Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1482 articles
Browse latest View live

Sierpniowe popołudniowe pikniki

$
0
0
Wczesny i średni sierpień, półmetek lata, zielono złoto w ogrodzie.  Zielono bo lato trwa, złoto bo słońce świeci już inaczej, światło nawet w upalne, czystoniebne dni jest złotawe. Przynajmniej w moim zapylonym mieście tak to wygląda. Zieleń roślin  niestety już nie jest taka świeża i żywa, wymęczenie wysokimi temperaturami zrobiło swoje. Na szczęście posadziłam sporo  roślin znoszących ekstremalne ( jak dla mnie ) ciepło. Jak wygląda sierpień w Alcatrazie i na Podwórku ( postanowiłam pisać Podwórko z dużej litery, w końcu zamieniam je też w ogród i należy mu się  prawdziwe imię  a nie tylko nazwa )? Tak sobie wygląda z powodu braku  należytej opieki z mojej strony ( czas nadal złośliwie nierozciągliwy ). No niestety, rodzina choruje, sąsiedztwo masowo połamane i wymagające troski a ja mam problem z szybkim przestawieniem się z opiekunki ludzi w opiekunkę ogrodu. Muszę mieć czas na złapanie oddechu w czasie przemiany stanowiskowej. Ech, ten czas pędzący jak wyścigowy bolid! Szczęśliwie koty w dość dobrej formie fizycznej ( o psychicznej lepiej zmilczeć ), pretensje o wybicie pcheł chyba już im przeszły  ( przynajmniej  mnie się tak wydaje bo nie ma fumkania w moim kierunku ani grożących miauków typu "Ścierrou, ty  ścierou, jak mogłaś mnie zakroplić, ścierrrou?!" ). Felicjan smarowany mazidłami powoli dochodzi do siebie, w upalne dni pańcia mocno kombinuję żeby nie wygrzewał się na słoneczku. Znaczy zwabiam potwora do domu wielbioną  przez niego surową wołowiną. Taa, alergia   Felicjana sporo kosztuje! W dni z miłą  ciepłotą Felicjan razem z resztą kotów rezyduje w ogrodzie, wylegując się na goździkach albo innych floksach szydlastych. Urządzam pikniki popołudniami, o ile tylko mam siłę na wywalenie poduszków i  pseudokocyko - obrusków.






To takie kradzione chwile, ja i koty na zapuszczonym łonie Alcatrazu. Upał się z nieba leje ale ja świeżutka, bo prosto  z chłodnej wody rzucam się na poduchy i pseudokocyk. Miski z lodami i owocami przede mną, gorąca herbata która gasi pragnienie (  taki cud gastronomiczny, gorące na gorące, cóś jak homeopatia ), ozdóbstwa w postaci zawazonowanych kfiotów i rzecz jasna najmilsze towarzystwo w promieniu  stu tysięcy  kilometrów. Towarzystwo oczywiście rozkłada się tak że ledwie się na pseudokocyk łapię ale szczęśliwie pasikoniki i inna żywina ogrodowa kociambry  nęci,  tak że z czasem dzielę pseudokocyk najwyżej z dwoma kotami, reszta ma"zajęcia w podgrupach" albo nawet indywidualne ( Lalek uprawia żebractwo u Małgoś - Sąsiadki, skleroza u staruszka pędząca - błyskawicznie zapomina że  jadł ). Popołudniami gorąc nie jest już taki gorący, choć nadal duchota. Kupiwszy owoce i dynię na dżemowanie ( oj nie przepadam za dynią, ale owoce drogie a dżemidło trzeba z czegoś zrobić ) jednak nie wiem czy nie pożrę sporej części w stanie naturalnym. Za gorąco, z dżemowaniem poczekam na ochłodzenie. Mam nadzieję że i tym razem Alcatrazowi i kamienicy się upiecze i burza, którą czuję w kościach nas ledwie zahaczy. Nie chciałabym żeby powtórzyły się wczorajsze ekscesy pogodowe, zdecydowanie wolę stopniowo nadchodzące ochłodzenie. U Cio Mary i Ani, wnuczki Małgoś- Sąsiadki burze przerzedziły drzewostan, qrcze piękne, stare drzewa wymiotło! Dodatkowo  w ramach dopieszczania Cio Mary ma nieczynny domowy telefon, choć już ma ponownie włączoną energię. No popieściło nas Odzian! Od zachodu widzę napływającą  "kordłę" chmur, powietrze stoi - taa, cisza przed burzą.




A teraz o sierpniowym pseudokocyku - obrusku. Zdobyczny jest, stara zasłona Ciotki Elki została wyłudzona. Nie mogłam się oprzeć - prawdziwy  polski len z lat siedemdziesiątych XX wieku. Grubo tkany, drukowany w wielkie kfioty. Dzieciństwo się mile przypomina, takowy i w moim domu rodzinnym wisiał przy oknach. Ciotka broniła zasłony jak niepodległości, musiałam ją przekonać nowymi wykrawaczkami do ciast. Nie sądzę żeby koty wiedziały na jakim rarytecie leżakują.



Łapię oddech w Alcatrazie

$
0
0
Życie realne zawsze ważniejsze  niż to wirtualne, ostatnio napakowany do granic możliwości tzw. życiowymi sprawami  real zostawiał mi  baaardzo  mało czasu na matrix. Teraz jakby powoli sytuacja się normuje ( tfu, tfu, tfu! ), znaczy trafiają się wolne chwile których nie spędzam pracowicie w ogrodzie ( choć powinnam bo  zapuszczenie Alcatrazu wręcz powala, na Podwórku lepiej ale i jego stan mógłby wpędzić glancystę w depresję, he, he ),  na robieniu  dżemików czy odkurzaniu moich domowych "bogactw". Czas na poleniuszenie z netem. Co prawda grozi to wkurwem bo człowiek niechcący przeczyta jak to teraz zamiast obozów harcerskich organizują dzieciom "szkolnym podstawowym" obozy survivalowe albo kolejny news o  Nadszyszkowniku, pladze naszej przyrody ojczystej. Jednak szczęśliwie net ma rejony do których można się udać bez narażania na wylew po zalewie informacyjnym "pospolitym", ciemny internet miłośników zielonego, bez infopulpy za to z mnóstwem wiadomości do przyswojenia, pomysłów godnych rozważenia a niekiedy nawet wprowadzenia w swojej uprawie zielonego i ludziów jak najbardziej realnych, "niefirmowych", nie botów, którzy za tym ciemno  zielonym wirtualem stoją. Ba, człowiek się naczyta a potem sam  zaczyna produkować czytanie. Taka konsekwencja leniuszenia się z netem.

A co tam na sierpniowych rabatach?   Powolutku wchodzimy w schyłek lata, kwitną rozchodniki i pierwsze marcinki.  Kłoszą  się molinie, wcześnie kwitnące miskanty i obiedka. Ten przekropny ale ciepły lipiec posłużył trawom na Suchej - Żwirowej, wyglądają dobrze a niektóre kępy nawet bardzo dobrze. Furorę w tym roku robi zatrwian szerokolistny czyli  Limonium latifolium, genialna  roślina późnego lata jak dla mnie, wymarzona na Suchą -Żwirową. Cieszę się że dokupiłam jej trochę na początku lata, teraz jest na co popatrzeć. Mgiełkowy zatrwian szerokolistny pasi mi do kwitnących w tej chwili anafalisów perłowych Anaphalis margaritacea, no urok "suchatków"  jest roztaczany. "Zwyczajne" bylinowe uroki zafundował nam w tym  sezonie hyzop kwitnący różowymi kwiatami, zakwitł a ja czym prędzej nabyłam drugą roślinę w Szewczykowie. Niech jedzie tą zamarynowaną baraniną, jest tak urodny że zasługuje na więcej miejsca na Podwórku. Oczywiście  kwitnącym teraz roślinom nie poświęcam  całego ogrodowego czasu. Nadal moja uwaga skupiona na bródkach,  bo ciągle jestem w trakcie sadzenia irysów. Ledwie zakończyłam sadzenie SDB, teraz muszę dość szybko brać się za TB. Jak zwykle dylematy typu "Czy 'Fred And Ginger' będzie dobrze prezentował się przy 'Dancing Ghost', czy jednak lepiej posadzić go przy jakiejś różowo  lub wrzosowo kwitnącej odmianie?". Stoję wsparta na szpadelku, pochylam się i opieram brodę o stylisko i kombinuję. Ponieważ kombinowanie zabiera mi sporo czasu sąsiedztwo radośnie ukuło tezę że robię za stracha na ptactwo.







No ale co to by było za ogrodowanie bez zamyśleń, opierania się o szpadel i straszenia ptactwa? Ersatz i namiastka! Owszem czas troszki goni z sadzeniem bródek, nie lubieją lube kłącza sadzone  być po dwudziestym sierpnia ale to nie znaczy że trzeba padać na twarz i wyrabiać normy jak przodownik pracy. Sadzeniem roślin dobrze się jest cieszyć, jak irysy nie zakwitną w przyszłym sezonie to zakwitną za dwa lata. Po co się  spinać niepotrzebnie, to nie jest tak że kłącze weźmie i padnie. Zamiast pracowicie wkopywać kłącza uwalam się na pseudokocyku i piknikuję. Dzień wniebowstąpienny mnie natchnął żeby popiknikować w towarzystwie bardziej uduchowionym niż przyziemne i co tu dużo ukrywać, merkantylne towarzycho kotów. Piknikowałam z Po Trzykroć Przedziwną Przenajświętszą Panienką, świętym Józefem Mocno Semickim i siostrą Barbarą od Tajemnicy Poczęcia. Całe to święte towarzystwo adorowała znana tercjarka i orędowniczka ziela wszelakiego ( u wysokiej choć nie najwyższej  Instancji ) pszczółka Marianna ( na zdjątku powyżej pobożnie wpatrzona w Przenajświętsze Oblicze ). Towarzystwo rzeczywiście na poziomie, o zaglądaniu do  mojej miski z lodami czy pochłeptywaniu kawy nawet mowy nie było ( a nie tak jak niektórzy, co to mają we łbach poprzewracane i nie wiedzą na czym im te ogoniaste tyłki mają leżeć i do czego wolno a do czego nie wolno zapuszczać żurawia ). Święte Towarzystwo obstawione ostało pozyskanym na spacerze zielem polnym, żeby świątecznie mu było.





Chyba łaski zostały wyproszone  bo pogoda była taka w sam raz a w ogrodzie ponownie zakwitły  bodziszki, pojawiło się sporo krewnych Marianny i motyli ( był nawet paź królowej ale nie zdążyłam sfocić ). No i wielką łaską był ten dzień na łapanie oddechu w Alcatrazie, leżąc na pseudokocyku wgapiałam się w niebo i oddychałam razem z nim ( wicie rozumicie, czasem ma się takie odczucie że niebo oddycha - dziś tak właśnie było ). Dobrze spędzony czas -  leniuszenie poranne z netem, piknik w Przenajświętszym Towarzystwie, straszenie ptactwa przeze mnie opartą na szpadelku i wgapianie się w niebo. Nawet koty jakieś grzeczniejsze!




Orientalne nowości w Alcatrazie

$
0
0
Nie samą  Suchą - Żwirową człowiek żyje, zrobiwszy niedawno zakupy do Alcatrazu. Kupiłam rzecz jasna cienioluby, podszyt dla mojego lasu. Troszki egzotyczny bo epimedia 'Beni Chidori' i 'Shiho' to pochodzące z Japonii rośliny. Ta pierwsza to Epimedium grandiflorum  choć spotkałam też zapis sugerujący że odmiana jest mieszańcowa, tłumaczenie nazwy nadanej roślinie jest prawie tak piękne jak oryginał choć "nie brzmi". Polskie "Tysiąc śpiewających czerwonych ptaków"  cóś długawe i rodzi pytania o gatunek ptactwa he, he. Lepiej jednak w ucho wpada japońskie  'Beni Chidori'. Odmiana kwitnie kwiatami w kolorze czerwono - purpurowym ( sepale mają nieco  jaśniejszy odcień ), ponoć bardzo obficie. Druga to też Epimedium grandiflorum, jest nieco niższa niż 'Beni Chidori', bardziej zwarta. Jej kwiaty też są nieco mniejsze, w kolorze purpury ( choć ja ten  widziany na netowych zdjątkach odcień fioletu nazywam magenta ).

Jest cień nadziei  że nie połknę bakcyla epimediumowego, w Polsce nie ma aż takiej możliwości zakupowych szaleństw pod tytułem "Rzucamy się na Epimedium grandiflorum"  jak w GB. Znaczy najczęściej  można natrafić na 'Lilafee' czy 'Purple Pixie' ale cała gromada epimediów o sporych kwiatach jest nie  do zdobycia. Dla moich finansów to bardzo dobrze, dla Alcatrazu trochę mniej dobrze. Dla kotów to wręcz świetnie, surowe mięcho będzie królować w jadłospisie. Oprócz epimediów pojawiła się w ogrodzie i inna egzotyka rodem z bardzo Wschodniej  Azji - Cynanchum ascyrifolium vel Vincetoxicum ascyrifolium, roślina występuje na słonecznych łąkach w górach centralnego Honsiu w Japonii, na wysokości 800 - 1800 metrów. Znane są też stanowiska w górach w Korei i nieliczne w północnych Chinach. Roślina osiąga na maksa siedemdziesiąt cm wysokości, kwitnie w czerwcu i lipcu. Zniesie każdą glebę byle była lekko wilgotna ( ha, w sieci mnóstwo info jak to dzielnie znosi suszę ), lubi słońce i świetlisty cień. Ponoć nie znosi dzielenia i grzebania przy korzonkach, poza tym hardcore. W krajach anglosaskich nazywa się ją cruel plant, dlaczego nie doczytałam. Hym, pocieszam się że  Vincetoxicum oznacza zdobywcę czy też zwycięzce trucizny, znaczy odtrutkę chyba  więc nie o straszliwą jadowitość  zieleniny chodzi.

