Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1484 articles
Browse latest View live

Codziennik - zwyczajnik czyli kocio - geriatryczne zapiski

$
0
0
Już za niedługo  święto komercyjne czyli Walniętynki a zaraz potem najważniejszy  dzień w roku - Dzień Kota.  Towarzystwo przygotowuje się do świętowania zarówno Walniętynek ( całuj moje łapki  a ja będę sapać i ćwierkać jak kanarek i się popluwać, a wszystko to jednocześnie ) jak i Dnia  Kota ( no więc ma być surowe mięsko, później jeszcze raz mięsko i na zakończenia dnia dla odmiany też mięsko ). Ćwiczą źwierzęta bardzo pilnie spożywanie surowych posiłków, nadstawianie łap i łebków do pocałunków ( nie wystarczy mlaskać z odległości, za nic mają  higienę i możliwość zarażenia ich  jakąś ludzką zarazą ) a także rozkoszne mruki, ćwierki, sapki  i popluwania. Od prawie dwóch tygodni przyjmujemy  wizyty towarzyskie, złażą się kocie  chłopaki z całej okolicy. Felicjan  spokojnie przyjął  Epuzera, natomiast odwiedziny Ocelota i Jaguara Drugiego uznał za kamień obrazy. Lalek ma odwiedziny młodszych chłopaków głęboko pod ogonem, gniewem zawrzał tylko raz,  jak mu mignął Rudy ( Dżizzuu, ta obróżka  Rudego to się ledwo na tym grubym karczychu dopina, chodzą plotki że jest psia - nie wierzymy  przez grzeczność ).  Poza tym norma, jak  Felicjan ryczy na Podwórku, Lalek mu wtóruje, nawet gdy zalega na kaloryferach i nie chce mu się tyłka podnieść.

Od czasu do czasu te ryki sprawiają że zamieram w dziwnych pozach -  na ten przykład stoję na środku łazienki  jak wryta a szczoteczka  do kłów wypada mi z ust albo książką obrywam  com ją wyciągała z biblioteczkowej półki powyżej mojej  głowy się znajdującej ( no z rąk wszystko leci jak te gulgoty człowieka dobiegają ).  Powinnam się przeca przyzwyczaić do tych odgłosów  wiosny ale wzmożona dźwięczność  kotów zawsze mnie zaskakuje ( one  wiosną ryczą donośniej  niż w innych porach roku ).  Tym bardziej jest dźwięcznie  że do chłopaków dołącza chórek z sąsiedztwa ( Epuzer ma piękny miauk, mógłby być solistą w kociej operze ). Dziewczyny nie śpiewają, mruczanki dyskretne są tylko uprawiane i tzw. wejścia modelek. Czasem te wejścia przeradzają się w popisy ekwilibrystyczne, szczególnie Sztaflik lubi takie numery. Tu wychodzę na parapety zewnętrzny  krokiem seksownym, ogonem miotam intrygująco na wszystkie dwie strony, a tu bach - zobacz jak potrafię stać na głowie! Nie wiem skąd  u Sztaflika takie zamiłowanie do usiłowania stawania  na czółku, ale namiętnie kocizna trenuje ten element  przedstawienia. Zaczęło się od zwyczajnego barankowania, główka coraz niżej w baranku wędrowała  a teraz to już takie popisy prawie cyrkowe. Oczywiście na głowie  nie stanęła, choć raz prawie się udało ( tylne łapki już były wysoko na szybie, łepek dotykał parapetu, Ciotka Elka podziwiała z otwartymi ustami, może i dobrze  że otwartymi to się kawą poranną nie zakrztusiła ).  Nie ma co, moje koty zachowują się  nieco osobliwie. A może tylko mnie się tak zdaje, a wszystkie  koty jak je lepiej  poobserwować robią dziwne dla nas rzeczy. Hym... tajemnica mundialu.


 Prasy zeszłotygodniowej postanowiłam nie czytać nabożnie, przeleciawszy ledwie okiem. Awitaminoza brzydkość mi zrobiła w kącikach ust i rżeć bezkarnie  nie mogę więc ryzykować nie chcę. Co do  naszej nowej  bitwy o prawdę historyczną to ona prawda leży pośrodku i  jak zwykle nie zadowoli  nikogo ( przedsiębiorstwo Holocaust będzie  twardo obstawało że miliard ofiar był a nawet dwa miliardy były a jedynie słuszni  Polacy  że nikt nigdy w kraju  nad  Wisłą żadnego  Izraelity  z zamiarem ukrzywdzenia nie tknął tylko  wszyscy szafy budowali do przechowywania - głupota niewarta  czasu na dociekania czyja racja  jest najmojejsza ), co  do  zdobywców Himalajów to ciszej się zrobiło nad  trumną bo sępy  poleciały żerować gdzie indziej. Dowiedziałam się z tego chybcikowego przeglądu  rzeczy najistotniejszej - zamknęli w Odzi  najbliższy nam  oddział ortopedyczny. No , zrobiło się groźnie -  wydałam mojej kamienicznej  geriatrii stanowczy zakaz łamania się. Nie  z prasy a z tzw. poczty pantoflowej doszło  do mnie info że nasz domowy doctore miał zawał serducha ( przy tylu etatach które obskakiwał wcale mnie to nie dziwi a raczej dziwi  że dopiero teraz go  wzięło i przytkało ) więc geriatria dostała kolejny zakaz, tym razem chorowania na cokolwiek.  I tak w morzu szalejącej  grypy trzymamy się twardo, siłą woli i popitką z tranu.

 Nie damy się, co najwyżej kaszelek potępieńczy nam  płucka  przewentyluje, siąpniemy nosem i posmarujemy wrednego zajadka - ot i całe  chorowanie na jakie  możemy sobie teraz pozwolić. Starsze dziewczyny, zarówno te  bliżej dziewięćdziesiątki jak i te w okolicach późnej siedemdziesiątki jak zawsze o tej porze roku bawią się  w coś co Małgoś - Sąsiadka nazywa zusowską ruletką. Obstawiają ile dostaną waloryzacji. Małgoś wyjaśniła mi  kiedyś tam że nazwa wzięła się ze skojarzenia z grą zwaną rosyjską ruletką, w wypadku zusowskiej  ruletki przegranym jest ten kogo trafi szlag kiedy zobaczy sumę o którą mu zrewaloryzowano emeryturę . He, he, he, chyba  będzie dobrze, dziewczątkom czarny humorek dopisuje. Jedyne co mnie niepokoi to Małgosiny brak chęci do  oglądania transmisji  sportowych.  Małgoś - Sąsiadka zawsze była zagorzałym kibicem, a od transmisji skoków narciarskich nie można jej było oderwać. Od pewnego czasu ogląda jednak tylko jakieś durne szpitalne seriale a sportu nic  a nic. Rozpytana  na okoliczność stwierdziła że nie może  absolutnie oglądać skoków albowiem ma protezę biodrową. Hym... przyznam  że argumentacja cóś słabo do mnie trafiła. Margarita wyłuszczyła mnie ogłupiałej z lekka że  seriale szpitalne średnio  ją interesują ale w tym wieku, jak stwierdziła, lepiej znać  na wszelki wypadek procedury medyczne niż klasyfikację skoczków. Taa, w tym szaleństwie  jest  metoda.




 No i tak się toczy nasz codziennik domowy, koty, geriatria z w kółko powtarzanymi numerami, wyrwane chwile na wyczytki, cholerna konieczność zakupu nowego paliwka do ogrzewania  tyłków kocich i tyłka własnego. Wieczorkami usypianie przy filmach (  oblookałam tzw. oskarowce - zachwyt mowy  mi nie odebrał, no może "Trzy  billboardy za Ebbing, Missouri" to jest  film do którego chętnie kiedyś tam wrócę ), czasem zasypianie nad książką. Rano, po przebudzeniu nasłuchiwanie czy już śpiewają kosy i wyczekiwanie  na przedwiośnie.  Bardzo intensywne wyczekiwanie, znaczy wyczekuję całą sobą.  Może gdyby  zima była prawdziwie zimowa tęsknota za wiosną nie była by  tak dojmująca ale  zimę mamy taką ćwierćzimiastą a nic tak mnie nie męczy jak ni to  ni sio. Dzisiejsze  fotki to kwitnące domówki ( zdaniem Ciotki Elki kwiaty jaśminu lekarskiego śmierdzą ) i przymrożone po  nocy  Podwórko.


Czuję przedwiośnie - lutowe zasiewy roślin jednorocznych i dwuletnich

$
0
0


Na dworze zima, zapowiadajo że dopiero po dwudziestym będo solidne mrozy a ja tu, Panie tego, wyraźnie czuję że czas na przedwiośnie. Tak jak obiecawszy przedstawiam wstrząsający reportaż z zasiewania jednorocznych i dwuletnich ( oraz tradycyjne pieprzenie o historii roślin ).  Bywszy z Mamelonem na rynku w Pabianicach, naszym ulubionym  miejscu polowań na wysorten und odzyskien i przy okazji wszedłwszy do sklepu z nasionkami  i zakupiwszy co nieco. Udało się nabyć część z tego co sobie uplanowałam,  a nawet zaekscesować. Znaczy kupiłam  czego nie planowałam ale co mi w ślepia wlazło a mianowicie  malwę Alcea roseao pełnych , białych kwiatach. Tak ją sobie uwidziałam na tle mojego czerwonego muru. Kfioty pełne  nie są szczególnie przyjazne owadom ale u mnie dużo innych roślin z pylnikami na wierzchu a poza tym coś mnie w tym roku  kuszą wiktoriańskie klimaty ( rośliny  o kwiatach  wypełnionych płatkami do niemożliwości to było to co w wiktoriańskiej Anglii uchodziło za najwyższą  urodziwość i  w ogóle must have w każdym  porządnym ogrodzie - tak  ku przypomnieniu, bo pisałam  już o tym nie raz i nie dwa ). Ogród a właściwie  to Podwórko jeszcze jedną  roślinę o pełnych kwiatach zniesie. Dokupiwszy groszku pachnącego, ciekawe co wylezie z tych nasionków bo nazw odmianowych, poza jedną, nie posiadają.  Nabywszy też wyżlin większy Antirrhinum majuso kremowych kwiatach, pod którą to zdziwnie brzmiącą nazwą ukrywa się  lwia paszcza pospolicie porastająca ogrody naszych prababek i babek.

 Nasienne zakupy zakończyłam rzuceniem się na naparstnicę  o białych kwiatach Digitalispurpurea'Albiflora', żaden tam wielki rarytet ale spotkać w sklepach ogrodniczych  najbliższych domku cóś niełatwo. Malwa i naparstnica zakwitną dopiero w przyszłym sezonie ale wyobraźnia  pracuje  na pełnych obrotach i już widzę te łany na Podwórku i w Alcatrazie. Po zakupie nasionek popełniłyśmy  grzech ciężki bo skusiło nas na paprocie podpędzane w doniczkach. Taa, wylazłyśmy z japońskimi wietlicami i czerwonozawijką ( bo ja dużo tego potrzebuję a Mamelon się zapatrzyła ). Jak do tego  dodać grzeszenie samodzielne Mamelona, z którego dostało mi się kapersem z piwonią 'Top  Brass' i ciemiernikami, które kupujemy od początku roku to wygląda na to że właściwie ogrodowy sezon u nas  już trwa. U Mamelona  w pieleszach domowych sytuacja przedstawia się następująco: Sławencjusz jest podłamany, doniczki będą pałętać się po domu, na kompie i lustrze poprzyklejane przypominajki( "Nie daj zginąć sadzonce, podlewaj!" ), psy szczęśliwe bo do domu przyszło nowe ( dziewczynki  uwielbiają nowości ), Mamelon rozważa zażywanie ekstraktu z Ginko biloba, wiadomo na co dobrze  działającego.  U mnie doma entuzjazm totalny, Ciotka Elka ćwierka bo malwy,  Małgoś - Sąsiadka  ćwierka  bo peonia i lwia paszcza ( ta ostatnia jest określana przez nią "kwiatem dzieciństwa" ), koty ćwierkają bo peonia  ma solidne  kły i już można bawić się w psa ogrodnika ze mną pilnującą by nikt kłów kłami nie potraktował. Ja ćwierkam bo za oknem śnieg a ja tutaj , Panie tego, w doniczkach i  szklarenkach działam. No wiesna, wiesna!


A tak w ogóle to poszperwaszy jak to zaprawdę było z tymi jednorocznymi cudnie kwitnącymi w naszych ogrodach, swojskimi tak że  bardziej szczerzepolsko się nie da. Hym... importy jak się okazuje opanowały podstępnie rodzimą glebę w ogrodach. Taka na ten przykład maciejka Matthiola bicornis, czyż może być  coś bardziej "naszego" niż ogrodowa woń wieczorna  letnich miesięcy?  Nieważne  że  Anglicy i  Niemce tyż sieją, maciejka polska jest a juści! A tak faktycznie to maciejka jest przybłędą i to takim nowszej daty. Pochodząca  z terenów Afryki Północnej, Azji Zachodniej, Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu i Grecji roślina przywędrowała do nas stosunkowo  późno, bo ponoć w XVI wieku nie była  u nas jeszcze znana. Nazwę zawdzięcza niejakiemu Pierandrea Matthioli ( Karol Linneusz w XVIII stuleciu nazwał Matthiola na cześć tego  XVI wiecznego botanika rodzaj Lewkonia ), temu samemu który na dwór cesarski w Pradze sprowadził nieznane  wcześniej w naszej części  Europy tulipany, hiacynty i narcyze. Sporo ciekawych egzotów z terenów Imperium Osmańskiego, które dziś są swojakami Matthioli otrzymał od lekarza  ambasadora sułtana tureckiego. Z Pragi do Polski to już blisko, więc przynajmniej niektóre z egzotycznych roślin się tą drogą do nas dostały ( być może za sprawą kolekcjonerskiej pasji Anny Wazówny ).

A inna królowa zapachu,  dziś prawie zapomniana rezeda wonna Reseda odorata, tyż , Panie tego,  łobce tobo pochodzi z Libii i Grecji. A przeca u nas w poezji uwieczniona:

 "Nie wiem, jak rosną: lecz że mszyste,
Gąbczaste, wilgotne i porzyste,
Jakby szczeliny w nich otwarto,
By chłód chłonęły i ciemń nocną -
I że są rdzawe, więc w pobliżu
Musi być woda zielonkawa,
Staw zarzęsiony, zgniła trawa
I jar bedoński na Zakrzyżu
- I stąd ten przyrodzony wyrzut,
I leśność kwiatu stąd wynika
(Za pozwoleniem botanika,
Który mi tutaj racji nie da,
Bo - ogrodowa jest rezeda).
A pachnie - - Właśnie? Jak opiszę
Woń, którą kwiat swobodnie dysze?
Ile słów trzeba i łamańców?
Jaki zawiły sprzęgnąć muszę
Metafor i porównań łańcuch!
Jak mózg utrudzę i wysuszę,
Zanim wykrętnie i wymyślnie
Pióro tę woń w wyrazy wciśnie,
W słowa bezradne i bezsilne,
W fałszywe słowa i omylne,
Co już, tuż-tuż, są niby blisko,
Już wlazły w kwietny pył jak osa -
- I nic. A przytknąć kwiat do nosa,
Powąchać raz - i wie się wszystko."

Ech, strofy mistrza Juliana, człowiek się łapie  że ma  ochotę sadzić wg.  poema "Kwiaty Polskie"
 "Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi)."


Dziś niestety woń rezedy, podobnie jak zapach roztaczany przez wieczornik damski czy lak to właściwie  pieśń przeszłości, maciejka nam się tylko  jeszcze ostała ( ciekawe jak długo wytrzyma napór tyrawniko - tujaczyzmu?  ). Chyba poszukam rezedowych nasion, zanim rezeda wonna wyleci z naszego  przemysłu nasionkowego jako  roślina niepokupna i  absolutnie nikomu do szczęścia niepotrzebna. Dobra, dosyć tych zapachowych treści, przystąpmy do obmawiania  takich jednorocznych co to nie pachną zbyt mocno i pięknie ale mimo tego cieszą się sławą "chwały rabaty". Lwie paszcze pochodzą z basenu  Morza Śródziemnego,  naturalnie występują od Maroka i Portugalii poprzez południową Francję, na wschodzie zakres występowania sięga do Turcji i Syrii. W cieplejsze lata udaje się lwie paszcze zimować w gruncie, robią wtedy za to czym w zasadzie są  - za bylinę. No ale nie zawsze ma się szczęście do pogody. Potworne lwio paszczowe czaszeczki czyli nasienniki kuszą do suszenia  ( żeby tak czymś w  okolicach  Halloween  wazony poubierać, he, he ) ale rzadko się zdarza ogrodnik  który powstrzymałby się przed cięciem przekwitłych pędów  w nadziei na ponowne kwitnienie rośliny. Ja, podobnie jak pewna anielska stara panna, lubię lwie paszcze kwitnące w pastelowych odcieniach.  Mam wrażenie  że część mojej  rodziny nie podziela  mojego gustu i uznaje za prawdziwe i  godne  nazwy tylko te ciemne, najlepiej o wiśniowo - bordowych kwiatach ( he, he, he,  Jane Marple  narzekała  że  ogrodnicy uwielbiają ten murderczy coolorek ), Małgoś - sąsiadka kocha wszystkie - bez względu  na kolor i rozmiar. W końcu kwiat jej dzieciństwa, kwiaty dzieciństwa  na starość podobają się człowiekowi najbardziej. Przykładem  nagietki, kwiaty ogródkowe dzieciństwa Doro  i mojego. Niby w ogrodach od zawsze  ale naprawdę nie od zawsze. Calendula officinalis to przybysz z krajów śródziemnomorskich. Roślina zawitała do nas dawno, dawno temu, w czasach średniowiecza wraz z przybywającymi na teren  Polski zakonnikami ( mniszki i mnisi próbowali  uprawiać u nas wiele  roślin rodem z regionu śródziemnomorskiego  - niektóre udawało się zimować, inne pozostały w naszych warunkach roślinami jednego roku ). Tak pasująca mi  do nagietków nasturcja Tropaeolum majus  ( dzieciństwo Mamiego, no i moje też )to z kolei w porównaniu z nagietkiem  świeżynka na  naszych  rabatach. Pochodzi z zachodniej części Ameryki Południowej, znaczy egzot totalny w w Europie znany od pięciu stuleci z niewielkim hakiem. Do naszej części Europy przywiózł ją   w roku 1684 Bewering, facet  z Holandii  rodem. Przedtem, w XVI wieku   i owszem sadzono nasturcję ale tą zwaną mniejszą Tropaeolum peltophorum albo tą którą dziś nazywamy nasturcją kanaryjską Tropaeolum peregrinum . Nasturcje o większych kwiatach i liściach, popularne ogrodowe ozdóbstwo w cieplejszym klimacie dziczejące ( nasturcja to też po prawdzie bylina, tylko w naszym zimnisku udaje roślinę jednoroczną ) to często efekt krzyżowania gatunków. A kosmosy amerykańskie, a astry chińskie i goździki pseudobrodate ( bo powstałe ze skrzyżowania Dianthus barbatus z goździkiem chińskim albo kartuzkiem ) i  chabaud zwane szabotami ( Dianthus caryophyllus  skrzyżowany z Dianthus  fruticosus ) ? A cynie wytworne, z lekka śmierdzące  aksamitki, lobelie, nikotiany, suchołuski, słoneczniki? Wszystko przybysze zza gór, zza mórz, zza horyzontu. I to wszystko rosło  sobie  bezproblemowo na kwartałowych rabatach ogrodów  dzieciństwa Mamelona, Doro i mojego. Cztery dychy ledwie minęły i co? Latam jak kot z pęcherzem za ciekawymi odmianmi groszku, planuję ściepę z Agniechą  na zakup zagramaniczny bo u nas z uprawą jednorocznych  coraz bardziej krucho. Chyba dlatego sieję  w tym roku  jednoroczne coby  dać odpór łatwiźnie tyrawnikowo - tujaczej , bo roboty w ogrodzie dużo i po prawdzie to ja z bylinami mam mnóstwo "uciechy kręgosłupa". No ale  dać zejść tradycji bez walki się nie godzi - dopisuję maciejkę do listy zakupów! W końcu ją prosto  w grunt się sieje ( najlepiej co parę tygodni, pachnie wtedy jeszcze w listopadzie - jak ciepły ).

