Robert kocha swoje irysy jak dzieci, a że sam jest tatą córeczki to swoje odmiany irysów SDB "ucórcza". Pieszczoszki tatusia czyli inaczej księżniczki i skarby.Widać po nazwach, odmiany SDB z których Robert najbardziej jest dumny to różne takie Perełki albo Radości Tatusia, he, he. Ojcuje Robert surowo, nie ma zmiłuj - proporcje kwiatów mają być w porzo, substancja płatków znakomita, ilość pąków odpowiednia ( bo inaczej won do kompostownika ) i żadnego bezwstydnego rozwalania kopułek ( a ja mam swoją bezczelnie rozchylono - kopułkową faworytę pośród jego siewek ). I nie pomogą żadne takie gadania że u Blytha kopułki esdebiąt się rozwalają i to jest nawet urocze, bo można podziwiać wnętrze ( a nie tylko tak ten ...tego... powierzchownie traktować ). Ordnung must sein, odpowiednia forma rzecz ważna, he, he! 'Perelka' przyszła na świat w leśniczówce Jaźwin, została zarejestrowana w w roku 2014 ( w AIS figuruje jako 'Perelka' i tak też prawilno powinno się ją nazywać, tę "Perełkę" ). 'Perelka' jest "owocem" romansu odmiany 'Zap' z nieznanym irysem. Dorasta do 33 cm wysokości, zaczyna kwitnienie w środku sezonu i bardzo dobrze kwitnie niemal do jego końca. Bardzo dobry , mały irys - zakwita błyskawicznie, nawet jeżeli był późno sadzony. Stałe miejsce w Alcatrazie zapewnione.
↧
'Perelka' - irys SDB "wstydliwy"
↧
'Bold Statement' - irys IB "kontrowersyjny"
Zdania co do urody tej odmiany są w moim rodzinno - sąsiedzkim gronie podzielone. Dżizaas w ogóle tego irysa nie dostrzega ( wszak nie jest ciemno fioletowy ), Ciotka Ela wyraża się o nim per "smutas" ( dobrze że nie gorzej ), Mamelon rzuciła "nie moja bajka", a Małgoś - Sąsiadka i Pan Andrzejek wpadli w zachwyt nad barwami "szwedzkimi" ( choć z wyrafinowaniem znawców uznali że lepiej by to wyglądało gdyby kopułka była żółta a dolne płatki niebieskie - nie było zastrzeżeń co do bródki ). Mnie się ten irys podoba, pasuje mi do całkiem już sporej kolekcji irysów IB w kolorach błękitu, żółci i brązów ( ostatni nabytek do kolekcji to 'Party Boy' ). Odmiana rośnie u mnie w miarę dobrze, nie jest to jednak tak bezproblemowa uprawa jak w przypadku nieco podobnej odmiany 'Fast Forward'. Tempo przyrastania 'Bold Statement' jest takie sobie, powalać to raczej ono nikogo nie będzie. Na szczęście irys w Alcatrazie nie podłapuje grzybisk i tym podobnych radości - znaczy może z niego powolniak ale za to zdrowy ( co jest sukcesem samym w sobie zważywszy na jego kalifornijskie pochodzenie ). Do Alcatrazu irys trafił z ogrodu Waldemara ( który nie znajduje się w Kalifornii ,he, he ). Teraz metryczka - 'Bold Statement' zarejestrował w 2001 roku Richard Tasco, do handlu odmiana została wprowadzona rok później przez szkółkę Superstition ( z Kalifornii ). 'Bold Statement' jest wynikiem krzyżowania odmian 'Alpine Journey' X 'Vavoom', dorasta do 61 cm wysokości, zakwita dość wcześnie i kwitnie do połowy sezonu irysów IB. W 2008 odmiana została uhonorowana Award Of Merit.
↧
↧
Echinacea story czyli jeżówki u Mamelona
W dniu Mamelonii, patronki Mamelona, zaciągam Was Drogie Czytelnictwo do jej ogrodu. Poprzyglądamy się mamelonowym jeżówkom, które o tej porze roku prezentują swoje wdzięki na rabatach Mamelonoison. W Alcatrazie z jeżówkami krucho, mój ogród dokładał swego czasu wszelkich starań żeby jeżówki zeń wypadały. Niby były książkowo posadzone ale zamiast się rozrastać, rośliny się uwsteczniały. Nie żebym sadziła jakieś "wymagalne" nowe odmiany, nic z tych rzeczy - Alcatraz obraził się na "zwyczajny" gatunek Echinacea purpurea. Mamelonoison w przeciwieństwie do Alcatrazu polubił jeżówki, okazał się przyjazny i bardzo gościnny dla gatunków i większości odmian. Dzięki dobremu charakterowi swojego ogrodu Mamelon cieszy się całym stadkiem jeżówek kwitnących wytrwale niemal przez całe lato. Na szczęście Alcatraz jakby trochę ostatnio zmądrzał i pozwolił na rozrastanie się ( spokojnie, niezbyt szybkie ) jeżówkowych siewek pozyskanych od Mamiego na Suchej vel Przyszłej Żwirowej. W tym roku udało mi się nacieszyć pierwszym kwitnieniem tych roślinek, traktuję to jak sukces na miarę kwitnienia wszystkich moich irysów bródkowych od Ghio ( totalna odmowa współpracy pomiędzy Alcatrazem a kłączami od tego hybrydyzera ). Znaczy jest nadzieja że może i u mnie jeżówki ozdobią lato.