Podsumowując moje tegoroczne zakupy do Alcatrazu  muszę stwierdzić  że mój ogród wyraźnie orientalnieje. Nie, nie  robi się bardziej orientalny, jego koncepcja nie nic wspólnego z koncepcjami ogrodów dalekiego Wschodu, po prostu rośnie w nim masa roślin ze wschodniej Azji. Ponieważ nowe rośliny  są jeszcze małe i nie prezentują się jakoś  ekscytująco dzisiejszy wpis ilustruję "starą japońszczyzną". Zazwyczaj  myślimy z naszego "punktu zasiedzenia" , bardzo europocentrycznie - ileż to wspaniałych roślin i koncepcji ogrodowych pozyskaliśmy z dalekiej Azji. A tymczasem dla japońskiego ogrodnictwa wielkim odkryciem było istnienie popularnych dla nas  Europejczyków gatunków. Taa, te drzeworyty z początku wieku XX takich japońskich mistrzów jak Zuigetsu Ikeda czy Tanigami Konan uzmysławiają mi  że  dla  ludzi Dalekiego Wschodu nasze rośliny  ( i zapewne koncepcje ogrodowe ) były równie  egzotyczne jak dla nas niegdyś funkie, chryzantemy i wisterie ( czy przyświątynne kamienne ogrody  ). Cykl drzeworytów "Kwiaty Zachodu", którego autorem był Tanigami Konan  cieszył się  swego czasu wielką popularnością w Japonii - i dziś jest na czym ślepie zawiesić.




P.S. Agniecha - akanty!

Sierpień w obiektyw chwyatny ( na chybcika )

$
0
0
No i miałam gryplany ogrodowe i wysyłkowe i w ogóle i jak to z gryplanami bywa pokićkało się nieco.  Na szczęście to tylko zawirowanie "letkie" i jakoś dobrnęłam  do końca tygodnia ( choć z wywieszonym ozorem i solidnym wyrzutem sumienia z powodu niezapaczkowanych akantów ). Po południu w piątek wpadłam do ogrodu i pierwsze co zrobiłam t foty utrwalające obecny wygląd  rabat. Rozchodniki, rozchodniki! W tej chwili Sucha - Żwirowa rozchodnikami stoi. I dobrze bo dzięki temu nadal zlatują się  masowo motyle, pszczoły i trzmiele. Co prawda te ostatnie preferują rosnące obok  rozchodników resztki kwiatów  hyzopów, lawendy i lawandyn, ale reszta  miłego mym oczom owadziego towarzycha siedzi pracowicie na kwiatach rozchodników. Nie wszystkie odmiany lubych sedumków  już kwitną, niektóre  dopiero zbierają się do kwitnienia. Jednak to co kwitnie teraz wystarczy mi do pełni sedumkowego szczęścia. Przede wszystkim rozchodniki o purpurowych liściach na czele z 'Postman's Pride'. Ta znaleziona przez belgijskiego listonosza w jego własnym ogrodzie roślina nadal mnie uwodzi, choć nie jest aż tak okazała jak inne, "grubaśne" odmiany rozchodników. Poza tym szczęśliwie w tym roku posadzone w najbardziej przesuszonym miejscu Suchej - Żwirowej 'Gosseberry Fool' mimo dużej wilgoci w lipcu jakoś się nie rozwala ( ta odmiana sedumka lubi czasem wylegać ). No i 'Mr Goodbud' jakby wreszcie zaczął przyrastać. Rozchodnikowo znaczy jestem zadowolniona, to dobry rok jest dla tych roślin w moim ogrodzie.



Z inszych kwitnień odnotowuję miłe dla oka dłuuugie kwitnienie ożanki pospolitej  Teucrium chamaedrys i zjawiskowe  ( jak dla mnie ) kfioty tegorocznego jeżówkowego nabytku - 'Delicious Candy'. Odmiana wyhodowana przez  Marco van Noorta jest taka w sam raz dla "docieplenia"  Suchej  - Żwirowej -  posadzona nie za daleko od czerwonolistnych rozchodników, daje  trochę "coolorowego" kontrastu roślinnym różo - niebieskościom i szarościom obficie porastającym rabatę. No znaczy dzięki jej kwiatom nie jest zbyt subtelnie i nieskończenie wyrafinowanie na tej  Suchej - Żwirowej  tylko zwyczajnie po tabazellowemu. Niby odmiana ogrodowa ale szczęśliwie nieprzecywilizowana, podwójny okółek płatków zniosę z godnością bo barwa jej kwiatów jest w stanie mi zrekompensować nawet znacznie bardziej zaawansowane hodowlane  przegięcia ( pełne kwiaty jeżówek, tak pięknie wyglądające  u Mamelona w ogrodzie na Suchej  - Żwirowej coś mi ne paszą ). To tak pokrótce i z zadyszką. Może jutro uda mi się nieco bardziej w ogrodzie rozwinąć, no i sfocić większy kawałek Alcatrazu.


Sztaflikowa przypadłość czyli rzecz o łakomstwie i bardzo małym rozumku

$
0
0
Gryplany, gryplany a potem bach i wszystko się pokręci. Mijający tydzień upłynął mi w ciągłych  " w dojazdach" i "na chorobowym".  Szczerze pisząc tzw. oddech  ciężko było złapać. Paczka niewysłana do Agniechy nadal ugniata sumienie, bajzel w domu woła o pomstę do nieba, zmęczenie zwala z nóg i jeszcze pogoda zrobiła się spleenowata! Ech! Dojazdy konieczne z godnością zniosłam ( mimo zawirowań komunikacyjnych ) , gorzej poszło z choróbskiem Sztaflika. Kota  zeżarła jakieś  świństwo i była jazda. Z takich jazd do których trzeba mieć refleks kierowcy Formuły 1. Znaczy czas  się liczył, leki trzeba było  szybko podawać. Nie mam pojęcia czego i gdzie ten łakomy bęcwał się nachlał ale zaszkodziło solidnie. Teraz, po pięciu dniach  jest trochę lepiej, wątrobę i nerki udało się osłonić ale kociego rozumku naprawić to już nie. Rozumek jest jeszcze mniejszy  niż był przed nielegalnym chlajstwem, wnioskuję z zęboczynów których zdrowiejąca Sztaflik usiłuje dopuszczać się na rodzeństwie ( co prawda  Szpagetka bezczelnie prowokuje, wiadomo - zazdrość zżera Królową  Kocich Serc ) i ogólnej krnąbrności rekonwalescentki. Pozostałe koty postanowiły  że taryfy ulgowej dla mnie w związku z nagłą przypadłością Sztaflika nie będzie, były zwyczajnie upierdliwe i namolne kiedy uznawały to za stosowne ( najczęściej nad ranem ). No, zarobiona jestem z powodu kocich sprawek i wyprana emocjonalnie, bo zmartwienia zdrowotne są najpaskudniejsze.

Pocieszam się że moje koty dają mi popalić w takim samym stopniu jak inne pupilostwo swoim właścicielom. Moja przyjacióła Doro ostatnio szukała po nocy wraz  z ekipą "wymkniętej"  Cleo ( kota wymknęła się przez drzwi otworzone gościom - myk, myk i już jej nie było ). Misiek czyli Cleo jest kotką wychodzącą jedynie na taras, świata ten zwierz nie zna  i było się czym martwić. Szczęśliwie w ekipie poszukiwaczy była sunia "szczekliwie tropiąca"  i uciekinierka została znaleziona ( ponoć w złym stanie psychicznym, ponad pół kilometra od domu - stan psychiczny poprawił się natychmiast po przyniesieniu do domu, bo jak inaczej wytłumaczyć wykonane  przez kotę wymiecenie wszystkiego z misek - stresem pourazowym!? ). Cleo okazała się mieć rozumek wielkości  Sztaflikowego rozumku i nadal czyha przy drzwiach na okazję ( najlepiej uciekać jak zapada noc, a niech szukajo po szwarcwaldzkich lasach w ciemnościach, niech sie martwio i żałujo że tylko jeden stojak, drapak  i tam te "parę" zabawek i wyłączność na zajmowanie werandy kotom dali - niech wiedzo że Cleo to nie jej  siostra Isia i takie bestialskie pozbawianie kotonów wszelkiej godziwej rozrywki  z jej strony musi  być pomszczone, na sucho to nie ujdzie ). Klasyka znaczy w wykonaniu rozpieszczonego kotostwa, klasyka w najlepszym wydaniu.

Żadnych nowych zdjęć z ogrodu nie mam bo czasu  na ich wykonanie zabrakło. Już  zmierzch lata, zmrok zapada tak całkiem jesiennie, znaczy zbyt szybko. Ja też zapadam  coś szybko w sen, odsypiając nocki spędzone na zamartwaniu się o Sztaflika. We śnie widzę lizbońską  Café do Elétrico która w cudowny sposób przeniosła  się do czeskiej Pragi, z tym  że jej wyjście "kuchenne" prowadzi  na lotnisko w Balicach ( konkretnie to przechodzi się od razu do  gate nr 5 - taki dziw ). Taa, wyraźny znak że należą mi się wakacje i nie ma że nie ma. Z powodów finansowych podróż wakacyjna  zostanie wykonana tramwajem nr 11 na ulicę Piotrkowską. Dawno nie byłam na Pietrynie więc powinnam się poczuć jak turystka. Na wszelki wypadek nie wezmę za dużo kasy żeby miejscowi mnie nie kusili ( taki sklep tam między innymi  jest z różną, różnistą porcelaną, nęcące pijalnie czekolady i inne atrakcje  ze strepteas'em ). Zobaczę "lepsze" oblicze  Odzi, egzotyka pełna po  Odzi mojej powszedniej. Może  zaciągnę Mamelona na tę wyprawę ( uprzednio starannie schowamy i jej portfel ), pełną takich atrakcji jak przejazd rikszą ( turyści cenią sobie takie głupoty ) albo szaleństwo w pierogarni. Kto wie, może się nawet rzucimy na lody fabryczne, lubiejemy  te z alkoholem ( takie instynkta niskie kierujące nasze pragnienia w stronę używek posiadamy ).  To  już będzie szczyt turystycznej rozpusty, godny lansu na Fuckbooku albo tam innym ćwierkaczu, czy Insragramie ( 150 ujęć pań starszych jedzących loda, sam lubieżny wdzięk ).

Dzisiejszy wpis ozdabiają prace miłośnika kotów i mistrza  tatuażu  Kazuaki Horitomo Kitamury. Monmon ( to takie slang określenie japońskiego tatuażu ) w wykonaniu mistrza Kitamury jest dziełem sztuki. Na szczęście mistrzu nie poświęca  się tylko ozdabianiu ludzkiej skóry ( materiał średnio trwały, podatny na uszkodzenia i wymagający preparowania w chwili zejścia nosiciela ), jego projekty dostępne są jako druki. W tych "kocich tatuażach" można odnaleźć  fascynacje XIX wiecznymi ukiyo - e autorstwa  Utagawy Kuniyoshi, również wielkiego miłośnika kotów ( czytaj totalnie zakręconego na punkcie kociambrów ). Jak dla mnie połączenie wielobarwnego tatuażu kojarzonego w Japonii z Yakuzą i kocich osobowości jest zabawne ( czy ten spaślak z drugiego obrazka nie przypomina starego mafioso? ).



Jesienio - lato

$
0
0
To jest taki  post  o niczym czyli  o zwyczajnym bytowaniu, sprawozdawczy  znaczy.  Pitu - pitu takie bo mżawka, bo jesień nadciąga, bo spleen się rozwlókł. Niby jeszcze lato ale pogoda zrobiła się mocno jesienna. Siedzę w domu bo nie uśmiecha mi się ogrodowanie typu pielenie w deszczu paskudnie mżącym, potem zacinającym a jeszcze później zamieniającym się w ohydną, zimną wilgoć zawieszoną w powietrzu. Obłożyłam się kotami ( rzecz jasna rekonwalescentka na miejscu dla vipów ) i bezczelnie się leniuszę. Znaczy  lektura była, film o koncepcjach  dotyczących miejsca znajdowania się rajskiego ogrodu oblookałam, zaleganie z lekką kimką zaliczyłam - po prostu odpoczywam. No i knuję! Turystycznie i ogrodowo lub dla odmiany ogrodowo i turystycznie. Ogrodowe knucie to jak to zazwyczaj we wrześniu plany cebulowe. Widziałam już podczas robienia zakupów jakieś zanęcania cebulami, tulipany czy cóś czosnkowego - dokładnie się nie przyjrzawszy z powodów finansowych ( no bo po co się wystawiać na pokusę jak portfel cieniutki ). Dopiero w okolicach dziesiątego dnia miesiąca przewinę się koło cebulek  wiosennych roślin. W tym roku nęci mnie drobnica, ukochane szafirki, może trochę drobnych dzikawych tulipanków, kolejne botaniczne krokusy.  Narcyzki to tak może na dobitkę, mam ich już całkiem sporo więc nie jestem strasznie potrzebowska. Takoż samo ma się sprawa z hiacyntami. No i dobrze że zakupoholik siedzący we mnie został trochę zatkany  bo sezon grzewczy za pasem a nasze państwo ukochane tych co ogrzewają chałupę bardziej ekologicznie rozpieszcza akcyzą. Pewnie w ramach walki ze smogiem, he, he. Nie będę się tu wyzłośliwiać na temat "rzundzących" bo koń jaki jest każdy widzi a mnie szkoda klawiatury i własnych palców. Jak za oknem dżedż to choć w domu kolory  późnego lata, pierwszego ciotczynego drożdżowca ze śliwkami jadłam wśród astrów i cynii poustawianych  w wazonach gdzie się da, a nawet tam gdzie się da z trudem. Było uroczo mimo czynionych nachalnych prób rozszerzenia degustacji na większe grono ( Lalenty i Felicjan zachowywali się okropnie ). Dziewczynki niby były grzeczniejsze,  tzn. nie uczestniczyły  w podwieczorku. Spoko, ta grzeczność to  pozory - zastałam całą damską trójkę w pościeli ( zimnawo jakby więc najlepiej wleźć pod narzutę chroniącą pościel  ). Kiedy odkryłam narzutę rozległ się miauk protestacyjny, tak, tak - chłodek jesienny wokół, to już końcówka lata.