Święto Najwyższej Rangi

$
0
0

Dzień  Kota, Dzień Kota a ja  Święto Najwyższej rangi  spędziłam zalegając w wyrze. No, może mnie  nie wzięło na bardzo  poważnie ale jednak nieco wzięło i trzeba  było w dniu tak uroczystym trochę sobie  odpuścić. Nie wiem czy kotom z tym moim zaleganiem  nie było na łapę,  Cio Mary  i Małgoś - Sąsiadka usługiwały gadom w zakresie podawanie żyru, więc pewnie było  też podane  pod  sznupy to czego koty nie powinny jeść a co bardzo lubią pochłaniać. Na szczęście  jednak głównie były pasione świąteczną wołowiną ( sprawdziłam stan lodówki ),  więc  te parę plasterków  ekscesów nie powinno mieć znów  tak wielkiego znaczenia dla ich zdrowia. Porykiwania ponaglające  Cio i Małgoś do żywszej obsługi słyszałam z  łoża  boleści, oznak większego niezadowolnienia kotostwo przylazłe  po posiłkach do  mła nie wykazywało. Znaczy święto przebiegło  godnie, niemal  jak święto państwowe. Kotostwo po posiłkach zalegawszy masowo  na mnie  w wyrze i chyba  było szczęśliwe  że robię dziś za kaloryferek bo mruczało a niektóre osobniki posunęły się nawet do chrumkań, ćwierkań i popluwań oraz spania z tylnymi łapkami zarzuconymi na  uszy. To zaleganie na wyrku chyba posłużyło nam  wszystkim, koty wyraźnie ukontentowanea i ja się jakoś lepiej czuję.

Tak, tak, jeszcze jedna starsza pańcia zwariowana na punkcie kotów a tu dzieci głodne całego świata patrzą olbrzymimi oczami i brzuchy  głodowe przed ślepia wysuwają. Dlaczego rozbestwiać zwierzęta, schroniska budować i w ogóle się o nie troszczyć jak tyle  ludzkiego nieszczęścia na świecie? Ano dlatego że oswajając  i wykorzystując ku swojemu  pożytkowi  zwierzęta człowiek stał się za nie odpowiedzialny. Za większość ludzkich nieszczęście na tym świecie człowiek odpowiada sam i dopóki się nie nauczy żyć  ze sobą w zgodzie  i w zgodzie  z inszym stworzeniem ( szeroko rozumiana przyroda, w tym ta nieożywiona ) to sporej części naszego gatunku będzie się źle działo. Dzisiejsze klęski głodu nie powstają przez sam brak pożywienia czy brak empatii bardziej sytego świata,  powstają raczej z powodu odwiecznego  problemu ze rozumieniem swojej sytuacji, z  władzą i redystrybucją dóbr.  Jedynym co  może pomóc "workowi bez dna"  jest oświata, edukacja  i jeszcze raz oświata (  a z oświatą to jest tak że człowiek  musi chcieć się nauczyć, a jak nie chce to paradoksalnie niechcącemu nie dzieje się krzywda ). Oraz ze wzrostem poziomu edukacji idące zrozumienie potrzeby zmniejszenia liczebności populacji! Kontrowersyjnie w Dzień Kota pojechałam? No to na kocim przykładzie - strategia przetrwania gatunku Felis  catus polega na szybkiej reprodukcji i zastępowalności pokoleń.  Kiedy widzimy tę strategię w działaniu to serce boli i robimy  wszystko by nie mnożyć nieszczęścia. W stosunku do człowieka tylko  uciszamy ból serca, nieszczęście mnoży się  samo i to w postępie  geometrycznym.  Cóś mi się wydaje  że ze względu moralno  - prawnych jest trudne do opanowania.

Zajmuję się zatem ograniczaniem  nieszczęść nieco łatwiejszym do  wykonania. Wszystkie moje koty  to znajdy, gdyby nie trafiły do mnie tylko  żyły na  "dziczyźnie" większości z nich już by nie było na tym świecie. Człowiek stworzył  nowe gatunki zwierząt ale jak to człowiek, niechętnie bierze odpowiedzialność za to  co napieprzył! Ograniczenie  liczebności kociej populacji przez sterylizację szczęśliwie robi się coraz popularniejsze, choć niestety trucie kotów nadal  "nie wychodzi z repertuaru".  No cóż, szacunku dla żywiny u nas mało a dla kotów to szczególnie mikro z powodu wylęgłego się w chrześcijańskim średniowieczu mitu  o kocie pomocniku diabła. Zawsze mieliśmy słabość  do klechd i tzw. otoczki a nie do roztrząsań teologicznych i ten diabelski kot się jakoś u nas ostał. No i jak większość  ludków tej planety  nie dopuszczamy do siebie strasznej prawdy  o tym że zwierzęta mają  osobowość.  Gatunek zachowuje się jak  gatunek, a osobowość to  wyłącznie cecha ludzka - nie antropomorfizujmy zwierząt! No bo jak je potem jeść! Hym... my też zachowujemy się jak  gatunek, nawet nasze poczucie  indywidualności jest stadne. Przyznajmy  przed sobą że ten człowiek nie brzmi znów tak dumnie jak to się nam  do tej pory wydawało. Nie wiem czy już kiedyś nie pisałam podobnego w treści postu, pewnie tak. Ludzie w swoim stosunku do zwierząt jak dla mnie zmieniają   się na lepsze zbyt wolno, więc ciągle trąbię na ten temat gdzie się tylko da. No i rozbestwiam moje koty  do nieprzytomności  za to że wszystkich uratować przed nieszczęściem nie mogę.
Dzisiejszy wpis ozdabiają królewskie koty Tokuhiro Kawai.

Karygódki

$
0
0
Karygodne zachowania cóś majo  ostatnio u nas miejsce - a to  premier nasz złoty i cacany w ramach ofensywy zwanej z nieznanych przyczyn dyplomatyczną się wziął i zaprodukował a towarzyszący chórek rewelersów twardo chórkował, a to  Okularia zachowała się skandalicznie i groziło wezwanie straży pożarnej do ściągania koty ( wlazła za wysoko  na drzewo żeby zaimponować  Epuzerowi i był problem z zejściem ), a to Małgoś  - Sąsiadka potajemnie udała się na ploty pod pozorem zrobienia  pilnych zakupów ( latałam po sklepach w poszukiwaniu, karetka pogotowia stojąca przed jednym z nich  przyprawiła  mnie o palpitacje serca ), a to Ciotce  Elce poszedł prund i okazało się w trakcie naprawy że panowie  z elektrowni podpięli przewody elektryczne do  licznika niezgodnie ze sztuką (  była operowa awantura u tzw. dystrybutora ). A na  koniec tej listy karygódek trafia potłuczony szklany blat stołu! No same wpadunki okraszone stratą mniejszą czyli stłuczeniem jednej z moich ulubionych szklanych figurek ( ten słodziak  Lalek zamienił się w bandytę ). Na dodatek  winter is coming! Łee! Nadal zalegam, choć szczęśliwie mam tzw. ozdrowieńcze symptomy.  Jedno co dobre z zalegania że trochę luziku i czasu na lekturę ( co prawda mało bo cóś szybko nad drukiem zasypiam ).  A tymczasem  tam pod lasem  wiesna powinna się zalęgać ale z powodu wściekłej aury się nie zalęga a ja jestem skazana  na domowe  żonkile ( via Ryneczek Lidla ). A domowe  żonkile to jednak lekki wyrzut sumienia ( ślad węglowy ). Co prawda  na tle premiera i chóru rewelersów, Okularii  i zbandyciałego Lalka, monterów  elektrowni i mykającej podstępnie Małgoś - Sąsiadki, nawracającej zimy grożącej wymrożeniami, potłuczonych szkieł  to te moje  żonkilowe przestępstwo to prycho. Ekscesik ledwie w morzu karygódek. No to postanowiłam sobie zrobić dobrze za pomocą słodyczy  i kawuni. Słodycze kupne bo cóś lenistwo wypiekowe mnie ostatnio dopadło ale zacne - prawdziwe  anyżki, dobre bezy i nawet niezły  nugat ( nie do końca kupne bo  Ciotka Elka karygodnie  rogalików drożdżowych  napiekła ). Kawunia solidnie naparzona, w stylu szatanek dający kopa żeby rozruch był.




 Uziemienie domowe nie oznacza że nie rozglądam się ja po sklepach z zielonym i  nie planuję zakupów karygodnych z punktu widzenia "rozsądnego ekonomisty" ( no bo jakże to tak , wydatki  wcale niemałe a konieczne w tym roku mnie czekają a ja tu ten... tego... zielone plany sobie snuję ). Gdyby jednak  życie składało się z ciągu samych  konieczności to sznurki dla wisielców trza by szykować, mało kto by taki hardcore wytrzymał. Na szczęście dla portfela czyli porpony byliniarze w większości  jeszcze śpią, pogoda nie sprzyja szkółkom bylinowym, ale szkółki z różami  i pnączami  już się budzą. Właśnie po raz kolejny rozmyślam  nad popełnieniem karygodności pod  tytułem zakup powojnika  wonnego Clematis x aromatica.  Jedyne co mnie powstrzymuje  to wspomnienie odmiany 'Sweet Summer Love', która miała siać słodkie wonie a cóś mało siała ( w zeszłym roku ta właśnie okoliczność mnie od powojnikowych zakupów odstręczała ). Pewnie skończy się jak co roku na niczym ( szczęśliwie ) bo zakupy powojników uskuteczniam jednak żywcem, ale  co  pooglądam i poczytam to moje. Poza tym  gryplany powojnikowe, w większości przypadków nierealizowane,  to taka  coroczna lutowa tradyszyn. Z ofertą liliową jest bardziej niebezpiecznie. Postanowiwszy spróbować  ponownie uprawy martagonów w Alcatrazie. Już w zeszłym roku  zakusy były,  jakoś  się to jednak rozmyło. Sprawa z martagonami nie jest prosta bo będę musiała solidnie przygotować stanowisko, gdzieś tam pomiędzy paprociami a Ciemiernikowszczyzną. No i cebulki martagonów do najtańszych nie  należą.  Niespecjalnie kuszą mnie mieszańce martagon, zdecydowanie bardziej podoba mi się gatunek w obu  formach ( przy czym ta biało kwitnąca jest stawiana o oczko wyżej ). A cebulki gatunku drogawe, oj drogawe! Cóś kole dwudziestu złociszy za cebulkę. A jak franca  nie wylezie? A jak zgodności odmianowej nie bandzie? A może jednak zacząć  od mieszańca, taka  'Pink  Morning' o połowę tańsza i zdaje się prostsza w uprawie. Takie tam gdybania uprawiam. Pewnie zrealizuję niewiele z tych chciejstw, na ogól z lutowych gryplanów guzik wychodzi,  ale mam wrażenie że ogroduję  pełną parą ( a  niektóre z krzewów  proszę  się o cięcie a  ja tu Panie tego uziemiona domowe  ogrodniczenie uprawiam! ). Na razie  jednak popełniłam inną karygódkę, cóś mnie kusiło na cięte tulipany i frezje ( kolejny ślad węglowy ). Na przekór  tej cholernej zimie która postanowiła  się objawić prawie w marcu ciągnie mnie do zieleniny.



Z rzeczy mniej karygodnych - nadal wysiewam, już prawie wszystkie nasionka com je u nas mogła dostać mam doma. Groszki są jakie są, zobaczymy co wylezie ( chodzą straszne słuchy  po ogrodniczych sklepach że z niektórych nasionkowych paczuszek to wylezie niewiele ).  Problem jest teraz z doniczkami rozkładalnymi, zdaje się że nasza firma produkująca ten asortyment wyleciała z rynku  bo zagramaniczne doniczuszki rozkładalne widzę tylko w cenach nieodpowiednich.  Nic to, trza  się szykować na pikowanie Co prawda nie  cierpię tej czynności ale wydawania sporej kasy na jednorazówki nie cierpię jeszcze bardziej. Może spróbuję ponarzucać się pani Ewie która cóś tam jeszcze ma doniczkowo - rozkładalnego ze starych zapasów. A tymczasem moje łupy doniczkowe napełniam siejną  ziemią i odwalam zasiew w stylu Boryny ( mogę  paść nad siejną glebą bo ilość  nasionków spora a ja jeszcze męczliwa ).

Odnotowawszy że cóś się rusza w sprawie Puszczy Białowieszczańskiej, jakby jakiś obywatelski ruch oddolny kiełkuje dążący do egzekwowania odpowiedzialności za wycinkę i sposób jej prowadzenia.  No i bardzo dobrze bo wreszcie trzeba wprowadzić jakąś formę rozliczeń za podjęte działania.  I nie ma  że nie ma!  Dzisiejsze fotki to domowe pielesze - słodyczuchny czyli zemsta diabetyka ( że też  Ciotkę Elkę podkusiło na te rogaliki ), zasiewy, ekscesowe tulipki i Szpagetka w pozie spoczynkowej ( tzw. kąpiel słoneczna nielegalnie brana na mojej  pościeli ). A na dworze mróz! Może jutro go sfocę.

Codziennik - doopiasta końcówka lutego

$
0
0
 No i oszczędzam się, zaleguję dorywczo, wielkich czyszczeń  nie urządzam, staram się regenerować siły przed wiosennym ogrodowaniem.  No bo wiosna kiedyś w końcu przyjść musi, nie wypada żeby w marcu  człowiekowi tyłek  przymarzał do parkowej ławki bo luty mróz wziął i ściął. Obecnie jest jeszcze do doopy ale pierwsze symptomy ocieplenia widać. Co prawda na razie  w blogosferze. Kurnik się   reaktywował  z Kurreirą Naczelną, zwierzyńcem, nowym  gumnem i wszystkim. U Psicy w swetrze tyż ciepło za sprawą małej Magdy i jej rosnącego kociego stadka, więc  jakby pierwsze wiosenne podmuchy rozgrzały nieco atmosferę. No i dobrze bo dość mam już tej zdziwnej tegorocznej zimy, która udoopia człowieka akurat w tym momencie kiedy powinien  śpiewać "Hej ho,  hej  ho , do pracy by się szło" i dziarsko chwytać za grabie.  I jeszcze ta cholerna  grypa panosząca się wokół, uziemiająca człowieka który akurat nie chce być uziemiony. U progu wiosny zaleganie w wyrze to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Ech! Może te arktyczne mrozy wyjdą nam jednak na dobre i przemrożą grypowe siejstwo, tak się pocieszam  patrząc na termometr za oknem.



W mieście Odzi tyż już wiosna oczekiwana, jak na razie  to  magistrat dyszy oczekiwaniem na zielone expo czyli Expo Horticultural. Nie wiem czy się powinnam  martwić czy cieszyć, na razie zastanawiam się jak ten planowany cud wystawienniczy ma się do zmniejszania zanieczyszczeń. Takiego na przykład przekroczenia w moim mieście normy pyłów PM10 przez 50 do 80 dni w ciągu roku - cóś to  zielone wystawiennicze pomoże w sezonie grzewczym ? O pyle PM2,5 często gęsto wiszącym w atmosferze nad moim osiedlem ledwie napomknę. A o podłączaniu osiedli do magistrali elektrociepłowni cicho za to głośno o tym że nam  zrobią Central Park. Może i malkontencę ale doświadczenie mnie nauczyło  że  żadnej władzy nie można wierzyć, rzucajo hasło zieleń w mieście a potem się okaże że to dużo betonu na pawilony wystawowe, nowych urzędniczych stanowisk do spraw rozprowadzania kasy i fotek władzy na  pierwszych stronach  gazet a zielone to jest w ilościach śladowych, żeby alibi  było. Zastanawiam się czy nie lepiej postarać się o dofinansowanie  z tej przebrzydłej Unii na jakiś mniej spektakularny ale bardziej przydatny dla środowiska projekt i dalej po staremu sadzić drzewa jak Wielki Drzewny przykazał ( od pewnego czasu miejskie ludzie zrobiły się cóś wrażliwe w temacie drzewostanu i toczą boje z tzw. planami wycinki i domagajo się od  urzędników  nie tylko przycinań i wycinań ale i nasadzeń ). Cóż, zobaczymy jak nam się ta sprawa z zielonym expo rozwinie, w praniu  wylezie o co naprawdę kaman. Na razie mamy w Odzi Nieka Roozena, faceta od  projektów dużych zielonych przestrzeni wystawowych ( obecnie uzielenia  Chiny ). Mam nadzieję że Niek i Judith podczas  wizyty w zimowej porze nie będą oddychali zbyt  głęboko, choć po Pekinie to może oni zaprawieni w oddychaniu zapylonym  powietrzem.



Dzisiejsze fotki to  przechowywańce ogrodowe  i domówki  i szaro - beżowa okoliczność przyrody ( ten płotek malowniczo zatopiony w rzeczce, ta nie mniej malownicza cudna dętka rzucona ozdobnie pod dżefo - sam urok miejskiej dziczyzny ).

Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

Za oknem pogoda taka  że myśli zamarzają na samą myśl o wyściubieniu  nosa a w domu szaleństwo wysiewowe. Szklarenka, słoje, doniczuszki - wszystko obsiane, Panie tego, jak mało którego roku. Pierwsze kiełki  już widać, wylazły groszki nieznanej odmiany, co to mają mieć kwiaty w kolorze lawendy.  Na wszelki wypadek zachowałam opakowanie nasionkowe coby  pyszczyć jakby  mi na rabacie się pojawiła jaka czerwień wściekła w groszkowym wydaniu. Posiałam łubin trwały i lwie paszcze, i wszelkie inne odmiany groszków pachnących które  chciałam  mieć  i które były u nas dostępne.  Oprócz tego co wysiałam w domu na swoją kolej ( czytaj na nowe doniczki rozkładalne ) czekają nasturcje, malwy i naparstnice. Postanowiłam je wysiać podpędzićje  domowo, choć dwuletnie czyli malwy i naparstnice  mi   nie zakwitną to zrobią się  zażyte. Wiadomo zażyta  roślina kwitnie lepiej. Do gruntu będę w tym roku siać nagietki, maciejkę i rezedę wonną. No i koper  'Szmaragd', przywabiacz dla motyla zwanego Paziem Królowej. Dużo tego a ja jeszcze cóś nienasycona. A to aminek  egipski kusi, a to arcydzięgiel wabi - no tak jakoś mnie w tym roku przynasienniło. Na wysiewie się nie kończy - w dużym słoju podpędzam wietlicę japońską 'Burgundy Lace' i nerecznicę czerwonozawijkową 'Brilliance'. To do Alcatrazu.W kotłowni powoli rozpoczynają wegetację  schowane przed mrozami rośliny które stały na przyszopiu. Szczerze  pisząc wolałabym  żeby  te schowane w kotłowni  wstrzymały się z tym budzeniem do życia, zaraz po największych mrozach wylatują z powrotem do  ogrodu - nie ma domowego zalegania!
 O ile wysiewy i podpędzania idą aż miło  to insza ogrodowa robota odłogiem leży. Zero przycinań i docinań, aura nie sprzyja a zdrowie szwankuje. Może uda mi się zagnać do cięższej pracy Włodzimierza i kuzyna  Tomka, na Pana Andrzejka nie ma co liczyć - wyrabia przedemerytalne "okresy składkowe" coby móc przeżyć w przyszłości za świadczenie. Za dużo forsy na cięższe roboty ogrodowe w tym roku ni ma, w końcu i mnie się  też cóś od  życia należy ( czytaj Ołszyn, fale i mgliste lasy Sintry ) a to cóś  kosztuje. Zrobi się to co się uda  zrobić, bez napinania i stresu.
 Przeglądam nadal zielone oferty , teraz głównie pod kątem drzew do Alcatrazu ( ciągle nie jest ich tyle co być powinno ). Przyuroczyła mnie  brzoza chińska Betula albosinensis w odmianach różnych. Brzózków o białej  korze mam sporo, bardziej mną teraz rzuca w korowe różowości i czerwienie. Odmiana  brzozy chińskiej 'Pink  Champagne' zdaje się będzie u nas do dostania, 'Red Panda', 'China Ruby' jeszcze nie jest  "robiona" przez naszych szkółkarzy. Pierwsza z tych odmian  nie jest zbyt duża, jak na brzozę osiąga średni rozmiar ( w  dobrych warunkach dorasta do 9 m wysokości ). Marzy mi się zespół złożony z trzech brzózek, ciekawe ile kosztowałyby  drzewka? W ogóle przyuważyłam  u siebie fascynację drzewkami o czerwonej korze, ten klon cynamonowy Acer griseum zakupiony w zeszłym roku zwiastował po prostu solidniejsze zainteresowanie azjatyckimi "kolorowymi" gatunkami. Na razie luty i gdybanie ale powoli narasta we mnie chciejstwo, tym bardziej  że miejsce pod  brzózki już jest. Mój boszsz... tu  konieczne przycinania, tu planowane nasadzenia z drzew, niezły kołowrotek. A na dworze mróz i coś jakby widmo padającego śniegu ( drobne płateczki w ślimaczym tempie spadające z nieba ) a przede mną niemiła  rozmowa z Okularią i Szpagetką.  No nie wiem czy powinnam pozwolić na robienie z mła baranka osobom polującym  na sikorki?!

Moje domowe paprocie

$
0
0
Paprocie jakoś się tam  u mnie trzymają, głównie dlatego że nie stoją na parapetach czyli  miejscach przynależnych kotom  i że kotom nie smakują.  Paprocie owszem, bywają nawiedzane ( "Leżę w tym nefrolepisie, do  sznupy mi w zielonym" ), ale nie są obgryzane czy maltretowane w inny sposób. Postanowiłam rozszerzyć uprawę i  zapuścić paprociumy w szkle. Taki szklano - vivaryjny  sposób uprawy jest dla niektórych gatunków tym najwłaściwszym sposobem. Do tej pory w domu rosły trzy paprocie - wiekowy nefrolepis wyniosły vel nerczyłusk wyniosły Nephrolepis exaltata ( pilnie wymagający odmłodzenia ) i paprotnik sierpowaty Crytomium falcatum, który został zakupiony niby do Alcatrazu ale którego bałam się wsadzić do gruntu przeczytawszy że w naturalnym stanie porasta nie tylko  przyjazne paprociom rejony Chin,  Korei i Japonii ale i wyspy Polinezji ( taa, Honolulu w Odzi ).  Od niedawna uprawiam też pochodzące z cieplejszych stron obu  Ameryk flebodium złociste Phlebodium aureum w odmianie  'Blue Star'. Uprawa tej błękitnej paproci idzie mi  średnio, może lepiej  będzie w cieplejszych porach roku.  No a teraz to zaszalawszy, kupiwszy cóś o okropnej nazwie niekropień klinowaty pod którą  ukrywa się adiantum klinowate czyli Adiantum raddianum. Trafiła mi się odmiana 'Fragrans' vel 'Fragrantissimum', zdaje się że od gatunku różni się ona liśćmi w barwie jasnej limonki. Pędy są ciemne, niemal czarne. No wali po oczach, że się tak wypiszę.  Udało mi się dociec jakie to ma rozmiary ta odmiana w wieku dojrzałym - 'Fragrans' dorasta po dziesięciu latach do wysokości 75 cm i osiąga rozpiętość  około 100 cm. Uchodzi za najłatwiejszego w  uprawie domowej  przedstawiciela gatunku.  Hym...pożyjemy, zobaczymy -  coś mi się wydaje że u mnie takowych osiągów jeśli chodzi  o rozmiar to nie będzie. W każdym razie paprocium  idzie  od razu do szkiełka. Zero przeciągów, nie ma takich problemów z utrzymaniem wilgotności i jeszcze wygląda w szkiełku  ekscytująco egzotycznie. W końcu pochodzi z Indii Zachodnich czyli z  wysp "bardzo tropikalnych" pomiędzy obiema  Amerykami.  Nazwę gatunkową ( raddianum ) roślina  otrzymała na cześć Giuseppe Raddi, włoskiego botanika  żyjącego na przełomie wieków XVIII i XIX.

 Prawdziwy egzot ale  przy  kolejnej paproci przeznaczonej do uprawy w szkle adiantum nie wydaje się aż tak bardzo egzotyczne. Nagółka jarzębolistna Hemionitis arifolia to jest dopiero egzot! Zachodni botanicy poznali tę paproć w szczycie pterydowej gorączki na Wyspach  Brytyjskich, opisano ją po raz pierwszy w 1859 roku. Hemionitis arifolia pochodzi z obszaru Azji Południowo-Wschodniej. W naturze jej stanowiska spotyka się w Laosie, Sri Lance, Wietnamie, południowych Chinach i na Tajwanie. Preferuje jeszcze bardziej mokre  ciepełko niż ciepłolubne  adiantum, natentychmiast idzie do szkła! I nie ma że nie ma  bo w tzw. pokojowych warunkach to weźmie i padnie! O ile podsuszone  adiantum można przywrócić do  życia ( skądś się ta nazwa paproć Łazarza wzięła ) o tyle z nagółką nie jest to taka prosta sprawa - lepiej nie ryzykować. Moja trzecia nowa paproć to paprocium nieznany, znaczy opisana jako paproć mix. Nic  o niej  nie wiem, frond zidentyfikować nie umiem, pracownicy działu roślinnego w markecie poinformowali mnie tylko niezwykle profesjonalnie że  na pewno jest to paproć ( uprzednio przeczytali naklejkę na doniczce ) i tyle.


 No a teraz o wykonaniu szklanej paprociarni - miało być pięknie a wyszło jak zawsze. Paprocie okazały się zbyt  krowiaste do słojów, mimo tego że one słoje duże. Hym... muszę złożyć wizytę szklarzowi z okazji szkła do biblioteczki udającej serwantkę i  szkła  na blat stołu, zgadnijcie na jakie jeszcze  szklane zamówienie  mnie kusi ? No nie ma  że nie  ma, nabywszy delikutaśne paprociumy więc wypadałoby zapewnić im cóś na kształt większego  inspekta ( ciekawe jak szybko  zastanę w nim  Felicjana? ). Tak sobie tłumaczę tę chęć posiadania domowego inspektu . Nawet wymyśliłam już jak  powinno to to wyglądać - takie większe akwarium ale z uchylną szybą i wyższe niż przeciętne akwaria. Rozmiar w sam raz na mebelek niedaleko  mojego wyra ( obserwacje  czynione na leżąco, rozproszone światło, klasyczny inspektowy wygląd, tak  miły dla oka ogrodnika - no są plusiki ). Mogłabym  zamszyć, zapaprocić, stworzyć sobie  mini las ( znacie mnie , upieprzę brzozowe  paciory gdzie się da ). Pomysł wydaje mi się na tyle dobry  że na rozruch przeznaczyłam w ciężkim finansowo marcu cóś kole stówy.  W kwietniu dozbieram więcej i może uda mi się ruszyć z tym pomysłem, znaczy negocjacje  poprowadzę ze szklarzem i zobaczę jak to się finansowo kształtuje. Szklarenki domowe to był hicior XIX wieku, chciałabym odgrzać tradycję! Mamelon przerażona moim pomysłem ale ona ma traumę postakwarystyczną ( znaczy Sławencjusz miał akwaria a Mamelon robiła za oprzątającą i nasadzającą roślinki, wszystkie bzdety techniczne oraz rybiarstwo Sławencjusz zarezerwował dla naczelnego  technologa i ichtiologa ). U mła akwarium raczej  wykluczone z przyczyn oczywistych, szklarence i słojom  koty jak na razie darowują.

 

Przedwiośnie zawieszone i rozymyślania ogólnołódzkie

$
0
0

Cóś ciężko pisać o aktualnościach ogrodowych w marcu kiedy za oknem temperatura osiąga o poranku minus piętnaście. Do najbliższych kwitnień przebiśniegów to ho, ho i jeszcze trochę. Co najwyżej można podlać lekko schowane przed mrozami w kotłowni przyszopne doniczki z roślinami.  O cięciach solidnych i przycinaniach lżejszych nawet nie myślę ze względu na tzw. dobro własne. Dzielnie straszę domowe  roślinki ale w kółko ich przeca przesadzać nie mogę a do pikowania wysiewek  jeszcze daleko więc nawet uprawa zielonego w domu polega na podlewaniu donic, doniczek, doniczuszek i kiwaniu głową z zadziwieniem  że oto zielone  rośnie mimo tego że Felicjan coraz  śmielej podchodzi do szklarenki.  Na rozpamiętywanie ogrodowych dni chwały nie mam ochoty ( bo mnie nerw  bierze ), przegląd sprzętu ogrodowego  uczyniony dawno temu, za bardzo nie ma co  oglądać na zielonych stronach bo zima mrozi nawet w necie.  Jakby było mało tego bezruchu ogrodowego to  progu sezonu zielonego, przedwiosenną porą  zastanawiam czy aby nie dokupić jeszcze paliwka do ogrzania chałupy - groza! Zostaje ustrajanie wazonów pędami drzew i krzewów oraz "wyrobem cieplarnianym" ale co to za wiosna? Ersatz, ludzie kochane, ersatz!
Humor psuje mi dodatkowo zarąbista pełnia, co prawda uroczo oświetlająca zmrożony zaokienny świat, ale powodująca wzmożoną aktywność kotów około drugiej nad ranem ( "Bezwzględnie muszę wyjść na pięć minut, wrócić i wyjść ponownie  na jeszcze dwie minuty." ). Niedospana jestem przez kocie wyjścia i inne sierściuchowe zabawy. Pokładam się  przy jakichś próbach uskuteczniania wiosennych porządków, których potrzeba wali mnie mnie po oczach z kątów i nie tylko z kątów. No  nie jest na początku marca mi lepiej niż było w ostatnich dniach lutego, nadal ogólna doopanda i smętne wyczekiwanie na coś co już powinno mieć miejsce ( takie  kwitnienie leszczyn na ten przykład ). Przedwiośnie w zawieszeniu, brzydkie zjawisko.



Doczytuję różne i różniste info na temat najnowszego pomysłu naszego magistrata  czyli zielonego expo. Niestety, tak jak przypuszczałam nie idzie to wszystko w tym kierunku co powinno. Na wuj jeden  centralny park w miejsce parków  3-Maja i Baden-Powella, po cholerę ogrody tematyczne i nowo budowane pawilony w istniejących  już dotąd parkach ( taa, zabudować pawilonami trwałymi tę zieleń ), wystarczyło mi zobaczyć dwa projekty renowacji historycznych  parków łódzkich żebym zawyła ze zgrozy nad poziomem wykształcenia architektów zieleni.  Kuźwa, kur bym nawet nie pozwoliła szczać prowadzać ich autorom!  Zero szacunku dla  tkanki historycznej i zielonej, brakuje tylko siłki tuż obok  zabytkowej  fontanny. A jednocześnie  nasz magistrat kombinuje jakby tu sprzedawać pod zabudowę tereny przylegające do parków i wchodzące w nie. Kogo oni chcą oszukać?! Czytam, słyszę, widzę że nie tylko  ja się zapieniłam z powodu cudownych pomysłów magistrata, po prostu bezczelność rzundzących lokalsów posunęła się ciut za daleczko. 

 Wim rozumim,  w przyszłym roku wybory samorządowe  ale nie sądzę żeby magia tzw. wielkich inwestycji zadziałała na wyborców sama z się. Mamy już lotnisko z paroma terminalami i coś około  dziesięciu lotami wykonywanymi w tygodniu, olbrzymi dworzec piękny jak z obrazów Giorgio Chirico ( surrealistyczny klimacik olbrzymich , pustych przestrzeni ), teraz budujemy  tunel średnicowy przez miasto ( za miastem kolejowe tory dłuuugo i wytrwale remontowane przez nasze dzielne spółki skarbu państwa są jakie są, w najbliższym czasie nic  po nich szybciej  nie pojedzie ),   Nowe  Centrum  Łodzi w  Nieustannym Projekcie ( stare centrum bez prawdziwych, solidnych inwestycji może się posypać ) i zamierzamy  budować  w naszym zoo  Orietarium. Do wszystkiego radośnie zabieramy się od zadka strony. 

Odnawiamy  kamieniczne  elewacje na których osadza się węglowy pył i syf z rur wydechowych bo ogrzewamy ódzkie domy jak ogrzewamy a rozwiązania komunikacyjne mamy jakie mamy, gdzie się da  robimy woonerfy bo to tak fajnie wygląda i jest tryndne a potem się dziwimy że "są pewne problemy", wydajemy  bez głowy pozwolenia deweloperce i bez  głowy zabetonowujemy przestrzeń tak że za jakiś czas , wcale nie tak odległy, wody opadowe uniosą naszą Ódź na falach. Do matołków z UMŁ cóś tam z niezadowolnienia ogólnego pasażerów  naszej łódki zdaje się musiało  docierać bo ostatnio zaczynają  ćwierkać o zmniejszeniu  ilości pozwoleń na budowę w co bardziej zielonych częściach miasta, odległych od  centrum ( rychło w czas ), o skorygowaniu planów rozwoju  urbanistycznego  w związku z postępującą depopulacją, o wprowadzeniu zieleni w starych kwartałach miasta ( da się bo sporo kamienic o nieustalonym statusie prawnym, dzięki zarządzaniu nimi przez miasto nadaje się już tylko do wyburzenia  ).

Nie biadam jak inni nad wyludnieniem miasta, uważam że wbrew pozorom stajemy przed pewną szansą na poprawę jakości  życia w mieście, w którym  na stosunkowo  małej przestrzeni mieszkało zbyt wielu  ludzi. Dobre  do życia miasto to nie jest moloch, w każdym  olbrzymim mieście na ogół  w miarę dobrze rozwiązane jest tylko centrum ( o ile nie jest zapyziałym zabytkiem urbanizacji ), reszta dzielnic  to satelity żyjące własnym rytmem, miasta w mieście  "z wszystkim własnym" ( w bogatych krajach ) albo slumsy ( niby w krajach biednych ale nie tylko ). W Odzi mamy straszne zadęcie, wielkomiejskość się z nas wylewa drugopokoleniowa i usiłujemy namiętnie "miastować" budując klockowate biurowce i domy mieszkalne z trzydziestometrowymi apartamentami ( tzw. apartament  łódzki czytaj mieszkanie wynajęte przez firmę dla pracownika ). W parkach koniecznie plac zabaw dla staruszków ( dzieci u nas coraz mniej i bawią się w centrach handlowych żeby syfu zawartego w powietrzu nie wdychać ) i siłka dla onych seniorów ( nie mam nic przeciwko siłkom tylko nie rozumiem dlaczego  ustawia się je  tuż przy ruchliwej ulicy, właściwie nie tyle w parkach  co  na skwerkach ).

 No miasto, Panie tego,  miasto. Expo zielone zróbmy, sto baniek eurosów jest do wydania "na wszystko" ( nie trzeba będzie pieniędzmi z opłat za wycięcie drzewa kasy magistrackiej wspomagać ). Cóś czuję jak  w moim mieście powoli rośnie  ruch oporu przeciwko wszelkim "wspaniałym, nowym inwestycjom" , nieinspirowany polityką ogólnokrajową buncik  ( jeszcze nie tak wielki że nie  do zatrzymania ) przeciwko robieniu przez rzundzących interesów  życia kosztem zwykłych mieszczuchów. Dwa razy odzianie zatrzymali planową dewastację  terenów zielonych, do trzech razy sztuka. Ciekawe  czy nasz magistrat sobie przypomni o  tym powiedzonku na rok przed wyborami? No zawsze może być pierwszą lokalną władzą w dużym  mieście przeżynającą nie z innopartyjnymi tylko z ruchem miejskim. Znaczy będą innowacyjni i prekursorscy, zdaje się że zawsze chcieli, he, he. Tak przynajmniej zapewniali.




Dzisiejsze foty to Ódź retro. Jak widzicie mamy prawdziwą smogową tradycję, mieliśmy całkiem niezłe zadrzewione aleje,  parki ( na rewitalizację Parku Helenowskiego  się nie zanosi, zawsze za mało głosów ale być może to jest właściwa droga  żeby Helenowski nie zamienił się w zespół restauracyjno - rozrywkowy - taa, to byłby powrót  do korzeni bo  czymś takim kiedyś był ) i miłe dla oka dworce kolejowe ( za to co zrobiono z dawnym Dworcem Kaliskim pięć lat ciężkich robót co najmniej, bez przedawnienia bo niektórzy z nas muszą to świństwo  codziennie oglądać ).




