Popierający działania wiadomego mynistra też mogo  świętować, święta w końcu majo  łączyć a nie dzielić ludzi należących do różnych opcji politycznych ( święta narodowe jak wiadomo  nie nadajo się do tej roli ). Oni tylko  będo wypiekać szyszkę zamiast pieńka. I  możemy obchodzić nasze jesienne Święto Lasu, które proponuję tak gdzieś w końcu listopada wyznaczyć ( no wybuch Powstania  Listopadowego i Andrzejki to nie ten, data musi  być insza ). W tzw. placówkach handlowych dyskretnie towarzyszyć nam będą w listopadzie dźwięki lasu, ludność z wypiekami na twarzach będzie poszukiwała co ładniejszych sztucznych ptoszków, jeży, wewiórek, rysiów i  żubrów ( koniecznie żubrów żeby  Niemce zazdrościły ) dla ozdóbstwa domów, formy na ciastowe pieńki  będo schodzić na pniu. No jesień, Panie tego, będzie w listopadzie rozpełzała się po handlu jak te  puszkinowskie  tumany po paljach. A ja kupując kocie  żarło będę nuciła  cichutko pod nosem słowa  pięknie zebrane,   do końca nie wiem czy  Michała Górnego czy Piotra Abla,  wyśpiewane kiedyś przez Igę  Cembrzyńską.






"Mistrzu ukojenia, mistrzu harmonii
 Zwróć mi niepokój wczesnej wiosny
 Pochylam się ku ziemi
Sięgam po kamień długowieczny w polu

 
Spłoszę was, nuty niewesołe
Odfruńcie, muzykalne wrony
Kołujcie wściekle na wietrze
Od hen, hen po hen, hen


Re do si la sol sol fa
Mi re do si la la sol
Sol fa sol mi fa re mi
Fa mi fa re mi do re"

Wypiek narodowy improwizowany

$
0
0
Święto narodowe już mamy czyli coroczna "napiendralankę" szczerzepolskich z europejskocentrycznymi ( może by tak obstawiać u bukmacherów kto komu co w tym roku a dochód z zakładów - zawsze u buków jest dochód -  przeznaczyć na szczytny cel, na ten przykład prawdziwe finansowanie leków dla seniorów ). Jako nieuczestnicząca na bieżąco w tym przedstawieniu buffo jakie  fundują nam  polityczni, nie będę też śledzić z wypiekami na gębie marszów, wieców i innych pochodów, poświętuję sobie narodowo w domu i ożywię tradycję bliską sercu ludziów znad  Wisły - sobotnio - niedzielny  wypiek będzie robiony.  Wicie rozumicie, kiedyś rządna  gospodyni to ze wstydu by się spaliła gdyby na dzień siódmy tygodnia wypieku w domu nie zrobiono.  Co to za dom  w którym słodkiego w święto nie ma?!  No na pewno nie szczerzepolski! W byłym zaborze rosyjskim pod słodkie pijano  herbatę, w byłych zaborach pruskim i austriackim chłeptano kawusię ale  słodkie  do przegryzania było przedrozbiorowe. Umiłowanie słodkiego smaku gdzieś w nas Polanach siedzi i choćby przyszło tysiąc  diabetologów, których wsparłoby tysiąc katolickich teologów to i tak pokuszenie słodkościami zbierałoby swoje  żniwo. Taa, mieszkam w mieście które cudzoziemców zadziwia liczbą cukierni. No rzecz jasna oczywizda, żydowsko  - niemieckie miazmaty i pełzająca rusyfikacja zatruwały naród trującą słodyczą makagigów, wafli, serowników w cieście drożdżowym ale ludność miasta Odzi ze wsi się wywodzi, więc  rzucania się na słodkie nie da się zwalić tylko na masonów i cyklistów. Polskie ci jest, a juści! Jak ten chlebek codzienny miodem odświętnie posmarowany.

Dobra uzasadnienie pożerania słodkiego w święto narodowe już mamy  ( solidnie naciągane ,  bardzo "prawdziwie historyczne" i absolutnie od czapy czyli IPN owskie ), teraz będzie o wypieku. Przede wszystkim nie będę  niczego  piekła  bo piekarnik wabi koty oczekujące że wylezie z niego mięcho o cud smaku.  Wykonam cóś na kształt sernika na zimno ale z jogurtu ( bo sera zapomniałam nabyć ). Jogurtu mało więc poratuję się troszką budyniu,  bo mleka akurat nie zapomniałam kupić. Coś czuję  że w smaku  może być to obrzydliwe więc budynia będzie mało. W międzyczasie przygotuje składniki na  tort  pigwowy z kremem sułtańskim, który to wypiek uskutecznimy z  Ciotką  Elką na tzw. zabawach w podgrupach w poniedziałek.

Niezbędna  do  tego czegoś na zimno dziś robionego będzie mi garaletka i jakiś owoc ( niestety  słoikowo - puszkowy, bo nie pomyślałam żeby  świeżutki zakupić ). No i  śmietana do ubijania  bo śmietana  ratuje  wszystko. Taki sernik sklerotyczno - leniwy ( no bo albo zapomniałam  o składniku albo  mnie  się wyczynów  nie chce uskuteczniać ) wykonywa się prosto i bezstresowo.  Po wykonaniu przeprowadzony  zostanie test  na Małgoś - Sąsiadce, a potem pożremy to słodkie  świństwo strasznie narzekając  że  żelatynowate jak uśmiech  jednego z wicepremierów i na zimno, że owoce  z puszki,  że garaletka to gruszkowa a trzeba było cytrynową poświęcić i  że za mało tej śmietany a za dużo  budynia. No ale słodkie w  święto będzie, nasz własny patriotyczny sernik na zimno. Prawdziwie polski improwizowany z bele czego,  średnio strawny i kto  wie czy nawet niepowodujący sensacji.




Dobra, wykonałam,  Małgoś - Sąsiadka czyli  pilot oblatywacz wykazuje oznaki  życia więc można  pożerać. Jest co prawda rzeczywiście  na wpół jadalny ale nie takie żaby jedliśmy. Zamkniem oczy, rozewrzem szczęki a potem mocno zaciśniem zęby ( żeby nie wrócił ) i jakoś się przełknie, he, he.

Żywina w oczku wodnym czyli rzecz o zbyt ciasnym akwarium

$
0
0
Wracam myślami do  cieplejszych czasów i smętnie myślę o tych wszystkich niezrealizowanych gryplanach. Cóś mało  jest pocieszające że to tzw. okoliczności miały wpływ na to że z planowanych ogrodowych zamierzeń ledwie cząstkę udało mi się w tym roku zrealizować.  No w końcu zawsze są jakieś okoliczności, może po prostu maksymalnie się napinam przy tych gryplanach a potem mam kaca bo real  leży jak leżał? Ech, życie, życie, nie ma co  dywagować dlaczego w temacie oczka wodnego nadal leżę, trzeba się trochę powymundrzać. Wiadomo, najpiękniej wymundrzajo się ci, którzy  specjalnymi sukcesami w  wymundrzanej dziedzinie popisać się nie mogo. No wypisz, wymaluj ja!  Wpis pewnie będzie miał branie, bo zdaje się  że w temacie oczka wodnego to większość ogrodujących też leży a niektórzy to już nawet zaczęli  kwiczeć. Znaczy to będzie takie "kontinułe" zeszłorocznego Jak nie zakładać oczka wodnego .

Zacznę od tego  że oczko wręcz prowokuje do zakładania  minizoo, no bo jakże to tak bez rybków, żabów i ważek. Zoolog musi być bo po co komu oczko bez rybków i to najlepiej tych cudnie złotych! No i  zaczyna się jazda czyli grzech ciężki nieumiarkowania. Rybków ma być ławica, choć oczko na ogół  nieduże. Ławica błyskawicznie zmienia wodę w zieloną  maź, dzielnie nawożąc stawek, człowiek dodaje swoje  trzy grosze dokarmiając rybki. Efekt wizualno  - zapachowy  powoduje że natentychmiast myśli się  o likwidacji bajora.  Niestety oczko o wodzie czystej jak  źródlana zdrojówka  wymaga  ograniczenia "życia  przyrody" i żelaznej dyscypliny oraz serca z kamienia ( odławiania narybku i zasilania  nim naturalnych zbiorników, a w przypadku gatunków egzotycznych to nawet nie chcę myśleć  czego  ).  Oczywiście zawsze możemy wpuścić w stado pokojowo nastawionych rybek takiego okonka na ten przykład.  Jednak takie rozwiązanie jest rozwiązaniem stawowym a nie oczkowym ( w oczku po pewnym czasie dokupujemy rybki dla okonka ).  Możemy też się tym wszystkim nie przejmować i niech zwierzaki zajmą się sobą same.  Natura zadziała, choć smród i w wypadku co wrażliwszych sumień tzw. kac moralny może nas prześladować.