Codziennik - półsłoneczny dzień po "lanym" tygodniu

$
0
0
No i mżyło i lało, a później lało i  mżyło. W przerwach wodna zawiesina w powietrzu, za mało żeby to kwalifikować jako mżawkę ale za dużo  żeby można było powiedzieć "O, dziś piękna pogoda!". Do doopy, Moi  Mili, do doopy! Jakby tego było mało dopadły mnie stare kontuzje, no czułam że mam plecy - bardzo mocno czułam. Wicie rozumicie, ból typu  a jakby tak wejść na drugie piętro kamieniczki i wykonać skok  uśmierzający. A co lepsi chińscy akupunkturzyści wynieśli się z Odzi na Zgniły Zachód, więc pomoc  będzie  taka na pół gwizdka ( ani słowa o rehabilitacji NFZ bo zagryzę, mnie boli teraz a nie za rok ). W związku z sytuacją zdrowotną nawet wyprawa na Piotrkowską wydawała  się cóś niepewna, no chyba żebym  odkryła jakiś gabinet przy naszej głównej ulicy. Tak to wyglądało jeszcze wczoraj. Dziś od rana słoneczko i kręgosłup jakby znów poczuł  że powinien  pionować człowieka, no lepiej jest ( choć daleko temu stanowi do błogiego zapomnienia o tym że posiada się kręgosłup ). Nie na tyle  żebym potupała na  Piotrkowską ale inne zaległe obowiązki mogę spróbować wykonać. Na ten przykład spaczyć wiadomo co  i wysłać wiadomo gdzie, choćby przy pomocy osób trzecich a nawet czwartych ( poruta na całego ).

Co owego u kotów? Kocie  życie jak w Madrycie że sparafrazuje  fragment dziełka "Byczek Fernando", bestie rozkapryszone  do niemożliwości majo  żądania. Rekonwalescentka uważa że musi  zjeść dokładnie tyle  żarcia  ile ją ominęło  podczas  choroby  ( spowodowanej zechlaniem tego czego nie trzeba było chlać ), więc walczę żebym tym razem nie musiała jechać do veta z przejedzoną do niemożliwości kotą. Okularia reaguje  tyko na imię Znajdosława, nie wiem dlaczego.  Być może ma jakiś problem psychologiczny, kompleksy  z  kocięctwa  albo cóś ( wyraźnie  nie lubi imienia Okularia, nawet w zdrobnieniach typu Okularek, Okulasek,  Okulutka ). Szpagetka jest obrażona na cały świat bo  gastryczne  przypadłości Sztaflika zdetronizowały ją jako Wielką Pacjentkę w Nieustającej Rekonwalescencji. Szpagetka owszem, posiada druciki wspomagające nóżki ( nasz mały robocopek pilnujący porządku czyli hierarchii wśród  domowników - najpierw  zawsze ona, potem reszta pospólstwa ) ale i innym czasem zdarzają się przypadłości (  które w okresie rekonwalescencji są wykorzystywane jako pretekst do szarogęszenia ). Chłopaki odfrunęły, Lalenty i Felicjan spali chyba dwadzieścia pięć godzin na dobę. Już się zastanawiałam czy im krwi nie utoczyć  i na obecność podwyższonej glukozy nie zbadać.  Senność z nich wyparowała wraz z pojawieniem się słońca, słyszę ich ryki z ogrodu ( odgłosy Rudego też słyszę, chyba  będę dziś przemywać podrapki a utoczenie juchy to chyba późniejszą jesienią się  wykona ). Aha, Lalek miał incydent  pod tytułem "Syn węglarza",  znaczy  zdrzemnął się w wiaderku używanym do noszenia węgla i wywalania popiołu. Ależ byłam szczęśliwa!





A co nowego w ogrodzie? A w ogrodzie czuć już jesień. Nie jest to jeszcze jesienność pełną gębą ale nie nazwałabym  już zieleni   Alcatrazu  późnoletnią. Niestety nie wszystko tą jesienią będzie takie jak trzeba - trzmielina  wielkoowocowa nie ma już  czerwonych liści ( w sierpniu miała ) a zamiast cud owoców wiszą mumioły, jarzębina pendulka zachowuje się podobnie, tylko troszki owoców się ostało. No ale to takie tam  "niewypały sezonowe", gorzej jest kiedy trza  i to na tempo szukać miejsca dla drzewa. Jarzębina pospolita 'Autumn Spire' zaczęła  niepospolicie gubić liście, w inny sposób niż zdarza się to jarzębom mającym problem z grzybkami ( liście nie opadały tylko schły ). Miejsce na  Suchej  - Żwirowej okazało się za żwirowe i za suche, drzewko wyląduje w Alcatrazie i  chyba mi przyjdzie paciorkować w  jego intencji  bo nie wygląda dobrze. Długo padający dżedż chyba trochę spowolnił zdychanie jarzębinki ale za to wyraźnie nie posłużył prerióweczkom. Znaczy trawki leżą a powinny na baczność stać jak szeregi  OT przed Antonim. A tymczasem nie mamy parady tylko siermiężny real niesłodzony i to co powinno być w pionie to wylega i "stoi horyzontalnie" jakby  to zapodali spece od propagandy. No cóż, "Zawsze coś"  jak mawiała pewna mucha  z profesjonalnie amatorskiego animowanego filmiku.





Na szczęście nie samymi jarzębowo - preriówkowymi  problemami człowiek w ogrodzie  żyje, są słodkie chwile z różnymi takimi ulubieńcami.  Ukochane anemonopsisy jak zwykle nie zawiodły, bardzo dzielnie kwitną ( w tym roku wyjątkowo długo ). Kiedy je sprowadzałam straszne się bałam że odmiana "ogrodowa" będzie sprawiać problemy. Tymczasem to właśnie ona najszybciej się rozrasta, najobficiej kwitnie, nie podłapuje  grzybów i w ogóle zachowuje się  jak mało problematyczna roślina. Śmiem twierdzić że to gatunek jest wrednawy, tak przynajmniej wynika z moich alcatrazowych obserwacji.  Oczywiście człowiek zawsze chce tego czego akurat nie ma - żebyż ten cholerny gatunkowy japoniec tak długo kwitł jak jego "ogrodowa" odmiana! Te płateczki z lekkim fioletem, pojedynczy okółek płatków i prostota dziczyzny. Ech!  A one kwitną i owszem ale  tak sobie od niechcenia, bez wielkich och i ach, tak sobie obficie i nie tak długo jak ogrodowiec.  Piękne rośliny ale wcale nie łatwo je oswoić. Muszę gatunek chyba dopróchnicować, leśność najlepiej tak nawozić.  Ale mam wymagania wobec roślin, one kwitną co ponoć nie w kazdym ogrodzie się zdarza,  a ja narzekam że krótko ( taa, szklanka dziś jest do połowy pusta ). Czyżbym potrzebowała do szczęścia tzw. bylin estetycznych ( u Meg odkryłam takie cudo ). Na szczęście cyklamenki, które właśnie zaczynają wyłazić są cóś mniej grymaśne. I dobrze, przynajmniej nie mam  się nad  czym pastwić (  plecki znów zaczynają pobolewać, chyba stąd to wyłażące  nawet przy opisie ogrodowych ulubieńców malkontenctwo ). Do zalegania prozdrowotnego przystąp!
 






Ususzyć lato

$
0
0

Mój boszsz... łapaliśmy słoneczko jak  tylko można. Ubiegły tydzień dał mi solidnie w kość i to dosłownie także  wszystko co jeszcze ciepłego i letniego jest wykorzystywane na maksa. Usiłuję utrwalić te wiosenno letnie klimaty, zatrzymać na dłużej tak żeby można było się nimi cieszyć gdy wokół będzie wszędzie wciskająca  się wilgoć, mżawość, przeciągłe deszczenie, czy lejność wzmożona. W tym roku ze względu na ceny "miejskich" owoców ( do prawdziwych "wiejskich", nieskupowych dostępu nie było ) zatrzymywanie lata nie będzie polegało na  smażeniu dżemów i powidełek ( szczęśliwie udało się zachować co nieco z zeszłorocznych przetworów, nie wiem jakim cudem ). Taa, w tym roku zatrzymanie lata na dłużej zostanie osiągnięte za pomocą suszu zielnego.  Znaczy nie ma że nie ma,  przy okazji odwiedzin najmniej mobilnej części rodziny ( pod cmentarzami w  Odzi kfioty są tańsze niż w mieście, takie  zjawisko ekonomiczne ) nabyłam drogą kupna za jedyne 5  peelenów bukiet zatrwianów i nieśmiertelników i namiętnie teraz obsuszam zdobycz. Zatrwian wrębny Limonium sinutum to jednoroczna roślina, chyba najbardziej znany zasusznik z jakże wdzięcznej i pięknie mumifikującej się rodziny Limonium. Mniej znanym a przepięknym mumiołem jest również  pochodzący z Wysp Kanaryjskich a konkretnie to z Teneryfy,  zatrwian Pereza  Limonium perezi. Można dostać u nas jego nasiona i spróbować uprawy jak kto cierpliwy i skory do poświęceń. Cierpliwy  bo roślina często kwitnie  tak jak rośliny dwuletnie, w drugim roku uprawy ( na blogu  dobrej pamięci  Zoji Litwn było o tym jak przyspieszyć  kwitnienie przez wysiew nasion w domu ), a poświęcenie jest konieczne bo roślina z tych mało odpornych  na warunki naszej zimy musi spędzać tę porę roku w ciepełku  domowych pomieszczeń. Znaczy nie ma lekko. Ponoć mniej "chodzenia" jest koło  pochodzącego z Turkiestanu zatrwianu Suworowa Limonium suworowii. Trochę się różni od innych zatrwianów, jego wrzosowo - różowe kwiatostany  przypominają kwiatostany tawułek w wersji  "na sucho". Ponoć uprawia się też na kwiat cięty zatrwian zwyczajny Limonium vulgare, ale tak szczerze pisząc  nigdy nie spotkałam  się z tą rośliną  w szkółkach jaki i na straganach czy kwiaciarniach. Uprawiam za to od niedawna zatrwian szerokolistny Limonium latifolium, który wydaje  kfiot jak najbardziej nadający się do suszenia ( z tym że po mojemu to najładniej wyglądający  na rabacie, he, he ). Do suszenia nadaje się też kwiatostan kuzyna  zatrwianów, niegdyś zwanego zatrwianem tatarskim  Limonium tataricum a obecnie najprawilniej  Goniolimon tataricum ( nowej  polskiej nazwy się jeszcze nie dorobił - może z czasem  jakiś botanik przypnie mu zatrwianek albo gozatrw ku zgrozie ogrodniczej braci ). Zarówno Limonium latifolium  jak i Goniolimon tataricum są w naszym klimacie bylinami, znaczy zero corocznych wysiewów.


Rzecz jasna na zatrwianach i  kuzynostwie suszenie kwiatów się nie kończy. Chyba najpopularniejszym "suszkiem" jest nieśmiertelnik czyli kocanka ogrodowa Xerochrysum bracteatum vel Helichrysum bracteatum. Tę radość europejskich jesiennych mżawych dni podarowała światu Australia, od  XIX  wieku kocanka króluje w ogrodach całego świata. Cicho i bez szumu ale za to nieusuwalnie  kocanki  ogrodowe zrosły się nam z jesienią.  Niegdyś zasiedliły ogrody, a później uprawy  ( uprawiane są teraz na tzw. kwiat cięty ), twardo się trzymają nie dając się zdetronizować "suszkowym nowinkom". Odmian kocanek ogrodowych od groma, już w połowie XIX wieku znano kilkadziesiąt kultywarów, znaczy jest w czym wybierać.  Od ognistych czerwieni, poprzez jaskrawe pomarańcze, tzw. wszystkie odcienie  żółci do łagodnych różyków, morelkowych odcieni i  kremowej bieli. Mniej znane są kocanki włoskie Helichrysum italicum, roślina od niedawna robiąca u nas karierę jako "włoskie maggi". Po mojemu to listki bardziej zalatują kuchnią indyjską niż selerkiem czy tam innym lubczykiem. Kwiaty tej "przyprawowej" rośliny nie są tak okazałe  jak kwiaty kocanek ogrodowych ale ich intensywnie żółta barwa utrzymująca się po zasuszeniu czyni z nich pożądaną "suszkę". Podobnie sprawa  ma się z kwiatami santoliny cyprysikowatej Santolina chamaecyparissus. Obie rośliny niby da się uprawiać w naszym klimacie. piszę niby  bo moje doświadczenia z santoliną tego nie potwierdzają. O ile taka lawenda spokojnie przezywa ódzkie  zimy o tyle santolina złośliwie wymarza nawet podczas średnio mroźnych zim. Znaczy mniej śródziemnomorskiej kwietnej żółci mam do dyspozycji ale za to mogę spokojnie suszyć kwiatostany lawend i lawandyn ( co robię rzadko  bo lawendowe i lawandynowe kwiaty  najładniej rzecz jasna wyglądają na rabacie, he, he ). Za to suszę kwiatostany anafalisa perłowego Anaphalis margaritacea, to taka łażąca bylina więc ograniczam ją w okresie kwitnienia. Nie uprawiam miechunki peruwiańskiej  Physalis peruviana bo nie moja bajka, ale muszę przyznać że  osłonka owoców przypominająca zapalony lampion jest urocza. Może gdzieś uda mi się ją najść,  podobnie jak  nasienniki miesięcznicy, tfu, miesiącznicy  rocznej Lunaria annua.  Na ususzone nasienniki czarnuszki damasceńskiej Nigella damascena czy maku lekarskiego Papaver somniferum w handlu raczej nie ma co liczyć. Chcesz mieć  ich suszki sam wysiej, zbierz i susz człowieku. Nie ma lekko!


No tak to by było na tyle o takiej suszkowej, dość zachowawczej tradycji, samograjach namiętnie suszonych w celach dekoracyjnych. A co z innymi roślinami, nie tak oczywistymi suszkami, takimi  o mniej sztywnych pędach, których kolor kwiatów bywa trudny  do utrzymania? Suszy się, suszy, tylko  że mniej i nie dostaniecie w kwiaciarniach czy tam innych "punktach kwiatowych" takich roślin już ususzonych i gotowych do suchych  bukietów. Takie rośliny trzeba suszyć samej ( lub samemu co zdarza się rzadko bo bukietowanie wyczynowe to chyba jedna z najbardziej sfeminizowanych czynności na świecie ), niekiedy wykonując różne sztuki ( znajdź ciemne a ciepłe i przewiewne pomieszczenie, he, he ). Trzeba się pogodzić  z tym że kwiaty czasem zmieniają fason ( nie każda roślina jest podobna do wrotyczu, który po ususzeniem wygląda podobnie jak przed ususzeniem ).