Codziennik - weekendowy narzekalnik

$
0
0
Pogoda zrobiła się wiosenna, co prawda  zmrożona przyroda wolno się budzi ale  odczuwamy  tzw. fluidy. Koło mnie niestety kolejna wycinka drzew, pewnie w ramach upiększania miasta przed kolejnym etapem starań o zielone expo. Ja zalatana w biegu rejestruję początki przedwiośnia, szczerze pisząc nie składało się do tej pory tak żebym mogła choć chwilę poświęcić na spokojne oblookanie stanu  rzeczy. Boję się snucia planów  bo snucie planów cóś mi się ostatnio rozsnuwa. Ale co ja tam narzekam, inni mają prawdziwe problemy - proszę zajrzyjcie Prawdziwy wyścig z czasem . Wszelkie moje narzekania to w porównaniu z taką sprawą są tylko pitoleniem starszej pańci, której real nieraz może i doskwiera ale nie zagraża. Ech, straszny wkurw mnie  bierze kiedy czytam ile wokół forsy  się marnuje na jakieś bzdetne projekty typu fundacja do wspierania utrwalenia  głupich skojarzeń, komisje do wyjaśnienia sprawy pękających parówek czy wywindowane świadczenia "za pracę"  kretynów z politycznego nadania ( taa, bo na większość z nich to headshunterzy światowych superkorporacji czyhają z propozycjami finansowymi nie do  odrzucenia i państwo konkurować  cenowo  musi żeby gwiazdy swoich grup zawodowych nam nie umknęły - nawet najbardziej tępy elektorat cóś nie  wierzy ). Nie będę dalej pluć jadem bo kóń jaki  jest każdy widzi. Spuszczam zasłonę pełnego wzgardy  milczenia.

Dobra, coś pogodniejszego bo nie można  dopuścić do powstania  doła nastrojowego nie do zasypania spowodowanego przez wciskających się z przekazem podprogowym  politycznych ( co otworzę neta, co usłyszę radyjo to mną rzuca ta atakująca polityczna pulpa ). Przelazłwszy się nieco  po normalnych, ludzkich  blogach i widzu że się dzieje - a to kamizelka rdzawa u  Ewy ( co  prawda nie na  Ewie  a na większym  modelu ) a to cud kolorystyczny pod postacią chusty ( tym razem na wieszaku ), a to kury w  Tupajowisku chorzały jako i kozy  u Agatka. Ikony są malowane, mebelki i torebusie  kupowane, wyczyny piekarniczo - garncarskie odchodzą. No a u mnie nic! Po prostu NIC! No chorzenia  żywiny to nie koniecznie ten ... tego ale zakupów wyczynowych czyli  łowiectwa, podmalowywań i cośrobień to zazdraszczam. Jeno  na nasłuch i  naczyt mnie tylko zmęczoną stać ( a pulpa polityczna czyha ). U mnie z cośrobienia mało poważnego   czyli  mikroroba ,  to jeno kawa parzona odświętnie w tygielku i ustawianie  w wazonie tulipków  dzieńkobietowych a poza tym rutyna podlewań siewek, obiadków ekspresowo  gotowanych na odwal się, pospiesznych prań i prasowań, tej  całej cholernej domowizny którą chętnie zwaliłabym na kogoś innego. Tym bardziej że po zimie mam w domku tzw. mandżur.

 Mamelona domowizna tyż  przytłacza  w związku z czym obie czekamy na rozpoczęcie działań ogrodowych. Może uda się  w przyszłym tygodniu doskoczyć z sekatorkiem w co bardziej  strategiczne punkty krzakowe ale trzeba by załapać się na dzień bez opadów.  Paskudne mrozy z przełomu  miesiąca zostawiły brzydkie  znamiona na niektórych liściastych zimozielonych, urody ogrodowi to nie dodaje  jednak nie zamierzamy się spieszyć z kasacją mrozowych pamiątek.  Z niepokojem patrzę na leszczynowe baźki, przed mrozami w mojej  okolicy miało się leszczynom na kwitnienie, zaczynały się lekko złocić. Teraz  wyglądają jesiennie  smętnie, znaczy ich kotki są w kolorze drewna palisandru. Zaczynam się zastanawiać jak to będzie w tym roku z orzechami laskowymi, może być  cieniutko. No nie ma co, żadnego zawierzania  Wielkiemu Pogodowemu, cóś ma ostatnimi czasy przewrotne  poczucie humoru. Prognoza długoterminowa przewiduje  straszne spadki temperatur w trzeciej dekadzie miesiąca, to nie jest jeszcze właściwy czas na prawdziwe ogrodowanie. Zatem tylko lekkie przycinania, żadnych grabień wyczynowych, odsłaniania roślin, zero  sadzeń i kto wie czy nie ponowna przeprowadzka doniczek do kotłowni ( to się zadoniczkowane  napodróżują ).  Jak zabawy z zielskiem to tylko  z tym  domowym, na szczęście  przy takim też można odpłynąć, he, he.

Na koniec koty. Wiecie  że można  robić groźnego baranka? Tak, tak ,  baranki  Sztaflika są ostatnio wykonywane przemocą, z bardzo brzydkimi  śpiewami  a nawet pultaniem. Sztaflik zapatrzona w  Felicjana stacza się po równi  pochyłej, usiłuję podejmować  środki zaradcze w związku z czym mam  podrapki bo francowata kota myśli że jej  wszystko wolno. Jako pańcia wielokotna  znów wyraźnie sobie nie radzę z co bardziej  bezczelnymi i grubszymi  członkami bandy.  Dobrze że w nadchodzącym tygodniu  będzie trochę cieplejszych  dni bo do repertuaru kar za złe prowadzenie  wprowadzam eksmisję pod  chmurkę. W domowych pieleszach a już szczególnie w łóżkowych bambetlach mają prawo  przebywać  ci którzy nie pokazują mi zębów, nie  grożą wściekłym barankiem, nie drapią przy próbach wywalenia  ich z wyra i nie pyskują. Powinnam napisać  bestiom  regulamin porządku domowego ale one nieczytate, ponoć wszystko kapują przez mowę ciała i wąchanie zapachu wydzielin. Mowę ciała już  mam opanowaną, znaczy jestem nastroszona , zdaje się  że  zostało  mi jeszcze tylko dosikanie regulaminu do końca    ( może podleję co nieco w  Alcatrazie, dom ze względów  oczywistych  odpada ) . Niech kocie małpy wiedzą co im wolno a czego  never i pod  żadnym pozorem!

A tera dzisiejsze "foty" - Mona Lisa czyli Lisa Gherardini, małżonka Francesco del Giocondo ( stąd La Gioconda ), najdoskonalsza, według Vasariego, realizacja renesansowego mimetyzmu. Autor uznany i wielbiony czyli Leonardo da Vinci. Obraz zrobił się znany za sprawą reprodukcji w drugiej połowie XIX wieku,z czasem znajomość dzieła stała się powszechna. A jak dzieło sztuki jest powszechnie znane to robi się z nim wszystko żeby nie spowszedniało do cna, he, he.

Ciemierniki - ciężki epizod zakupowy

$
0
0
Wraz z ociepleniem  pojawia się  wpis na wpół ogrodowy. Wpół bo rośliny jeszcze doma ale żadna z nich  domowizna, rzetelne ogrodowce nabyłam  drogą kupna. Odwiedziwszy przy okazji kocich zakupów ( karma ) znajdującego się w pobliżu kociego zakupowiska Leroja.  No a tam w dziale ogrodowym ciemiernicze szaleństwo. Ciemierników  niby  u mnie dostatek ale widok kwitnących  już  roślin zrobił swoje, pozwoliłam się skusić demonowi handlu i to w wigilię pierwszej niedzieli bez handlu ( niby bo  "oni" wyprodukowali  bubla prawnego jak  to majo w zwyczaju ). Ciemierniki nówki są z serii 'Double  Ellen' , której przedstawiciele rosną już sobie gromadnie na Ciemiernikowszczyźnie. Nowo  nabyte sadzone  będą jednak w innym miejscu, na Ciemiernikowszczyźnie 2 czyli półcienistej rabacie  budowanej  na części byłego Landryna. Majo tam robić za ciemiernicze rarytety, bo większość ciemierników które planuję w tym  miejscu posadzić to rośliny  o kwiatach z pojedynczym okółkiem płatków.  Przyznam że przy zakupach doszło do pewnego rozbestwienia, no ale czułam się ostatnio poszkodowana bo czytałam o zakupach różnistych na inszych  blogach i moja  dusza zakupoholika ucierpiawszy nieco. Puściłam się po tym dusznym ucierpieniu w te ciemierniki jak ogar w las,  wywołując popłoch wśród personelu tzw. ogrodu zewnętrznego. Przytargałam do domu sporo dobra, doniczuszki dwie tytki zajęły a portfel czyli  porpona cóś znacznie schudł. Tak się kończy zaleczanie ran po życiu w biegu, bez okazji na ogrodowanie bo brak czasu i pogoda nie sprzyjają.

 Namiastkę kosztowną ogrodowania człowiek robi  sobie w budowlanym markecie. Roślinki które kupiłam pochodzą z dwóch źródeł, jedno z nich produkuje rośliny w tym cholernym substracie co oznacza otrzepywanie z niego korzonków ( ciemierniki nie przepadają za tym zabiegiem, wolniej się adaptują  ),  drugie posadzono w porządnej ziemnej mieszance. Śliczne są natomiast wszystkie, sam cud, miód  i malina. Oczywiście  pomna paskudnego poczucia humoru Wielkiego Pogodowego nie będę sadzić pędzonych przeca roślin w gruncie. Zapowiadane  w trzeciej dekadzie marca ochłodzenie rzędu kilkunastu stopni  zniechęca mnie   skutecznie do takiego działania. Teraz trochę o serii - 'Double Ellen' to ciemierniki mające dobrą odporność na choroby, bardzo żywotne i dobrze kwitnące. Co ważne kwitną też solidnie jednolicie ( 95% podwójnych kwiatów i 70% w pierwszym roku uprawy ). Seria jest chroniona patentem, znaczy tak naprawdę to 'Double Ellen®', jej twórcami są szkółkarze z Holandii Ellen, Peter i Gerda Akerboom ( szkółka a właściwie szkoła Kwekerij de Nachtvlinder w Ter Aar, jakby to kogoś interesowało ). W serii występują prawie wszystkie rodzaje wybarwienia, są  czerwienie, różyki, "spotted" czyli kropkowania płatków o różnym  nasileniu, "picotee" czyli brzeg płatka w innym kolorze  niż cała reszta, pojawiają się już pierwsze  ślicznie użyłkowane  kwiaty. No jest w czym wybierać.






Śnieżne przedwiośnie

$
0
0
Łobśnieżyło, przywiało, przyzimowało - nie w porę, złośliwie i "żeby dobić". Tak odczuwam ten przyłażący ze wschodu atak zimy. W domu stoją ciemierniki, których z powodu  ich handlowego podpędzenia nie ma co wystawiać na mróz.  Pod  śniegiem znalazły się  świeżo zakwitłe przebiśniegi  i pierwsze kwiaty krokusów botanicznych. Wiatr duje, łeb pęka, śnieg sypie, mróz chwyta. I to ma być, kuźwa, przedwiośnie?! O ile byłam w miarę tolerancyjna w stosunku do ataku zimy pod koniec lutego o tyle stwierdzam że cóś się we mnie łamie, kiedy solidnie śnieży i  mrozi w marcu. Myśl się we mnie zalęga brzydka o wyprowadzce z miasta Odzi w cieplejsze rejony  ( znacznie cieplejsze ), hen, do kraju  gdzie cytryna  dojrzewa.  Jedynie  koszty przeprowadzki i okrojona mocno możliwość utrzymania się i nie tylko się na niezbyt  bogatym południu kontynentu powstrzymuje człowieka przed wzięciem udziału w konkursie i zakupem domiszcza za jednego eurosa, gdzieś tam na zapadłej Sardynii czy w innej części cieplejszej  Europy. Real skrzeczy że żyć z czegoś trzeba, kierunki pracowe klimatycznie tyż mało ciekawe i jedyne co mi pozostaje to powściekać się na ten przedwiośniany śnieg z mrozem, zacisnąć zęby i liczyć dni do wyjazdu nad portugalski Ołszyn.



Wiem niby że ten stan rzeczy długo nie potrwa ale wkurza mnie kiedy po ciężkim tygodniu jestem skazana  na przebywanie w chałupie i uprzątanie mandżura. A wcale nie chce mi się! Chce mi się do  ogrodu, do babrania w ziemi, do przycinania paciorów a zamiast tego to sobie mogę podwórko odśnieżyć. Do doopy jest tegoroczna zima, wszystko w niej nie tak - grudzień ciepławy i wilgotnie listopadowy, styczeń  bezpłciowy, luty mroźny pod koniec a nie prawilno  na początku, marzec rozhuśtany ponad miarę. Nie podoba mi się taka "poprzestawiana" zima, wołałabym mroźniejszy grudzień i styczeń niż mrożenie pod koniec zimy. Niestety jedyne  co mogę zrobić  to  ulać nieco jadu pod adresem Wielkiego Pogodowego na blogu i tyle.  Na szczęście w nieszczęściu  nie czuję się  wyalienowana, koty są wyraźnie wkurzone na powrót  śniegu i mrozu. Przyzwyczaiły się już do cieplejszych dni ( czytaj do przyjmowania i odbywania wizyt u kociego sąsiedztwa ). Były już przeprowadzone pierwsze polowania ( dwie obudzone  myszy i  hym... to był chyba szczur ), wspólne wyjścia całonocne ( Felicjan i lubieżna Okularia ), stoczono pierwsze potyczki ( Lalek vs Epuzer ).  No a teraz trzeba  siedzieć w domu i tyłki na kaloryferach grzać. A tak już było wiosennie! Nie ma co, pozostaje przeczekać zjawisko.


Codziennik - wymuszony stoicyzm i kopciuszkowe tęsknice

$
0
0



"Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego." Tak swego czasu pisał Reinhold Niebuhr w swoim religijnym dziełku  "Modlitwa o pogodę ducha", która to modlitwa niejednemu już pomogła ( głównie tym uzależnionym ale nie tylko ).  Mnie też nie zaszkodziła, ba,  uczyniłam krok naprzód - jak nie możesz czegoś zmienić to staraj się w tym znaleźć cóś pozytywnego.  Ni cholery nie zmienię pogody ale zimę mamy cudną tego przedwiośnia, nieprawdaż?  Tak biało i mroźno i świetnie  że jeszcze trochę kocie tyłki pogrzeją się na kaloryferach a ja powsłuchuję się w chrupoty jakie moje kroki wydobywają ze zmarzniętego śniegu.  Zaprawdę mało jest tak słodkich rzeczy jak ogarnianie domowego mandżura o poranku ( ha, bladym świtkiem ), gdy za oknem jakieś straszne minusy a pod ręką przerywnikowa ( no bo przeca porządkuję )  kawusia z biszkoptami.

Dobra, nie czarujmy się, wolałabym żeby domowego mandżura ogarniała jakaś siła fachowa,  miła i inteligentna,  potrzebująca kasy ( niewielkiej, klasyczny skąpy pracodawca polski się we mnie budzi natentychmiast ) albo ktoś kto się zlituje nad upośledzoną sprzątalniczo. Taa, a najlepiej  to Isaura żeby za mnie porządki  czyniła. Jestem  potworem, wiem o tym ale nic nie poradzę że potrzeba zrobienia porządków wyzwala we mnie najgorsze instynkta. I jeszcze mam te rojenia mało realne - mili i inteligentni to by mi gardziołek napchali tymi groszami które mogłabym zaproponować im za pracę niewdzięczną , litościwi zaraz by się zaczęli litować nad sobą a Isaura zbuntowałaby  się jak załoga "Bounty". Pomijając nikły stopień prawdopodobieństwa udzielenia mi  pomocy w porządkach domowych przez siły fachowe, litościwych i niewolników,  muszę z lekkim tylko zawstydzeniem przyznać że wyjątkowo nie lubię jak  ktoś mi grzebie w moich rzeczach i układa wszystko domowe  nie tak jak  po mojemu być powinno. Znaczy z jednej strony chciałabym paradować w peniuarze po czystym wysprzątanym cudzymi rączkami domku, a z drugiej strony niepokoiłoby mnie czy te cudze rączęta nie poprzestawiały moich pierdół i pierdółek, nie daj Boże nie  porządkowały po głupiemu  dokumentów albo nieprawidłowo  działały przy pakowaniu komody z porcelaną i szkłem ( to jest sztuka ).

Cóż, cudne peniuary w stylu tego jaki nosiła Madame Rose jak na razie odlatują z królikami, a ja zamiast popijać kawulę z cud inteligentnym  agentem, wgapiać się w lustro dla potwierdzenia własnej  urody i rzucać od niechcenia  hasełko "W zeszłym roku o tej porze padał śnieg" ( zmodyfikowane   "O,  niby przedwiośnie a  pada śnieg!" ) przygotowuję sobie  ciuchy do sprzątania ( super majto - spodnie w kolorze zdechłej truskawki i podkoszulek w kolorze wyrzyganej bułki  ze szpinakiem ) i pochłeptuję na chybcika kawę do której nie wiadomo dlaczego rości sobie pretensje Sztaflik ( która ma mało z cud inteligentnego agenta za to  bardzo dużo z upierdliwego Sturmführera  Stedtke ), zagryzając  napój "damskim paluchem" ( niestety nie moim ulubionym Gurgulem ale Pajdą ). Ech, ani maquillage'u porannego, ani fryzu odpowiedniego utrwalonego lakierem, ani pazura wymalowanego - nic z prawdziwej damy prowadzącej intensywne nocne życie i posiadającej klucz do garsoniery ambasadora ( mam mnóstwo kluczy ale one od komórek, lokali zapasowych - najbardziej romantyczny to jeszcze jest klucz do ogrodu, reszta otwiera i zamyka same przyziemności ). Hym... jakby trochę kopciuchowato mnie się zrobiło.

A "Tak chciałabym - a tak umiałabym powiewną być - niby dym!", taa "Królewną być - złote kwiatki rwać i trenować nowe miny i przed lustrem stać!". A tu ściera i zapach octu, który to ocet tak dobrze robi kaflom i perspektywa  szorowania podłogi  kuchennej oraz tej pieprzonej  glazury w łazience ( którą  po mojemu to niestety tylko ja sama osobiście wyczyszczę tak jak się należy ). Potem jeszcze to klepisko w pokoju (  no bo przesadzałam rośliny i się mnie troszkę ziemi  rozsypało ), drabina, siatkowe firany do zdjęcia, kretyńskie  szorowania szkieł, szkiełeczek, puch, puszeczek - całej tej zbieraniny którą nie wiadomo po jaką cholerę  ciągle ściągam do chałupy. A Hans to na pewno nie sprząta, ordynans za niego porządki robi! I gdzie tu sprawiedliwość społeczna?!  A w ogóle dlaczego piękne agentki muszą zasuwać w majto - spodniach  w kolorze zgniłej truskawy i  podkoszulku w kolorze wyrzyganej bułki ze szpinakiem? Sprzątanie zawsze mi uświadamia  że świat nie jest tak całkiem sprawiedliwy. Ba, jak stoję z tymi ścierami i szczotami to czuję że ten świat się na mnie  uwziął. Cóż, nie pierwszy raz blogowo ronię łzy ( ze złości i żalu nad sobą ) z okazji ogarniania mandżura.