Problem  zielonej  mazi nie  bierze się z niczego innego tylko z lenistwa. Głównie umysłowego, bo nijak do szerokiej rzeszy oczkujących "rybkowo" nie chce dotrzeć ta prosta prawda  że oczko ze zwierzętami jest czymś więcej niż zwykłą rabatą, ozdóbstwem i pieszczotą dla ogrodniczego ego. Oczko  jest miejscem życia żywych stworzeń.  Odnoszę czasem wrażenie  że  spora rzesza ogrodników, niby ludzi kochających naturę, urządza to wodne  zoo jak w XVI wieku urządzano przypałacowe menażerie - zwierz padnie, zastąpi się go nowym, ważne  żeby  przez jakiś czas sobie egzystował i  dodawał splendoru naszemu ogrodowi.    Piesa zaswetrowana została  uszczęśliwiona oczkiem "splendorowym" urządzonym przez byłego właściciela jej  hacjendy. W tym wypadku nadmiarem rybek zajmuje się kocia część rodziny, a ponieważ kocie dziewczynki są bardzo łowne problem rybek może rozwiązać się naturalnie w sposób ostateczny. I dobrze! Trzymanie zwierząt w małych zbiornikach ma w sobie smutek basenu dla karpi  na przedświątecznych targowiskach. Ryby pływające  w olbrzymich ilościach w małych oczkach, takich jakie zazwyczaj są urządzane w większości ogrodów, nie świadczą wcale o  życiu bliżej natury a jedynie o  braku  poszanowania dla niej. Oczko "splendorowe" jest oczkiem nieetycznym, powstałym z bezmyślności skrzyżowanej często z megalomanią. Fuj!!!



Megisława od Łąk przywołała kiedyś w dyskusjach oczkowych kwestię akwarium.  No właśnie, dobrze jest znać swoje możliwości.  Jeżeli jesteście w stanie opanować równowagę biologiczną w akwarium to powinno być wam łatwiej w o wiele większym zbiorniku. Ale jeżeli nie dany jest Wam ten dar sterowania  biotopem w małym rozmiarze to nie rzucajcie się na znacznie większy - to źle się skończy. I dla mieszkańców zbiornika i dla Was, jego posiadaczy. Jeżeli  Wasze oczka pozostaną niezarybione to nie znaczy  że nie będzie w nich  życia,  Kochani z wodą to ni ma  że ni ma - woda to życie ( i temu  żaden kreacjonista nie zaprzeczy ).

Dziś fotki zrobione nad stawami urządzonymi na Nerze, rybki i kaczki, dafnie i cóś jakby  raki ( ale  to chyba te  amerykańskie a nie szlachetne ) zamieszkują te wody. Właściwe miejsce dla żywych stworzeń.



Ostatni Mohikanie

$
0
0
No i zbliża się  ten moment kiedy opadną ostatnie  jesiennie przebarwione liście.  Po połowie listopada, jesień na całego znaczy.  Resztkowo tylko złotawa, dżdżysta, w mieście smogowa. Człowiek  robi  co może  żeby choć trochę "światem przyrody" się uraczyć ale cóś  ciężko to idzie. Warunki listopadowe w tym roku to tak mało sprzyjające są ogrodowym pracom czy nawet tylko przebieżkom po ogrodzie.  No ogólnie pogodowo jest doopiasto i człowiek tylko myśli jakby tu wślizgnąć  się do wyra z kotami i przyciąć późnojesiennego komarka.  Koty opanowały  wyrko z powodu zasadniczego czyli z powodu  akcji O . W domu jest średnio ciepło, znaczy ciepło na tyle żeby koty się nie przeziębiły.  Oszczędzam bezczelnie na opale ile się da, nie cierpię wydatku opałowego.

Temperatura domowa jest w tej  chwili  bliska tej  jesiennej w szkockich zamkach, znaczy jakby szlachetnie temperaturzymy ( koty nie narzekajo, bo majo podgrzewany kocyk a ja jestem  jak ta tłusta foka, dopóki lód wód nie skuje to daję radę ). Niestety jednak trzeba choć trochę  ciepełko włączyć co jest bolesne  dla kieszeni ale niezbędne  dla dobra chałupy, nie ma lekko. Na wszechobecną  wilgoć  atakującą   mury, rury i inne takie ciepełko domowe jest wskazane. Oczywiście w myślach przeliczam tę  opałową kasę na  podróże, rośliny, super żarło  dla kotów i od  razu znów robię się zła. Tym  bardziej zła im mocniej wczytuję się ile to procent akcyzy, podatków - sratków zawiera cena mojego opału.  Nikt mi nie wmówi że nasze państwo walczy ze smogiem! Nasze państwo to walczy ze smokiem czyli z wiatrakami i przerżnie jak ten rycerz o smętnym obliczu, utopi  nas wszystkich w  Morzu Anachronicznym dla jakiejś tam wydulczonej osiemnastej górniczej  pensji ( pensja wydulczona, znaczy  dulczynea ).  Moje stałe narzekania  w  "temacie opału", nawet chyba na blogim już  podobne gadki o donkiszoterii  państwa wstawiałam . Och, gdyby tak za paliwko mogły robić ogniste przebarwienia jesienne - cały ogród   bym  zaberberysowała, he, he.




W ogrodzie berberysy mają teraz swoje wielkie chwile, dają czadu! Ogniste liście i jeszcze bardziej  ogniste owoce walą coolorami  po  oczach aż miło. W tej ogólnej wilgotnej szarości  taki rozgrzewający  owocowo  - liściasty zestaw jest zestawem ratunkowym.  Oby wytrwały w tym stanie jak najdłużej bo potem będzie już tylko niemal monochromatyczna  łysość przez całe trzy miesiące. I nie ma  żadnej  gwarancji że  biel  śniegu roziskrzy ten ciemny, bury smętek najzimniejszej pory roku. Palcie się jak najdłużej berberyski, irgi i azalki japońskie,  niech  ognista jesień jeszcze trwa.




Oprócz berberysów owoce prezentują ogniki.  Nie wiem jak długo ta radość dla oczu potrwa, wilgoć wszechogarniająca to nie jest to co konserwuje owoce na drzewach i krzewach, po żółto owocującej odmianie ognika już niestety  to widać.  Cieniutko z owocami jest na śnieguliczkach i irgach, zbyt późno  formowałam krzewy ( bo wydawało mi się  że po zeszło jesiennym cięciu prześwietlającym lepiej  ich nie ruszać za szybko,  a jak ruszyły z kopytka to nie miałam czasu na latanie z sekatorem bo sprawy międzynarodowe i myślenie nad  bombą atomową mnie zajmowały  ) i był problem z odpowiednią ilością kwiatów. No cóż, nie można  mieć wszystkiego, trzeba się cieszyć tym co się w tegorocznym sezonie ogrodowym udało. Na ten przykład odsądzany od czci i wiary ambrowczyk 'Gumball' jakby zaczął cóś  tam kombinować z liśćmi. Może nie jest to oszałamiająca feeria  barw ale hamerykańskie dżefko nie jest już  neonowo zielone  jak ta rzekotka drzewna na wiosnę.

No ruszyło się i o ile mróz nie zaatakuje  w listopadzie to kto wie,  może po raz pierwszy uda  mi się cieszyć przebarwionym ambrowcem.  Może się nawet tak tym przebarwieniem zauroczę że jeszcze  dąb teksaski Alcatrazowi kupię w prezencie, he, he. Na Suchej - Żwirowej i w Alcatrazie mimo listopadowej wilgoci jeszcze całkiem nieźle prezentują się trawy. Oczywiście nie mam  na myśli palczatek, palczatki się  nie prezentują tylko nadal leżą w ramach protestu przeciwko zbyt wielkiej jak dla nich ilości wody. Za to miskanty, molinie a nawet zasychające powoli rozplenice i obiedka wyglądają całkiem - całkiem. Cieszę się że w tym roku dosadziłam  jeszcze trochę traw, kiedy na dworze paskudnie przedzimowo te sterczące kłosy przypominają o cieplejszych  chwilach i nawet jakby coś na kształt poszumu z siebie wydają kiedy wieje wiatr.  W przyszłym roku trawy nie będą nabywane, przyszły sezon zakupowy będzie stał drzewami, drzewkami  i drzewiątkami.