Wizyta u najmniej  mobilnych członków rodziny zaowocowała nie tylko kupnem "suchatków". Podkusiło mnie na zielone chryzantemki ( mam kretyńską słabość do zielonawych kwiatów, nie wiem skąd u mnie taka skłonność ). Stoją teraz w wazonie w towarzystwie "zielska podwórzowego", wzbogaconego koprem i dużą ilością czerwonej koniczyny. Wpółdoelegancko, że się tak wypiszę. A w ogóle to zrobiło mnie się na sycylijskie klimaty ( przez wiadomą osobę ) i  wypichciłam tort sycylijski. Cała jego sycylijskość polega na tym że do kremu został użyty curd  z sycylijskich cytryn ( kupny, nie chciało mi się kręcić żółtek z masłem i cholera wie skąd pochodzą te cytryny, które mam w domu ). Dla wzmocnienia klimatów italskich posypałam wierzch utłuczonymi ciasteczkami amaretti, resztką tych ciasteczek cudem ocalałą. Średnio wyszło ale zjeść się dało.  Bita śmietana w kremie czyni cuda, tak rzecz ujmę.

Las

$
0
0
Jesień, Panie tego, jesień - w domu ustrojstwo typu "leśne" ze wszystkiego sztucznego od mchu ( no może jeden jest prawdziwy choć kwiaciarnianego pochodzenia, suszony  i barwiony ) poprzez papierowe grzybki na szklanych ptoszkach skończywszy ( no ale te ostatnie to choć z materiału szlachetnego ), za oknem dżedż na przemian ze słoneczkiem, znaczy czas na odwiedziny lasu. Póki jeszcze rośnie bo jak twierdzą mendia Szyszko szaleje, ponoć w towarzystwie kapelana dusiciela rysi ( cóś mi  mówiło że to przestępcze dranie,  mynister i ta banda go otaczająca ale nie sądziłam że to kłusownicy, myślałam że zwykli kombinatorzy  i złodzieje a tu siurprajz  - taa, lis pilnuje kurnika, ze słoikiem z kornikiem w łapie, co nie przeszkadza mu   wyrzynać czego się da i zabijać kogo się da ). Chyba pierwszy raz aż tak bym chciała żeby mendia koloryzowały, bo jeżeli to prawda jest gorzej niż źle.  Rysie to mimo wszystko inna bajka niż rozstrzeliwane bażanty ( choć tamta historia była jak dla mnie wystarczająco obrzydliwa i dyskwalifikująca faceta do zajmowania  jakichkolwiek stanowisk związanych z ochroną zasobów przyrodniczych ). O ile polowanie mynisterialne rzeczywiście tak wyglądają to czas zapolować na mynistra. Z naganką,  rzecz jasna!
No więc pojechali my do lasu!




Oczywiście wyprawa do lasu nazywała się wyprawą na grzyby, ale tak o prawdzie za grzybami rozglądałam się tyle o ile. Coś tam się zebrało ale  szczerze pisząc to zbieranie grzybków było tylko pretekstem do łażenia po lesie. Las po którym chodziłam  to nie żadna pradawna puszcza, ot taki podmiejski las użytkowy. Bór sosnowy, niby plantacja drzew bardziej aniżeli las prawdziwy. Jednak wystarczy choć trochę drzew i dzieje  się cud, pojawiają się mchy, porosty i grzyby, wysiewają się brzozy, nagle wyrastają borówkowe krzewinki i wrzos  i znika plantacja, już mamy las. Żyjące odrębnym życiem istnienie, w którym rośliny i zwierzęta "są na swoim miejscu", tylko człowiek jakby z innej bajki.



Teraz jest czas kwitnienia wrzosów, ich delikatne krzaczki niepodobne do przysadzistych i zażytych "wrzosów hodowlanych" rosną na polankach,  przy leśnych duktach, wszędzie tam gdzie mają trochę więcej słońca. Mało jest rzeczy równie miłych jak zasięście w okolicach porośniętych kwitnącym wrzosem   i wgapianie się w mikrokosmos wrzosowiska. We fruwaczy i pomykaczy,  w życie tych co brzęczą i  tych co bezgłośnie sobie bytują, w cały ten światek malutkich stworzeń. A do tego ten zapach, nie kwietny tylko  krzewinkowo - mszasty, ziemny i jakby troszkę gorzkawy ( wiem, wiem, gorzkawy to całkiem inny zmysł identyfikuje ale u mnie taka synestezja się czasem robi ). Zatem zamiast  pracowicie wypatrywać prawdziwków, krawców, koźlarzy czy tam innych podgrzybków zaległam we wrzosie i śledziłam błonkoskrzydłe. Relaks przez duże R był uprawiany, wiele z tych chwil spędzonych w lesie  na radości kuchenne  się nie przełoży ale wszak nie samymi sprawami   żołądka człowiek żyje. Czasem po prostu potrzebna jest chwila wyciszenia, czas na uważność, przeżywanie teraźniejszości. Ostatnimi czasy bardzo mi takich chwil brakuje w mojej zalatanej codzienności. Korzystałam więc na całego z wrzosowiskowych dobrodziejstw, bezczelnie się leniąc.



A las wokół wrzosem porosłej polanki śpiewał sobie razem z wiatrem. Pieśń była o kolonizacji nowych terenów, o życiu do zmurszałości, zamieraniu przekształcającym się w nowe życie i tym podobnych sprawach. Bo las sobie świetnie bez pomocy ludzkiej radzi, między bajki włożyć jak to człowiek las uprawia. Człowiek to drzewa uprawia, zwierząt dogląda ( na ogół po to żeby je odstrzelić ) ale lasu nie uprawia, las uprawia się sam. Jest tak złożonym ekosystemem że uprawiać się nie da. Można go chronić, odtwarzać, próbować przywracać "leśności" ale uprawiać się go nie da. Tak jak nie da się uprawiać stepu czy morza. Można hodować w fiordach  łososie czy przekształcać step w pola uprawne ale to wycinek, wykrojenie z natury tego co wydaje nam się najbardziej dla nas  potrzebne. Myślę że większość nieporozumień pomiędzy tzw. ekologami a leśnikami bierze się z tego że wśród tych ostatnich panuje przekonanie że człowiek może kształtować "naukowo" w zasadzie  bez konsekwencji  przyrodę, bo  na studiach uczyli że las gospodarczo się wykorzystuje i to po to leśnik w lesie siedzi żeby dopilnować tej prawidłości gospodarki leśnej. To że z czasem trzeba będzie ograniczać "gospodarczość" lasów a stawiać na ohydną "ekologię" ciężko przyjąć do wiadomości. Nie tylko leśnikom, nam zwykłym  ludziom też. Możemy doczekać  się zakazu  grzybobrań a nawet wstępu do lasów. Mamy to prawie jak w banku  jeżeli nadal będziemy gospodarczo wykorzystywać las tak  jak teraz go wykorzystujemy. Wiem że smętne, ale człowiek to takie stworzenie które  ogranicza się tylko wtedy kiedy nie ma już innego wyjścia. Więc cieszyłam się lasem póki jeszcze można.







Jesienne prace ogrodowe ( znów przesadzam co się da )

$
0
0
Doopność jesienna na dworze, żadnych porannych mgieł zwiastujących słoneczną pogodę tylko klasyczna półmżawka. Mimo tak niesprzyjających okoliczności przyrody naddszedł czas na ogrodowanie.  No bo jak nie teraz to kiedy? Diabli wiedzą czy  i kiedy zrobi się milej i bardziej sprzyjająco. A może będzie jeszcze paskudniej i co wtedy? W błotku będę się taplać albo sadzić rośliny w zmrożonej  glebie? Nie ma lekko, trza się cieplej ubrać, wypić zapobiegawczo jakieś promile przegryzione czosnkiem ( mieszanka zwana oddechem smoka ) i wyleźć do ogrodu zanim rozpada się na dobre ( w półmżawce da się pracować, w  strugach deszczu to raczej  kiepsko ). Za mną już sadzenie cebulek roślin kwitnących wiosną. W tym roku ze względu na opłakaną sytuację  finansową ( ale dach i kominki pikne ) zakupy były bardzo ograniczone. No ale były! Mam  na co czekać w marcu i kwietniu. Szczerze pisząc nie wyobrażam sobie wiosny w Alcatrazie bez kwitnących roślin cebulowych, tak jak nie wyobrażam sobie jesieni bez kwitnących zimowitów - nie ma zmiłuj, cebulowe muszą u mnie być. Najbardziej miła jest memu sercu cebulowa drobnica, te wszystkie bździągwy wyrastające 5 - 10 cm nad glebę, pokrywające ziemię kolorowym dywanem w czasie gdy drzewa jeszcze łyse jak chłopcy  stadionowi.

Zakupiwszy znaczy krokusy czyli szafrany.  Tommasinianusy i vernusy, z przewagą tych pierwszych. Jedynym szaleństwem na jakie sobie pozwoliłam był zakup odmiany 'Vanguard'. Zakochałam się w kwiatach tej rośliny,  wrzosowo - perłowych tonach barw jej płatków. To wyjątkowy krokus, który łączy wielkość  kielicha krokusów wiosennych z urokiem charakterystycznym dla krokusów zwanych botanicznymi. Vanguard tłumaczone "z ichniego na nasze" znaczy awangarda i trzeba przyznać że nazwa jest adekwatna do pory kwitnienia tego dużego krokusa. Zanim inne wielkokwiatowe krokusy rozwiną pąki ta odmiana już kwitnie. Może dlatego że z niej w sumie też dziczyzna, to pochodząca z  Rosji forma Crocus vernus która została odkryta  dopiero w 1934 roku przez Tubergena. Sadzę krokusy ku radości swojej  i trzmieli, kiedy słoneczko przygrzeje i  temperatura wewnątrz kielicha będzie wyższa niż na zewnątrz, otworzą się krokusowe kwiaty a do co stołówki zlecą się trzmiele i pierwsze pszczoły.  I niech mi teraz ktoś powie że bez wczesnych cebulaczków  to w ogrodzie prawdziwa wiosna! Żadna tam wiosna, głód, Panie tego, głód wśród  Tyrawników i tuj! Nakarmić  potrzebujących - znaczy krokusy w każdym ogrodzie, he, he!




Moją śródziemnomorską prerię też dopieściłam cebulami, posadziłam hym...masowo ( znaczy cóś tam w ilości osiemdziesięciu cebul - tanizna była ) czosnek główkowaty Allium sphaerocephalon. Co prawda kwitnie znacznie później niż młodą wiosną bo w czerwcu  a nawet w lipcu ale uznałam  że jego drobne kwiaty dobrze zrobią mojej Suchej - Żwirowej w jej wczesnoletniej odsłonie. Natomiast nie jestem tak do końca pewna czy mój wiosenny prezencik dla podwórkowej  rabaty to będzie strzał w dziesiątkę. Jednak łakomstwo mnie opanowało kiedy zobaczyłam cebulki tulipana 'Blushing Lady'. Mam cholerną słabość do tej odmiany, chyba  żaden z ogrodowych tulipanów nie pasi mi tak bardzo jak ten bardzo wysoki i bardzo późny tulipek. To aż dziw  że się rzuciłam bo już od ładnych paru lat sadzę raczej botaniczne tulipki ( jakoś bardziej pasują do Alcatrazu ).





No i tyle o cebulowaniu, teraz będzie o jesiennej  bujności traw. Przyjęło się że trawiasta  bujność to jest wiosenna. I owszem na łąkach, w ogrodzie to bujność traw największa jest jesienną porą. Wtedy są ochy i achy wydawane nad urodą kłosów czy przebarwiających się źdźbeł. U mnie trawstwo ozdobne zaczyna się wcześniej, głównie za sprawą trzcinników i ostnic. Jednak główną rolę trawy zaczynają grać jesienią. Wtedy kwitną ukochane molinie, świetna obiedka, cud rozplenice czy z lekka trywialne miskanty ( hym... najbardziej podobają mi się te miskanty które u nas  się nie kłoszą ). Szczęśliwie jakoś traw nie muszę przesadzać, za to krzewy róż, wspomniane we wcześniejszych postach drzewa to i owszem. Nie sądziłam  że niektóre z róż, mimo przycinania, tak spotwornieją. Z jednej strony fajnie bo roślina w rozmiarze XXL to roślina pielęgnowana właściwie ( duża taka i silna ),  z drugiej strony potrzeba dla niej sporo miejsca, żeby sobie mogła prawidłowo wegetować , no i żeby dobrze wyglądała. Kopanie dołów metrowych przede mną, taa baardzo się cieszę. A mój kręgosłup to wręcz szaleje z radości! Nie ma jednak rady - chcesz mieć fajną roślinę to zapewnij  jej optymalne warunki. Nie żałuj gleby dla korzonków, nie kupuj pięćdziesięciu pięciu i pół odmian kolejnej super byliny i hitu sezonu tylko daj więcej miejsca roślinie którą już masz. No czas do ogrodu - o pracach jesiennych będzie jeszcze ale teraz ogród wzywa.