Mamelon hoduje dwa gatunki - Echinacea purpurea ( ostatnie dwie fotki ) i Echinacea pallida ( fotki nr 1 i 3 ) oraz całkiem sporo odmian. Niestety nie wszystkie odmianowe jeżówki sprowadzane przez Mamelona do Mamelonoison okazały się roślinami, które można z czystym sumieniem nazwać bylinami. Niekiedy Mamelon czuła się jak pilot oblatywacz, tester roślin a nie ogrodująca, która ma prawo kupować rośliny wyselekcjonowane w ten sposób by można było je uprawiać inaczej niż tak, jak to ma miejsce w cyklu szkółkowym ( szklarenki, temperaturka i nawodnienie komputerowe ). Po prostu "normalne" byliny dla "normalnie" uprawiającego ogród człowieka, nie odmiany dla szkółek tylko odmiany dla ogrodnika. Jeżówki i żurawki są chyba najbardziej narażone na działanie tzw. niewidzialnej ręki rynku. Ta rozciapierzona drapieżnie kończyna bynajmniej nie służy jakości nowo wprowadzanych bylin, często zamiast wartościowych odmian otrzymujemy ersatze, rośliny wypadające po jednym sezonie, słabo odporne na choroby grzybowe i warunki atmosferyczne. Ich podatność na choroby i krótkowieczność być może ma stymulować ciągłą ich produkcję w szkółkach ( och, ukochana kaso! ) ale można się na tym przejechać. Bo ogrodującym może, jak to się kiedyś mawiało, "przejść gust" na jeżówki w ogóle ( no bo takie słabe z nich roślinki ).
Mamelon bardzo sobie chwali współpracę z odmianą 'Raspberry Truffle' ( fotka nr 2 ), ta jeżówka nie rewersuje się ( niektóre mieszańce wracają do formy jednego z gatunków, którego są potomkiem ), pięknie się rozrasta i naprawdę genialnie kwitnie! Kwitnąco ma się jeżówka 'Pink Double Delight' ( fotka nr 4 ) i naprawdę całkiem nieźle kwitnie odmiana 'Green Jewel' ( fotka nr 8 ), choć nie rozrasta się też zbyt szybko i nie jest to wielki hardcore ( zdarzyło się że wypadła, no ale to było w zimie w 2012 roku, więc w zasadzie to się nie liczy ). Na całej linii zawiodła niestety piękna 'Greenline', po prostu odfrunęła z królikami. I to by było na tyle o odmianach ze słowem "Green" w nazwie. Jeżówki o białych kwiatach reprezentowane są w Mamelonoison przez dwie odmiany - formę gatunku Echinacea purpurea 'Alba' ( fotka nr 6 ) i dobrze rosnącą odmianę 'Virgin' ( fotki nr 5 i 7 ). Jeżówki żółte i pomarańczowe rosną w Mamelonoison tak sobie, Mamelon trochę kręci na nie nosem że słabizna ( sporo ich odfrunęło ) ale jak widzi kwiaty w pasujących jej do koncepcji nasadzeń kolorach, to nie może się powstrzymać przed zakupem. Z pomarańczowych jeżówek przetrwała w Mamelonoison odmiana 'Hot Papaya' ( fotka nr 11 ), w tym roku testowane są 'Supreme Cantaloupe' ( fotka nr10 ) i chyba 'Secret Joy' ( fotka nr 9 ) ale czy to na pewno ta odmiana nie wiadomo, bo roślina została zakupiona jako jeżówka mix ( taaa, kocham te niepewne klimaty).
Czy mimo takiej wielkiej ilości słabych odmian warto hodować jeżówki? Pewnie że warto! Zwabiają całą masę owadów do ogrodu, prawie siedem tygodni kwitną, kiedy się rozrosną w łany są ucztą dla oczu. A poza tym nikt nas nie zmusza do kupowania niepewnych odmian, mnie się tam najbardziej podoba Echinacea pallida, to właśnie ten gatunek zamierzam zaprosić do Alcatrazu w tym roku.
Mamelon hoduje dwa gatunki - Echinacea purpurea ( ostatnie dwie fotki ) i Echinacea pallida ( fotki nr 1 i 3 ) oraz całkiem sporo odmian. Niestety nie wszystkie odmianowe jeżówki sprowadzane przez Mamelona do Mamelonoison okazały się roślinami, które można z czystym sumieniem nazwać bylinami. Niekiedy Mamelon czuła się jak pilot oblatywacz, tester roślin a nie ogrodująca, która ma prawo kupować rośliny wyselekcjonowane w ten sposób by można było je uprawiać inaczej niż tak, jak to ma miejsce w cyklu szkółkowym ( szklarenki, temperaturka i nawodnienie komputerowe ). Po prostu "normalne" byliny dla "normalnie" uprawiającego ogród człowieka, nie odmiany dla szkółek tylko odmiany dla ogrodnika. Jeżówki i żurawki są chyba najbardziej narażone na działanie tzw. niewidzialnej ręki rynku. Ta rozciapierzona drapieżnie kończyna bynajmniej nie służy jakości nowo wprowadzanych bylin, często zamiast wartościowych odmian otrzymujemy ersatze, rośliny wypadające po jednym sezonie, słabo odporne na choroby grzybowe i warunki atmosferyczne. Ich podatność na choroby i krótkowieczność być może ma stymulować ciągłą ich produkcję w szkółkach ( och, ukochana kaso! ) ale można się na tym przejechać. Bo ogrodującym może, jak to się kiedyś mawiało, "przejść gust" na jeżówki w ogóle ( no bo takie słabe z nich roślinki ).