Dopieścim Alcatraz drzewami różnej wielkości bo mamy nową przestrzeń po byłej rabacie.   Będziemy  tylko z tej przestrzeni musieli usunąć siewki wrażego jesionka ( jesionek czyhał na oczyszczone kawałki gruntu coby się szybciutko rozmnożyć ). Zapowiadam od długiego czasu  akcję zalesiającą ale się jakoś nie składa. Część materiału na nasadzenia już mam, zadołowane są brzozy himalajki, klonik  o strzępisatej korze i jeszcze parę pomniejszych  drzew  grzecznie czekających na Wielkie Sadzenie. W tym roku planów staram się nie konkretyzować bo jeszcze znów  cóś się potaśta i będę  zajmować się  niekoniecznie tym co chciałabym robić najbardziej. No może  sobie trochę pomarzę ale to tak  dla rozrywki, he, he. Na fotkach ostatni Mohikanie, tak dziś wyglądał ogród po południu. Teraz znów pada, jutro pewnie nie zostanie mi  nic  innego tylko uprawianie kurestwa domowego ( od kury domowej to pojęcie utworzone a nie od pań  i panów prowadzących się lekko jak  ferrari ), zbyt  zimno na zabawy w plenerze.




Codziennik - wypiek na Święto Lasu

$
0
0
Jakoś tak ostatnimi czasy zmęczenie mnie powala w najmniej spodziewanym i najmniej odpowiednim momencie. Chyba przeszło na mnie od  Mamelona, która jakiś tydzień z przylepką temu zauważyła u siebie takie dziwne, właściwie trochę niewytłumaczalne zmęczenie życiem. Czyżby depresja starorurzasta nas zaatakowała? Miałam szerokie gryplany domowe na ten weekend a tymczasem udało  mi się jeden dzień luźny poświęcić na ... nie wiadomo co. No znaczy niby cóś tam robiłam tylko  że tak właściwie to mało konkretów z tego robienia wyszło.  Oczywiście jestem niezadowolniona bo ja tu ten tego a rezultat mikry, żeby nie powiedzieć ledwie zaistniały. Oczy kleją mi się jakbym drzewniejszym socprzodownikiem  pracy była po ciężkiej   szychcie  na przodku w kopalni a tzw. zadania wyznaczone nadal są tylko wyznaczone.  Znaczy osiemnastego tort był w robocie, tworzywko  przygotowane ( częściowo ) ale sił nie miałam żeby to cholerne ciasto wykończyć ( a ciotka  Elka i Małgoś - Sąsiadka nogami przebierały, ślinę obficie  roniły i cóś jakby pretensje miały że przełożone z poniedziałku na weekend zajęcia ciastotwórcze jeszcze się nie  odbyły ). Trudno, zmęczenie materiału, moce przerobowe spadły do zera - trza czekać czyli wykazać się cierpliwością i  jakby samozaparciem!

Przygotowawszy rodzynki, znaczy olbrzymki królewskie jasne zalawszy blue quracao ku zgrozie  Małgoś - Sąsiadki ( "Elu ona chyba  leje  na nie denaturat!" ) i wymieszawszy marmoladę z pigwy ze zmielonymi  orzechami laskowymi. Byszkopcik czeka na przełożenie kremem z bitej  śmietany zwanym dawniej  sułtańskim. To był taki wynalazek  PRL-u, bitą śmietanę dzieliło się na dwie części i do jednej z nich  dodawało się  kakao.  Posypywało się ten cud  kulinarny rodzynkami i posiekanymi orzechami  i przez  chwilę pożerającemu ową  słodycz człowiekowi się wydawało  że on w nie wiadomo jakim luksusie się pławi. Normalnie uczta  Trymalchiona, he, he. Jedną z jaśniejszych ( jakże nielicznych ) chwilek w komunie ta konsumpcja była.

Postanowiwszy przywołać czar chwil minionych i "komunistyczny" kremik pojawi się jako przełożenie tortu. Nie jest to słodycz ulepek więc  będzie pasił do tej pigwowej marmolady, którą posmaruję tzw. pierwszy blat.  Hym... może na Święto Lasu powinnam wykonać jakiś bardziej leśny wypiek, wicie rozumicie,  jagody  czy tam inne  żurawiny pod kruszonką czy cóś w tym guście ale rodzina i sąsiedztwo od pewnego czasu uparcie  bredzi o tym torcie. Myślę że to zauroczenie nazwą krem sułtański, czas raczej nie jest tortowy tylko drożdżówkowy lub kruchociastkowy ( tzn. o tej porze, przed moimi  imieninami raczej nie robimy tortów, dopiero imieniny obchodzimy tortowo ). No cóż, zje się!



Jak widzicie na załączonych obrazkach tort został odbębniony.  Dekoracyjnie się nie wysiliłam ale to nie konkurs  tortowej piękności. Grunt żeby był zjadliwy. Dekoracyjnie wyżyłam się upieprzając kolejną "instalację artystyczną", he, he. "Las w lystopadzie" nazwałam to ustrojstwo i nie pozwoliłam  macać dekora  Ciotce Elce, żywo zainteresowanej moją nową paprocią.  No tak, zakupoholizm kwitnie w najlepsze - nabywszy rzeczoną paproć bo do mnie przemówiła. To Phlebodiumaureum  'Blue Star'. Ponoć prosta w uprawie ale na moje oko wymagająca na dzień dobry wymiany  podłoża.  Na razie robi za "leśność" w dekorze, znaczy udaje języcznika ( dobra, marnie jej  idzie ).  Później zastanowię się nad stałym miejscem dla niej i nad nową doniczką  z nową paprotną ziemią rzecz  jasna. Mam nadzieję że   paproć w miarę szybko osiągnie w domu właściwe dla niej rozmiary, z tymi mnożonymi in vitro roślinami  różnie  z tym tempem wzrostu bywa.  W dekorejszyn listopadowym może nieco dziwić woskowy bałwanek, ale w końcu w lystopadzie  trafiają się przymrozki.  Może to i naciągnięcie  do granic możliwości bo ze szronu bałwanków się nie lepi, ale uwielbiam zapach palonego wosku, tak różny od woni chemicznych jabłuszek, zsyntetyzowanych wypieków domowych, żrących różyczek czy wazducha  magnolii. No innej  świecy woskowej niż ta bałwankowa po prostu nie miałam. W moim najnowszym odkryciu czyli supertanich świecznikach z IKEA, białym szkle o różnych odcieniach ( recykling czasem urodzie służy ) palą się takie tam zwykłe stearynówki.  Narzekam na nie jak  XIX wieczna konserwatywna dama: nie ta barwa światła, nie ten zapach, nie ta bajka,  ale świeca z prawdziwego wosku to w dzisiejszych czasach rarytet.  Kupić nie jest łatwo i cena wysoka. Taka parę razy jak te ikeowe świeczniki.






'Zawisza Czarny' - irys TB na którego można liczyć

$
0
0
Zacznijmy od  ogłów zanim przejdziemy do szczegółów. Jak to jest z tą czarną barwą kwiatowych płatków? Antocyjany czyli grupa organicznych związków chemicznych z klasy flawonoidów ( czyli grupy takich organicznych związków chemicznych występujących w roślinach , które spełniają funkcję barwników, przeciwutleniaczy insektycydów i fungicydów, chroniących przed atakiem ze wszelkiego wrażego roślinnego i zwierzęcego pochodzenia - większość z nich to barwniki zgromadzone w powierzchniowych warstwach tkanek roślinnych, nadające intensywny kolor i ograniczając szkodliwy wpływ promieniowania ultrafioletowego ), będących glikozydami ( pochodne cukrów, grupa organicznych związków chemicznych zbudowanych z części cukrowej i aglikonowej, resztę pominę milczeniem żeby nie bolało ), w których barwnymi aglikonami ( niecukrowy składnik glikozydów, podstawnik w glikozydach połączony z cukrem wiązaniem glikozydowym ) są antocyjanidyny na ogół cyjanidyna, pelargonidyna lub delfinidyna. Taa, wszystko jasne, nieprawdaż?
W sumie jedno zdanko zawierające wszelkie info, he, he. Dobra, z polskiego na nasze  - to czerwone co jest w buraczkach i fioletowe co jest w jagodach to antocyjany. No tak ale dlaczego buraczki są czerwone  a jagody  fioletowe? Bo w zależności od pH soku antocyjany komórkowego mogą przyjmować barwę od czerwonej po fioletową. Bardzo intensywne  wybarwienie  kwiatów ( i nie tylko kwiatów ale tez owoców i warzyw  ) w kolorze fioletowym czy granatowym uznaje się za "czarne" . No to było krótko, zwięźle i na temat.