Już jesień

$
0
0
Dżdży oficjalnie! Znaczy jesień która do tej pory deszczyła letnim opadem ( wstawcie co tam u Was padało - mżawkę, zwykłe deszczenie, sążniste ulewy ) deszczy teraz już zwykłą jesienną wodzianką, pluchą obrzydłą! Grzybów w bród i to jedno co dobre. Żarłam już kanie ( to na pewno były kanie, wszak  żyję ), maślaczki, prawdziweczki a nawet pierwsze gąski. Ogród za to  odłogiem leży i nadal jest podejrzanie zielony i mokry jak szczęśliwa żaba. Ciężko  pisać o ogrodzie bo cóś ostatnio  szybko przemykam zaparasolowana po "świeżym" miejskim powietrzu ( tak, znów ludziska grzeją się  przy piecach opalanych zdziwnościami ) i bunkruje się w domu. Cudem jakowymś posadziłam wszystkie cebule z wyjątkiem dwóch wykopanych  cebul orienpetów i uważam to za wielki wyczyn ( wszak nie utonęłam ). No i to by było na tyle o ogrodowaniu. Reszta jest deszczem, że sparafrazuje  mistrza Willa. Koty upierdliwe co cud, co nie powinno dziwić w związku z aurą która nijak pasuje do jeszcze letniej energii  wypełniającej czworonogi. Dają popalić! Przejawiają niszczycielskie skłonności i "agresję wewątrzgrupową" - znaczy leją się wzajemnie. Wkraczam pomiędzy walczące strony uzbrojona w pantofel typu "laciek" i tzw. silne słowo. Małgoś - Sąsiadka i Ciotka Elka twierdzą że ta porażka pedagogiczna której efektem jest wzmożona napastliwość kotów wisiała w powietrzu  od dawna. Przyczyny klęski wychowawczej upatrują nie tyle w braku predyspozycji "uczycielskich" mojej osoby co w  kociej diecie.  Podobno  nasze koty jedzą za dobrze i za dużo.  Hym... ja sądzę że to zaklinanie rzeczywistości i jakieś echa dalekie podejścia  typu  "Weźmiemy  ich głodem.".

Koty są upierdliwe bo po prostu takie są. Z natury. Albo człowiek się  z tym godzi albo mieszka z psem, he, he, he. B  psy to nie są upierdliwe,  a już najmniej to jamniki. Taa, prawda półobjawiona czyli ćwierć prawda ( a w przypadku jamników absolutne łgarstwo ). Co prawda wszelkiej zwierzęcej  upierdliwości daleko  do ludzkiej upierdliwości cudownie  zakwitającej po trzech deszczowych tygodniach. Człowiek chodzi po ścianach i czepia się wszystkiego oraz mendzi, knuje i przeżywa. Ja  na ten przykład zaczęłam głęboko przeżywać że będę się musiała integrować na imprezie pod tytułem wesele. Kuźwa, na myśl o stopach wbitych w buty na obcasach robi mi się  źle już teraz. Mam ochotę wyć kiedy  pomyślę o siedzeniu wielogodzinnym przy stole z nieznanymi mi bliżej osobami, rozmówkach pitu - pitu   i góralskich tańcach. Tylko się upić z rozpaczy na imprezie  a to nie wchodzi w rachubę  bo publiczne upadlanie się skończyłam w wieku lat  dwudziestu ( pijackie ekscesy nastolatki da się jakoś tam usprawiedliwić młodym wiekiem ale pani lekko starszej biegającej nocną porą ulicą Dietla w Krakowie i ryczącej "Jestem królem zwierząt" nie da się już  niczym  usprawiedliwić - za stara na głupotę, za młoda na demencję ). Ech,  życie  towarzyskie coś mnie nie pociąga. Chyba zrobię sobie gawrę i spróbuję przeczekać deszcz, złe nastroje i kocią upierdliwość. Coś mi mówi że to będzie najlepsze co można zrobić w deszczowy, jesienny dzień.

Zabawy jesienne

$
0
0
"W co się bawić? W co się bawić?" - był  kiedyś taki przebój z przewrotnym tekstem Młynarskiego. Potrzeba igrzysk coś u mnie narasta bo  przymusowe zamknięcie się w chałupie z powodu zimna i wilgoci wszechoblepiającej  nie służy cóś równowadze mojego jestestwa.  No charakter mi parszywieje.  Mogłabym  co prawda urządzać sobie wyczytki polityczne i zarykiwać się  ale nadzieja jeszcze wierzącej w pojawienie się właściwej świętej listy leków refundowanych Małgoś - Sąsiadki powstrzymuje moje rechoty. Co prawda Małgoś - Sąsiadka nie zapadła na półpisiec, ale ma takie zawierzenia polityczne. Zawsze o czystych rękach Peocji też uwierzyła w paru sprawach, tylko nieboszczce PZPR nijak nie była w stanie uwierzyć ( ponoć przez to że paru prominentnych nieboszczkowych działaczy wywodziło się z miasta Odzi, gdzie byli znani od tzw. ludzkiej strony ). No i teraz wierząca podejrzewa że rzundzący kombinują z eutanazją, ale taką ukrytą, że to niby  nie  ich wina tylko kasiory brak. Ciotka  Elka oczywiście ma teorię dlaczego nie bardzo stać  ją i  Małgoś - Sąsiadkę na niezbędne leki - kara za to że  śmiały żyć "normalnie" w komunie.  Oporu komunistycznym okupantom nie stawiały po lasach z bronią w ręku tylko zajmowały się takimi pierdołami jak wychowanie i wykształcenie dzieci ( które to dzieci zrobiły komunie kuku, ale to one a nie ich  Matki Polki, najmniej szanowane spośród obywateli RP, absolutnie niegodne zniżek na niezbędne do przeżycia leki  ). Takie domowe rozmówki powodują że śmiech zamiera i człowiek ma tylko wykrzywioną w grymasie gębę. Lepiej zatem zająć się czymś absolutnie niepolitycznym.

Za oknem dżedż i  choć wieszczą że w najbliższym czasie pogoda znacznie się polepszy (  ma być nieco  cieplej ) na razie możliwe są tak naprawdę jedynie zajęcia domowe.  Odpuszczam sobie wychowywanie kotów, to jest  praca syzyfowa i w związku  z tym stresogenna.  Odpuszczam  wytwarzanie żarła bo  miałam ostatnio przeżycia związane z wytworzonym ( podczas odkładania patery udało mi się wywalić na Wujka Jo jego  urodzinowy tort niemal w całości - znaczy po ukrojeniu trzech kawałków, po  prostu bosko -  Cio Mary mało co trzeba by było reanimować po ciężkim ataku śmiechu ). Na czytanie nie mam ochoty bo koty moje uwalenie się z książką w ręku traktują jako zaproszenie do uwalenia się na mnie, książce i okolicach. Oglądanie  filmów ze stadem porykujących grożąco kotów ( hym... pozycjonowanie osobników ) też odpada. Kąpiel przydługa typu zaleganie w olejkach to nie tylko koty na brzegu  wanny ( co grozi wspólną kąpielą ) ale i niebezpieczeństwo zmrużenia oka.  Sprzątanie to nie jest w moim wykonaniu zabawa tylko ciężki obowiązek - odpada w przedbiegach. Zostaje wykonanie jesiennych dekorów. Jesienne dekory wykonywa się tak:





Koniec września

$
0
0
W tym miesiącu w tytułach  wpisów słowo jesienny pojawiało się nader często.  Odmieniałam tę jesienność przez niemal wszystkie przypadki ( no wołacza nie zastosowałam ) bo aura była w miesiącu niby jeszcze pół letnim całkiem późnojesienna. No ale nie ma tego złego co by  na dobre nie wyszło, z tego ciągłego lania mamy grzybowy urodzaj. Taka rekompensata za brak krajowych czereśni, wiśni, jabłek czy gruszek. W tegorocznych wrześniowych rzadkich słonecznych dniach częściej byłam w lesie  niż w ogrodzie. Może i dobrze bo obserwowanie dzikiej leśności przełoży  się na uprawę leśności oswojonej czyli  Alcatrazu.  Przy Podwórku wiele ogrodowej roboty nie miałam, bo oprócz wkopania cebul nic mu właściwie do szczęścia nie było  potrzebne. Całkiem nieźle wygląda  zamarcinkowane i zatrawione, żyje swoim podwórkowym życiem nie narzucając mi się zanadto ze swoimi potrzebami. Szkoda mi tylko że  w tym  wrześniu nie było jesiennych koncertów podwórkowych świerszczy, no ale jak leje i jest zimno  to nie można wymagać od ciepłolubnych owadów muzyczki.  Trzeba się cieszyć tym czy można - bujnością nasturcji,  kolejnym kwitnieniem róż, czy motylami tłumnie odwiedzającymi jesienne kwiaty.




Motyle obloty kwiatów rozchodników i marcinków to radość dla oczu wyposzczonych widokiem serwowanym przez  zszarzałe i zanoszące się deszczem  jak dziecko płaczem niebo ( pod szarym niebem wszystko wydaje się szare ). Towarzystwo masowo obżera się konkurując z pszczołami. Można by napisać że kwiaty są ciężkie od motyli ale w przypadku mało zwiewnej formy  rozchodników cóś by to nie grało. Niestety ten motyli karnawał nie będzie trwał długo, w przyszłym tygodniu ponoć wracają deszcze, no i co gorsza pojawią się pierwsze przymrozki. Deszcz jeszcze zniosę ( choć z trudem, tegoroczny sezon ogrodowy był mokry ) ale niemiła sercu ogrodniczki zapowiedź przymrozków, forpoczty zimy, sprawia że mam ogrodowe odchciewajstwo.




A ogrodowe odchciewajstwo jest absolutnie niewskazane w październiku. Przede mną przesadzanie róż, znalezienie nowych stanowisk dla przekwitłych marcinków  i floksów, sadzenie drzew w Alcatrazie, przenosiny krzewów i tym podobne rozrywki. No i kto wie czy nie skuszą mnie wyprzedaże bylin i cebul. Jakimś cudownym sposobem obniżka cen roślin powoduje u mnie przypływ  chęci na ogrodowanie , taki zdziw marketingowo - ogrodowy ma miejsce. Tylko że przymrozki rozwalają  późne zabawy w ogrodzie, nie wszystkie rośliny to hardcory, no i to grzebanie w zimnej glebie - paskudność nad paskudnościami! Na aurę to mam wpływ bardziej  niż ograniczony, mogę sobie najwyżej popsioczyć i na tym się kończy. Ponoć nie należy się zamartwiać tym czego nie jest się w stanie zmienić więc postanowiłam się nie stresować za bardzo pojawiającym się wraz z zapowiedzią przymrozków ogrodowym odchciewajstwem. Po prostu zero pokuszeń wyprzedażowych wprowadzę, a roboty ogrodowe przełożę do wiosny. Nic na siłę, nie będzie pogody to nie będę się kopać z Wielkim Pogodowym przebranym za konia.A może niepotrzebnie się obawiam i październik zaskoczy mnie miłym ciepełkiem, takim w sam raz na ogrodowanie. Dobrze by było  bo nie odczuwam zmęczenia ogrodowym sezonem. Poszalałabym  jeszcze w Alcatrazie.





O uroku muchomora

$
0
0
Amanita muscaria czyli muchomor czerwony to  oprócz krawców i prawdziwków najbardziej wyczekiwany przeze mnie  grzybowy kapelusz. No nie ma że nie ma, sam urok i wdzięk! Jakże smętny byłby jesienny  las bez czerwieni upstrzonej białymi kropkami. Nic tylko w bliskich  mi lasach smętna zieloność mchu i  co najwyżej bordowy, dość upiorny odcień surojadkowej czapeczki ( bardziej żywe odcienie  czerwieni są jakoś mniej występujące w rodzinie Russulaceae - wśród sporej  gromady gołąbków czerwonym kapeluszem poszczycić się mogą  gołąbek wymiotny, błotny, ceglastoczerwony  i śliczny, wszystkie hym... tego... pół jadalne w związku z czym ich stanowiska zanikają ). Niemal  na okrągło wyświetlają mi się dzięki szpiegowskim zapędom  Wujka Google reklamy supergrzybni  grzybów leśnych, niestety tylko tych niezwykle szlachetnych. No cóż, urodę grzybów stawiamy daleko za ich walorami smakowymi, urodziwy prawdziwek to taki zdrowy, nierobaczywy grzyb który ląduje w suszarce, zalewie octowej, solance a nie w ogrodzie. Grzyb jest w końcu po to żeby go zeżreć a nie podziwiać nie myśląc w ogóle o  żołądku.  Nie da się ukryć że naród grzybiarzy ma cóś merkantylne podejście do tematu. Co się nie da zeżreć lub sprzedać  to bedłka, psiorek, trujak i badziew. Cacane grzyby to takie do pożarcia, choćby były  tak smętne jak wybielone, hodowlane  pieczarki. Bedłki leśne i polne można kopać, niszczyć i w ogóle się nie przejmować ich stanowiskami bo co z tych psich grzybków  za pożytek. W tym stosunku do grzybów odbija się stosunek społeczeństwa do lasów i w ogóle do przyrody - coś czego nie wykorzystujemy może dla nas nie istnieć! Ogół jeszcze widać nie wpadł  na to że bioróżnorodność stanowi o jakości życia, może powinien pozastanawiać się trochę nad bezpłciową w smaku hodowlaną pieczarką. Co prawda wątpię aby  dotarła smętna  prawda o przyszłych  hodowlach  grzybów leśnych (  tacy którzy jedli prawdziwe pieczarki z pastwisk końskich wiedzą co mam na myśli używając słowa smętna ) ale może coś się przebije, zakiełkuje  i skończy się dzielenie grzybów na te które powinny w lesie rosnąć i tych których mogłoby tam nie być bo nam do niczego nie są potrzebne.



Ogrodnicze podejście do grzyba jest takie - grzyb w ogrodzie to patogen, pasożyt i  pijawka. No tak, w mało którym ogrodzie rosną ku  uciesze serc  grzyby kapeluszowe, wszelkie grzyby w ogrodzie wydają się podejrzane i najlepiej  żeby w ogóle ich nie było. W głowie ogrodnika na hasło grzyb uruchamia się  automatycznie myślenie o grzybkach  typu czarna pleśń albo tam innym mączniaku. Grzyb kapeluszowy w ogrodzie  też nie kojarzy się najlepiej, człowiekowi grodowemu otwiera się  w mózgu połączenie synaptyczne "Opieńka - zabójca drzew"! Oczywiście istnieje  mikoryza ale to są dobre i pomocne grzybki, jak te bakterie w jogurcikach co to pozwalają nam  panować nad florą i fauną przewodu pokarmowego (  ludziom można różne głupoty wciskać, zarządzanie drobnoustrojami zbudowało wiele  fortun choć drobnoustroje na nas  żerujące mają się świetnie ). Znaczy mikoryza cacy ale lepiej żeby nic innego grzybnego  nie wyrosło bo jeszcze rośliny zniszczy ( akurat to jestem wstanie zrozumieć, choć  silna roślina dobrze zaadaptowana czyli  dobrze posadzona  nie powinna się grzybowi dać ) albo co gorsza cudny tyrawnik upstrzy.