Dobrze że pogodziłam  się z  przedwiosenną zimą, bunt wobec zimy nie w porę i  konieczności czynienia porządków to było jak na mnie za dużo. Pogody zimowej nie zamienię na inną , mandżura  ogarniam - dobrze że jeszcze jako tako rozróżniam co jestem w stanie  zmienić.

Sé de Lisboa czyli rzecz o katedrze w Lizbonie

$
0
0
Niedługo wyjeżdżawszy w świat i przyszykowuję się do tego  odświeżawszy wspominki.  Myślami wracam do ubiegłorocznej podróży, mojego pierwszego zanurzenia w Lizbonę. Dziś będzie o budynku bez którego trudno wyobrazić sobie panoramę starego miasta,  o katedrze w Lizbonie czyli jak ją nazywają  Portugalczycy Sé de Lisboa.



Lizbona była siedzibą biskupstwa od co najmniej czwartego wieku, chrześcijaństwo przyszło tu wcześnie. W czasach panowania Wizygotów czyli w wiekach V, VI i VII miasto miało urząd biskupi. Na początku VIII wieku Lizbona została zdobyta przez Maurów , ale nadal istniała populacja chrześcijan w mieście i jego okolicach. Maurowie po zdobyciu miasta nie prześladowali innowierców, zapał misyjny aż tak bardzo ich nie rozgrzewał. Owszem, najpiękniejszym sakralnym budynkiem wzniesionym za ich panowania był meczet w Alfamie (  cała ówczesna Lizbona to była Alfama ), kościołów nie budowali ale to nie znaczy że chrześcijanie obrządki sprawowali w ukryciu. W  roku 1147  Dom Afonso Henriques  w ramach krucjaty pogonił Maurów. Lizbona miała w tym czasie biskupa mozarabskiego, czyli miejscowego (  mozarabami nazywano wówczas chrześcijan żyjących pod  panowaniem władców  muzułmańskich, potem ten wyraz stracił pierwotne  znaczenie i ludność mozarabska oznaczała muzułmanów żyjących pod panowaniem władców  chrześcijańskich - takie przesunięcie znaczeń to nic kuriozalnego, historycy nie takie zmiany znaczeń odnotowywali ). Po odbiciu miasta przez portugalskiego króla i rycerzy, którzy wzięli udział w  krucjacie uznano że biskup mozarabski nie jest odpowiedni na czas wypraw krzyżowych ( plany były ) i biskupem Lizbony został mianowany angielski krzyżowiec Gilbert de Hastings. Z odpowiednim biskupem ruszyła budowa katedry ( budynek Sé  powstawał  od 1147 roku,  za budowę rzeczywiście wzięto się zaraz po rekonkwiście,  a  ukończony został w pierwszych dekadach XIII wieku - niecałe 100 lat to niedługi okres budowy jak na katedrę ), na bazie meczetu rzecz jasna bo dobrze jest wykorzystywać "magię miejsca świętego".  W pierwocinach katedry czym prędzej zainstalowano przywiezione z Algarve przez Dom Afonso Henriquesa  relikwie św. Wincentego de Zaragoza i spokojnie zabrano się do rozbudowy założenia. Projekt katedry to taka typowa normandzka  romańszczyzna, katedra lizbońska została wzniesiona na wzór Sé de Coimbra . Znamy nazwisko pierwszego architekta, najprawdopodobniej pochodzącego  z  Normandii albo normańskiej Anglii  Mestre Roberto. Pracował przy budowie katedry  oraz klasztoru Santa Cruz w Coimbrze i zdaje się że był uważany za najlepszego  mistrza w swej dziedzinie na ziemiach Portugalii.



Co  ostało się prawdziwie romańskiego do czasów dzisiejszych?  Rzecz jasna konstrukcja, mimo wielu przebudów związanych z nowymi funkcjami które pojawiały się wraz ze wzrastającą rolą lizbońskiej katedry, odbudów po trzęsieniach ziemi, upiększeń w stylu kolejnych epok budowla ma czytelny układ - krzyż łaciński, nawa główna najwyższa, pozostałe  niższe.  W strefie transeptu  wciąż znajdują się oryginalne romańskie krypty. Jednak to narteks, czyli kryty przedsionek jest creme de la creme romańskiego budowania które zachowało się do naszych czasów. Wspaniałe kapitele  z motywami roślinnymi i figuratywnymi wykonane z koronkową precyzją, jakby wspomnienie po  mauretańskich gustach, zwiastujące znacznie późniejsze koronkowe manuelino. Figuratywne rzeźby mają różnorodne tematy: mężczyzn walczących na lwach, Archanioła Michała pokonującego smoka, postać królowej ( być może reprezentującą cnotę ) i trzech inszych bohaterów, którzy mogą być  męczennikami z Lizbony. Na fasadzie północnej znajduje się również portal z okresu romańskiego, prawdopodobnie realizowany przez innych artystów. Wieża północna jest nadal, jak to  określają  przewodniki "w dużej mierze autentyczna", ale wieża południowa została częściowo zniszczona w  wielkim trzęsieniu ziemi w 1755 roku  więc nie jest "autentyczna w dużej mierze".  W wieży północnej znajduje się komnata kryta sklepieniem z czterema romańskimi maskami w rogach, bardzo podobna do sklepienia transeptu katedry w Coimbrze. Co do całej romańskiej reszty to choć turystom wydaje się ona prawdziwa i niemal tysiącletnia  to jest ona  efektem rekonstrukcji . Znaczy dobrze mieć  świadomość  że  budynkowi  w pierwszej połowie XX wieku, podczas największej z dotychczasowych renowacji ( a było ich sporo )  nadano obecny wygląd i nie podniecać się tym  że on taki prawdziwie  romański jakby to wynikało z wyczytków z polskiej Wikipedii . Autentycznie  romańskie to mogą być zapomniane kościółki na prowincji a nie  duże, stołeczne katedry w strefie wstrząsów sejsmicznych. Jednak tej romańszczyzny która się zachowała starczy nawet dla konesera architektury  jest to bowiem  sztuka wysokiej próby.



Pomiędzy XIII a XIV wiekiem do katedry dobudowano klasztor. Dobry król Dinis miał taki pomysł na zwiększenie rażenia siły modlitw zanoszonych w katedrze.  Dokładna chronologia  powstawania przy katedrze klasztoru nie jest znana. Pierwszy dokument na temat  czegoś na kształt prac przygotowujących (  Sé de Lisboa położona jest bynajmniej nie na najłagodniejszym ze wzniesień ) pochodzi z roku 1281 .  Wiadomo że w latach 1302 - 1305 mają miejsce pierwsze pochówki w kaplicach klasztoru. Za datę ukończenia założenia przyjmuje się rok 1332. Dziś klasztorny dziedziniec to jedno wielkie stanowisko archeologiczne, widok jest zdumiewający bo przecudnej urody  krużganki otaczają dziurwę w ziemi pełną na wpół rozwalonych  ścianek, znaczy takie  totalne gruzowisko nam się prezentuje. Jednak to co dla nas laików jest tylko dość nieczytelnym labiryntem kamiennych murów i murków  dla archeologa jest częścią Wielkiego Meczetu al-Lixbûnâ. Te ścianki  i murki są ze dwa stulecia z potężnym hakiem starsze niż nasze słowiańskie państwo ( no chyba że ktoś musi się dopieścić bajdami o  Lechii, tacy dopieszczeni to nawet na piramidy mogą mieć wylane ). Krużganki klasztoru klimatyczne, warto pospacerować,  tym bardziej że tłoku nie ma.  Można spokojnie podziwiać ostrołukowe sklepienia, chłonąć atmosferę. Za murami szaleją tuk - tuki, dzwoni tramwaj, słychać  gwar wielkiego miasta a tu cisza i echo własnych kroków. Zupełnie inna to katedra niż  np. ta praska, nieuturystyczniona.




Klasztor cudnie gotycki zainspirował   króla Afonso IV wzniesienia w podobnym stylu cud  grobowca. W średniowiecznej  Portugalii podobnie jak w większości krajów obowiązywał  zakaz chowania osób świeckich w głównej kaplicy, jednak dla Dom Afonso IV został uczyniony wyjątek, wszak był  bohaterskim wojownikiem w bitwie pod  Salado stoczonej w 1340 roku, zasłużonym krzyżowcem. Grobowiec zaczęto  wykonywać cóś koło 1345 roku ale prace zakończyły się dopiero na początku XV wieku, za panowania Dom Joao I , kiedy to grobowce króla Afonso IV i jego żony królowej  Beatriz zostały przeniesione do prezbiterium. Stworzenie serii kaplic zmieniło nieco układ przestrzenny  Sé i pozwoliło zwiększyć liczbę pielgrzymów odwiedzających katedrę, którzy przybyli zobaczyć relikwie świętego Wincentego. Kolejne zmiany  wymusiły trzęsienia ziemi, szczególnie dość silny wstrząs mający miejsce na początku XV wieku. W połowie stulecia XVII została zbudowana w Sé manierystyczna zakrystia przy południowej fasadzie , a w XVIII wieku przebudowano gotycką kaplicę główną w stylu baroku.  Wielkie trzęsienie ziemi w 1755 roku solidnie zaszkodziło katedrze - zniszczona została  kaplica Najświętszego Sakramentu, południowa wieża i dekoracja głównej kaplicy, w tym grobowców królewskich i klasztoru. Wieża zwana latarnią częściowo zawaliła się i zniszczyła część kamiennego sklepienia nawy, które zostało odbudowane w drewnie.  Nie zachowały się też niektóre grobowce. Z cud gotyckich  nagrobków królowej Beatriz i króla Afonso IV nie zostało niemal nic więc kości królewskie zostały zdeponowane w 1781 roku w nowych nagrobkach wyrzeźbionych przez Joaquima Machado de Castro. Bezczelnie przyznaję że te grobowce w kształcie urn nie  zrobiły na mnie specjalnego wrażenia.  Podobnie zresztą jak późno barokowy wystrój kaplicy głównej czy kaplicy Santo Ildefonso czy też XVIII wieczne organy. Być może dlatego że większość starego wystroju powędrowała do muzeum i te barokowe elementy wydają się obce kamiennej romańskiej  konstrukcji, jest ich zbyt mało by opowiadały  historię tego miejsca. Po trzęsieniu katedrę stopniowo odbudowywano, jednak większość dokonanych  przy tej okazji zmian konstrukcyjnych  nie zachowała się do dziś. Jak wspomniałam wcześniej renowacja  przeprowadzona w  XX wieku miała na celu  przywrócenie Sé  romańsko - gotyckiego wyglądu.

Bardziej  niż  groby portugalskich królów zapisały  się w mojej pamięci zachowane od czasów  średniowiecza nagrobki Lopo Fernandesa Pacheco , towarzysza broni Dom Afonso IV , oraz  jego żony Marii Vilalobos. Co ja tu będę ściemniać - podziwiałam wspaniałą sztukę gotycką, taa -  kamienne psy strzegące zmarłych mnie urzekły. Nagrobki pochodzą z XIV wieku, jak pisałam szczęśliwie przetrwały bez większych  uszczerbków  tektoniczne brewerie i upływ czasu. Pies  strzegący  Lopo wyszedł troszki nieostro więc nie zamieszczam ale Maria i jej dwaj towarzysze nadają się do oglądania. Psy strzegą też infantki, której bezczelnie zajrzałam w twarz i inszych nieznanych mi zmarłych. Wszystkie we wdzięcznych pozach, z drogocennymi obrożami, jakby dla podkreślenia statusu psich arystokratów. O rasach się nie wypowiadam, co prawda pies Lopo wyglądał mi na wyżła ale co ja tam wiem o XIV wiecznych  psich sforach w Portugalii.
To by było na tyle o Sé de Lisboa w moim wykonaniu.  Nie wyczerpałam  tematu, nie pisałam o neogotyckim oknie  z widokiem na Tag, dzwonach, azulejos, itd. Nie wymieniłam wszystkich renowacji, nie wyliczyłam kaplic ( jest ich od  groma ), nie przyłożyłam się  by przybliżyć postać  Dom Lourenço Anesa, fundatora najważniejszej kaplicy katedry, słowa nie napisałam o królowej Leonor. Jako przewodnik raczej się  nie sprawdzam, ale mam nadzieję że choć trochę z atmosfery Sé udało mi się w fotach i pisaninie przekazać.






Krzyk w kamieniu czyli o kościele Convento do Carmo

$
0
0
Historię Lizbony dzieli się na tę sprzed trzęsienia ziemi i tę po trzęsieniu, podobnie jak w przypadku Warszawy dzieli się jej historię na tę sprzed powstania 1944 roku i tę popowstaniową. Przyczyna jest oczywista w obu przypadkach - zagłada miasta. Z Warszawy ostała się jeno Praga, w Lizbonie natura oszczędziła wschodnią część wzgórz. Pierwszy listopada 1755 roku, Dzień Wszystkich Świętych jest dla lizbończyków tym czym dla warszawiaków pierwszy sierpnia 1944 roku, czas upływa a wspomnienia  po nieistniejących  miastach nadal trwają w  murach, które nie są już murami domów, w ulicach które są cieniami dawnych  ulic, w  pustce po miejscach których  już  nie ma. Czym była Lizbona do czasu wielkiego trzęsienia ziemi ? - była Złotym Miastem, Księżniczką  Mórz, stolicą kolonialnego imperium nad którym nigdy nie zachodziło słońce. Z całym szacunkiem dla naszej stolicy, stara starością starożytnych miast stolica Portugalii w połowie XVIII stulecia była miastem innego formatu niż Warszawa w wieku XX.  Tragedia Warszawy była jedną z wielu wojennych tragedii ( choć nam jest to ciężko przyjąć do wiadomości ), miasta niknęły masowo w połowie lat czterdziestych XX wieku, XVIII wieczna tragedia Lizbony  dotyczyła właściwie tylko jej ( choć trzęsienie ziemi odczuwalne było w  wielu miastach europejskiego południa, Kadyks w końcu zalało 20 - metrowej  wysokości tsunami ). Rozpadło się, zniknęło w falach oceanu, spłonęło Złote Miasto, wręcz niewyobrażalnie bogate. Parę dni wystarczyło by  wraz z miastem zburzyć porządek społeczny, zmienić  mentalność ludzi którzy doświadczyli katastrofy, wytyczyć nową ścieżkę  historii nie tylko jednego państwa ale pośrednio ścieżkę historii całej  Europy. Po wielkim trzęsieniu ziemi w Lizbonie Europejczycy coraz mniej chętnie zawierzali tzw. opatrzności bożej. Jeżeli ta opatrzność zniszczyła miasto tak pełne miejsc kultu jakim była Lizbona,  wielu ludzi  dochodziło do wniosku że albo  coś nie tak  jest z formą oddawania czci  opatrzności, albo  sama opatrzność  nie jest czymś realnie istniejącym. Nie potrafiono sobie wytłumaczyć wg. starych, dobrych reguł dlaczego Księżniczkę  Mórz spotkało  nieszczęście nieporównywalne  z żadnym innym, które przydarzyło się do czasu tego wydarzenia  wielkiemu miastu w czasach nowożytnych. Do tego poczucia bezsensu przyczyniały się choćby tak drobne rozbieżności "z planem bożym" jak to że z katastrofy cało wyszły burdele w Alfamie za to straszliwie oberwały  kościoły, no dysonans poznawczy ludzie po tej hekatombie mieli.




Convento do Carmo czyli kościół przy klasztorze Karmelickim to chyba najbardziej znana pamiątka po wielkim lizbońskim  trzęsieniu ziemi. Nie odbudowano go "w całości", pieczołowicie tylko konserwuje się  ruiny. Miejsce  dobrze jest widoczne z  placu Rossio  i stosunkowo prosto znaleźć schody prowadzące na wzgórze dzielnicy Chiado , w której znajduje się klasztor.  Jednak większość turystów i nie tylko  turystów nie męczy nóg. Elevador de Santa Justa czyli najpopularniejsza chyba lizbońska winda wjeżdża na wzgórze i oszczędza mozolnego drapania się po co prawda niezwykle malowniczych, tym niemniej jednak stromych  schodach. Historia kościoła  Convento do Carmo sięga roku 1389, jego donatorem był Condestável do Reino ( cóś jak  średniowieczny premier ), Dom Nuno Álvares Pereira. Zbudowany na wzgórzu naprzeciwko zamku Santo Jorge, ze względu na swoją wielkość i monumentalność rywalizował z katedrą w Lizbonie i klasztorem św. Franciszka. Od początku swego istnienia ta religijna przestrzeń była uważana za symbol miasta Lizbony i miejsce potwierdzające tożsamość narodową, ponieważ jest związana z imieniem jednego z najsłynniejszych portugalskich bohaterów średniowiecza ( Nuno Álvares Pereira pochowany został w kościele który ufundował ).




Ruiny kościoła robią nieco inne wrażenie niż  słynne ruiny brytyjskich opactw, Holyrood Abbey czy katedry St. Andrews.  Do zniszczenia budynków na Wyspach przyczynił się człowiek, nie było to bardzo gwałtowne zjawisko a postępujący powoli proces degradacji.  Owszem zapoczątkowano ten proces grabieniem ale same  budynki "stopniowo rozpływały się  w czasie". W przypadku ruin lizbońskiego kościoła  świadomość  że zawalił się on w ciągu paru  minut, za sprawą  zjawiska na które do dziś człowiek nie ma  żadnego wpływu powoduje tzw. refleksję z ciarkami  na plecach. Człowiek chcąc nie chcąc przypomina sobie że trzęsienie miało dziewięć  stopni w skali  Richtera ( największe trzęsienie  ziemi odnotowane w Europie ), że było po nim  tsunami a następnie przez  niemal tydzień szalały pożary przechodzące w burze ogniowe. Gdzieś tam  rodzi się myśl  że ludzie którym  sklepienie kościoła Convento do Carmo o  godzinie  dziewiątej czterdzieści zawaliło się na głowy i którzy zginęli natychmiast mieli szczęście.  Wielkie trzęsienie ziemi w 1755 roku pochłonęło  sześćdziesiąt do  dziewięćdziesięciu tysięcy istnień ludzkich ( tak szacują  historycy ), wiele   z tych istnień ginęło na raty, w bólu. Niestety  ci którzy zdołali przeżyć zawalenie budynku kościoła najprawdopodobniej zginęli w pożarze który wypalił wnętrze.  Ta świadomość  sprawia  że kamienie kościoła Convento do Carmo zaczynają krzyczeć.