Irysów o  "czarnych" płatkach całkiem sporo, hybrydyzerzy lubią uzyskiwać "najczarniejsze" odmiany. U mnie rośnie sobie 'Zawisza Czarny', polska  odmiana autorstwa Zbigniewa Kilimnika. To taki "czarny" irys o ciepłym odcieniu kwiatowych płatków. Odmiana została zarejestrowana w 2011 roku a od roku 2015 jest  do nabycia w szkółce Irysek Roberta Piątka.  Powstała w wyniku krzyżowania siewki o nr ZK-99-02-A ('Best Bet' x 'Gorby's Red') x 'Hello Darkness') X 'Midnight Oil'. Po tatusiu  'Zawisza Czarny' ma ten ciepły odcień głębokiego bardzo  ciepłego fioletu, natomiast  ten z lekka  ocierający się o staro złoty odcień bródki wygląda na spadek po babci, odmianie 'Best  Bet'. Co prawda bródka  odmiany  Pana Zbigniewa jest bardziej brązowa  niż złota, nie ma jednak nic ze zdecydowanych fioletów bródek pozostałych odmian  rodzicielskich ( no może tylko tę bazę pod  bródką ). 'Zawisza Czarny' dorasta do  81 cm wysokości, kwitnie w zasadzie w  środku sezonu ( piszę w zasadzie  bo zdarza się  że zaczyna ciut wcześniej ). Ma piękną aksamitną teksturę płatków i całkiem niezłą substancję ( znaczy  kfiot nie zdycha  błyskawicznie ). Odmiana została nazwana na część Zawiszy Czarnego z Garbowa herbu  Sulima, naszej XV wiecznej  supergwiazdy turniejów rycerskich. Z moich obserwacji wynika   że na tej odmianie można polegać jak na Zawiszy - ładnie się rozrasta i dobrze kwitnie ( aż się ciśnie na klawiaturę że niezawodnie, he, he )

'Juliusz Słowacki' - irys TB "wieszczy"

$
0
0
Odmiana 'Juliusz Slowacki' została zarejestrowana przez Zbigniewa Kilimnika w roku  2011. Jako siewka nazywała się  ZK-06-110-A,  powstała  z krzyżowania 'Slovak Prince' X 'Snowed In'. Od roku 2015 jest w sprzedaży w szkółce Irysek. Dorasta do 80 cm wysokości, kwitnie w  środku sezonu. Tyle metryczki a teraz przejdźmy do rzeczy interesujących "normalnych" ogrodników a nie tylko tych z irysomaniaczym zacięciem. Odmiana  dobra bo świetnie się rozrasta i dobrze kwitnie, kwiat dość długo się utrzymuje i całkiem nieźle starzeje jak na ten zestaw  barw. Żadnych stresów związanych z uprawą, jak to ma miejsce w przypadku niektórych przybyszy z Hameryki  czy Australii nie zanotowano.  To jest taki  irys z którym spokojnie poradzi sobie nawet  taki ogrodnik, który  na temat irysów wie tyle że w sierpniu to kłącze irysowe trzeba przysypać ziemią i za rok irys zakwitnie. Znaczy dobra odmiana dla początkujących. Jak dla mnie ( przygotować się - wylezie teraz ze mnie irysomania ) ma najładniejsze cechy roślin rodzicielskich, po mamusi genialną kopułkę z "lamóweczką" a po tatusiu świetny, cieplejszy  niż u mamusi kolor  bródki  ( 'Snowed In' ma taką jaskrawo pomarańczową, bródkę naszego  "Julka"  określono jako  "beards base white, tipped yellow ochre" ). Na rabacie wygląda bardzo elegancko, świetna odmiana. Co prawda głęboki fiolet  podany w opisie AIS jako barwa płatków dolnych uwidacznia się w słoneczne dni, w pochmurne mam wrażenie  że to bardzo ciemny granat ale oczy  kwiat rwie, a to najważniejsze.



'Urocze Marzenie' - irys TB długo kwitnący

$
0
0
Odmiana 'Urocze Marzenie' została zarejestrowana przez Zbigniewa Kilimnika w roku  2012. Na etapie sieweczki nazywała  się  ZK-06-101-G, jest wynikiem kryzowania odmian  'Motylek' X 'Romantic Evening'. Winna dorastać do  75 cm ale u mnie była trochę wyższa. Według opisu  zamieszczonego w AIS to 'Urocze Marzenie'"early bloom" czyli jest odmiana wcześnie kwitnącą. Od 2015 roku rozprowadza go szkółka Irysek. No i mamy metryczkę z głowy. Irys przyjechał do Alcatrazu z ogrodu twórcy odmiany, Pana  Zbyszka Kilimnika. Przyznam  ze byłam nieco zdziwiona jego nazwą, na fotkach znalezionych w necie prezentował się co prawda  godnie ale delikatności, którą kojarzę z urokiem jakoś  się w nim nie dopatrzyłam. Ha, i to jest jeden z tych nielicznych wypadków  kiedy irys żywcem widziany zostawia gdzieś tam daleko w tyle, hen, hen, za peletonem swoje fotkowe podobizny. Otóż 'Urocze Marzenie' oglądane na rabacie jest rzeczywiście odmianą pełną uroku i wdzięku, o doskonale zbalansowanych ciepłych i zimnych kolorach, świetnym pofalowaniu płatków wykończonych delikatną, taką nienachalną koronką.  I teraz najlepsze - zaczyna kwitnienie bardzo wcześnie a potem kwitnie, kwitnie, kwitnie i kwitnie. Solidnie upączony pęd gwarantuje że przynajmniej  do połowy sezonu irys tej odmiany powinien dawać przedstawienie.



Na załączonym obrazku dowód.  Nie dość  że  kwiaty dzielnie się trzymały przez długi jak na irysy czas, to z pączków ciągle wyłaziły nowe. Ostatni kwiat pojawił się na pędzie kiedy zaczęły rozwijać się kwiaty odmian późnych,  'Urocze Marzenie' było u mnie w tym roku najdłużej kwitnącym irysem bródkowym! Tak mi wyszło po sprawdzeniu  danych z zeszyciku. Nie wiem jak w innych ogrodach, to jeszcze mało rozpowszechniona odmiana ale jeżeli będzie zachowywać się w nich tak jak u mnie to wróżę  jej długie i świetlane  życie na rabatach, z których może wygryzać co bardziej  grymaśne irysy.

Codziennik - listopadowe w domu i w zagrodzie

$
0
0
No i wyszło słońce i zaświeciło nad moim zbolałym kręgosłupem.  Kręgosłup bardzo tego potrzebował bo ostatkiem sił już się trzymał i to przy wsparciu leków ( i tak dobrze  że nie przy wsparciu gorsecika ). Za nadużywanie leków zapłaciłam tzw. klasycznym objawem, nie będę wchodzić w szczegóły, każdego kiedyś ta radość  dopadła. Od paru dni  degustuję  ryżankę, ryż na sypko, wafle  ryżowe, niedługo  pewnie włos  ryży na mnie się pojawi.  Cóż, człowiek nie  młodnieje a kiedy robi się starszy to jak  uczył  klasyk "wszystko w nim parszywieje". Ha, nawet własnego tortu na  Święto  Lasu ja nie spróbowawszy ( dla kręgosłupa to może i dobrze ). Koty w zasadzie OK z wyjątkiem Okularii, która  kicha i wymaga w związku z tym zwiększonej  ilości pieszczot mogących zatrzymać ją w domu.

Reszta towarzystwa zachowuje się tak jakby codziennie był  Black Friday na wołowinę, znaczy ma wymagania żywieniowe na poziomie ludziów przyznających  gwiazdki  Michelin. Rodzina i sąsiedztwo w granicach normy o ile za normę uznamy próbę mycia okien przez osiemdziesięcioośmiolatkę,  której parę miesięcy temu  wstawiono po złamaniu protezę biodrową,  i która musi przetrzeć szybki "bo pogoda  ładna się zrobiła" lub zagnanie  przez Cio  Mary Wujka  Jo na działkę do robót ciężkich  pod tym samym pretekstem. Ciotka  Elka też nie należy do jasno myślących, zastałam ją przy  fabrykowaniu ilości pierogów potrzebnych  do nakarmienia armii i to takiej udającej się na Sybir. Tak, bliscy i bliżsiejsi  działają czasem  w sposób którego nie rozumiem, ba,  bywają  krnąbrni kiedy usiłuję podjąć działania ratownicze i jeszcze pultania uskuteczniają. Czyli zasadniczo norma.