Mamelon bardzo sobie chwali współpracę z odmianą 'Raspberry Truffle' ( fotka nr 2 ), ta jeżówka nie rewersuje się ( niektóre mieszańce wracają do formy jednego z gatunków, którego są potomkiem ), pięknie się rozrasta i naprawdę genialnie kwitnie! Kwitnąco ma się jeżówka 'Pink Double Delight' ( fotka nr 4 ) i naprawdę całkiem nieźle kwitnie odmiana 'Green Jewel' ( fotka nr 8 ), choć nie rozrasta się też zbyt szybko i nie jest to wielki hardcore ( zdarzyło się że wypadła, no ale to było w zimie w 2012 roku, więc w zasadzie to się nie liczy ). Na całej linii zawiodła niestety piękna 'Greenline', po prostu odfrunęła z królikami. I to by było na tyle o odmianach ze słowem "Green" w nazwie. Jeżówki o białych kwiatach reprezentowane są w Mamelonoison przez dwie odmiany - formę gatunku Echinacea purpurea 'Alba' ( fotka nr 6 ) i dobrze rosnącą odmianę 'Virgin' ( fotki nr 5 i 7 ). Jeżówki żółte i pomarańczowe rosną w Mamelonoison tak sobie, Mamelon trochę kręci na nie nosem że słabizna ( sporo ich odfrunęło ) ale jak widzi kwiaty w pasujących jej do koncepcji nasadzeń kolorach, to nie może się powstrzymać przed zakupem. Z pomarańczowych jeżówek przetrwała w Mamelonoison odmiana 'Hot Papaya' ( fotka nr 11 ), w tym roku testowane są 'Supreme Cantaloupe' ( fotka nr10 ) i chyba 'Secret Joy' ( fotka nr 9 ) ale czy to na pewno ta odmiana nie wiadomo, bo roślina została zakupiona jako jeżówka mix ( taaa, kocham te niepewne klimaty).
Czy mimo takiej wielkiej ilości słabych odmian warto hodować jeżówki? Pewnie że warto! Zwabiają całą masę owadów do ogrodu, prawie siedem tygodni kwitną, kiedy się rozrosną w łany są ucztą dla oczu. A poza tym nikt nas nie zmusza do kupowania niepewnych odmian, mnie się tam najbardziej podoba Echinacea pallida, to właśnie ten gatunek zamierzam zaprosić do Alcatrazu w tym roku.
↧
Zieleń mało zielona - "szaraki"
Dzielnie dzielę i przesadzam irysy bródkowe. Teren działań przyszła żwirowa ( w ramach łapania oddechu opielam i rozsadzam rośliny po cienistej stronie Alcatrazu ). Oczywiście nie dane mi jest samotnie zajmować się ogrodem, koty pomagają jak tylko mogą - np. dociskają własnymi ciałkami świeżo posadzone poduchy floksa szydlastego ( cóż za poświęcenie ), wyrywają źle posadzone ( ich zdaniem ) esdebiaczki, a nawet bohatersko ( bo mogą zarobić ogrodowym trepkiem ) zbierają się do podlewania nowych nasadzeń ( Felicjan musi być solidnie pilnowany, znaczy wiecznie śledzony - ma fiksum dyrdum na punkcie podlewania świeżo posadzonych roślin ). Przy okazji oglądam sobie z bliska moje "szaraczki", zieleń nie całkiem zieloną. Rośliny których liście i pędy pokryte są kutnerem nadającym im różne odcienie szarości są idealne na piaszczyste, suche podłoża.Tzw. piochy czy tam inne patelnie można spokojnie obsadzać "na szaro", nie martwiąc się specjalnie o podlewanie czy nawożenie . Ba, niektórych roślin o szarych liściach lepiej w ogóle nie nawozić czy podlewać! Taki przetacznik siwy Veronica incana może nam od dobrutek zzielenieć i przystopować z rozrastaniem ( mój egzemplarz "ruszył z kopyta" dopiero po wyprowadzce z "silnoglebnego" Alcatrazu na podwórko - nawożę go raz na dwa sezony i jakoś to mu do życia wystarcza ).
Podobnie jest z czyśćcem bizantyńskim, lawendami, szałwiami lekarskimi i szantą. Mniej nawożenia i wody a "szaraki" są bardziej szare. Może szałwie nie kwitną spektakularnie w drugim sezonie po nawożeniu ale uroda liści wynagradza te kwiatowe braki. W ogóle rośliny "w futerkach" są dla mnie tak ładne że uroki kwiatowe traktuję jak dodatek, bonus do urody liści i pędów. Takie "szaro - niebieskie" rabaty cieszą oko nie tylko w porze kwitnienia roślin, właściwie przez cały sezon z wyjątkiem bardzo wczesnej wiosny jest na nich kolorowo. Do moich "futerkowych" w tym roku dołączyła z kwitnącymi ździebełkami ostnica Jana. To jej pierwsze "poważne" kwitnienie. Jestem pod urokiem "przecudnych włosków", aż dziw że ta drobniutka, niepozorna trawka potrafi się przeistoczyć w taką elegantkę. Zamierzam mieć więcej kęp tej trawy, mam nadzieję że się rozsieje.
Podobnie jest z czyśćcem bizantyńskim, lawendami, szałwiami lekarskimi i szantą. Mniej nawożenia i wody a "szaraki" są bardziej szare. Może szałwie nie kwitną spektakularnie w drugim sezonie po nawożeniu ale uroda liści wynagradza te kwiatowe braki. W ogóle rośliny "w futerkach" są dla mnie tak ładne że uroki kwiatowe traktuję jak dodatek, bonus do urody liści i pędów. Takie "szaro - niebieskie" rabaty cieszą oko nie tylko w porze kwitnienia roślin, właściwie przez cały sezon z wyjątkiem bardzo wczesnej wiosny jest na nich kolorowo. Do moich "futerkowych" w tym roku dołączyła z kwitnącymi ździebełkami ostnica Jana. To jej pierwsze "poważne" kwitnienie. Jestem pod urokiem "przecudnych włosków", aż dziw że ta drobniutka, niepozorna trawka potrafi się przeistoczyć w taką elegantkę. Zamierzam mieć więcej kęp tej trawy, mam nadzieję że się rozsieje.
↧
Maleńcy sąsiedzi - owady w Alcatrazie
Najnowsze doniesienia netowe każą patrzeć podejrzliwie na małe ogrodowe zwierzaki - plaga szarańczy w końcu wygląda i brzmi groźnie. W oczach i uszach ogrodnika wygląda i brzmi wręcz katastrofalnie! Człowiek natychmiast podejrzliwym wzrokiem patrzy na maleńkie sąsiedztwo. A tymczasem sąsiedztwo nieświadome tych podejrzeń zajmuje się własnymi sprawami, zbiera żarcie, pitigrilli się mało dyskretnie, brzęczy i bzyczy ( i jeszcze bzyka ), buduje domki nie biorąc kredytów, zostawia samopas potomstwo, schodzi ze sceny z powodu wieku ( i nie tylko ), zjada trupki tych , którzy skończyli swój żywot - po prostu krótko pisząc - żyje.