A mnie się marzą ogrodowe muchomory, prawdziwe a nie takie z misek emaliowanych pociągniętych  czerwoną  farbą. Posadziła ja dużo brzózek, sosenka  u mnie występuje ale muchomor się nie zalągł mimo zaproszeń. Na  skraju lasów spotykam, ba, na porąbkach i łąkach przyleśnych widuję ale  w moim zadrzewionym przeca ogrodzie ogrodzie muchomorom się nie podobie. Może za mało piaseczku, może gleba zbyt  głęboko uprawiana, może powietrze  ódzkie jest be, może towarzystwo nie do  końca takie jak trzeba - no nie rosną! Na trawnikach przy jezdni spotykam zajączki, ledwie parę metrów od  bramy  hacjendy a  w ogrodzie sukces pod tytułem kropidlak, czyli  łee. I to mimo wywalania corocznego grzybowych jadalnych  "obierek" i  sadzenia łąkowych  muchomorów. O próbach zaflancowania kupną grzybnią leśności  Alcatrazu też nie ma co marzyć - ktoś wie  gdzie można kupić  grzybnię muchomora? Ech, to nie jest niepowodzenie, to klęska. Zostaje mi odwiedzanie muchomorów w lesie i przy okazji cieszenie oczu gołąbkami o czerwonych  kapeluszach  i śmiertelnie niebezpiecznym krewnym moich ulubionych  grzybków.


Deszczydła październikowe czyli Alcatraz i Podwórko z wody

$
0
0
Cóś się zapowiada że tegoroczna jesień będzie najbardziej deszczową jesienią od ładnych paru lat. Może to i dobrze że natura nieco się nawilży, wszak minione susze powodowały liczne ogrodnicze narzekania. Jednak człowiek nie byłby sobą gdyby nie narzekał na to o czym jeszcze tak niedawno marzył - natura ludzka już taka jest że z lubością ludzkość wiesza psy na tzw. spełnionych marzeniach. Zawsze jest za sucho, za mokro, za gorąco, za zimno, za wietrznie, za spokojnie - no po prostu za! Nie dogodzisz Wielki Pogodowy. Jakiś czas temu doszłam do wniosku że nie ma co się zamartwiać  pogodą na którą jako jednostka nie mam zbyt wielkiego wpływu  ( nawet nie do końca jestem przekonana że całe nasze ludzkie stad ma wpływ na klimat, myślę że prawda o wpływie działań ludzkich na ocieplenie klimatu leży gdzieś tak mniej więcej po środku  pomiędzy racjami "zielonych"  klimatologów  a przeciwników twierdzenia  o decydującym wpływie ludzi na zmianę klimatu ). Zmiany są nieuchronne, nie istnieje constans ( nawet nie jestem przekonana że tzw. Absolut trwa w doskonałej niezmienności ), wszystko płynie jak powiedział jakiś czas temu pewien mądry Grek, więc trzeba brać to co życie daje i nie oglądać się za siebie bo to co było to było a teraz jest to co jest. Niby jesień pora nostalgiczna ale jakoś teraz nie tęsknię za minionymi słonecznymi wrześniami i październikami, cóż po nich - wspominki i tyle. Lepiej pogapić się na ogród pławiący się w  trzystu pięćdziesięciu odmianach  deszczu.



A ogród mimo ciągłego zraszania, zlewania, suszenia  Ksawerym czy tam innym Wolfgangiem jesiennieje poprawnie, znaczy nie gnije i nie wygląda na przemoczony ponad miarę. W tzw.  "zwischenrufach"  suchych zakłócających niemal nieustanne lanie robię mu zdjęcia i jestem zdumiona kondycją roślin widoczną na fotografiach. Wiele późno letnich  bylin jeszcze kwitnie, dopiero co zgasły ostatnie kwiaty floksów i jeżówek, nadal kwitną wczesne odmiany marcinków, rozchodniki i werbena patagońska. Niezbyt wysokie temperatury tegorocznej wczesnej jesieni zakonserwowały kwitnienia, przyznam że ku mojej uciesze ( i stąd pewnie ten brak żalu za zeszłoroczną wczesną jesienią, która powodowała zaschnięcie liści i ich opadanie, zupełnie pomijając fazę przebarwień i dość szybkie  przekwitanie bylin ). Oczywiście są i minusy takiego namakania roślin, liście  niektórych róż nie wyglądają najlepiej ale ne są to rzeczy z którymi nie mogę się pogodzić. Zresztą  po mojemu to na tę ilość wilgoci wokół krzewu to różane liście nie wyglądają tragicznie, w końcu krzewy nie są łyse, liści na nich całkiem sporo i tylko  część z nich jest porażona grzybami. Da się przeżyć, pryskać antygrzybowo nie ma co, wiosenną porą dokona się oprysku przeciwko grzybkom ( spoko, fugnicyd najprostszy z możliwych ).



Powolutku zaczynają przebarwiać się trawy, zaczynając od "indiańskich " miskantów i  obiedki szerokolistnej. Oczywiście zaczęło mnie kusić zakupowo, marzą mi się porządne  kępy rozplenicy o złotawych źdźbłach. Posadziła by ja te trawska przy brzózkach. Na nieszczęście portfela znalazłam odmianę 'Hameln Gold' w szkółkach  zaprzyjaźnionych, oj niedobrze! No ale z drugiej strony inwestycja wieloletnia, w końcu  rozplenice całkiem nieźle rosną na Podwórku,  a złotawe plamy traw są atrakcyjne niemal całorocznie. Jakbym nie starała się tego pomysłu ze złotawymi rozplenicami sobie obrzydzić ( głównie za pomocą  wizji suchego chlebka i wody na śniadanie, obiad i kolację   ) to wyłazi  na to że obrzydzanie nie wiele daje ( może choć trochę  wreszcie zeszczupleję ) i jak dobrze pójdzie to w przerwie  między deszczami posadzę miłe trawki podwórkowym brzózkom do towarzystwa. Rozmyśliwam też nad jeszcze jedną kępą obiedki rosnącej na Suchej  - Żwirowej. To ładna trawa, mało kłopotliwa i niezbyt ekspansywna (  nie licząc samosiewu, he, he, he ). Robi ładną kępę, ma piękne kłosy. Pomysł nie jest nowy, cóś mi świtało już w zeszłym roku w czasie jesiennym ale dopiero teraz rzecz się konkretyzuje ( wraz  z planami przesadzkowymi bylin ).  Poza tym czuję się  dotrawiona, tegoroczne zakupy ostnic i molinii zaspokoiły  mój apetyt na trawy.



A co w dużym ogrodzie czyli Alcatrazie?  Paprotnie i jesiennie, znaczy paprocie nadal zielone ale liście drzew powolutku zaczynają się przebarwiać. Pora wczesna więc nie jest to jeszcze przebarwianie spektakularne ale początki festiwalu żółci, pomarańczu i czerwieni są już widoczne. Na razie najbardziej złociste nie są wcale liście drzew tylko liście funkii układających  się już  do zimowego snu. Te rosnące w głębokim cieniu są nadal  letnio wybarwione lecz funkie rosnące w półcieniu zrobiły się pięknie złotolistne.Tak, złota jesień w tym roku zaczyna się od parteru.Co prawa złota jesień zapowiada się w tym roku mało słonecznie, ale w końcu będzie. Może nawet potrwa nieco dłużej niż zwykle. Czego sobie i Wam Ogrodowym życzę.




Liczenie marcinków

$
0
0
Robię rachunki marcinkowe, znaczy odliczam czy przy przenoszeniu marcinków z Alcatrazu na  Podwórko  nic  się nie zapodziało. No i na dzień dobry  nie doliczyłam się trzech odmian "marcinków podstawowych" - nie wiem gdzie są krzaczaste 'Kristina' i nieznany z nazwy roślinek o ciemno niebieskich kwiatach i dość mocno wypełnionych koszyczkach, oraz większy, hybrydowy o mocno bordowych kwiatach ( przenosiłam  go w zeszłym roku ale tam gdzie powinien rosnąć pojawiła się inna odmiana, znaczy bordowy zaginiony w akcji ). O ile średnio się martwię krzaczastymi o tyle  brak hybrydki mnie poruszył. To piękna odmiana, urok dziczyzny i świetny kolor kwiatów. Zawsze jest nadzieja że po prostu zapodział się tylko i obudzi się w innej części rabaty. Takowe rzeczy miały już miejsce  przy masowym przenoszeniu roślin, procesie obarczonym ryzykiem ciężkiego bałaganu. W tym roku mam przesadzać kępę  wysoko rosnących  astrów  nowoangielskich  'Harrington's Pink' i jeszcze wyżej rosnących   ( przynajmniej w alcatrazowych warunkach ) astrów nowobelgijskich 'Sandford White Swan'. No, niby  tylko dwie kępy więc nie powinnam się niby zbytnio zamartwiać ale ja jestem zdolna. W razie tajemniczego zaniknięcia którejś z odmian zaklepałam u Mamelona "odnawialne sadzonki".  W końcu bałagan to ja potrafię zrobić niemal z niczego, a i  nigdzie nie jest zapisane że nawet roślinnego hardcora jakim  jest "podstawowy marcinek"  nie da się niechcący wykończyć. Strzeżonego i tak dalej.




Tzw. podstawowe marcinki czyli te  określane dziś przez botaników jako Symphyotrichum to nie jedyne jesienne asterki spędzające mi sen z powiek. Aster bocznokwiatowy  Aster lateriflorus 'Prince' zbiera się do kwitnienia ale gdzie się  podziała  wyższa odmiana 'Lady  In Black'  tego nie wie  nikt. Z zapisków wynika że powinna rosnąć przy kępie miskanta 'Indian Summer', tylko że tam jej nie ma! Nie widzę też kępki astra wrzosolistnego Asterericoides'Lovely' ( to raczej gatunek rośnie w tym miejscu, które było przeznaczone dla tego ślicznego asterka ). Bałagan po całości!




Nie ma lekko, odmiany się nie odliczyły w komplecie a i kompozycje marcinkowe nie są najładniejsze. Bałagan nadal będzie trwał bo widzę że marcinkowe przesadzanie  się nie skończyło satysfakcjonującym mnie  ogrodowym obrazkiem.  Znaczy szpadelek w dłoń!  Hym...  dobre jest w tym wszystkim to  że trawsko podwórkowe przestanie istnieć ( no, prawie ), o czym z satysfakcją Wam donoszę.


Ciąć czy nie ciąć? - oto jest pytanie

$
0
0
Nie tak dawno na blogu  u Meg szczątkowo poruszyliśwa ten "jesienny" temat. Chodzi o to czy w ogrodzie trzeba usuwać przekwitłe kwiaty, zdechłe pędy i inne zaschnioły? Gdzieś tak do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia sprawa była oczywista - w tzw. ogrodzie ozdobnym wg. większości  tzw. autorytetów trza było ciąć wszystko co wykazywało przejrzałość, a już szczególnie pastwić się nad nasiennikami. Rabaty bylinowe  wymagały wręcz nieustannego "poprawiania". Wszak roślinka niepotrzebnie się wysila produkując zbędne i  zaśmiecające siewkami kompozycję ogrodu nasionka, no nie po  bożemu a już na pewno nie po bardzo ogrodniczemu było zaniechanie działań  czyszczących ogród z nasienników. Ogród zadbany to taki w którym skrzętny ogrodnik glancysta śledzi pierwsze oznaki wykwitania roślin i leci  z sekatorem by jak najszybciej dokonać egzekucji i nie dopuścić do tego żeby paskudny zdychający  kfiot popsuł uroczy ogrodowy obrazek. Taka koncepcja ogrodu przypomina pokazy haute couture z roślinami w roli modelek i modeli jak najlepiej prezentujących kreację. Ach, ach, pokazujemy nasze piękne rośliny z jak najlepszej strony, w wybranej przez nas fazie ich  życia - najpiękniejsze rośliny  dla najpiękniejszych ogrodów! No tak, tylko że kwitnienie nie trwa wiecznie a mało ciekawie wyglądająca po kwitnieniu bylina czy tam inny cebulaczek aż się prosi o wywalenie i zastąpienie czymś kwitnącym, kolejną cud supermodelką roślinną mającą swoje pięć minut chwały.  Rzecz jasna  ku  chwale naszego ogrodu. Takowe podejście doprowadziło do tego  że w ekstremalnych wypadkach tzw. ogród zadbany przestał  być miejscem gdzie rośliny  przeżywały cały sezon,  był miejscem gdzie rośliny  trwały dopóki nie zakończyły kwitnienia. No  zieleń miejska udomowiona, znaczy podejście  dekoratora czy innego florysty.




Szczęśliwie ta ekstrema nie rozwijała się w Kraju Kwitnącej Cebuli bo miejscowi są mniej  kasiorni od ludziów Zgniłego Zachoda i wydatek na nową roślinę do ogrodu bardziej obciąża ich  budżet. Miejscowi, w tym pisząca te słowa, to cięli i tną nasienniki z pazerności, he, he. Wiadomo, dzieci to obciążenie i w ogóle ciągłe utrapienie więc po co roślinę obciążać, bezdzietna w przyszłym roku solidniej się rozrośnie, ładniej zakwitnie i za parę lat  będzie można bezdzietną podzielić. Podejście praktyczne, bardziej zdroworozsądkowo pepickie niż romantycznie szczerzepolskie ale wżarte w nasze miejscowe ogrodowanie. To podejście wcale nie jest głupie, pozwala na tworzenie zielonej bazy z której człowiek korzysta obsadzając rabaty i ograniczenie ( nieraz bardzo znaczne ) kosztów ogrodowania.  Niekiedy jest wręcz konieczne dla zdrowia kręgosłupa ogrodnika,  są na świecie roślinne france siejące się na potęgę. Jednak kontrola rozrodczości którą sprawujemy nad roślinami za pomocą sekatora ma swoją cenę - ogród nie jest już pełnym uroku wycinkiem natury, sztuczność założenia zaczyna być mocno widoczna ( wyrwanie z naturalnego cyklu życia tworzy na ten przykład "łysiny" w byliniaku, w niektórych przypadkach  wygląda to jak brak pełnego uzębienia w szczęce ). Znaczy obcinanie zdechniołków i nasienników nie zawsze służy urodzie ogrodu, wbrew temu co w powszechnie się sądzi.