A co w zagrodzie? A w zagrodzie przedzimowy bezruch. Listopad zerwał już prawie wszystkie liście z dużych drzew, jeno krzewy jeszcze płoną. Pewnie z  powodu uogólnionej łysiny ogrodu mimo ładnej pogody czuć zbliżającą się zimę.  W naszej strefie klimatycznej ogrodnika to  jakoś nie rozrzewnia i  mile nie nastraja, zostanie mi tylko rozpamiętywanie zwycięstw i porażek  minionego sezonu i oczekiwanie na nowy. Przebieżka po Alcatrazie ujawniła: półtajne ( zieleń lisci krzewów zasłaniała ) wysypisko sąsiedzkie w rejonie sumaka ( do zlikwidowania ale nie przeze mnie - znaczy dintojra będzie ), wiecznie zielone  wybarwienie  liści nasturcji, ostatki różane, końcówkę chwały  berberysów ( w wielkim stylu ), dzielnego cyklamenka i zapowiedź radości przyszłego sezonu  czyli puchate pąki magnolii i szczypiorki czosnków oraz,  o zgrozo,  kły krokusów. Jednak mimo tych prewiosennych zwiastunów odczuwałam  już ogrodowe zapadanie w sen. Znacznie ciekawiej  było mi na podłódzkim, krótkim  spacerku. No, listopadowy Albinoni, te klimaty.



Qrcze, ścierniska urodziwe i ponoć należy się cieszyć że są. Rozmawiawszy z Tatusiem, który nadał że w jego okolicach pola nieogołocone należycie bo wjechać sprzętem ciężko z powodu   mokrego  podłoża  a ręcznie nikt pól nie ogarnie bo to nie czasy w których plonów z pól niezebranych trza było pilnować a wrony kisiło się w beczkach coby zimą jakieś białko zwierzęce na stole się pojawiło. U nas mimo mokrej jesieni aż takich ekscesów nie ma, pola łysawe albo w oziminie.





Niestety jak słoneczko tylko się schowa spleen się rozsnuwa po całości, ciężka późnojesienna paleta bez  światła. Smętek smętek smętkiem pogania i jakoś tak ciężko się znów człowiekowi robi na duszy ( tak, posiadam cóś takiego - umysł z turbodoładowaniem prawdopodobnie ). Tylko wyć do księżyca! Ale po ludzku nie po wilczemu  bo ponoć wilcze wycie to  żaden smutek tylko radosne "heloł".


Idzie zima - rady na to ni ma

$
0
0
W tytule  wpisu trochę zmodyfikowany tekst  starej piosenki Andrzeja Waligórskiego, za oknem pluszy , pruszy i znów  pluszy, za mną pluszowe walczą o lepsze miejsce przy źródełku ciepła. No zima, zima  już przylazła i to w takiej  nieciekawej wersji mokrośnieżnej. Wczoraj do późnego popołudnia nie było żadnego delikatnego  śnieżku dekoracyjnie ułożonego  na gałązkach drzew i krzewów, przykrywającego polistopadowe brudy tylko zamarzająca chlapa. Auralna doopa panowała za oknami że się tak wypiszę.  Wieczorem andrzejkowym jakby bardziej zimowo się zrobiło, śnieg co  prawda mokry i ciężki ale za to oblepiający należycie co trzeba ( i co nie trzeba tyż ). Koty natychmiast przyszły do  Sweet California czyli na  podgrzewane wyro, co bardziej bezczelne osobniki zniknęły w Malibu czyli pod zakazaną kordłą. Z dużym trudem zdobyłam  miejscówkę dla się w ten  śnieżny wieczorek.  No i poczułam lenia co się we mnie rozbiesił! Powinnam zacząć cóś tego, jakby na kształt świątecznych porządków, albo choć zaciasteczkować a ja twardo nic - zalegam jak tylko  mi się uda  chwilę znaleźć  i gapię się przez okno  na zaśnieżone Podwórko.  No zgroza, Panie, zgroza, jak tu przeżyć  świadomie te trzy  cholerne  zimowe  miesiące?! Zasnęłabym jak ta niedźwiedzica w gawrze ale moje młode ( koty znaczy ) mimo zrobienia sobie  odpowiedniej tkanki tłuszczowej nijak w sen zimowy zapaść nie chcą. Owszem w dzień chrapią ale o drugiej czy trzeciej w nocy prowadzą dość intensywne  życie towarzyskie, takie z wyłażeniem na dwór ( robię za okienną, znaczy wpuszczam przez okno jak tylko słyszę ryk ponaglający ). Ech, tak jakoś przez te ich nocne spacery jestem wymęcona, a wiadomo  że takie wymęcenie niczym dobrym nie skutkuje. Rozmyślam o zalanych słońcem klifach wybrzeża Portugalii, o tym poszumie jaki robi  "Ołszyn", o porannych mgłach ciepłych i jakby słonawych, o zapachu kwitnących laurowych lasów. 

Za oknem zapach zimy  ledwie wyczuwalny w miejskim smogu, beżowe  niebo i odgłosy protestujących przeciwko  zimie tramwajów ( co i raz jakieś  spięcia, iskry i zgrzytanie po szynach ). No doopa, doopa, doopa! Gdzie się podziała ekscytacja pierwszym  śniegiem, tak mile zapamiętana  z dzieciństwa?  Dlaczego nie umiem cieszyć się białym i puchatym ( nawet jeśli mokrawym )? Wszak odgarniać jeszcze nie muszę. Co takiego porobiło się z zimą i mną że  przestałyśmy się lubić? Zamiast celebrować zimowe rytuały  typu herbatka i nalewka marzę o cieplejszych stronach w których całorocznie uprawiać można ogrody i w których świat nie zamiera na parę miesięcy w roku. Chce mi się odcumować miasto  Ódź i popłynąć  z nim do  Ciepłych  Krajów ( tym bardziej  że ono miasto, gród  dumnych meneli  mimo tego menelstwa wbrew pozorom cóś tak mało przystaje do Najjaśniejszej  Pszenno - Buraczanej, Ziemia Obiecana zatruwa najwyraźniej zdrową, chłopską krew swoich mieszkańców bo une krnąbrne i mało prawomyślne ). I wiecie co? Świetnie wiem że miasto Ódź to byłby okręt  flagowy  Armady Spragnionych  Ciepła i Normalności.  Kupa luda by się w ten rejs udała zostawiając za sobą koszmarną pogodę i różne takie rekiny, ośmiornice i inne meduzy unoszone na falach politycznej koniunktury ( nie wiadomo co gorsze - nawiedzeni idioci czy klasyczni oportuniści ). Armada wróciłaby  pod koniec marca a  paskudna  żywina przez zimowy czas  trochę by się przerzedziła w tzw. procesie naturalnym, oszczędzając nam nerwów z powodu marnowania naszych własnych pieniędzy na działania  pozorne ( tak nawiasem  pisząc  co to się dzieje z  rzundzącymi  ze wszystkich opcji że po połowie kadencji markują normalna pracę ). A w czasie zimy na południowym  "Ołszyn"  poławiali my by perły, łapali słoneczko i nie myśleli smętnie o cenach opału czy tam innego paliwa bo pasaty by nas  popychały w kierunku zachodnim, który jest  zdaje się kierunkiem preferowanym przez większość  mieszkańców  Kraju  Kwitnącej  Cebuli.

Dzisiejszy wpis ilustrują prace  Vivien  Wu, która mieszka sobie w południowej Kalifornii. Ech!

Śnięty Mikołaj i cholerna "magia świąt"

$
0
0
No i zaczął się sezon świąteczny, tak pod koniec pierwszej dekady grudnia czuję zbliżającą się  "magię świąt". Znaczy alergia na święta już mnie się pokazuje na humorze i w ogóle.  Powszechny  sposób  świętowania w naszym kraju  sprowadza się do  żarcia i to wcale nie takiego najlepszej jakości. Coś w nas takiego siedzi że ilość zawsze przedkładamy nad jakość.  Chyba to spadek po epoce sarmackiej, tak mniemam. Dobrze to widać gdy przestudiuje się tzw. czytelnicze przepisy ciastowe ( Ciotka Elka spragniona nowości zagoniła  mnie do przeglądu takowych ). Największym uznaniem cieszą się te ciasta gdzie jest i krem budyniowy i garaletka, byszkopcik w dwóch rodzajach i jeszcze bezę można zmieścić. Szlachetna sztuka  umiaru w czasach rozbuchanego  konsumpcjonizmu  stanowczo obca jest polskiej duszy.  Po tych  czytelniczych przepisach  sądząc współczesne   polskie domowe ciastróbstwo to wyraźne ciągotki w stronę różnych ersatzów reklamowanych na prawo i lewo, czasem brak podstawowej wiedzy cukierniczej ( np. zanim dodasz alkohol do kremu maślanego cukier musi  być całkowicie roztarty ) i przede wszystkim zero wyrafinowania. Zastanawiam się czy ludziom kubki smakowe wypaliło czy cóś?  O  stanie wątrób i innych dwunastnic lepiej nie wspominać. Czasem trafi się jakaś perełka przepisowa w oceanie zemst babuń, marlenek,  pszczółek z manną czy tam innych podejrzanych wypieków ale to zaprawdę rzadkość. Ech, chyba zostaniemy przy tradycyjnych  ciastach, inspiracją będą nam stare książki kucharskie. Najśmieszniejsze jest że ostatnio słodkich wypieków jadamy cóś mało - Ciotka Elka  cukrzyk a ja chronię krnąbrny kręgosłup. Ale nie o to chodzi żeby  zżerać samemu tylko  żeby piec wyczynowo bo  Ciotka  Elka  w ten właśnie sposób  odstresowuje się przed tak ciężkim przeżyciem jakim są dla  pań domu polskie Święta  Bożego Narodzenia. Ja szczęśliwie tylko asystuję przy operacji "Ciasto", więc tegoroczny wyczyn mnie  nie wyczerpie.