Niektórzy z małych sąsiadów są mile widziani przez człowieka, inni zaledwie tolerowani, są też paskudnicy z którymi człowiek czując się właścicielem kawałka gruntu, wszczyna wojnę ( z punktu widzenia "paskudników" jesteśmy czymś znacznie gorszym niż najbardziej upierdliwy kamienicznik ). Odnoszę wrażenie że sąsiedztwo nie zaprząta sobie głowy moim istnieniem, ale nie znaczy to że nie jestem sąsiedztwu absolutnie do niczego potrzebna. Gdyby sąsiedztwo tak sobie sądziło to sąsiedztwo byłoby w błędzie. W końcu krokusy i inne wczesno wiosenne cebulaczki ktoś posadził, same z siebie w Alcatrazie nie wyrosły!
Ktoś o tych pszczółkach i innych trzmielach myśli wybierając rośliny do ogrodu, ktoś się stara żeby nie tylko Tyrawnik i iglaki i to bez profitów w postaci miodu, wosku i kitu pszczelego. Z czystej chęci ugoszczenia bzyczącego towarzystwa planuje się nasadzenia. A bzyczące towarzystwo przyleci, pobzyczy, nazbiera pyłku i tyle je widzę. Zresztą nie ma co narzekać, dobrze że nie zameldowało się na stałe w którejś ze starych szopek ogrodowych. Użądlenie przez owady to nie jest forma kontaktu jaką z nimi preferuje. Pszczoły czy osy lub trzmiele bardzo pilnują swoich domków, my home is my castle - lepiej się nie kręcić w pobliżu pszczelej bazy.
Pszczoły i trzmiele są bardzo mile widziane w Alcatrazie, osy i szerszenie znacznie mniej mile. Po prostu ich się boję, zwłaszcza szerszeni. Z osami miałam tzw. przykre doświadczenia, z szerszeniami na szczęście nie. Boję się też o koty, być może na wyrost bo nie zauważyłam żeby kociambry polowały na inne owady niż muchy i motyle. Nie jest jednak z tym przywabianiem os przez Alcatraz tragicznie, mój ogród "nie owocuje" letnią porą. Pamiętam że dawniej, w zamierzchłej gruszkowo - jabłkowej przeszłości Alcatrazu osy były częstszymi gośćmi. Teraz pojawiają się sporadycznie w porze "szukania mieszkań". Czasem sobie niestety upatrzą jakiś z rzadka odwiedzany zakamarek. Jednak ostatnimi lokatorami szopki były dzikie pszczoły. Jak pisałam - wolę kiedy pszczoły , trzmiele, osy i szerszenie odwiedzają Alcatraz niż kiedy w nim mieszkają. Jako gość to nawet szerszeń przedstawia się interesująco, zwłaszcza jak sobie daleko ode mnie i kotów bzyczy ( dźwięk jak helikopter, he, he ). Prawdziwą radochę to mam wtedy kiedy Alcatraz gości trzmiele. Wyjątkowo do mnie przemawiają te ich grube, puszyste ciałka - czysta radość i charakterystyczny dla tłuścioszków optymizm bije z tych czarno - żółtawych odwłoczków i malutkich skrzydełek i dużych oczek. Cud natury - jak takie malutkie skrzydełka unoszą takiego grubasa?! Ha, chyba dlatego lubię trzmiele że one są podobne do mnie a jednak fruwają. Może więc i ja kiedyś tam pofrunę, he, he.
Pająki to insza inszość. Przede wszystkim to zanim zaczęłam ogrodować miałam klasyczną arachnofobię. Taką solidną, z zamieraniem na widok nawet małego pajączka. Wiadomo pająki czyhają żeby wpuścić jad a potem enzymy i wyssać. "Pseudo logiczny" argument że wyssanie mojej osoby zajęłoby pająkowi całe życie, potem życie jego dzieci , wnuków i pra prawnuków i że całe pajęcze pokolenia mogłyby zapaść na pajęczą chorobę związaną z nie przyswajaniem zbyt dużej ilości cukru w wysysanej cieczy, mają się nijak do atawistycznego lęku, który pojawiał się gdy widziałam charakterystyczny dla ośmiu nóżek chód. Pająk na mnie polował i miał gdzieś groźbę zapadnięcia na pajęczą cukrzycę! Ogrodowanie zmusiło mnie do bliższego kontaktu z ośmionogami, nie da się uniknąć spotkań oko w oko ( znaczy szczękoczułka i taka ręka na przykład ) na tzw. łonie przyrody. Zaczęłam oswajanie się z pająkami od kosarzy pospolitych. Te długie cienkie nóżki wyglądały mało groźnie. Poza tym kosarze są wszystkożerne, potrafią nawet spijać sok z roślin ( może wśród nich są weganie, wtedy to już bym była absolutnie bezpieczna, he, he ). Wszystkie mniejsze pająki takie jak czyhaki, czaiki jesienne ( bosz.... już same nazwy są stresujące ), zamieszkujące szopki zyzusie tłuściochy czy kwietniki starannie ignoruje. Nawet doszłam do pełnej tolerancji jeśli chodzi o przebywanie tych małych stawonogów w moim pobliżu. Małe są, z jadem u nich tak sobie, co mi tam mogą?
Motyla zaciukać, na biedronkę napaść, muchę zwabić -ot, cały zakres możliwości. Zgoła inaczej postrzegam krzyżaki. Te egzotyczne wybarwienia robią swoje, natychmiast przypominają mi się wszystkie widziane przyrodnicze dokumenty z kolorowymi jadowitościami z puszcz Amazonii czy pustyń Australii. Kolorowe jarzeniowo - znaczy stworzenie może być niebezpieczne. Jak się jednak człowiek trochę lepiej chce zorientować w temacie krzyżakowym i poczyta, to okazuje się że jaskrawo wybarwiony krzyżak jest tak groźny dla człowieka jak nie mniej jaskrawo wybarwiona papuga. Kołosze, tygrzyki i krzyżaki powolutku stają się dla mnie mniej straszne. Ot, kolorowi jesienni goście, w "garniturkach" w sam raz pasujących do zaczynających przebarwiać się liści.