Rok po kataklizmie zaczęto przebudowę kościoła w stylu  neogotyckim, jednak nici z tego wyszły i w roku 1834 ostatecznie zarzucono ten pomysł bo zakon karmelitów przestał istnieć na ziemiach Portugalii. Z czasu tego okresu rekonstrukcji są filary i łuki naw, będące świadectwem neogotyckiej architektury eksperymentalnej, jak to się ładnie określa "o charakterze scenograficznym". Chodząc dawną nawą główną, spoglądając w   niebo na którym rysują się ostrołukowe żebra jakoś mimowolnie zaczyna się odczuwać niepokój - a co by  było gdyby ziemia  zatrzęsła się teraz. Nie dziwi  mnie  że król José o Reformador po wielkim trzęsieniu ziemi niespecjalnie lubił  przebywać w jakichkolwiek  budynkach. Jego  fobia była tak daleko posunięta  że na wzgórzach Ajuda wybudowano miasteczko  namiotowe i sam  Najjaśniejszy Majestat raczył w owym miasteczku pomieszkiwać na tyle długo że rodzina królewska zaczęła się mocno niepokoić. Tak naprawdę biedny król José nigdy nie wyleczył się z klaustrofobii, do końca  życia miewał ataki paniki.

Nie zawierzał już też  opatrzności, Sebastião José de Carvalho e Melo znany szeroko jako Marquês de Pombal został spuszczony za smyczy.  Markiz, którego król José obdarzył władzą wykonawczą w roku 1750,  już wcześniej dał się poznać jako osoba  o tzw. oświeceniowych poglądach. W okresie zmiany mentalności objawiającej się coraz większym zwątpieniem  w istnienie opiekuńczej siły wyższej, poszedł na  całość. W roku 1759 ostatecznie pozbył się z Portugalii jezuitów, z którymi walczył od lat . To była decyzja brzemienna w skutki. Bezwzględna akcja markiza odbiła się szerokim echem w całym świecie, a efektem procesów przez nią zapoczątkowanych było rozwiązanie Towarzystwa Jezusowego przez papieża Klemensa XIV w roku 1773. Mimo  prób przywracania dawnego stanu rzeczy przeprowadzonych przez córkę króla José , Marię I Francisce a Piedosa ( czyli Marię Franciszkę  I , zwaną Pobożną ) antyklerykalne miazmaty zdołały opanować portugalskie  umysły i zasiać  w nich coraz bardziej rozrastającą się tendencję do wątpienia w moc opatrzności. W wyniku kataklizmu rodziła się współczesna  Portugalia,  w której objawienia są  przede wszystkim okazją do zrobienia kasy, opatrzność ma za zadanie ustalanie korzystnych wyników meczy ligi piłkarskiej, a  prawo budowlane wygląda tak  że do istniejącej już   konieczności sprawdzenia projektu budowli pod względem odporności sejsmicznej wprowadzono niedawno obowiązek weryfikacji rzeczywistej wytrzymałości obiektu ( bo  twierdzą  że jakby co  to oni nadal niegotowi ).





Takie to są konsekwencje zawalania się  kościołów w Dniu Wszystkich  Świętych, bardzo gwałtowne zdarzenia rodzą rodzą równie gwałtowne reakcje, których skutki  długofalowe zmieniają nam rzeczywistość. Kataklizm zmienia nie tylko życie pojedynczych ludzi, to masowa zmiana ludzkich losów, gwałtowny ruch skrzydeł  motyla wywołujący  huragan na drugim końcu świata. Jezuicka awantura dotarła przecież i do XVIII wiecznej Polski ale miazmaty nie miały aż takiej siły rażenia, hym... może dlatego że naszym sprytnym  sąsiadom miazmaty  były nie na rękę. Dość znamienne jest  że   Fryderyk II i Katarzyna Wielka olali papieskie brewe, zakon działał  w najlepsze w  Królestwie  Prus  jeszcze parę lat  po ogłoszeniu  brewe a Katarzyna  pozwoliła jezuitom pozostać na terenach pozyskanych rok wcześniej podczas I rozbioru Polski. Pomyśliwałam sobie nad tym przemierzając ten kościół pod  gołym niebem, oglądając koronkowe fragmenty manuelińskiej ornamentyki które przetrwały kataklizm i  zmierzając do cudem ocalałej  apsydy , w której urządzono małe muzeum.  Może i muzeum małe  ale sztuka w nim wielka, umieszczono tu sporo artefaktów ze znakiem jakości Q. Koronki w kamieniu nie tylko manuelińskie, znacznie starsze dzieła kamieniarskich dłut można w tym malutkim muzeum zobaczyć.

Muzeum powstało w roku 1864,  było to pierwsze Muzeum Sztuki i Archeologii w kraju. Zrodziło się do celów ochrony narodowego dziedzictwa, które nieustająco zanikało w wyniku splotu wielu okoliczności -  kasaty  zakonów opiekujących się budynkami, licznych szkód wyrządzonych podczas francuskich inwazji i trwania tzw.  wojen liberalnych.  Jest solidnie eklektyczne, jak to jest zazwyczaj z muzeami powstałymi w XIX wieku. Są w nim zebrane  eksponaty których powstanie sięga prehistorii aż po dzieła  współczesne. W pierwszych latach istnienia w muzeum zgromadzono  kolekcję składającą się z licznych fragmentów architektury i rzeźby,  a także pogrzebowych zabytków o wielkiej rzeźbiarskiej klasie - płyt nagrobnych, stel kamiennych i innych obiektów o znaczeniu historyczno-artystycznym i archeologicznym. Pod koniec XIX wieku i pod koniec trzeciej ćwierci XX wieku, do muzeum trafiły ważne kolekcje  sztuki i archeologii nie związane z Lizboną, w tym kolekcja epigrafii rzymskiej, kolekcja prekolumbijskiej ceramiki i mumii oraz kolekcja z wykopaliska Castro z Vila Nova de Santo  Pedro, w Azambuja ( Calcolítico ok. 3 500 p.n.e. ), obecnie liczące około tysiąca artefaktów na stałej wystawie. Jeżeli nie znosicie sztywności  i zadęcia muzealnych ekspozycji to jest muzeum dla Was, bez dłuuuugich korytarzy i olbrzymich sal, bez tłumu turystów, klimatyczne , z ledwie wyczuwalnym zapaszkiem stęchlizny. Ze sztuką godną najbardziej prestiżowych sal wystawienniczych ( no  w końcu mumie to też ponoć sztuka, choć mam tzw. mieszane  uczucia  ) .





Szaro - bura wiosna

$
0
0
 No i są pierwsze ogrodowe  foty tego roku ( tych z ośnieżonym podwórkiem nie liczę ). Od razu krótkie info - na wybuch wiosenności na fotkach z Alcatrazu i z Podwórka  nie liczcie.  Jak na razie w obejściu przydomowym jest głównie zgniło a gdzie nie gdzie  nadal  śnieżnie, znaczy nie cała pokrywa śnieżna  się  zwinęła. Jak na  trzecią dekadę marca to słabiutko,  nie ma co  ukrywać że jesteśmy  "opóźnieni w rozwoju". Ponoć w przyszłym tygodniu cieplej ale mokro  więc nie spodziewam się że  nawet przy tych wyczekiwanych z utęsknieniem  plusowych temperaturach kwiaty pierwszych cebulaków zaprezentują pełnię urody i zrobią "łączki" .  Moje "botaniczne " krokusy, przebiśniegi, cyklamenki czy iryski cebulowe dopiero startują.  O ile następne noce  będą mroźne to pąki nie będą się szybko  rozwijać. Sądzę że  z powodu zapowiadanych w przyszłym tygodniu  opadów będzie wymoczkowato, roślinnie ostrożnie i w ogóle dopiero przedwiosennie. Zupełnie nie tak jak powinno być  kiedy kwiecień już u proga. Teraz potrzeba i ciepła i słoneczka, żeby zmrożone i nieco pouszkadzane ciężkim śniegiem wczesne cebulowe jakoś do siebie doszły i zaczęły rozwijać normalne kwiaty. Tak czuję w lewej pięcie i prawym półdoopku że dopiero w kwietniu będę mogła wyleźć do Alcatrazu, nacieszyć oczy kolorem i stwierdzić że to już definitywny koniec zimy.

 Byliny śpią  jeszcze snem  głębokim, większość nawet nie wylazła z ziemi. Tylko te bardzo wcześnie kwitnące czyli ciemierniki i przylaszczki mają przy glebie zawiązki pąków, ale w tym wypadku nawet  ciepły tydzień nie wystarczy by solidnie ruszyły, myślę że  Ciemiernikowszczyzna da w tym roku czadu dopiero po pierwszym tygodniu kwietnia.  Na szczęście w domu oczy cieszą kwitnące ciemiernikowe zakupy, będące w tym roku  namiastką prawdziwego przedwiośnia ( no bo skoro Matka Natura się wzięła  i wypięła na Centralno Polske to przedwiośnie trzeba było zorganizować w zakresie własnym i nie moja to wina że na ciemierniki poszło tyle kasy tylko wina tych kretyńskich zawirowań pogodowych, howgh! ). Do startu przygotowują  się też paprocie, starsze paprotniki wyglądają jak  zeszłe z tego świata pająki -  pastorały zwinięte, wręcz zaciśnięte jak  powieczki udającej sen Szpagetki, starsze frondy wygięte pod  dziwnym kątem, obrośnięte szczeciną. Siedzą w gruncie jak  ptaszniki czyhające  na zdobycz, wyglądają tak drapieżnie że od razu  sobie człowiek  przypomina że paprocie przeżyły dinozaury i że zaprawdę dziwne  z nich rośliny. Zauważyłam  że w niektórych miejscach Alcatrazu pojawił się w większej  ilości mech.  No i bardzo dobrze, oby się utrzymał. I to by było na tyle  tego krótkiego przeglądu ogrodowego.




Ogrodowe podsumowanie miesiąca

$
0
0

"No i co, no i pstro i nie ma o czym gadać" - tak w skrócie można by  podsumować marcowe ogrodowanie. Plany niby  były ale  raczej takie niedookreślone,  snute ze  świadomością  że pogoda może je zburzyć.  No i wzięła i zburzyła! Ledwie parę dni mijającego miesiąca da się podciągnąć pod  określenie  przedwiośnie, reszta dni to była klasyczna zima. Pełnoobjawowa że tak  rzecz nazwę. Jedyne co  ogrodnikowi zostało to snucie planów  wiosennych, siewy na parapetach wewnętrznych i oczekiwanie na cieplejsze dni.  Przycinanie  konarków i gałęzi w śnieżycy  i mrozie to nie jest to co tygrysy  lubią najbardziej. Konarków  zresztą teraz to już chyba nie ma co ruszać, niedługo gniazdowania się zaczną więc lepiej  niech konarki  pozostaną tam gdzie są ( tylko jeden podwórkowej robinii zwanej akacją sprawia taki  problem że trza  go będzie ciachnąć bez względu na porę roku, sięga  gdzie nie trzeba bo w okolice przewodów ). No i to by było właściwie na tyle bo co to za ogrodowanie przeprowadzane  na domowych parapetach, ersatz ino. Miejmy nadzieję że  kwiecień nie będzie aż tak zimny jak zapowiadają. Oby do wiosny Kochani, oby do prawdziwej, ciepłej, pachnącej kwiatami wiosny!
Podsumowanie miesiąca ma miejsce tak wcześnie bo tygrys teraz będzie wyjechany i na pewno nic  już w ogrodzie  nie zrobi.

Blaski i cienie portugalskiej wyprawy

$
0
0



Zacznę od cienia bo przycienił że ho, ho, ho! Obrobili mnie w "Liszboa" z dokumentów i resztek kasy podróżnej, przypuszczam  że w tramwaju linii 15. Osculati! Poczułam się jak  w domu, czyli na łódzkich Bałutach - ha, zawsze gdzieś tam w środku wiedziałam  że "Liszboa" jest mi bliska, he, he! Mamelon  zapluła się ze złości na noszenie  przeze mnie torebeczki "po kretyńsku" ( całkiem słusznie ale i tak się postawiłam, święcie wierzę że  jak  mają cię obrobić to "zabezpieczenie" wpływa głównie na twoje samopoczucie ), Gosia  i Piotrek prezentowali tzw. siłę spokoju. Gosia zresztą prezentowała też znajomość  angielszczyzny niezbędnej przy załatwianiu wylotu bez papira. Mój pidgin english, a raczej angielski domyślny ( iluż to ja się rzeczy domyślam ) wyłączył się  kiedy uświadomiłam sobie że, tralala, za parę godzin odlot a ja tu bezpapirowa, jeno z kartą pokładową w Mamelonowej  komórce, która to komórka na dodatek zaczęła  cóś szwankować. Normalnie obywatel Krakozji na wywczasach w Aeroporto Humberto Delgado. Boa viagem! Jeśli chodzi o  naszą ambasadę to ona żyje  życiem własnym i mam wrażenie że jest to żywot równie  nieskomplikowany  co  żywot eugleny zielonej. No wolne majo! "Nie ma letko",  trza było latać po terminalach w poszukiwaniu Polícia de Segurança Pública Portuguesa, przy czym nawet Gosia miała  drobne  trudności że zidentyfikowaniem cudnie zniekształconego  "koridora".  Na ichnim posterunku pan dwojga imion i  czterech nazwisk sporządził  raport umożliwiający mi opuszczenie  Portugalii, biurwa lotnicza najpierw przeczołgawszy mnie  złośliwie ( taa, bo ja specjalnie ten dokument złodziejskiej mendzie w łapy wciskałam ),  potem łaskawie  się zgodziwszy na mój lot po odstaniu przez naszą czwórkę prawie dwugodzinnego apelu karnego pod jej  okienkiem. Dzięki spokojowi Gosi  i Piotrka, twardemu dreptaniu  Mamelona za nimi  w charakterze zdyscyplinowanego członka wycieczki zbiorowej, wyleciałam bez akcji pod tytułem przebukowanie i dosyłanie kasy. Mamelon oczywiście nadal ujada, będzie mi ten numer wypominać do końca  życia. Ostatni dzień w Lizbonie w ogóle nie był udany, ta  historia z dokumentem ( mój boszsz...ukradli portfel z Felicjanem ) była ukoronowaniem  ciągu paskudności. Najsampierw pogoda, przelotne deszcze okazały się ulewami przemaczającymi  do bielizny,  nad Tagiem wiało tak że człowiek  miał wrażenie  że  zaraz rozkołysze most Al Cantara, muzeum  morskie w którym się schroniliśmy było dla nas  cóś mało wciągające ( choć Mamelon znalazła zabytkowy  mosiądzem  lśniący pokładowy karabin maszynowy, w sam raz  na sąsiadów ), do atrakcji które Gosia i Piotrek akurat chętnie by oblookali stały  kolejki jakie za upadającej komuny stały po papier toaletowy.  No groza! Po samodzielnym wdrapaniu się na Bairro Alto Gosia i Piotrek już wiedzieli Lizbona miejscami moczem "pachnąca" to nie są ich klimaty , stanowczo odmówili udania się do Alfamy i wyrazili chęć zwiedzania  "po płaskim". Dlaczego takie podjęli postanowienie wyjaśnia fotka nr 2, strome podejście do  kolejnego miradouro. No i udaliśmy się do Belém tym nieszczęsnym tramwajem nr 15. Ech, wszystko przez to że Mamelonowi wyśniła się ciotka w czarnym kapeluszu.  Znaki znaczy  były ale człowiek nie rozpoznał. Na szczęście przed kaprysami Księżniczki Mórz, Portugalia pokazała nam  przyjemniejszą twarz.




Po mojemu  tak przyjemną że aż słodziasto pocztówkową. Nie wierzyłam własnym ślepiom jak  obiektyw wziął i zareagował na te brewerie kolorystyczne, normalnie skodakował się w stylu lat osiemdziesiątych. Jaskrawe błękity, radosne róże, powalające zielenie.  No tak, obiektywnie trzeba jednak  przyznać  że obiektyw realnie obszedł się z portugalskim miasteczkiem zalanym słonecznym światłem. Nie do uwierzenia ale tak właśnie wygląda Cascais w słoneczny, wiosenny dzień.  Radość dla oczu zmęczonych przedłużającą się szarzyzną, wytchnienie po tych wszystkich bielach, szarościach, beżach i innych niedookreślonych  kolorach polskiej zimy i tego hym... przedwiośnia ( właściwie nie wiadomo jak prawidłowo nazwać to co nam w tym roku aura zafundowała w marcu - zimą z przedłużoną trwałością? ). Człowiek  łaził wąskimi uliczkami starej  części miasteczka ( pomieszkawszy tam ), pasł oczy na tych kolorowościach i wcale mu nie przeszkadzało że to takie pocztówkowe i śliczne jak z folderu. Skrzeczał radośnie gdy odkrył  domek ze ścianami w  kolorze dojrzałej cytryny, z   zielonymi okiennicami  i  pomarańczowymi dachówkami. Jeżeli przy tym domku przyuważył obwieszone owocami cytrynowe i pomarańczowe drzewka zaczynał popluwać się ze szczęścia. Gosia w tym morzu kolorów pływała szczęśliwa jak sardynka w wodach Atlantyku, nawet wybrednemu guścikowi Mamelona podobała się ta kolorowość ( oczywiście w wersji light - beżowo - różowo spłowiałe  ściany domów, jasno beżowe  dachówki , białe okiennice - w tle mlask uznaniowy Mamelona ).


I to wszystko pod  jaskrawo błękitnym niebem, bliziutko niebiesko - zielonych  atlantyckich fal, pławiące się w słonecznym blasku jakiego nie znamy  w naszej części  Europy. Po tej paromiesięcznej  szarzyźnie jaką nam  funduje szerokość  geograficzna miejsca gdzie  mieszkamy,  człowiek raptownie przeniesiony samolotem  na południe zaczyna  czuć się upojony samymi kolorami, kręci mu się przyjemnie w głowie  zanim jeszcze dorwał się do wina. Zaczynam rozumieć skandynawskie tęsknoty "za czymś innym" podlewane obficie alkoholem. W tym roku z przedłużającą się zimą to może nie doszłam  do zalewania robaka czymś wysokoprocentowym ale na pewno było mi po skandynawsku źle. Do doopy z zimą która zaczyna się dopiero wtedy gdy według kalendarza powinna się już kończyć! Postanowiłam sobie twardo - choć na trochę, na parę dni w miesiącach zimowych  uciekać przed  deprechą tam gdzie jest kolorowo  i słonecznie.  Nie wiem jak to się skończy - trzy dni w Maroku, tydzień na  Maderze czy weekend w Hiszpanii ale jednego jestem pewna - tak długiej zimy bez czegoś rozweselającego oczy i pobudzającego insze zmysły to w dobrym zdrowiu nie zniosę. Wolę się podziębić w podróży  niż grypować depresyjnie w Polszcze.  Ceny biletów i miejscówek nie są straszliwie wyśrubowane, zawsze się znajdzie cóś na moją kieszeń.  Poza tym wolę wydawać kasę na podróże niż na leki. Do opieki nad kotami na parę dni tylko zostawianymi są chętni ( muszę uważać  żeby nie było usiłowania przejęcia kociego dobra, słyszałam ten triumfalny ton w zdanku "Prawie wszystkie spały ze mną a Marysi to w ogóle  nie słuchały" ).