Rozmyślam sobie o tegorocznych  dekorach świątecznych, chyba tylko po to  żeby nie rozmyślać o porządkach świątecznych.  No niestety, nic mi się nie chce pucować do lśnienia, wypierać do śnieżnej  bieli, czy nawet ogarniać po całości. Co ja do cholery, sprzątaczka na siedmiu etatach?! Pogoda nie nastraja do rześkiego "Hej ho,  hej  ho, do pracy by się szło",  pogoda nastraja do wlezienia w gawrę i misiowania. Mokro, zimno i szybko ciemno, przebłyski niby słońca to tak  na godzinkę lub dwie - zestaw usypiający. Książki co to miały  być  przeczytane pochłonięte, filmy co to miały  być obejrzane, obejrzane zostały, neta strach włączyć bo  polityczni już  z lodówki wyglądają a co dopiero z monitorka, po zaprzyjaźnionych  blogach coś dużo smętnego info - czworonożni przyjaciele odchodzą  - udekoracyjnianie przestrzeni mieszkalnej mi zostaje.  Czas na bombki srąbki, gwiazdki i tym podobne szopki. Powyciągam  akcesoria z szaf i upieprzę dekora w brudnej chałupie i niech się rozpełza cholerna "magia świąt". Może zapach naćkanych  goździkami cytrusów humor mi nieco polepszy, choć na cud wielki  nie liczę, do tzw. szampańskiego humoru będzie daleko. Dekoracyjnie to myślę jakby tu  zakloszować, bombki w szklanym kloszu wydają mi się należycie zabezpieczone przed  złem czarnym, szaro - tygrysim i białym w czarne łatki. No a poza sezonem świątecznym klosik kusi, czegóż to  nie można zakloszować. No i to by było na tyle tego postowania o niczym.


'Cameo Minx' - irys TB "wysmakowany"

$
0
0
To jest bardzo piękna odmiana do której, przyznaję  bez bicia, cóś nie mam serca.  Nie bardzo wiem dlaczego bo irys z niej  naprawdę świetny i w dodatku  mało kapryśny ale nie zapałałam do niego  uczuciem tak jak nie zapałałam niegdyś miłością do podobnej w kolorystyce  wielce utytułowanej odmiany Schreinera 'Celebration Song'. No nie zajarzyło między  nami, choć kolorki wysmakowane, kształt prześliczny i  pozwalający  bez  trudu cieszyć się rozwijającymi się barwami dolnych płatków. Tak,  ten irys ma wszystko co powinna mieć dobra odmiana  a ja mam jak to się kiedyś mawiało "limfatyczne gusta" ( to określenie szalenie mi się podoba, choć dziś wraz z odejściem  do lamusa medycznej teorii "humorów" jest  właściwie niezrozumiałe ). 'Cameo Minx' rośnie sobie w ogrodzie Mamelona, gdzie wygląda "na miejscu", po prostu uroczo.  Mamelon zresztą pieje na temat tego irysa i składa dziękczynienia za namówienie jej do zakupu  ( no wiedziałam  że to będzie dobra odmiana dla Mamiego ).  Teraz metryczka - odmianę zarejestrował Barry Blyth w roku  2010, w sezonie antypodzkim 2010/2011 rozprowadzać ją zaczęła szkółka Tempo Two. 'Cameo Minx' powstałą w  wyniku krzyżowania odmian 'Decadence' X 'Royal Sterling'. Dorasta do 91 cm, ma dobre , mocne pędy i raczej się nie wykłada. Kwitnie bardzo wcześnie i podobno potrafi powtórzyć kwitnienie jesienią. Mamelon nie zaobserwowała  u siebie takich ekscesów, więc pewnie to w cieplejszym niż nasz klimacie takie zdarzenia następują.  Z tym bardzo wczesnym kwitnieniem to też ponoć przesada,  Mamelon twierdzi że i owszem  irys jest  wczesny ale na pewno  nie rozpoczyna u niej sezonu  TB.


'Wilanow' - irys TB "radosny"

$
0
0
'Wilanow'  to  nasz swojski "Wilanów", odmiana autorstwa Zbigniewa Kilimnika, zarejestrowana w roku  2006.  Na etapie sieweczki nazywała się ZK-01-10-B, powstała z krzyżowania odmian 'Coral Joy' X 'Fringe Benefits'. Po mamusi taka radosna.  Osiąga  76 cm wysokości, kwitnie  bardzo wcześnie, z tym że kwitnie długo i wytrwale. Jeszcze w  połowie sezonu TB wydaje kwiaty. rozprowadzana jest od  2010 roku przez szkółkę Pana Woźniaka. Moim zdaniem jest znacznie ciekawsza niż rodzice ( Małgoś - Sąsiadka przymusowo edukowana w kwestii irysów mawia parentsy ). Niemal biała 'Coral Joy' ma co prawda uroczą bródkę i zadmuszki przy haftach ale na tym urodność właściwie się kończy. 'Fringe Benefits' to klasyczny pomarańczowy irys z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku.  Niezbyt wysoki, o pięknie pofalowanych płatkach i sporym wigorze ( co u pomarańczowo kwitnących irysów wcale nie jest tak częste ). Odmiana Pana Zbyszka wzięła po rodzicach co mieli najlepszego, jest radośnie urocza i świeża. Zamierzam zestawić ją z nieco o niższymi  odmianami irysów BB 'Fantasy Dream'  i 'Peach Ice Cream' ,  kwitnącymi w tym samym czasie .  Będzie totalna słodzizna w masie, wicie rozumicie, złocistości,  brzoskwinki i morelki - po prostu radosny odjazd!



Zeszyciki gwiazd Ciotki Hanki Sz.

$
0
0

Ostatnie dwa posty to alibi dla ogrodowości blogiego, słabiutkie zresztą bo wspominkowo - czerwcowe a nie o tym  jak to w ogrodzie w grudniu przepiąknie.  Nie jest przepiąknie, choć usunęłam nieco suchatków ( trawy po ciężkim śniegu już nie wyglądały dobrze ) i postraszyłam parę krzakowych pędów sekatorem.  Jednak nie da się ukryć że grudzień w naszym klimacie to cóś nie bardzo nadaje się do prac ogrodowych. Z ciężkim westchnieniem zabrawszy się do czegoś na kształt porządków domowych i to takich dokładniejszych. Dokładność i najrzydziurność popłaciła bo naszłam w jednej z szuflad zeszyciki gwiazd  Ciotki Hanki Sz. . Nie wiem jak to  teraz jest, czy zeszyciki z wycinkami z gazet to jeszcze uprawiane, znaczy czy ktoś jeszcze zajmuje się czymś takim? Podejrzewam że teraz wszystko ludziska  trzymajo w chmurze, współczesna wersja zeszycików jakby mniej rzeczywista bo wirtualność mniej realna. Zeszyciki Ciotki Hanki  Sz. to najrealniejsza realność, że strawestuje miszcza, choć treść zeszycikowa taka bardziej  ulotna i efemeryczna bo zeszycik zapełniony fascynacjami  nastolatki, marzeniami o "lepszym świecie".