W przeciwieństwie do pająków, złotooki i biedronki zawsze cieszyły się moją sympatią. Po prostu są bezczelnie urocze i nawet o tym nie wiedzą. Małe żuczki bywają rozczulające , w przeciwieństwie do dużych chraboli. No i chrząszczyk też brzmi lepiej niż chrząszcz. Z taką "dorosłą" nazwą kojarzy mi się niemile cała familia stonkowatych, z wredną poskrzypką liliową i opuchlakiem truskawkowcem na czele. Biedronki nie żrą roślin tylko mszyce ( no, dojrzałe owoce to się zjada, ale w tym wypadku to ja akurat biedronki dobrze rozumiem ) , fruwają do nieba zanosząc życzenia i w ogóle są cool. Nawet krwiożercza arlekinka, biedronkowy import z Chin, wojująca z naszą rodzimą siedmiokropką i kąsająca od czasu do czasu ludzi, nie zmniejszyła mojej sympatii dla biedronek.
Złotooki podobnie jak biedronki żywią się zakałą owadziego świata ( wg. ogrodników rzecz jasna ) czyli mszycami. Z tego powodu są szczególnie mile widziane w ogrodach. Ja lubiłabym je nawet wtedy, gdyby miały nieco inną dietę . Te siateczkowe skrzydełka, duże oczka i podobnie jak u biedronek zabawny wyraz "pyszczka" - no miodzio! Dla takich stworzeń warto domki owadzie budować. Podobnie jak w przypadku biedronek uroda złotooków nie jest z tych nachalnych, same owady niewielkiego rozmiaru, trzeba się ogrodowi dobrze przypatrzeć żeby dostrzec życie tych maluchów.
Nie da się za to nie zauważyć ważek, przede wszystkim widać ten błysk i już wiadomo że w ogrodzie są ważki. Przypominają owadzie F 16, pomigoczą, przelecą jak błyskawica i już ich nie ma. Ich "mordki" też mi się tak jakoś kojarzą z zachełmionymi głowami pilotów wojskowych, człowiek qrczę nie odpowiada za takie skojarzenia. Ważkom do szczęścia potrzeba jedynie trochę wody, tam składają jaja z których potem wykluwają się paskudnie drapieżne i żarłoczne larwy. Czasem mogę zaobserwować polowanko ważek, wiszą wtedy w powietrzu ( rzadka sztuka ) i gotują się do szybkiego "przejęcia" przeciwnika w czasie lotu. Sam moment ataku jest tak szybki że trudno mi go zarejestrować, głównie wiem po tym zawieszeniu ważki w powietrzu że mam do czynienia z polowankiem.
Motyle i ćmy to chyba najchętniej witani przez ogrodników mieszkańcy ogrodów. O ile w fazie gąsieniczej potrafią być zmorą i utrapieniem, o tyle dorosłe osobniki wzbudzają ochy i achy. A tymczasem to właśnie dojrzałe motylki szukają najlepszych miejsc do złożenia jaj z których wylęgną się paskudne gąsieniczki. Nie ma lekko, chcesz mieć człowieku w ogrodzie motyle, zadbaj o żer dla gąsienic. Sprawdza się to z rusałkami ( pokrzywnikiem, osetnikiem, pawikiem, admirałem ), modraszkami, paziami królowej ( wabionymi "na koperek" ). Nie tylko sadzić nektarodajne cudne jeżówki czy rozchodniki, trzeba pogodzić się z obecnością w ogrodzie tak pięknej rośliny jak pokrzywa czy tak "zwyczajnej" jak koperek.
Świerszcze, pasikoniki - niektórych niemal nie widać ( ale za to słychać że ho, ho ), inni są baaardzo dobrze widoczni nawet z daleka. Świerszcze nie są specjalnie urodne za to pasikoniki zielone to klękajcie narody! Niestety kotom też się podobają! Na szczęście nie są w Alcatrazie rzadkością. Uwielbiam je focić , są niezwykle fotogeniczne. W ogóle lubię się przyglądać życiu owadziego sąsiedztwa.Bo po prostu lubię moich maleńkich sąsiadów. Oczywiście są wyjątki, z których jeden szczególnie mnie wkurza - nie lubię mrówek. Tratatata wiem, ekologia - ale wpieniają mnie te zakusy na zdobywanie nowych terytoriów pod mrowiska. Zazwyczaj najlepiej założyć mrowisko tam gdzie rośnie jakaś rarytetna roślina. W związku z takim podejściem mrówek do mojej hodowli nasze stosunki bywają napięte. Moje brzydkie o nich myśli zamieniają się w mordercze po każdym użarciu mnie przez mrówę. Nie dość że sąsiedztwo się panoszy to jeszcze zabiera do szczękoczynów! No cóż, wspólne życie to nie tylko blaski ale i cienie. I tym filozoficzno - ciotko elkowym stwierdzeniem kończę ten wpis.
↧
↧
Upały nad upałami czyli uprawianie ogrodu w domowych pieleszach
Żar się leje z nieba i wszystko wskazuje na to że to nie lipiec ale sierpień będzie najgorętszym miesiącem w tym roku. Alcatraz zlewany jest wodą codziennie, bo inaczej to spora część roślin w nim rosnących nadawałaby się tyko do wzbogacenia kompostu. Słoneczko wyprażyło niemal Tyrawnik ale w cienistej części ogrodu szczęśliwie nadal zielono, choć temperatura w cieniu afrykańska. No pełnia lata w tym roku naprawdę jest upalna, nawet moje ciepłolubne kociambry poszukują chłodku. Jedynie dla Dżizaasa świeżo powróconego z dalekiej Persji "na Ojczyzny łono" , temperatury są znośne.