Teraz  do blasków. Bezczelnie przyznaję że w ogóle nie przeszkadzała mi kurortowość miasteczka w którym się zatrzymaliśmy, po zimowym wyposzczeniu klimaty nadmorsko - wypoczynkowe jakoś mnie nie drażniły ( zdziwne bo na ogół reaguję na nie niewidzialną  ale swędzącą wysypką a z czasem stanem nieprzyjemnego podniecenia przechodzącym w histerię ).  Uroki ponoć durnie zbudowanej  mariny ( dobra, wiem, wszystkie mariny są takie same - duuużo jachtów, łodzi  ), rybackiego portu ( morskie dobro wyciągane z sieci przez rybaków łowiących na niewielkich jednostkach wydaje się jakieś lepsze niż to poławiane przez wielkie trałowce, no a na pewno tego typu łowienie  jest lepsze dla natury niż przemysłowy odłów ), restauracyjek z papierem podsuwanym pod talerze zamiast obrusa ( powszechna praktyka w małych lokalach z morskim  żarciem dla normalsów ) całkiem dobrze na mnie działały. Poza tym mnie zawsze nosi i miejsce naszego zatrzymania traktowałam jako bazę wypadową, przed  wyprawą narodową na klify czy tam innym zwiedzaniem Sintry. Trzeba  zresztą przyznać  że miejscówka spełniała wszystkie  wymogi kurortowania ( trzy kroki od dwóch plaż, pięć od promenady, dziesięć od mariny )  jaki i bazy wypadowej ( bliskość dworców i centrum handlowego ).  Można było zrobić zakupy na rybnym i zielonym targu, postraszyć sobą market Pingo Doce ( ichnia wersja Biedronki ), zanieść do bazy   i wolnym od troski o żarło ruszać na wyprawę odkrywczą, a wszystko to nie zajmowało więcej niż  dziesięć minut ( no chyba że konsultowało się wybór  ryby, włóczyło po zielonym targu w celu  kupienia  owocu drzewa chlebowego i dyskretnie odwiedzało lodziarnię ). Jedynym minusem miejscówy jest tzw. życie okoliczne ale od czego dobre, portugalskie wino. Znieczula na wszystko.





Bezpośrednie sąsiedztwo miasteczka z Atlantykiem przekłada  się na  prawdziwą świeżynkę morską,  po mojemu tańszą i lepszej  jakości niż to co przeciętnemu turyście z zapędem do kucharzenia udaje dostać się w Lizbonie. Rybów i nie tylko rybów zatrzęsienie, lokalsi jadajo dziwne dla nas rzeczy ale i tym którzy otrząsają się jak tylko poczują zapach morszczyzny uda się nie umrzeć tu z głodu.  Portugalczycy okazują się kapustoholikami, ilość rodzajów warzyw z rodziny Brassicaceae  które  ten  naród podjada jest zdumiewająca. Kalafiory różnych rozmiarów i kolorów, kapusty głowiaste, te które nie zawiązują główek, brokuły, "podejrzane listki", kalarepy, rzepy i tym podobne - no multum tego. Człowiek jest zdziwiony tym  bogactwem choć uważał się za kapustoznawcę ( kulinarnego rzecz jasna ). Szczęśliwi też będą miłośnicy sałat wszelakich, szpinaku, zielonych szparagów- można ze szczęścia zacząć w organizmie zamianę dobrutek na chlorofil.  Najbardziej  jednak ukontentowani będą miłośnicy owoców, pod warunkiem że akurat nie lubią jabłek.  Mięsożerni znajdą jak wszędzie na świecie te biedne kurczaki, drób nasz powszedni, hodowany tako jako i u nas,  na chemią przesiąkniętym żarciu i bez odrobiny przynależnej  żywemu stworzeniu  godności.  Poza tym jest tych miąch trochę, nie jest to tak jak to  wyobrażają sobie  co niektórzy że "Na południu,  Panie tego, to baranina i baranina" ( akurat na Półwyspie  Iberyjskim w jego zachodniej części  większy entuzjazm wzbudzają chyba inne rodzaje mięsiwa ).


Jednak o ile morskie  żarło  człowieka nie odrzuca to najlepiej nad  Oceanem ( Ocean zawsze teraz będzie pisany z dużej litery na znak szacunku )  jeść to co w Oceanie pływa, łazi, a nawet zalega. Portugalska  kuchnia "do spróbowania" w knajpkach  w nadmorskim miasteczku to tzw. normalna kuchnia,  nie bardzo  finezyjna ale smaczna. Kolendra, pietrucha, pomidory, papryka, ryż wpierw obsmażony w oliwie  i dopiero gotowany, pomidory aż słodkie od słoneczka  i duuużo morskiej dobroci. Wszelakiej! Do tego winjo, jak mawiają  Portugalczycy. Ryby o różnych smakach i konsystencji mięsa, niektóre o uroczych nazwach ( robalo na ten przykład czyli  okoń morski ). Ja bezczelnie obżerałam się tuńczykiem ( na surowo, macerowanym w soku , grilowanym, dobrze  że lodów tuńczykowych nie robią ), Mamelon konsumowała żabnicę czyli tamboril, Gosia wchłaniała z widocznym apetytem wszystko choć marudziła przy  mulach, Piotrek tęsknie bredził o lokalnym przysmaku - babeczce na smalcu wypełnionej pasztetem ( półlegalnie udali  się z Mamelonem na zakupy i nabyli wspólnymi siłami  ów zakazany Piotrkowi przez medycznych przysmak, który okazał się nie być tym o czym  Piotrek marzył - zdradziecki szpinak widać  i czuć było w nadzieniu - Piotrek mógł służyć jako model  do alegorii pod tytułem "Rozczarowanie"  namalowanej w stylu XIX wiecznego akademizmu ).

 No a samo Cascais jako "obiekt zwiedzalniczy". Da się zaliczyć do nadmorskich kurortów  które można zwiedzać bez zbytniego obrzydzenia. Zadbane, pełne zieleni ( o tej porze roku na klombach miejskich królują cynerarie ) oraz  dziewiętnastowiecznych willi i pałacyków, wspominków po  arystokracji  portugalskiej i nie tylko portugalskiej. Ma urocze fragmenty, miejsca klimatyczne, nie jest masowo i okrutnie wypełnione budowlaną tandetą ( nie znaczy że jej  nie ma  ale nie zdołała zabić klimatu "miejsca kąpielowego"  dla XIX wiecznych lepiej uposażonych ). Cascais rozrosło się od dni chwały i kilkunastokrotnie  zwiększyło swój obszar, hotele, hoteliki, letnie apartamenty, miejsce tętniące życiem w sezonie a potem nagle wyciszone - wiadomo, tak  wyglądają wszystkie sezonowe kurorty świata.  No ale nie wszystkie mają takie atuty jak Cascais, spokojnie można je potraktować jako miejsce które warto zobaczyć. Może najlepiej to zrobić właśnie poza sezonem.




Przyznam  że mniej do mnie docierają uroki promenady do Estoril niż uroda  Farol de Santa Marta i Casa de Santa Maria, jakoś bardziej bliskie więzi łączą mnie z zachodnią częścią miasteczka ( no tak, Praia do Guincho, moje klimaty ). Cascais zasługuje  na osobny wpis ale najpierw  trza wydobyć zdjątka od Mamiego, bez zdjątek parku Cascais się nie liczy. Jednym z powodów dla których wybrałyśmy z Mamelonem jako miejsce na odpoczynek Cascais,  jest możliwość dostania się w ciągu  pół godziny do Sintry z przyległościami i do Lizbony.  Komunikacja jest na tyle dobra  że spokojnie i bez problemów można  zwiedzić całkiem spory kawałek wybrzeża pod  warunkiem  że  nie zapomni się że ostatnie autobusy kursują z małych miejscowości i plaż w okolicach dwudziestej.  Jeśli chodzi o wynajęcie samochodu to po pierwsze Ocean Cierpliwości, po drugie szykuj zastaw i nie zdziw się że tak łatwo uszkodzić tu samochód, po trzecie przepisy ruchu drogowego stosuje się tak żeby było wygodnie - jak pieszy chce prowadzić dziesięciominutową rozmowę na jezdni z kierowcą to będzie ją prowadził , pozostali korzystający z drogi mogą się włączyć ku ogólnej rozrywce. Nie  żeby włoskie czy greckie wrzaski  i wyzwiska, po prostu spokojna pogawędka w stylu portuguese, niespieszna i miła. Zanęcająco wstawiam  fotki z miejsc szybko dostępnych z Cascais.





No i to by było na tyle o portugalskiej wycieczce, wpisy o miejscach godnych wpisu kiedyś tam wyprodukuję.  Nie da się ukryć że żadne złodziejskie cienie nie przesłonią mi portugalskich  blasków, których tak bardzo byłam spragniona po zimie. Na pewno jeszcze Portugalię odwiedzę, być może tę jej wyspiarską część o jeszcze łagodniejszym klimacie. Tylko podróżne papiry nowe muszę sobie wyrobić.

Sintra - Palácio de Monserrate

$
0
0
Miałam pisać kiedyś tam ale dzisiaj było tak zimno że piecuchowałam przed kompem porządkując zdjęcia. No i urodziłam wpis, tak przy okazji. Będzie troszki głębiej grzebane w historii Palácio de Monserrate niż ma to miejsce w folderach bo Gosię zainteresowała historia tej miejscówy a nie tylko pitu - pitu o odbudowie w stylu "sintrzańskiego romantyzmu" dla przypadkowych turystów.






Najprawdopodobniej na miejscu dzisiaj stojącego budynku stała niegdyś kaplica. Wieść gminna niesie że  była to kaplica grobowa chrześcijanina który został zabity przez  Maura. Rzecz miała miejsce na długo przed rekonkwistą Dom Afonso Henriquesa.Czy to prawda wiedzą chyba tylko zawodowo interesujący się archeologią okolic  Lizbony, mnie nic  o  śladach owej kaplicy nie udało się  wyszukać. Pewne jest za to że  w 1540 roku duchowny, niejaki Gaspar Preto postanowił zbudować kaplicę poświęconą Matce Bożej Monserrate, wówczas  tereny dzisiejszego pałacu i ogrodów go otaczających należały  do Hospital do Todos - os - Santos czyli Szpitala  Wszystkich  Świętych  w Lizbonie. Szpital  od 1530 roku był prowadzony przez Zgromadzenia św. Jana Ewangelisty, stąd duchowieństwo mogło dysponować co powstanie na ziemiach należących do szpitala. Dlaczego te szpitalne tereny  przeszły w prywatne  ręce mogę tylko przypuszczać - 27 października 1601 budynek szpitala w dużej części strawił pożar, być może potrzeba kasy  na odbudowę sprawiła  że  w tym samym roku historii ziem dzisiejszego Palácio de Monserrate pojawia się familia Mela e Castro. Dzierżawa została zamieniona ostatecznie we własność w roku 1718, kiedy to Dom Caetano de Melo e Castro, comendador de Cristo e Vice -rei da India nabył w Sintrze dobra. Wicekról przebywał wraz z rodziną w Goa, przykapliczne zabudowania były użytkowane przez osoby zarządzające majątkiem.

Tak było  do roku 1755, kiedy wszystkie budynki mieszkalne zostały zniszczone przez wielkie trzęsienie ziemi. W roku 1790 Dona Francisca Xavier Mariana de Faro Melo e Castro wynajmuje majątek ziemski niejakiemu Geradowi DeVisme, bogatemu angielskiemu kupcowi, jednemu z założycieli spółki DeVisme, Purry & Mellish mającej monopol  na handel brazylijskim drewnem. Udziela też pozwolenia  na postawienie pałacu i och, ach ( jesteśmy w kraju katolickim ) na zburzenie XVI wiecznej kaplicy ( spokojnie wzniesiono nową, resztki starej wykorzystano później jako tzw. romantyczną ruinę ). W roku 1793 na scenę wkracza William  Beckford, angielski arystokrata, który w gorszeniu  angielskiej opinii publicznej  mógł konkurować z samym Byronem (  Beckford miał tzw. zaangażowaną znajomość z kuzynem, młodym hrabią  Devon ). Ten niezwykle popularny wśród  portugalskiej arystokracji Brytyjczyk zasłynął z urządzania  wnętrz pałacowych według najnowszej mody z Wysp, urządzania imprez w urządzonych wnętrzach a także rzecz jasna z urządzania ogrodów w  XVIII wiecznym angielskim stylu. Ponoć Beckford sam  zaprojektował wodospady ( trzeba było przekierować strumyk ) a także konstrukcję zwaną Arco de Vathek ( "Vathek" to tytuł wydanej w 1786 roku słynnej, napisanej  w języku francuskim  powieści autorstwa Beckforda - tak, Brytol pisał po  francusku! - opisującej lubieżności i autorytarne zapędy kalifa Vatheka ).

Przypisuje się mu też autorstwo fałszywego  menhira. Niestety słodkie życie Williama w Portugalii szybko się skończyło, w tym kraju istniała spora i licząca się brytyjska diaspora której nie podobało się prowadzenie ich rodaka. Beckford pożegnał się z  Portugalią i wyjechał do Hiszpanii, gdzie natychmiast związał się z dwiema  mężatkami i dwunastoletnim chłopcem odreagowując prześladowania spowodowane  poprawnością obyczajową brytyjskich kupców. Nie  ma co rozumiejąco świntuszkować ani nierozumiejąco świętoszyć, William nawet dziś wzbudzałby emocje.  Niestety po jego wyjeździe Palácio de Monserrate totalnie podupadło. Wiadomo że do 1840 roku pierwotny budynek był pozbawiony  opieki, ołowiany dach został skradziony, a niektóre sufity się zawaliły. W roku 1856 José Maria de Castro powrócił z Goa i postanowił zbudować rezydencję w Lizbonie. Majątek rodzinny w Sintrze wystawiono na sprzedaż. Nabył go Francis Cook, spadkobierca tatusiowej  firmy Cook, Son & Co., jeden z trzech najbogatszych  Brytyjczyków swoich czasów. To właśnie temu kolekcjonerowi sztuki i miłośnikowi ogrodnictwa zawdzięczamy obecny wygląd  Quinta de Monserrate. Przede wszystkim Cook zatrudnił Sir Jamesa Knowlesa do przebudowy pałacu. Ze starego, neogotyckiego palácio została konstrukcja zasadnicza że się tak wypiszę,  wszelka inszość to fascynacja Indiami Mogołów przerobiona na architekturę.  Oczywiście wszystko  w takim  XIX wiecznym rozumieniu tematu, znaczy różne zdziwności się zdarzają bo architektoniczne cytaty nie są dosłowne. Mnie  w mieście Odzi mieszkającej, w miejscu pełnym eklektycznych pałaców i willi takie dziwa  nie dziwią.









Do prac nad  ogrodem  zatrudnia najlepszych fachowców brytyjskich - ogrodnika Williama Stockdale'a, botanika Williama Nevilla i Jamesa Burta (  nazwijmy go mistrzem  ). Quinta de Monserrate zostaje letnią  rezydencją rodziny Cook.Uważa się, że podczas budowy pałacu i tworzeniu ogrodów  pracowało ponad 2000 osób, z których 50 zajmowało się wyłącznie ogrodem. Po zakończeniu prac Cook zatrudnił około 300 osób, aby opiekowały się domem, parkiem i rodziną przebywającą w posiadłości od czasu do czasu. Kupił też 13 sąsiednich gospodarstw i klasztor kapucynów, stając się solidnym właścicielem ziemskim i pracodawcą dla wielu  ludzi. Znaczy Francis Cook stał się kimś w Portugalii a gdy  do wydawania kasy na siebie dodał wydawanie kasy  na innych  ( wybudował dwie szkoły podstawowe dla dzieci  personelu,   w Galamares i Colares ), król Dom Luis I  nadał mu tytuł wicehrabiego Monserrate i  Brytyjczyk powiększył grono portugalskich arystokratów ( spoko, niedługo potem został w United Kingdom baronetem ).







Posiadłość była w posiadaniu rodziny Cooków do 1947 roku, kiedy Sir Herbert Cook zmuszony był sprzedać farmę po tym, jak rodzina straciła znaczną część majątku w pierwszej połowie XX wieku (  w tle były  jeszcze brzydkie naziolskie historie ) Przy okazji tej sprzedaży rozproszono cenne wyposażenie i kolekcję sztuki.  Saúl Fradesso da Silveira de Salazar Moscoso Saragga antykwariusz  z Lizbony kupuje pałac ale bardzo  szybko go sprzedaje. W roku 1949 państwo portugalskie kupuje 143 hektary tzw. Tapada de Monserrate. Serra de Sintra, czyli Góry Sintra w roku 1995 zostają wpisane w rejestr światowego dziedzictwa UNESCO jako krajobraz kulturowy. W roku 2010 rozpoczęto prace nad restauracją Palácio de Monserrate i ogrodu liczącego obecnie 33 hektary powierzchni. Bardziej właściwie byłoby napisać ogrodów, bo mamy tu różne typy ogrodów. Ogród Japoński, Meksykański, Różany ( restaurowany pod patronatem  księcia Walii ), Dolinę Paproci czyli Vale dos Fetos, Caminho Perfumado czyli Perfumowana Ścieżkę, Lagos Ornamentais  co można przetłumaczyć jako  Jeziora Ozdobne. W tym wszystkim zagubione ruinki, łuczki, dziwne kamienie i tego typu ozdóbstwa. Żeby solidnie zwiedzić trzeba sporo czasu i dobrych butów, ogród położony jest na stoku.

Teraz o tzw. osobistych wrażeniach. Wiem ze większość z oglądanych tu roślin to egzoty, u nas mające szansę na jako taką wegetację jeno w szklarniach i to nie zawsze tych chłodnych.  Bezczelnie jednak przyznam  że wali mnie to totalnie, zarówno klimacik Ogrodu Meksykańskiego, kameliowe uroki Ogrodu Japońskiego podziwiam z należytym szaconkiem ale bez zazdraszczania.  Bardzo brzydko  mi się jednak robi kiedy  widzę jak  wszędobylskie są w tym ogrodzie paprocie. Występują masowo nie tylko w przynależnej  im dolince, bezczelnie zasiedlają cały ogród wkurzając mnie paprociowo niedopieszczoną swą przedpotopową urodą. Choćby dla tego  totalnego zapaprociowania  warto zobaczyć ten ogród.



Dobra  - teraz widowiskowy  prawie o każdej porze roku Ogród Meksykański.