Znaczy co? -  dać żyć roślinom od wyjścia z gleby do zamierania? Po mojemu to dobrze jest tak: w przypadku cebulowych "dać roślinie dożyć" to konieczność, radości sekatora kończą się  zamieraniem cebul,  w przypadku bylin trza się wysilić i poobserwować która z roślin w ogrodzie może bez szkody dla kręgosłupa zostać z nasiennikami  i  zdać się na wolę Wielkiego Ogrodowego lub  pójść na tzw. zgniły kompromis i sekatorem traktować tylko najbardziej ekspansywne rośliny a te które nie sieją się obficie a mają  fajne nasienniki zostawić w stanie naturalnym  ku  radości oczu. No a osłabienie roślin, którego tak  boją się ogrodnicy? Cóż,  co  żyje umrzeć musi, nic nie jest wieczne,  rośliny też. Zawsze można jedną z roślin gatunku czy odmiany (  bylinki rzecz jasna mam na myśli ) potraktować jak kępę mateczną i pozbawić ją nasienników bez szkody dla ogólnego widoku jaki robi "zanasiennikowana"  zwarta czy też rozproszona grupa gatunkowa czy odmianowa. W takim wypadku nadal  ma się bazę do rozsadzania i mnożenia a ogród wygląda jak miejsce życia roślin a nie wybieg dla modelek. Znaczy po mojemu  to ciąć z umiarem, bylina nie topiar! A co z nasiennikami na  krzewach. Ano nic, chyba że uprawiamy róże typu floribunda, mieszaniec  herbatni lub angielki. W tym wypadku trza ciąć i nie ma  że nie ma. Te krzewy są tak cywilizowane że sekatorowanie nie szkodzi im na tzw. naturalny wdzięk ( bo go nie mają ). Usuwanie nasienników z róż innego typu nie ma sensu, a usuwanie różanych owocków z dzikunków to wręcz zbrodnia na krzewie i ogrodzie!





 A tak  przy okazji to przy braku nachalnego sekatorowania człowiek ma  możliwość spojrzenia na roślinę innymi oczami. Nawet paskudne i nielubiane rośliny  całkiem nieźle wyglądają w okolicy przebarwiającego się  miskancika. Wdzięcznie a czasem wręcz cudnie, rzecz jasna ten zachwyt trwa do czasu kiedy  trzeba przechodzić koło tych czepiających się  ubrania kuleczek, he, he.

Praca wre!

$
0
0
Pogoda jak marzenie, jesień w  najfajniejszej fazie,  grypa  i wesele odbębnione  - można brać się do robót ogrodowych. Oczywiście Alcatraz z przyległościami nie do  przerobienia, skaczę po fragmentach, tu podkopię, tam wysadzę, gdzie indziej posadzę - uwijam się jak te żywiny na wykwitających powolutku marcinkach.





Zabrałam się do przesadzania róż, "Gizelka" dostanie nowe towarzystwo.  Dosadzę do niej  "kuzynka", lambertianę 'Trier'. Co prawda wolałabym dosadzić "wypatrzoną kuzynkę" czyli mieszańca  piżmowego Pembertona z  roku 1922 pod tytułem 'Francesca' ale w tm roku nie da rady zrobić różanych zakupów.  'Trier' też róża pikna, wysoka  i taka w sam raz do "Gizelki" pasząca. "Gizelka" chyba poczuła że konkurencja się pojawi bo niespodziewanie zakwitła. Co prawda nie jest to szał i obwisanie pędów pod ciężarem kwiatów ale  jakiekolwiek kwitnienie powtórne  "Gizelki" powoduje  moje zdziwko. "Henio" z to kwitnie jesiennie  spodziewanie prawilnie, jak przystało  na rozsądną floribundę.




 Alcatraz  chowa już funkie, liście tracą spoistość i złocistość, więdną i matowo beżowieją. Przesadzam te zdechlaczki na  nowe stanowiska póki jeszcze coś na glebie funkiowego widać.  Okolice podskubanej sosenki zostały zapaprocone nerecznicami czerwonozawijkowymi, które dobrze tam sobie radzą, zgodnie z wcześniejszymi gryplanami funkie które pod sosenką rosły powędrowały  na rabatę za magnolkami. Może nie jest to optymalne stanowisko ale na pewno będzie im tam lepiej niż przy sosence kwaszącej opadłymi igłami glebę. Czerwonozawijkom posadziłam do towarzystwa kwasolubną golterię rozesłaną Gaultheria procumbens, która rośnie już w Alcatrazie w innym miejscu ( złośliwie nie pełza, nie rośnie ale i nie zamiera - znaczy grymasy są uskuteczniane ). Może sosenkowe  okolice skłonią  golterię do "procumbensowania". Ze swej strony wspomogłam zdolność płożącego rozrastania  przez otrzepanie  roślin z nieszczęsnego "szkółkowego"  podłoża. Niech spróbują ekspansji w tej części ogrodu. Golterię szczęśliwie nabyłam na lerojowej wyprzedaży, tanizna więc parę sztuk przywlekłam.






A w ogóle w Alcatrazie  już mocno  złoto, pomarańczowo i czerwono. Daje po  oczach liśćmi drzew i owocami. Pachnie jesienią choć mnie brakuje nuty zakazanego dymu z ogrodowych ognisk. Hym... ciekawe dlaczego smog jesienny ogrodowego pochodzenia tak mile wspominam, wszak to passé. No i tyle krótkiego info - info z  pięknie październikowego  Alcatrazu, mam na warsztacie  duży ogrodowy wpis ale  będzie musiał poczekać na gorszą pogodę. Póki ciepło i bezdeszczowo całą uwagę poświęcę ogrodowi, należy mu się!




Ogrody muzea

$
0
0
Temat rzekę postanowiłam podjąć po przeczytaniu kolejnego  odcinka rozważań  ogrodowych Meg. One są prowadzone z punktu widzenia osoby zawodowo zajmującej się ogrodowaniem szeroko pojętym. "Le client omc nie uważa za wartość godną zapłaty analizę historyczną i dobór detali "z epoki" do swojego niewątpliwie historycznego miejsca." -  zdanko z  Megowego wpisu, Meg wie o czym pisze bo ma tzw.  kontakty zawodowe, ja z kolei amatorsko zainteresowana widzę  w realu efekty robienia "ogrodów z epoki" potwierdzające prawdziwość ww. przytoczonego zdania. Le client omc  według mnienie jest w ogóle świadom że istnieje coś takiego jak wartość historyczna ogrodów, gdzieś mu tam najwyżej się  w mózguplącze nazwa starodrzew i to by było na tyle. To nie jest sytuacja wyjątkowa, Polanie nie wyróżniają się jako społeczeństwo jakimś tylko im właściwym brakiem wiedzy historycznej czy też raczej totalnym brakiem poczucia historyczności krajobrazu. Jak słusznie zauważyła Meg świadomość istnienia takiego a nie innego krajobrazu ma bardzo ludzką skalę trwania trzech pokoleń,  nie pamiętamy jak wyglądał świat naszych pradziadków. Czasem nawet ciężko przypomnieć sobie świat  naszych dziadków, zmiany krajobrazu nabrały tempa, industrializacja nieustannie przyspieszała w  ciągu ostatnich dwustu lat. W Niemczech nie ma nikogo kto by pamiętał nieuregulowany bieg środkowego  i dolnego Renu, moi sąsiedzi pamiętający łąki przy łódzkich strugach i rzeczkach powoli odchodzą do Krainy Przodków, ja pamiętam łódzki krajobraz którego istnienia nie są świadome prawnuki sąsiadów. A współczesny krajobraz nasz wiejski powszechny, jeszcze siedem dych temu ludziom do głowy by nie przyszły  "zdobiące" zdziwności industrialne, które nam wydają się  oczywiste, ledwie zauważalne.



Cóż to więc jest ochrona historycznego krajobrazu - wycinanie tego co niepowtarzalne i zachowywanie dla potomności? Hym... siateczka pól na  Kielecczyźnie? Taa, wystarczy presja ekonomiczna i odpływ ludności i będzie po siateczce i krajobrazie kulturowym. Pustynia Błędowska, cud saharyjski  powstały w wyniku rabunkowej  gospodarki,  powoli zarastająca czyli przywracana  naturze przez naturę? A w ogóle wszystko to było kiedyś prapuszczą i w tej prapuszczy  wybudowalim sobie nasze osady czy tam inne opola. Do jakiego punktu w przeszłości ma się ta ochrona historyczności krajobrazu odnosić?  Łatwiej jest określić krajobraz miejski, budowle wyznaczają nam ramy czasowe, choć urbaniści skrzeczą na temat zespołów, funkcji i jeszcze paru określeń. Tak naprawdę porządnie sprawa komplikuje się kiedy mamy do czynienia z historycznym krajobrazem kulturowym w którym  budynków niet - stawami, łąkami, szachownicą pól. Ludzie zawodowo tematem  niezainteresowani po prostu chcą "żeby było jak dawniej" ale dawniej w wersji słodko - wspominkowej  czyli pomijającej takie sprawy jak  brak asfaltowych dróg, brak elektryczności, brak zasięgu i jeszcze parę innych braków. A jak  uświadamiają sobie co to za braki i jakie jest ich znaczenie to zaczyna im wisieć ochrona czegokolwiek poza własną wygodą.  Bo w końcu wszystkie  braki wymagają  ingerencji w krajobraz i naturę , czasem paskudnej i uciążliwej ( pobądźcie w pobliżu ekologicznej przecież farmy wiatrowej, sama cisza i spokój  ). Dla wygody własnej to  i Park Mużakowski ludziska usiłują"upiększyć", nie ma złudzeń. No a jeżeli jest  problematyczna ochrona krajobrazu  historycznego to dlaczego nie ma  być problemem odtwarzanie wycinków historycznego krajobrazu jakim są "ogrody z epoki"?









Mieszkam w mieście w którym   "ogrody z epoki" zamieniły się w ogólnodostępne parki, nasadzenia są zatem "zielenio - miejskie". Nie żebym wybrzydzała, nie jest to najgorsza rzecz jaka mogła się tym ogrodom przydarzyć. W końcu nie były to jakieś niezwykłe dzieła sztuki ogrodowej,  fabrykanckie ogrody przy willach i pałacach były raczej zachowawcze. Żadnej awangardy, jedynie ekstrawagancja w łódzkim stajlu - część założonego w 1840 roku  Ogrodu Spacerowego ( fragmentu dawnej puszczy ) sprzedano  w końcu lat pięćdziesiątych XIX wieku Karolowi Scheiblerowi który zatrudnił  berlińską firmę ogrodniczą pana Spätha. Na mocno lesistym terenie wysadzono wówczas wiele "oryginalnych" gatunków drzew, ustawiono  donice z drzewkami pomarańczowymi, śliczniuchne  trawniczki  upstrzono figurkami  zwierząt i krasnoludków z porcelany i gipsu, dołożono parę fontann, altankę, pawilonik  z pnączami, grotę z tarasem widokowym - sam łódzki smak. I to wszystko w cieniu parusetletnich dębów. Nikt nie pokusił się o odtworzenie tej cudowności, dziś to  część parku  Źródliska, tzw. Źródliska II. Teraz uwaga - Park Źródliska uznany został za pomnik przyrody ( ach te dęby ) jest także wpisany do rejestru zabytków a dwa lata temu został pomnikiem historii. I to bez  żadnego zwierzątka czy  gnoma z porcelany czy gipsu!  No ale szczęśliwie jest  jakaś  wyrzeźbiona ohyda w Źródliska I, chyba z lat sześćdziesiątych  XX wieku, bo taka w sam raz pasująca do betonowych donic typu drena studzienna, tak modnych w tamtym okresie. Historyczność parku Źródliska II  to  późne lata czterdzieste XX wieku, kiedy park  został na nowo urządzony i oddany do użytku masom pracującym. No i mamy pomnik  historii ale na pewno nie ogród muzeum. Nie należy mylić tych dwóch pojęć.





Blisko uzyskania tytułu pomnika historii jest park imienia Michała Klepacza ( wpisany ponad trzydzieści lat temu do rejestru zabytków ), zaadaptowany fragment  starego lasu na park w stylu angielskim i ogrody ozdobne wokół rezydencji  Zygmunta, Józefa i  Rheinholda Richterów powstałych na przełomie wieków XIX i XX. Po ogrodach ozdobnych ostały się jedynie pola śnieżnika i cebulicy, chyba największa parkowa atrakcja kwietnia w mieście Odzi. Ponoć w ogrodach Richterów też było po łódzku ciekawie, choć nie aż tak cudnie jak u Scheiblera. Park  im. Klepacza jest tylko małym fragmentem dawnych ogrodów, gdyby przyszło do odtwarzania większego założenia Politechnika  Łódzka której miasto przekazało park ( spoko, nadal będzie można zwiedzać ) musiałaby podjąć działania na które  łodzianie zareagowaliby po bałucku - odknaj bo zawadzisz! Wicie, rozumicie - cebulice i śnieżniki co to rosły jeszcze przed 945 rokiem, "wewiórki" zaczepiające wyłudzająco i te klimaty. Nawet mowy  nie ma żeby tu jakieś partery kuźwa kwiatowe urządzać - nie bo nie! Spieprzać do Ciechocinka z parterami, ma być trawka i cebulice, śnieżniki, stokrotki i wiewiórki. Bo tak było za naszej pamięci!