Nie wiem czy to tegoroczne upały czy jakieś podświadome, nie do końca poznane przez nas przyczyny ( być może związane z hym...tego.... osiągnięciem pewnego wieku ) sprawiły że obie z Mamelonem myślimy o sadzeniu drzew. Mamelon posunął się nawet do napastowania Zieleni Miejskiej w sprawie ulicznych lip ( i bardzo słusznie bo ubytki w ulicznym drzewostanie Zieleń Miejska powinna uzupełniać, w końcu ściąga się z nas podatki miejskie ). W moim przypadku posadzenie nowych drzew będzie wymagało usunięcia paru solidnie rozrośniętych krzewów. Jednak czuję że zadrzewianie zamiast zakrzewienia jest odpowiednim sposobem na "prowadzenie" Alcatrazu.
Nie mam już siły na coroczne przycinanie tawuł i irg, walkę z odrostami rokitnika ( prowadzony jest co prawda w formie drzewka, ale te odrosty mnie dobijają, ciężko go czymś podsadzić ). Drzewa dadzą cień, konieczny dla niektórych planowanych nasadzeń ( mało robotnych, takich paprociowo - funkiowych ) i zmienią nieco strukturę Alcatrazu. Alcatraz nadal będzie ogrodem bylinowym ale mam zamiar osiągnąć większą równowagę nasadzeń. To ma być nie tylko byliniak, to ma być prawdziwy Ogród przez duże O. Do takiego "remontu kapitalnego" Alcatrazu niezbędne są nasadzenia z drzew . Oczywiście to nie będzie tak że jedynymi nowo sadzonymi roślinami będą drzewa - spoko, spoko. Mam na oku też parę ciekawych krzewów ( nie licząc tych z przyszopia, o zgrozo! ) ale generalnie będą to krzewy niezbyt wysokie i na pewno nie wymagające corocznego przycinania. Na miejscu po tawułach i irgach zamierzam posadzić jarząb mączny Sorbus aria'Magnifica' i brzozy himalajki Betula utilis var.jacquemonti''Doorenbos'. Zarówno jarzęby jak i brzozy rosną w Alcatrazie w tempie ekspresowym, w przeciwieńtwie do różnych pięknych buczków.
Oczywiście to wszystko to gryplany na jesień a może i na przyszłoroczną wiosnę. Robota jest ciężka, trzeba wynająć ludzi do usunięcia krzewiastych "baobabów" i na tych ludzi trzeba będzie najpierw zarobić. Zwoływać tzw. Antka ze szwagrem nie mam zamiaru bo materia ogrodowa jest delikatna i fazę antkowo - szwagrową najlepiej znosi u zarania swych dziejów, na początku zakładania ogrodu. O własnych siłach to ja dokonam w tym roku dokończenia przeprowadzki irysów na podwórko i założenia nowej rabaty azaliowej na Podskarpku i Zabukszpaniu ( hym.... rabata to szumnie brzmi, po prostu posadzę pięć azalek oczekujących na swoją kolej sadzenia na przyszopiu ). Podosadzam też trochę bylin, głównie takich które zadarniają glebę albo "zagłuszają" chwasty. Z myślą o cienistej stronie Alcatrazu kupiłam emekon śnieżny Eomecon chionantha, zamierzam uczynić z niego broń przeciwko podagrycznikowi ( pojedynek potworów, he, he ). Na wolnych czyli pozbawionych ( przynajmniej tak mi się wydaje ) podagrycznika stanowiskach zamierzam "puścić swobodnie" emekon. Mam nadzieję że poradzi sobie w miejscach gdzie fiołkom odoratkom za wilgotno.
Obkupuję się też hostowo, ostatnio trafiłam z Mamelonem na hostę 'Snow Cap' u Tracza. Całkiem porządne sadzonki, choć z in vitro ( na podziałkowe to nie ma co liczyć w centrach ogrodniczych, takie rarytety to tylko w zaprzyjaźnionych mocno szkółkach ). Typowe hościdło do głębokiego cienia ( lubi się przypalać ), należycie burchlaste i dość jarzeniowe. Mam jedno miejsce wręcz wymarzone dla tego typu "papagaja", rozświetli je należycie tą neonową bielą duuuużego marginesu. Po raz drugi podeszłam też do host typu streaked. Mój apetyt rozbudziła sławetna odmiana 'Ice Age Trial', naprawdę uroczy paskowaniec.
Przezornie zapytałam jednak znajomych forumkowych hościarzy co sądzą o dużych streakedach, szczególnie o tzw. stabilności odmiany. Odpowiedź była taka że czym prędzej z nich zrezygnowałam ( i zostało mi już tylko tzw. ostatnie, trzecie podejście - w myśl hasełka do trzech razy sztuka ). No cóż , ze streakedami nie wychodzi mi już w fazie planów zakupowych ale za to lepiej mi idzie z ich dziećmi. Uprawiam odmianę hosty 'The King', pochodzącą od hosty typu streaked 'Sir Richard'. 'The King' to przepiękna hosta i bardzo dobrze u mnie się sprawuje. Postanowiłam dokupić jej do pary "siostrzaną" odmianę czyli, również pochodzącą od odmiany 'Sir Richard', hostę 'The Queen'. Potem olśniła mnie "córeczka" chyba najbardziej znanej "streakedki"'Dotothy Benedict' - śliczna 'Simply Sharon'. Teraz nasycona hostami o różnobarwnych liściach marzę o gromadce jednobarwnej odmiany 'Eye Catcher'. Piękne w kształcie listki i niewysoki wzrost - coś czuje że do idealny "podsadzacz" do dużych host.
Dzisiejsze fotki ilustrujące są z Podskarpka i Zabukszpania, na upał najlepsze cieniste klimaty.