Jak widzicie jest baaardzo egzotycznie. Jednak ten ogród wygląda teraz świetnie, w przeciwieństwie do takiego Ogrodu Różanego, który dopiero czeka na swoje chwile chwały. Szczególnie urzekły mnie ciepłolubne żmijowce, potężni krewniacy naszych pospolitych żmijowców rosnących na ugorach. Wersja egzotyczna tej rośliny prezentuje różne odcienie niebieskości kielichów i jakby odmienne kolory pręcików. Przyciągają ślepia i choć kwitną obok  ich stanowiska jeszcze bardziej egzotyczne protee to one kradną serca. Pszczoły serc nie mają ale też  żmijowcowymi kwiatami solidnie były zainteresowane,  focąc musiałam  uważać żeby  żmijowiec nie ujadził. Niestety piękny i miododajny Echium candicans pochodzi z Madery i szans  na przeżycie naszej zimy ni ma! Owszem wciska się u nas co bardziej zapalonym i co bardziej  naiwnym ogrodnikom jego nasionka ale uprawa tej rośliny w naszych warunkach jest tak samo realna jak uprawianie  jakarandy czy afrykańskiego tulipanowca. Za to mogę uprawiać spokojnie takiego szaraka zaobróżkowanego,  jaki jest na sąsiednim zdjątku. Straszny przymilas, najpierw napadł  Gosię, kręcił się koło Mamelona a potem mnie obdarzył łaskami. Uciekł dopiero gdy zobaczył rodzinę z bardzo małym małoletnim zmierzajacych w jego kierunku. Inteligentna z kociny bestyjka, he, he.

Teraz jeziorka i insze strumyczki.








Chyba najsłynniejsza "mała architektura" w tym ogrodzie - kaplica zaplątana w korzenie figowca.









No i paprocie, paprotki, paproteczki. Nie tylko w Dolinie Paproci, wszędzie, "po całości" jak to mawia Ewa. Zapaprociowanie totalne!














No a teraz śpijcie razem z aniołami. Niech Wam się śnią bajki z mchu, paproci i 1001 nocy.

Wyprawa Narodowa na klify

$
0
0



"Gdzie ląd się kończy a morze zaczyna" czyli Cabo da Roca, najdalej wysunięty  na zachód kawałek kontynentalnej Europy.  Rzymianie zwali tę skałę Promontorium Magnum, późniejsi żeglarze z czasów  wielkich odkryć geograficznych nazywali ją Roca de Lisboa - Skałą Lizbońską, teraz to po prostu przylądek Skała. Nasz tygrys  postawił  tam stopę podobnie jak miliony innych tygrysów. Ludziów mnogo jak na komercyjnych wyprawach na Mount Everest ( zdjątka musiałam robić nadzwyczaj sprytnie, cobyście najnowszej mody turystycznej  z Pekinu nie musieli oglądać ) ale kłębią się głównie koło platformy  widokowej czyli tam gdzie  położono  cóś jakby chodniczek.  Poza tym miejscem starannie zaniedbano wszelaką tzw. infrastrukturę coby towarzystwo żądne wrażeń nie zadeptało terenów jakby nie było Parku Narodowego. Klif że tak to określę nie nastraja prowycieczkowo, wznosi się 144 metry nad poziom Oceanu i wygląda dokładnie tak  jak powinien wyglądać klif - groźnie. Geologiczny weteran, noszący ślady zadane przez tsunami. To ostatnie potężne, związane z wielkim lizbońskim trzęsieniem ziemi  osiągnęło przy Cabo da Roca wysokość  pięćdziesięciu metrów.





Latarnia morska na  Cabo da Roca jest zabytkiem. Latarnię postanowiono zbudować w 1758 roku, oczywiście z inicjatywy markiza Pombal ale jej wznoszenie  nie było sprawą prostą w kraju zrujnowanym katastrofalnym trzęsieniem ziemi. Budowę ukończono dopiero w 1772 roku, była pierwszą "prawdziwie nowoczesną" latarnią morską w Portugalii ( wcześniejsze latarnie to jakieś podejrzane konstrukcje na platformach, ta z Cabo da Roca jest chyba trzecią z najstarszych w portugalskich latarń zachowanych do czasów dzisiejszych ). Jej obecny wygląd pochodzi z roku 1842.  Od 1897 roku  zasila ją elektryczność. Latarnia wznosi się  150 metrów  nad oceanem, ma 22 metry  wysokości,  dzięki czemu jej  światło jest widoczne z odległości 46 - 48 kilometrów.  Niewielki w sumie budynek, mały ślad bytności człowieka uczepiony skały zawieszonej nad Oceanem. Przyznaję że jej widok podczas wędrówki klifami do Praia do Ursa działał na mnie kojąco. Dróżki nad klifami nie są  tak wymagające jak  lodowce w Karakorum tym niemniej  nie są to miejsca w których robi się selfie.  Parę lat temu dwójka młodych, bynajmniej  nie niedołężnych  Polaków spadła na oczach swoich dzieci  z wysokości osiemdziesięciu metrów.  Ci ludzie zginęli na miejscu.  Jak pisałam, barierek i udogodnień nie ma, człowiek wchodzi na własną odpowiedzialność i musi zdawać sobie sprawę że to urwisko a nie  promenada do Estoril ( Mamelon oblookała latarnię i  zostało jej poruczone zadanie zwiedzania Cascais w towarzystwie Gosi  i Piotrka - Mami świetnie zdobywa bulwary ale większe wzniesienia gdzie konieczny jest atak szczytowy są zostawiane do zdobycia przez mła,  Mami za największy wyczyn uważa zdobycie przez się  Morskiego Oka, który to wyczyn został okupiony legendarnym już pęcherzem podstopnym wielkości prawie całej podeszwy, raną przywoływaną zawsze  o ile  jest mowa o górskich wyprawach ).





Od południowej strony klif łagodnieje, z lekka ale zawsze cóś.  Kuszące są też widoki z górami Sintra majaczącymi w oddali. Człowiek może się niespiesznie pogapić na otoczenie, zbiec wzrokiem przed Oceanem napierającym na skałę.  Może się nawet pogapić co nieco uważniej na to co wokół rośnie, no, taki człowiek jak ja, który  ma zboczenie ogrodnicze. Klify porośnięte są całą masą egzotycznych dla nas roślin, niektóre z nich są  autochtonami, inne to zawleczone dziadostwo.  Od niego zresztą zaczniemy  bo choć tworzy urodne żółte  i pomarańczowo  czerwone plamy na klifach to karpobrot jadalny  Carpobrotus edulis jest ciężką cholerą. Ten inwazyjny  gatunek sukulenta pochodzi z Afryki Południowej, pierwotnie porastał na przybrzeżnych i śródlądowych stokach od Namaqualand w Northern Cape przez Western Cape do Eastern Cape. Taka przylądkowa roślina, "matotwórcza", pionierska i w ogóle. Nie to że nie ma dobrych stron, pszczoły  lubią jego  kwiaty, jednak rozrasta się w zastraszającym tempie  i  w wielu miejscach na  świecie wypiera natywne rośliny. Urodny drań ale podstępnie zabójczy. Jakby było mało luba roślinka współpracuje ze zwierzątkiem przybyłym do Europy jakieś dwa tysiące late temu z hakiem. Czarny szczur obżera się bez opamiętania roślinką ( wie co dobre, w końcu nazwa figa lodowa  jak określa się popularnie  tego  sukulenta w Afryce sugeruje  że to dobro  nadające się do  konsumpcji ) a potem wydala jej nasiona. Takie brzydkie współdziałanie określa się inwazyjnym mutualizmem.





Na szczęście podstępnemu karpobrotowi nie udaje zbyt łatwo wykończyć endemicznego kolcolistu Ulex densus ( fotka obok ). Występuje i kłuje! Boleśnie. Rzekłabym  że robi tam za naszego jałowca pospolitego, jest co prawda znacznie  mniejszą  roślinką ale potrafi pokazać że  ta nazwa,  kolcolist,  nie wzięła się znikąd. Pierwsi opisali ten gatunek w roku 1854 Fryderyk Martin Josef Welwitsch ( ten od Welwitschii mirabilis ) i Philipe Barker Webb.  Kolcolist jest twardy, bardzo dzielnie walczy z karpobrotem, te kłujące, krzewinkowe  gałązki co i raz zielenieją w  morzu pomarańczowych sukulentów.  Jako naturalny mieszkaniec tych ziem jest wspierany przez państwowe instytucje. Żadnych niszczeń tej roślinki nie wolno uskuteczniać, ten gatunek kolcolistu jest chroniony przez ustawodawstwo portugalskie a także przez ustawodawstwo europejskie. Do  kolcolistu szaconkiem znaczy!

Jeżeli zdarzy się Wam podczas bytności w Portugalii środkowo - zachodniej zaryć ciałem w kolcolist ( wystarczy że troszki popada a takie ścieżki na Capo da Roca stają się zjeżdżalniami ) to nie wyrywajcie upiornego zielska w szale boleścią spowodowanym.  Pomyślcie  że oto zaliczyliście znajomość trzeciego stopnia z roślinnym dobrem narodowym, endemitem chronionym europejskimi dyrektywami, gatunkiem wpisanym  do różnych takich ksiąg, rośliną z botanicznym znakiem jakości Q.  Nie wiem czy to złagodzi ból ale być może pozytywnie wpłynie na Wasze ego. O ile  rzecz jasna nie jesteście  zdania że pogryzienie przez rodowodowego  mastifa boli tak  samo  jak upieprzenie przez zwyczajnego Burka. W takiej sytuacji jesteście skazani na cierpienie dogłębne ( spoko , bardzo głębokich  zadrapań  nie będzie, ot takie jak  po spotkaniu z naszym jałowcem ).

Na szczęście nie wszystko rodzime  co porasta na klifach  Cabo da Roca kłuje. Cistus  crispus jest krzewinką dorastającą do 50 cm wysokości.  Jego naturalne stanowiska to właśnie portugalskie wybrzeże i zachodnia cześć wybrzeży Afryki  Północnej, oraz zachodnia część basenu Morza Śródziemnego. Gatunek został pierwszy raz opisany przez Karla Linneusza  w 1753 roku. Drugi człon łacińskiej nazwy oznacza kędzierzawy.  Listki tego  gatunku czystka rzeczywiście są z lekka falujące ( fotka obok ), choć żeby to falowanie zauważyć trzeba się mocno wpatrywać. Krzewinka ma niewielkie liście, człowiekowi bardziej rzuca się w oczy  ich szaro - zielona barwa niż "kędzierzawość". Wygląda na to że i ten czystek jest godnym przeciwnikiem dla karpobrota, widziałam mnóstwo jego stanowisk.

Chyba trochę gorzej idzie  z karpobrotem gatunkowi widocznemu na zdjątku obok. Nie zidentyfikowałam co to za jeden, listki  i kwiaty wyglądają na czystkowe ale zważywszy na łatwość  krzyżowania się  gatunków czystka nie zaryzykuję twierdzenia że to jest akurat ten a nie inny czystek. W każdym razie jest miły dla oka ale jego stanowisk jest znacznie mniej niż stanowisk  czystka kędzierzawolistnego. Klify porastają też rośliny które w czasie mojej bytności dopiero się rozkręcały.  Było na przykład widać  pojedyncze kwiaty "ruszającego" dopiero  z kwitnieniem zawciągu szerokolistnego Armeria pseudoarmeria. Rozpoznałam tę roślinę bez trudu jako że uprawiam ją na Suchej - Żwirowej. No może raczej uprawiałam zważywszy na zimowe ekscesy aury. Przyznam że poczułam się  dumna, jakby to jakąś więź tworzyło  między moim miejskim  ogrodem a tym wspaniałym dzikim klifem. Wiem poczucie dumy zupełnie nieuzasadnionej ale  wzięło  i wystąpiło.

Nie widziałam natomiast goździka iberyjskiego Dianthus cintranus, tzn. nie widziałam żadnej kwitnącej rośliny jeno cóś co przypominało szare trawsko  i co  jak mniemam  była kępą liści onej rośliny. Widziałam za to cóś co przypominało miniaturowe kocanki, gdzieś po głowie plącze mi się nazwa tego nieznajomka, już prawie mam ale  ciągle umyka. A przydałaby się identyfikacja bo maluch  nawet w trawsku był  na tyle uroczy że chciałabym wiedzieć czy  poradzi sobie u nas (  w końcu acaena sobie radzi ). Widziałam też na klifie małego  irysa, wyglądał na cebulowego.  Jednak jego  kwiat już umierał, nie było czego focić ani czego identyfikować.  A poza tym ślepia oglądały mnóstwo inszych , urodnych roślin.


Wszystkie rośliny porastające klify są małego rozmiaru, nawet drzewa i krzewy  niespecjalnie odrastają  od ziemi. To zasługa atlantyckich wiatrów, Cabo da Roca to przeca klasyczny wygwizdów.  Można tu spotkać wiele gatunków sporych krzewów a nawet drzew w tzw. miniaturowej wersji. Są też oczywiście gatunki  roślin krzewiastych  które "z przyrodzenia" nie osiągają wielkich rozmiarów. W każdym razie wzrok nie jest  zatrzymywany przez  żadne przeszkody i sięga daleko, hen, he, he. Widok linii  urwisk niczym niezmąconej, wszystko niemalże na poziomie skały, co najwyżej metr z haczykiem od niej  odrastającym. Oczywiście im dalej od szczytu  najwyższego urwiska tym  krzewy robią się większe. W odsłoniętych miejscach osiągają całkiem spore rozmiary.





Po tym przeglądzie  botanicznym postanowiłam podreptać klifami na północ, do Praia da Ursa czyli  plaży  niedźwiedzia. Nazwę ukuto od kształtu największej skały wyrastającej z  Oceanu  tuż naprzeciw kawałka piasku. Miejsce na fotach wyglądało  uroczo ale płasko, no tak to już  jest że   architekturę i formacje skalne najlepiej oglądać żywcem. Skala  się liczy, piramidy na fotkach to tylko małe trójkąty. Plaża została zdobyta ale cóś się musiało porobić z przypływem bo jakby nie było  gdzie stóp stawiać. Znaczy niby jakiś piasek był ale cóś mało a mnie oczy wypełniała tzw. kipiel. Stałam nad tą wodą jak sierota dopóki nie nadeszło szwedzkie małżeństwo, które natychmiast też zaczęło wyglądać na świeżo  osierocone. Poczuwszy  że to koniec wyprawy zawróciłam  do Cabo da Roca. Nie byłam jednak nieusatysfakcjonowana, furda z piochem ! Do szczęścia wystarczyła mi sama droga na plażę i pasienie oczu Oceanem i majaczącymi gdzieś tam hen Azenhas do Mar i Ericeirą. Najważniejsza ponoć  jest droga a nie cel.









Praia do Guincho - wiatr i fale

$
0
0

Zachód słońca nad plażą  Guincho, cudna plaża pełna surferów pokonujących fale, romantyczna plaża na której Bond, James Bond uratował contessę Teresę di Vicenzo przed utonięciem,  głównie po to by samemu utonąć w ramionach hrabiny. Takie to zanęcania znajdzie człowiek w folderach. Człowiek taki jak ja czuje  po takim zanęceniu  że może  niekoniecznie musi zobaczyć tę cudowność. Na szczęście w necie są foty a na fotach czasem trafia się prawdziwa  Guincho, piękna i nadal dzika! Pierwszy raz żywcem zobaczyłam ją ze wzniesienia w drodze do Sintry - morze złotego piasku, wydmy Duna da Cresmina i rozbijające się o brzeg potężne fale. Wszystko to otoczone zielenią głęboką ale nie ciemną.  Od razu wiedziałam że nie ma zmiłuj, muszę zobaczyć to miejsce z bliska, poczuć wiatr i niepokorne fale ( znaczy takie  które nie liżą stóp ). Spokojnie, kąpieli  nie planowałam, na Guincho  nie trzeba wchodzić do  wody żeby poczuć siłę fal. Wychowana nad morzem wiem  że moc fali poczujesz na twarzy, gdy podejdziesz  na tyle  blisko że wiatr przyniesie  ci spienioną wodę. Takie zdziwne ciągotki budzą się w miejskim człowieku przyduszanym przez  parę miesięcy w roku smogiem.



Praia do Guincho wraz z Duna da Cresmina, która jest częścią wydm Guincho - Oitavos leżą na skraju Parku Narodowego. Jak wiadomo wydmy wędrują a przeszkody takie jak restauracje czy hotele, które zawężają korytarze transportu piasku między plażami i wydmami, powodują tendencję do zwiększania prędkości wiatru na niektórych odcinkach co prowadzi w konsekwencji do ​​zwiększenia pokładów osadów w obszarach położonych dalej od linii brzegowej, zmniejszenia powierzchni plaży i powstawanie potencjalnych szkód dla sąsiednich gruntów i domów. Strasznie mundrze, prosto zaś jest -  to co wybudowano niech się już ostanie, ale więcej hoteli, barów i restauracji się nie wybuduje! Nie wybuduje się  bo za jakiś czas nie byłoby już plaży - jasne i proste. Na wydmach turyści mogą się poruszać drepcząc po drewnianych kładkach, po plaży mogą łazić jak chcą ale na udogodnienia  niech nie liczą i wszyscy mają pamiętać że to  dobro narodowe  a nie wywczasownia przynosząca krociowe zyski. Na wydmach porastają Ammophila arenaria czyli trawa marram, Armeria welwitschii , Junisperus turbinata, Pancratium martimum czyli żonkil morski zwany inaczej  lilią świętego  Mikołaja, Ononis ramossisima. Ponoć na wydmach występują  endemiczne gatunki ale cóś nie doczytałam jakie ( wiało, autobus przyjechał a w necie nie znalazłam bo mi się głęboko  kopać nie chciało ).





Sama plaża jest szeroka i przede wszystkim długa, jej linia brzegowa ma coś około  ośmiuset metrów. Jest po czym pochodzić.  Teraz  będę obrzydliwie szczera - uwielbiam Guincho  nie tylko za jej niewątpliwą urodę ale także za  to  że jest plażą odturystycznioną.  Znaczy zieję miłością do ludzkości jak widzicie. Na Guincho prędzej czy później padnie każdy parawan, małe dziecię wejdzie do wody raz a dobrze oszczędzając rodzicom wydatków na edukację, babcie zedrą gardło podczas dyscyplinowania małoletnich którzy i tak ich z powodu wiatru nie usłyszą nawoływań, sprzedawcy lodów nie mają czego  tu szukać, paradowanie  w bikini tylko dla morsic.  To nie jest plaża dla spragnionych dosmażania słońcem, zalegania na piaseczku w foczym tłumie, złaknionych kąpieli w ciepłej wodzie  niedzielnych  pływaków. Skuterkiem nie popływasz, materacyk  dmuchany cię nie poniesie po gładkiej toni. Wrzasków radyjnych nie usłyszysz bo głos Oceanu je zagłuszy. W lecie najczęściej wieje tu z północy, pojawiają się  wówczas niezłe  fale  do uprawiania windsurfingu i kitesurfingu, prawdziwe  święto ma miejsce jednak  zimową porą,  w grudniu zaczyna wiać ze  wschodu i pojawiają się wielkie  fale na których można surfować ( nie znaczy to że surferzy szaleją na falach tylko zimą ale wtedy są naprawdę idealne warunki dla  tych z nich, którzy lubią pływać na naprawdę duuużych falach ). Dla mnie spragnionej pędu powietrza przesyconego solą i uspokojenia gonitwy myśli ta plaża to idealne miejsce do odpoczynku.  No i ten niezmniennie zmienny Ocean!



Viewing all 1484 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>