Trochę o autorce  zeszycików - Ciotka  Hanka Sz. kobietą prawdziwą była. Dzięki niej poznałam takie słowa jak  peniuar, makijaż ( w czasach  mojego dzieciństwa obowiązywał maquillage a nie make up ), manicure a także określenia takie jak przyjaciel od serca, zwyczajny małżonek oraz satyr. Znaczy  Ciotka niemało cegiełek dodała do mej edukacji, specjalizując się w nauczaniu "kwestii kobiecej". No po prostu gender Ciotka na mnie uprawiała a ja zamiast świadomie protestować chłonęłam w się z ukontentowaniem wiedzę o tym  że jak się ma tyłek jak przetak to  pod  żadnym pozorem nie powinno się nosić niczego z  baskinką ( ciekawe czy młodsze pokolenie wie co to jest baskinka, he, he ) albo "że kobieta powinna mieć własne pieniądze bo życie to nie bajka" i że "faceci są całkiem inni".

Pamiętam jak w  mieszkaniu ciotczynym, oglądam wraz z Ciotką Hanką jej zeszyciki  gwiazd, robione jakieś parę lat przed moim przyjściem na świat. Ja siedmioletnia właśnie odkrywam świat srebrnego ekranu, hollywoodzkiego  blichtru  i sztucznych, niemal nierealnych  piękności,  ciotka pachnąca Soir de Paris, szczytem perfumiarskiego luksusu PRL, z sentymentem patrzy na świadectwo czasu swojego cielęctwa . Bosko było! Czym prędzej zapragnęłam sama posiadać takowy zeszycik i przerzuciłam się z lektury  gazetek dziecięcych "Świerszczyk" i "Świat Młodych" na  periodyki "Ekran" i "Film" ( "Ekran" z mojej ówczesnej perspektywy patrząc był lepszy, więcej zdjęć gwiazd ). Wycinałam fotki  namiętnie i przyklejałam klejem roślinnym białym bo guma arabska była fujowa i niszczyła zdjęcia. Niestety nigdy  nie udało mi się zbliżyć  do idealnych moim zdaniem ciotczynych zeszycików z tego prozaicznego powodu  że gwiazdy lat siedemdziesiątych  to był już  całkiem inny  Hollywood. Pituś, osłoda mojego dzieciństwa do czasu urodzenia się  Magdzioła,  zachwycony oglądał fotki z zeszycików  Ciotki Hanki ( "Ma cyce jak rakiety!" - to było zachłyśnięcie się pitusiowe urodą sexbomby Jane  Mansfield ), moje wycinki z  gwiazdami nie budziły pitusiowego entuzjazmu ( no, ta - Mia Farrow i wszystko jasne ).

Dzielnie jednak wycinkowałam gazety, które z czasem zaczęłam nawet czytać ( "Film" miał zdecydowanie lepiej napisane recenzje i artykuły, "Ekran" był jakby bardziej  plotkarski ). No ale  moje zeszyciki gwiazd się nie zachowały, zaginęły podczas którejś z przeprowadzek. Gdyby nie to zawieruszenie to  może dziś to  i ja  z sentymentem przeglądałabym wspominki z czasów  dzieciństwa i bardzo wczesnego nastolęctwa, opowiadając  jakiemuś znajomemu dziecku o wspaniałych gwiazdach kina z lat siedemdziesiątych, które co prawda nie miały superbiustów i pośladków jak  jabłuszka czy torsów  jak  Apollo ale za to jakie zaangażowane były!  Świat usiłowały naprawiać, protestowały w różnych sprawach z różnym skutkiem, były za a nawet przeciw i zawsze w awangardzie. Śmieszność rzecz jasna tego  Parnasu nie ominęła -  za najlepszy numer uznaję przepoczwarzenie się  Hanoi Jane w biznes woman Jane od zdrowego stylu życia owocującego figurą nastolatki ( chwała, wieczna chwała skalpelom z Hollywood ). Cóż to się ludziom  w  życiu nie przydarza, he, he. Takie opowiastki mogłyby spływać z mych ust i zatruwać dziecięcy  umysł.

Jednak z braku zeszycików z gwiazdami lat siedemdziesiątych spływać nie będą, znaczy młode umysły bardziej bezpieczne. Jednak nie całkowicie bezpieczne. Na moje dziesiąte urodziny Ciotka Hanka podarowała mi swoje zeszyciki a ja mało czego tak  pilnowałam jak tych ciotczynych dokumentów. Moje własne wycinki zaginęły ale ciotczyne nie miały prawa. Czekają sobie w szufladzie aż pojawi się właściwe dziecko, albo kto wie czy nie bardziej dojrzała osoba. W końcu zeszyciki gwiazdowe mają coś około  sześciu dych na grzbietach, taa, niemal zabytki z nich są. Znaczy jakby zamieniły się już w dokument, wicie rozumicie  - prawda czasu, prawda ekranu. Nie wiem czy dziś bez tzw. przewodnika byłyby "czytelne". Owszem, pod  fotkami jest ciotczyne pismo ale informujące tylko kto jest na fotce i na tym koniec. Tzw. soczyste fakty  Ciotka Hanka przekazywała ustnie, zatem bez przewodnika zeszyciki nie są tak ekscytujące. Tak przynajmniej  mnie się zdaje.

No a jest o czym opowiadać, historie z filmowego światka zawsze były grzesznie ciekawe. Kudy tam  dzisiejszym celebrytom do prawdziwych skandali, w czasach kiedy mało co w sferze obyczajowej jest już skandaliczne afery nie są prawdziwie aferalne. Co tam  komu po kolejnej sextaśmie  gdy pojawiają się programy  komputerowe pozwalające tworzyć na podstawie znalezionych  w necie filmów i fot pikantne filmiki i fotki dla użytku tych bardziej rozerotyzowanych ( he, he, he, pozdrawiam wszystkich namiętnie selfujących ). Seks nam coś spospoliciał i spowszedniał, teraz rusza nas dopiero przemoc i łamanie prawa. Kto by dziś uwierzył że Ingrid Bergman wywalono z Hameryki za romans z Robertem Rosselinim i porzucenie przez nią męża wraz dziatwą  ( choć jak zawsze ta sprawa miała swoje drugie dno, polytyka znaczy ). Tak, tak, działo się to w czasach kiedy w Fabryce Snów orgie i orgietki  z udziałem gwiazd i gwiazdeczek były zarówno na porządku dziennym jak i nocnym. Bergmanka wyleciała za brak hipokryzji i lewicującego  narzeczonego, no bo jakże to tak - oficjalnie, na chama, bez zgody wytwórni która w latach czterdziestych i pięćdziesiątych miała najwięcej do powiedzenia w życiu prywatnych swoich  pracowników. Oczywiście  tych przynoszących największe dochody.

Dziś pijarowcy wytwórni dwoiliby się i troili żeby  sprawę bardziej rozkręcić, wszak ludziska od  zawsze lubią się ekscytować cudzym życiem osobistym. Tylko że dziś takie tam zwykłe rozstanie mało kogo by zainteresowało, trzeba by  pokrzywdzonych rozstaniem pokazać na dnie, albo wojnę gwiazd sprowokować żeby to  czytelników plotkarskich portali  i pisemek jeszcze ruszyło. Znaczy to co dawniej wyciszano dziś starannie by nagłośniono, licząc że zainteresowanie prywatnością gwiazdy przeliczy się na zysk producentów. No nie byłoby  cicho sza i  wszyscy kochamy naszą Liz i nieważne że pan Ficher odszedł był  do niej zostawiając też naszą ale mniej  Debbie  Reynolds z pociechą. Małżeńskie rozstania w latach pięćdziesiątych nie stanowiły wdzięcznego pola do popisu dla ludzi kreujących wizerunek. Co innego wykorzystywano tworząc relację o tzw. wojnach  gwiazd. Zazdrość o superbiust miała być  głównym powodem niechęci wzajemnych hollywoodzkich i  europejskich diw. No jak to mawiała Babcia Wiktoria  o Ciotce Baśce "Stała w tym kościele o  pół biustu przed organiściną".

Superbiust był sprawą poważną, w czasach gdy o silikonach ludziom się jeszcze nie śniło tzw. warunki naturalne mogły uczynić aktorkę gwiazdą. Bywało że czyniły gwiazdą kogoś całkowicie pozbawionego talentu aktorskiego, jak  miało to miejsce w przypadku Jane Mansfield, największej oprócz Mamie  van Doren konkurentki Marylin Monroe do tytułu Najgorętszej Platynowej Blondynki ( blondynki dzieliło się na gorące i zimne, takie w typie Grace Kelly czy Kim Novak ). Biust starano się eksponować za wszelką cenę, we Francji przemysł modowy wymyślił  cud urządzenie, dziadka push upów czyli cyckonosz zwany bardotką na cześć  Brigitte Bardot, nosicielki tego ustrojstwa. Bardotki wspomagały te mniej obficie wyposażone aktorki w karierze, dopiero lata  sześćdziesiąte i pojawienie się modelek typu Twiggi  przerwały w filmowym światku supremację supercyców. No ale  lata sześćdziesiąte to zmierzch epoki Wielkich Gwiazd, teraz trzeba było choć trochę umieć grać żeby zostać prawdziwą  gwiazdą filmową ( rzecz jasna zawsze są wyjątki - Raquel Welch czy Arnold Schwarzeneger  ).