Nie wiem czy to tegoroczne upały czy jakieś podświadome, nie do końca poznane przez nas przyczyny ( być może związane z hym...tego.... osiągnięciem pewnego wieku ) sprawiły że obie z Mamelonem myślimy o sadzeniu drzew. Mamelon posunął się nawet do napastowania Zieleni Miejskiej w sprawie ulicznych lip ( i bardzo słusznie bo ubytki w ulicznym drzewostanie Zieleń Miejska powinna uzupełniać, w końcu ściąga się z nas podatki miejskie ). W moim przypadku posadzenie nowych drzew będzie wymagało usunięcia paru solidnie rozrośniętych krzewów. Jednak czuję że zadrzewianie zamiast zakrzewienia jest odpowiednim sposobem na "prowadzenie" Alcatrazu.
Nie mam już siły na coroczne przycinanie tawuł i irg, walkę z odrostami rokitnika ( prowadzony jest co prawda w formie drzewka, ale te odrosty mnie dobijają, ciężko go czymś podsadzić ). Drzewa dadzą cień, konieczny dla niektórych planowanych nasadzeń ( mało robotnych, takich paprociowo - funkiowych ) i zmienią nieco strukturę Alcatrazu. Alcatraz nadal będzie ogrodem bylinowym ale mam zamiar osiągnąć większą równowagę nasadzeń. To ma być nie tylko byliniak, to ma być prawdziwy Ogród przez duże O. Do takiego "remontu kapitalnego" Alcatrazu niezbędne są nasadzenia z drzew . Oczywiście to nie będzie tak że jedynymi nowo sadzonymi roślinami będą drzewa - spoko, spoko. Mam na oku też parę ciekawych krzewów ( nie licząc tych z przyszopia, o zgrozo! ) ale generalnie będą to krzewy niezbyt wysokie i na pewno nie wymagające corocznego przycinania. Na miejscu po tawułach i irgach zamierzam posadzić jarząb mączny Sorbus aria'Magnifica' i brzozy himalajki Betula utilis var.jacquemonti''Doorenbos'. Zarówno jarzęby jak i brzozy rosną w Alcatrazie w tempie ekspresowym, w przeciwieńtwie do różnych pięknych buczków.
Oczywiście to wszystko to gryplany na jesień a może i na przyszłoroczną wiosnę. Robota jest ciężka, trzeba wynająć ludzi do usunięcia krzewiastych "baobabów" i na tych ludzi trzeba będzie najpierw zarobić. Zwoływać tzw. Antka ze szwagrem nie mam zamiaru bo materia ogrodowa jest delikatna i fazę antkowo - szwagrową najlepiej znosi u zarania swych dziejów, na początku zakładania ogrodu. O własnych siłach to ja dokonam w tym roku dokończenia przeprowadzki irysów na podwórko i założenia nowej rabaty azaliowej na Podskarpku i Zabukszpaniu ( hym.... rabata to szumnie brzmi, po prostu posadzę pięć azalek oczekujących na swoją kolej sadzenia na przyszopiu ). Podosadzam też trochę bylin, głównie takich które zadarniają glebę albo "zagłuszają" chwasty. Z myślą o cienistej stronie Alcatrazu kupiłam emekon śnieżny Eomecon chionantha, zamierzam uczynić z niego broń przeciwko podagrycznikowi ( pojedynek potworów, he, he ). Na wolnych czyli pozbawionych ( przynajmniej tak mi się wydaje ) podagrycznika stanowiskach zamierzam "puścić swobodnie" emekon. Mam nadzieję że poradzi sobie w miejscach gdzie fiołkom odoratkom za wilgotno.
Obkupuję się też hostowo, ostatnio trafiłam z Mamelonem na hostę 'Snow Cap' u Tracza. Całkiem porządne sadzonki, choć z in vitro ( na podziałkowe to nie ma co liczyć w centrach ogrodniczych, takie rarytety to tylko w zaprzyjaźnionych mocno szkółkach ). Typowe hościdło do głębokiego cienia ( lubi się przypalać ), należycie burchlaste i dość jarzeniowe. Mam jedno miejsce wręcz wymarzone dla tego typu "papagaja", rozświetli je należycie tą neonową bielą duuuużego marginesu. Po raz drugi podeszłam też do host typu streaked. Mój apetyt rozbudziła sławetna odmiana 'Ice Age Trial', naprawdę uroczy paskowaniec.
Przezornie zapytałam jednak znajomych forumkowych hościarzy co sądzą o dużych streakedach, szczególnie o tzw. stabilności odmiany. Odpowiedź była taka że czym prędzej z nich zrezygnowałam ( i zostało mi już tylko tzw. ostatnie, trzecie podejście - w myśl hasełka do trzech razy sztuka ). No cóż , ze streakedami nie wychodzi mi już w fazie planów zakupowych ale za to lepiej mi idzie z ich dziećmi. Uprawiam odmianę hosty 'The King', pochodzącą od hosty typu streaked 'Sir Richard'. 'The King' to przepiękna hosta i bardzo dobrze u mnie się sprawuje. Postanowiłam dokupić jej do pary "siostrzaną" odmianę czyli, również pochodzącą od odmiany 'Sir Richard', hostę 'The Queen'. Potem olśniła mnie "córeczka" chyba najbardziej znanej "streakedki"'Dotothy Benedict' - śliczna 'Simply Sharon'. Teraz nasycona hostami o różnobarwnych liściach marzę o gromadce jednobarwnej odmiany 'Eye Catcher'. Piękne w kształcie listki i niewysoki wzrost - coś czuje że do idealny "podsadzacz" do dużych host.
Dzisiejsze fotki ilustrujące są z Podskarpka i Zabukszpania, na upał najlepsze cieniste klimaty.