Spoko, Ódź miastem XIX wiecznym, rozbudowanym głównie w drugiej połowie "parowego wieku", przeobrażenie ogrodów  przy rezydencjach w parki uchodzi jakoś na sucho. Założenia "w stylu angielskim" czyli nawiązujące do tradycji  XVIII wiecznych "naturalistycznych" założeń z Wysp,  były na naszych ziemiach popularne niemal do końca  XIX wieku ( z lubością nazywano angielskim ogrodem każdy zapuszczony z braku środków dworski park ). Jednak w naprawdę starych miastach uparczenie ogrodów nie zawsze jest dobrą  drogą. Przy barokowych budynkach park angielski wygląda jak fanaberia osiemnastowiecznego lub dziewiętnastowiecznego właściciela, który umodniał  na siłę założenie. Opór ludzi pamiętających długo trwający "angielski stajl" i przywiązanych do niego jak do  wolności  i demokracji gdy podparty zostanie ekologią ( ciąć stare drzewa?! )  może spowodować  że ciężko przeżyją zamach na coś co uważają za dziedzictwo. Tak właśnie się stało  przy renowacji części ogrodów w Hampton  Court, kiedy postanowiono przywrócić do życia dawny ogród  barokowy i to przywrócić go "literalnie"że się tak wypiszę,  bez żadnego w cudzysłowie, trawestacji i "wzorując się na". Czysty barok a nie barokowy styl. Grzmiało i huczało że wywalono stare cisy ( ptactwo i w ogóle ), że  "zniszczono wartość historyczną",  że się wzięto i zamachnięto na ogrodowy styl narodowy i w ogóle  spisek jaszczurów! Wszystko dlatego że ten barok nijak nie pasował do wyobrażenia ludzi o baroku, no nie było ładnie po naszemu. Barokowe gusta cóś się rozminęły z naszymi XX czy też XXI wiecznymi upodobaniami ogrodowymi. A przecież to ten ogród był pierwotny, właściwy. Zapuszczone w XIX wieku cisy były od czapy i nie na miejscu,  obce architekturze. Strach pomyśleć jaka będzie reakcja na odtwarzanie ogrodów Henryka VIII i Anny Boleyn. Te złocone figury herbowych zwierząt i roślinność zupełnie nic w stylu Villandry ( a niby dlaczego ma być w stylu Villandry, ogrodów powstałych w pierwszej dekadzie XX wieku, inspirowanych francuskim renesansem? ), nic  co by było przyjemnie renesansowe jak z serialu BBC o życiu Tudorów. A taki  właśnie ogród,   nieprzystający do naszych wyobrażeń kształtowanych przez  media,   ma wartość muzealną, to ogród z epoki. Problemu z muzealnością ogrodów  nie mają  Japończycy którzy zachowują stan swoich historycznych ogrodów jak najbardziej zbliżony do czasu założenia. Takie wieczne zatrzymanie w czasie, coś jak uroczysta odbudowa najstarszych świątyń shintoistycznych, dokonywana raz na jakiś czas. Insza kultura, najstarszy zabytek  Japonii może być wykonany ze świeżego materiału, koncepcja się liczy a nie zachowanie starej belki ( europejskie podejście jest  o 180 stopni odmienne ). No i cierpim jak przyjdzie czas na wywalenie belki.





Czy ogrody muzea są w ogóle potrzebne i czy sens jest robić takie założenia? Moim zdaniem tak, sztuka ogrodowa jest takim samym dziedzictwem kulturowym jak historyczna zabudowa, to naszemu  z nią nieobyciu "zawdzięczamy" godzenie się  z trawami ozdobnymi w  żwirku przy neorokokowej willi. Nie czujemy ogrodowo epoki bo edukacja w tym temacie leży i kwiczy. Nie wystarczy wiedzieć  że ogród  francuski to strzyżone cisy i bukszpany a ogród  angielski to natura. Sorry ale to są tzw. półprawdy.  Klasyczny ogród francuski różni się od klasycznego ogrodu włoskiego w którym operowano podobnym bądź tym samym tworzywem a angielski ogród XVIII wieczny miał tyle wspólnego z naturą co dekoracja teatralna z realem ( wszak cięto lasy by uzyskać malownicze grupy drzew czy "prowadzono strumyki" ). Nie lepiej jest ze znajomością europejskiej  sztuki ogrodniczej wieku XIX i  wieku XX. Szczególnie pierwsza połowa XX wieku obfitująca w nowe rozwiązania jest tabula rasa dla projektantów zieleni. Na szczęście dla nich jest też tabula rasa dla ogółu społeczeństwa. Wicie rozumicie, "sztuka współczesna" choć stara, więc o co  kaman? No a teraz o ludziach odtwarzających  historyczne ogrody. Tak jak w  polityce zapisało się clintonowskie "Gospodarka głupcze!" tak w szkoleniu projektantów ogrodów powinno się  zapisać "Ikonografia głupcze!" . Nie ma o czym dyskutować, najlepszy opis nie uświadomi człowiekowi wpływu  koncepcji staroirańskiego paridayda na średniowieczne  klasztorne ogrody. Można czytać do woli ale obraz wart tysiąca słów. I nie ma  że nie ma, tak jak historyk sztuki ogląda obabrazki i nie tylko  obabrazki do bólu, tak projektant ogrodów chcący zajmować się ogrodami historycznymi  winien oglądać do bólu obrazki, ryciny i fotki przedstawiające historyczny obraz ogrodów. A jak trzeba odtworzyć ogród to projektant musi  się zmienić w historyka i to nie tylko sztuki ogrodniczej. Grzebalnictwo w przeszłości konkretnego obiektu to po prostu warsztat, bez tego się nie da  niczego porządnie zrobić. Hym... może powinni istnieć  historycy ogrodnictwa, tak jak istnieją historycy sztuki?  Znaczy projektanci zieleni do zadań specjalnych.
To by było na tyle przynudzania o ogrodowym muzealnictwie. Dzisiejszy wpis ubrany  jest w zdjątka ze starych łódzkich parków, takich przerobionych  z fabrykanckich ogrodów i dwa zdjątka podłódzkich okolic.

Pocieszające przyjemności handlowe

$
0
0
Taa, to nie pieniądze czynią kobiety szczęśliwymi tylko zakupy - Marylin wiedziała co mówi! Wypuściwszy się z Mamelonem na rynek w Pabianicach z podpuszczenia   cousin Pierre ( Piotruś  wyczaił że nawieźli wysortów z  zagramanicy i zadryndał ). Mamelon zastrzygła uszami, grzebnęła  rapetką i przekazała radosne info dalej, znaczy zadryndała do mnie. Ja zastrzygłam uszami, grzebnęłam rapetką i w te pędy świńskim truchcikiem potruchtałam do Mamelona pod pozorem konsultacji  społecznych na temat wyników badań Kristin, mamy Mamelona. No i oficjalnie udałyśmy się po wynik badań, z tym  że okrężną drogą przez rynek w  Pabianicach.  Dla zatarcia wrażenia  że pojechałyśmy   "na śmieci" zrobiłyśmy nawet zakupy domowe pod tytułem warzywo  i owoc, ale  tak naprawdę rzuciłyśmy  się jak dzikie na to co  Zgniły Zachód wypluł z siebie. Zgniły Zachód jak wiadomo wypluwa różności, nie zawsze  dobrze świadczące o  tzw. guście zachodnim ale w morzu badziewia od czasu do czasu trafia się na dnie kartonu z różnościami ta perła skryta jak w muszli. Tera  będo  łupy!  Łup nr 1 to talerz niewątpliwie brytyjski.  Kupiłam go bo mie się podobie i ma sygnaturkę dzięki której  znów mogę się czuć jak Hiacynta z "Co ludzie powiedzą?" z tymi swoimi podwójnie szkliwionymi  Royal - Doultonami. Talerz wygląda tak:



Na talerzu i  obok talerza rzecz jasna alibi czyli śliweczki ( mniam, mniam, yumi,  yumi i w ogóle, ostatni Mohikanie po które trzeba było jechać do innego miasta ). Talerz byłby mi potrzebny absolutnie do niczego gdyby nie ta sygnaturka z tyłu - ona jest mi potrzebna do dopieszczenia ego. Windsor - rozumiecie? I ten numer! Nieważne że  zrobiono tego mnóstwo, myliony być może,  połechtanie jestestwa miało miejsce. Teraz podam Ciotce Elce śliweczki na prawdziwym Windsor Wreath china, z wzorkiem zaprojektowanym gdzieś tam w pomroce dziejów (  cóś jakby wiek  XIX , Kwiatowa Dominika na pewno  będzie wiedziała co i kiedy wypuściła  manufakturaWood and Brownfield ). Oczywiście moja china jest  znacznie i to bardzo znacznie  młodsza niż sam wzorek ale na tyle stara  żeby mnie usatysfakcjonować i wywołać zielonookiego potworka zazdrości z  Ciotki Elki ( to będzie moja  msta za ostentacyjne wystawienie filiżanki po prababci w ciotkowej witrynce ).
Rzecz jasna na talerzyku nie poprzestawszy tylko gmyrawszy w wypluwkach Zgniłego Zachoda  dalej. No i się dogmyrawszy. Z lekka zdezelowana  żabia królewna z terakoty. Bardzo me gusta! Przyznaję że to Mamelon ją wypatrzyła i od razu wiedziała że to towarzystwo  dla moich gnomów. Elsa jej dam, Heidi tak mi się warkoczykowato bardziej kojarzy. Za całe pięć złociszy dokupiwszy Elsie do towarzystwa taką zwyczajną glinianą Helgę. Helga ze względu na tworzywo z jakiego jest wykonana  zimę będzie spędzać w domowych pieleszach. Mróz, woda i zwykła wypalana glina to nie jest dobre  połączenie. Elsa z Helgą wyglądajo tak:




Helga to ta  bez kuli, Elsa posiada podstawkę do zasiadania.Pomiędzy nimi alibi, pachnące i słodkie. Na talerzyku lisku sfociłam "załącznik" do herbatki który już zdążył zrobić dobrze zębom  Ciotki Elki (  a ostrzegałam, a radziłam namocz ciasteczko ).   Piszę o tym bo włoskie dwa razy pieczone ciasteczka, radość dla szczęki i  żuchwy,  to kolejny zakup poprawiający samopoczucie jesienną porą. Tak już mam  że jesienią apetyt na słodkie wzrasta. Zakupiwszy też herbatę, bo październiki i listopady sprzyjają spożyciu tegoż napoju  w moim domu, zazwyczaj kawą stojącym.  Herbata natychmiast powędrowała do puszeczek  i już odbyło się pierwsze "moczenie żaby".  Kiedyś już pisałam  że jesienią herbata smakuje całkiem inaczej niż w pozostałych porach roku, u mnie to typowy napój sezonowy.  Apetyt na świeżo parzone listeczki przechodzi mi tak w połowie grudnia, czasem w połowie stycznia. Na wszelki wypadek kupiłam też  dwie nowe  foremki do wykrawania ciastek do tej herbaty   -  przecenione do groszowych wartości  wykrawaczki pod tytułem gady. Znaczy jaszczura i  dinozaur,  herbatka  będzie w stylu jurassik. Taka zwyczajna herbatka z ciasteczkami, pospolite szczęście w małym rozmiarze. Właściwie nic co warte byłoby słów pisanych a jednak jakoś tam istotne bo to celebrowanie zwyczajnych chwil nadaje im wartość.




Zakupiwszy też jakieś podejrzane, najprawdopodobniej  chińskiego wyrobu owocki do jesiennych ozdóbstw. Sztucznidła zestawione z całkiem  prawdziwymi dynkami, naturalnymi suszonymi  kfiotami posłużyły do wyrobu  dekoracji "na temat",  które tradycyjnie upieprzam po całym domu ( no dobra, nie w całym - udało mi się ominąć kibelek ). Nie wszystkie dekoracje wyszły adekwatne do pory roku.  Chyba tęsknica za przyszłą wiosną się już u mnie zaczęła, cóś wcześnie w tym roku. Z rzeczy nie całkiem zakupowych ale  podarunkowych to Mamelon w ramach uszczęśliwiania przyjaciół nabył  dla mnie ceratę, co nie było proste  bo producenci gotowych, grubych cerat uważają  że duże okrągłe stoły są be! Cerata  brała oczywiście  udział w sesji jako gwiazda kuchennego wystroju ( cerata najlepszym przyjacielem zakoconego domu ).




To by było na tyle tego  niezwykłego szczęścia zakupowego do domowych pieleszy. Być może nie był to jakiś szał i orgia zakupowa ( wszak rachunki i podatki trza płacić  ), ale wystarczyło żeby znieczulić mnie trochę na rzeczywistość, która w tym roku dobija mnie chorobami bliskich mi ludzi. Wyczytki na przyjaznych blogach, nie najweselsze, dają mi poczucie że u mnie jeszcze nie jest tak najgorzej.  Pocieszające to wcale nie  jest ale  przeżywanie ciężkich chwil przez innych uzmysławia że człowieka nie spotyka nic niezwykłego, ot, zwyczajne życie. Wracając do remedium na smutki to oczywiście zakupy do domu to tylko połowa przyjemności i to tzw. "mniejsza połowa". Bez zakupów roślinnych nie byłoby prawdziwej przyjemności. Alcatraz dostał  już co prawda Elsę i Helgę ale bez roślinków się  nie liczy. Tak jak groziłam dokupiłam rozplenicę 'Hameln Gold'. Posadziłam trawsko w okolicy  brzózek himalajek i oczekuję wdzięcznego przyrastania i przede wszystkim odpowiedniej złocistości  źdźbeł. Stanowisko mają dobre, posadzone w pobliżu inne rozplenice rosną imponująco. Niestety dla porpony czyli portfela a na szczęście dla Podwórka i Alcatrazu przy okazji zakupu trawek tak mi się jakoś kupiło  astra sercolistnego Aster cordifolius'Ideal' i anemona mieszańcowego  Anemone x hybrida'Loreley'. Pierwszy z ww. zakupów ma zastąpić zaginionego astra 'Lovely', drugi ma zrobić "zadarnienie" czyli rozrastać się do granic  swoich możliwości.  Nie wiem czy to się uda, 'Loreley' jest  piękna i  wabi oko jak ta "ruszałka" siedząca na skale koło St. Goarshausen ale z mieszańcowymi  anemonkami nie mam najlepszych doświadczeń. No cóż, pożyjemy  zobaczymy. Alcatraz dostał w prezencie dżefko, małe co prawda i wolno rosnące ale za to urodne co cud. Acer girseum czyli  klon strzępiastokory zostanie uroczyście posadzony w Alcatrazie jak tylko przestanie padać. Dżefko jest nadzwyczajnej urody i azjatyckiej proweniencji, ponieważ Alcatraz zamienia się ostatnio w Orientarium będzie pasiło do nasadzeń. Na sam koniec zakupów roślinkowych naszłam  przecenione cebulki.  Będzie trochę więcej krokusów, irysków i szafirków. Jesienny pocieszkowy sezon zakupowy uważam za zamknięty!


Viewing all 1482 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>