W latach pięćdziesiątych droga od gwiazdki do gwiazdy była bardziej zależna od  fizyczności aktora. Oczywiście panowie mieli łatwiej, stworzono nawet określenie uroczy brzydal którym radośnie obdarzono Jeana Paula Belmondo. Panie niestety musiały być na tyle ładne żeby bez straszliwych ingerencji  chirurgicznych ( no bo coś tam coś tam prawie zawsze robiono, choć czółko podwyższono włosy wyrywając albo  zgryzik krzywy naprawiono ). No po prostu bez urody na ekran nie było się paniom co pchać. W Polsce była nawet taka akcja "Piękne dziewczyny na ekrany", między innymi Barbara Kwiatkowska  - Less dzięki niej zaistniała w filmowym światku ( był taki hit "Ewa chce spać" ). No ważne też było odpowiednio dobrać sobie pseudo, mało która gwiazda występowała pod  prawdziwym nazwiskiem. Cud, jak z inicjałów udało utworzyć się  odpowiedni skrócik - MM ( Marylin Monroe ), BB ( Brigitte Bardot ), CC ( Claudia Cardinale ) czy PP ( Pascale Petit ). Redaktorzy filmowo - plotkarskich gazetek kochali te skróty ( a może to wydawcy, wszak mniej farby drukarskiej i mniej za wierszówkę trza było płacić ). Rzecz jasna dobry wygląd i nazwisko nie wystarczały żeby  zostać gwiazdą, kwestia talentu, czasem układów towarzyskich  zwanych szczęściem  ( jak w przypadku Giny Lollobrigidy  i jeszcze paru innych osób ).

No i było i przeminęło. Odfrunęło z królikami! Dziś mało kto  z "cywilnych" ( czyli nie  historyków kina czy pasjonatów starych plot ) interesuje się tematem. Po co? Nowe plotki i ploteczki o filmowych gwiazdach i celebrytach wszelkiej maści nas zajmują. Są tak nachalnie nagłaśniane  że nawet jak  nie zajmujemy się nimi  to cóś tam zawsze  do nas dociera. Insza kultura info, teraz podają tych na świeczniku z flakami na wierzchu i nawet jak nie zamawiałeś  flaków a włazisz na portal informacyjny po rosołek polityczny czy ekonomiczną pomidorówkę to i tak uraczą cię przy okazji tymi flakami. Co nam zostało z kinowo - gwiazdorskich lat pięćdziesiątych -  w kulturze masowej wielka aktorska kreacja Normy Jean Mortenson, która tak zagrała Marylin Monroe że i dziś robi za ikonę, w tej mniej masowej parę dobrych filmów. No i sentymenta.

Codziennik - próby ogarnięcia domowych pieleszy

$
0
0
Jako kerownik domu jestem niezadowolniony z postawy pańci. Podłoga  tylko w połowie umyta ( kombinowała że niby fug nie trzeba wyszorować, widziałem i potępiam ), rozpiździej na stole ( dekoracje - sracje, jak myśli  że nie sięgnę do tych jej słojów to  jest ciężko naiwna ), pierś kurza ugotowana a ja  preferuję  indyczą i w dodatku mało tej kurzyny którą jem z najwyższym obrzydzeniem ( co objawia się dzikimi napadami na przygotowywaną michę ale to mnie  się robi z tych nerwów  że to  jednak nie indyk ). Jeszcze parę rzeczy które mnie się nie podobają bym znalazł ale nie chce mi się przemęczać i wysilać intelekta więc tylko  śledzę ze złością te jej próby uporządkowania naszego bordello i czekam kiedy  się zmęczy żebym mógł wreszcie przestać jej słać  moje słynne  zabójcze spojrzenia i spokojnie się zdrzemnąć. Głupia larew zapomniała że lubię sjestować w popołudniowym słoneczku i przeszkadza. A o popołudniowe słoneczko w grudniu ciężko!

Taa, wbrew  Felicjanowi usiłuję  zrobić jednak  choć trochę  ordnungu  ale zawsze coś mi stoi na przeszkodzie. Może lepiej to nazwać usiłowaniem usiłowania? W dodatku Mamelon namawia mnie do złego ( no proszę, zamiana ról ) i wyciąga na tzw. śmieci ( nie mogę powiedzieć że się z tego nie cieszę, każdy wyjazd na taką imprezkę mnie  robi dobrze a stanowi naszego bordello robi bardzo źle ). Mimo niby luźniejszych dni przyłażę do domu  po południu i  usiłując szybkim sprzątankiem uśpić nieczyste sumienie przeszkadzam  Felicjanowi w leżakowaniu ( o dziwo, innym kotom jakoś nie przeszkadzam ale Fuckicjan jest po prostu prawdziwym wrednym kociskiem ). Przekupuję tego gada drobiem ale ostatnio zaczął na mnie pomrukiwać więc pewnie będę musiała nabyć wołowinę żeby się podlizać. Wiem, kocisko jest rozbajdane do granic wytrzymałości przeciętnego kociarza ( o ile istnieje takie zjawisko jak przeciętny kociarz ).

Porządki w moim wykonaniu wyglądają tak - na środku kuchni stoi wiadro z wodą i  płynem, szczota do fug, zestaw szmat, szmatek, szmateczek specjalnego przeznaczenia a ja siedzę przy  kuchennym stole i przeglądam zeszyciki gwiazd  Ciotki Hanki Sz. . Orientuje się  że chyba zaraz zrobi się ciemno więc na chybcika lecę do pokoju gdzie stoi drugie wiadro z wodą z płynem,  i szmatami które mają wyższe IQ niż nasza cała kamienica ( normalnie szmaty kosmiczne, stacje orbitalną nimi pucować ), wykonuję szybki  pad na kolana i dalej szorować podłogę ku wyraźnemu niezadowolnieniu  Felicjana ( spojrzenie nr 4 - jesteś już martwa a ja zastanowię się jak napocząć Twój zezwłok ). Szoruję zapamiętale dopóki nie przylezie stado uznające czyszczenie przeze mnie na kolanach podłogi za okazję do zabawy w napad.

Kocia upierdliwość powoduje  że przerywam tyrkę i wgapiam się  w niespodziewanie rozbłysłe słoneczne promienie prześwietlające szkiełka, resztki listopadowej dekoracji. Pamiątki po listopadzie powodują że czuję iż zaniedbałam sprawę słojów z bombkami, więc porzucam pokój i lecę do kuchni gdzie na stole stoją słoje i cała masa bombek. Stado podąża za mną więc  żeby załatwić sobie spokój i zero pomocy z ich strony szybko nakładam na michy kuraka. Stado się rzuca na kurzynę a ja wpakowuję ekspresowo bomby do słoja, zanim stado pochłonie  i się zainteresuje. Oczywiście przydałoby się bombek więcej i więcej ale przed świętami ich ceny szybują jak te orły, sokoły i są drapieżne dla portfela czyli porpony. Cóż, corocznie uzupełniam swoje bombkowe zbiory w okresie poświątecznych wyprzedaży, to najlepszy czas na kupowanie świątecznych ozdób. W tym roku mam  upatrzone co nieco, więc pod  koniec  grudnia zapoluję na wysorty i przeceniaki . Mam nadzieję że rodacy nie ruszą tłumnie do sklepów i w spokoju będę mogła nabyć świecidełka. Za to w przyszłym tygodniu w ogóle nie udaję się do sklepów! Ha, nabyłam co potrzeba mi do szczęścia ( uroczego ciemiernika naszłam w Leroju, wprost niezbędnego do  życia, przetrzymam go w pralni do lepszej  czyli późnozimowej lub też wczesnowiosennej  pory  ) i nie ma że nie ma - zero uczestniczenia w zakupowym maratonie. Wszak  muszę sprzątać, he, he.

Cio Mary przyszła do nas z wizytką i jęknęła na widok słojów i ubombkowanego wianka prezentujących "magię świąt" w naszym zapuszczonym bordello ale sprytnie powstrzymawszy ją przekupstwem  nagoździkowaną mandarynką przed jakimś zabójczym  dla mojego ego komentarzem. Cio wypiwszy soczek, wypaliwszy pecika, obwąchawszy mandarynkę i stwierdziwszy "Okien nie myję!". Hym... przedświąteczne wyluzowanie znaczy udziela się rodzinie.


Viewing all 1482 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>