↧
Osty mile widziane! - czyli rośliny Barbary Reginy
Nie cierpię ostów, wyjątkowo paskudne z nich chwasty. Są na tym świecie jednak takie osty na widok których przyspiesza bicie mojego serca i to nie dlatego że czuję wszechogarniające wkurzenie. Barbara Regina Dietzsch sprawczynią tych cudów ostowych. Znaczy nie z żywymi roślinami mamy do czynienia tylko z ostowymi wizerunkami. "Portrety" ostów pochodzą z XVIII wieku, choć wiele osób sądzi że są o jakiś wiek wcześniejsze. To pewnie przez to że widoczny jest w twórczości Barbary Reginy wpływ niderlandzkich siedemnastowiecznych malarzy martwych natur przedstawiających kwiaty czy owoce . To samo precyzyjne podejście do oddawania urody "ogrodowego tworzywa", czarniawa ciemność tła na którym rośliny jakby oświetlone reflektorem są głównymi, choć nie jedynymi "aktorami dramatu". Wyzwolone z zanurzenia w światłocieniu, zamarłe i upozowane, nieco sztuczne a jednak prawdziwe. Niby niewielki rozmiarem gwasz a opowiedziana cała historia ogrodowa - osty w najpiękniejszej odsłonie i ich goście.
"Osty" oczywiście bardzo rożne, od ledwie spokrewnionych z prawdziwym ostem popłochów ogrodowych ( bezczelnie zwanych przez ogrodniczy ogół ostami ozdobnymi ), czy ostrożeni, do najbardziej pospolitego chwasta porastającego nieużytki. W końcu w języku potocznym nazwą "oset" ochrzczono wielu kolczastych przedstawicieli rodziny astrowatych ( generalnie nazwa ta jest stosowana dla podobnych morfologicznie roślin należących do innych rodzajów ).
Teraz troszkę o autorce tych obrazków. Barbara Regina Dietzsch urodziła się w 1706 roku w Norymberdze , jako córka znanego malarza Johanna Izraela Dietzscha. Nie była jedynym uzdolnionym dzieckiem w tej rodzinie, zarówno jej siostra jak i pięciu braci zajmowało się malarstwem. Barbara Regina, najstarsza z rodzeństwa była też najzdolniejszą z młodszego pokolenia rodziny Dietszch. W XVIII wieku jej prace cieszyły się dużym uznaniem, często stanowiły wzór dla rycin zamieszczanych w ówczesnych publikacjach poświęconych botanice. Zarówno Barbara Regina jak i jej rodzeństwo byli znanymi znanymi osobami na , jakbyśmy to dziś nazwali, "międzynarodowym rynku sztuki". Najstarszej pannie Dietzsch parokrotnie proponowano objęcie stanowiska tzw. "malarza nadwornego", przyjęcia którego to stanowiska konsekwentnie unikała. Nie do końca wiadomo czy stały za tym unikaniem względy rodzinne czy też Barbara Regina na tyle ceniła swoją wolność artystyczną, że nie miała ochoty na mecenat, który mógł ją ograniczać. Zresztą Barbara Regina nie musiała szukać pracy czy inspiracji dla tworzenia swoich dzieł w innym miejscu niż Norymberga. W XVIII wieku to miasto uchodziło za Mekkę dla malarzy zajmujących się przedstawieniami botaniki czy fauny. Artystka zmarła w 1783 roku. W Muzeum Narodowym w Gdańsku możemy obejrzeć jedną z jej prac ( u mnie fotka nr 4 ) , tak sobie zwyczajnie opisaną jako "Łodyga kwitnącego ostu z motylem", XVIII wiek; gwasz, 23,6 x 17,3 cm.
"Osty" oczywiście bardzo rożne, od ledwie spokrewnionych z prawdziwym ostem popłochów ogrodowych ( bezczelnie zwanych przez ogrodniczy ogół ostami ozdobnymi ), czy ostrożeni, do najbardziej pospolitego chwasta porastającego nieużytki. W końcu w języku potocznym nazwą "oset" ochrzczono wielu kolczastych przedstawicieli rodziny astrowatych ( generalnie nazwa ta jest stosowana dla podobnych morfologicznie roślin należących do innych rodzajów ).
Teraz troszkę o autorce tych obrazków. Barbara Regina Dietzsch urodziła się w 1706 roku w Norymberdze , jako córka znanego malarza Johanna Izraela Dietzscha. Nie była jedynym uzdolnionym dzieckiem w tej rodzinie, zarówno jej siostra jak i pięciu braci zajmowało się malarstwem. Barbara Regina, najstarsza z rodzeństwa była też najzdolniejszą z młodszego pokolenia rodziny Dietszch. W XVIII wieku jej prace cieszyły się dużym uznaniem, często stanowiły wzór dla rycin zamieszczanych w ówczesnych publikacjach poświęconych botanice. Zarówno Barbara Regina jak i jej rodzeństwo byli znanymi znanymi osobami na , jakbyśmy to dziś nazwali, "międzynarodowym rynku sztuki". Najstarszej pannie Dietzsch parokrotnie proponowano objęcie stanowiska tzw. "malarza nadwornego", przyjęcia którego to stanowiska konsekwentnie unikała. Nie do końca wiadomo czy stały za tym unikaniem względy rodzinne czy też Barbara Regina na tyle ceniła swoją wolność artystyczną, że nie miała ochoty na mecenat, który mógł ją ograniczać. Zresztą Barbara Regina nie musiała szukać pracy czy inspiracji dla tworzenia swoich dzieł w innym miejscu niż Norymberga. W XVIII wieku to miasto uchodziło za Mekkę dla malarzy zajmujących się przedstawieniami botaniki czy fauny. Artystka zmarła w 1783 roku. W Muzeum Narodowym w Gdańsku możemy obejrzeć jedną z jej prac ( u mnie fotka nr 4 ) , tak sobie zwyczajnie opisaną jako "Łodyga kwitnącego ostu z motylem", XVIII wiek; gwasz, 23,6 x 17,3 cm.
↧
Kolczaste problemy Alcatrazu
Kolczaste dylematy czyli być albo nie być pokłutą, przez tzw. nasadzenia. Co gorsze nasadzenia własnego autorstwa. Z jednej strony kolczaste rośliny są urodne a z drugiej może nie tyle niebezpieczne co niewdzięczne w obsłudze. No, uciążliwa jest pielęgnacja tych wszystkich berberysów, ogników czy innych głogów. Z Wielkim Ogrodowym sprawa jeśli to tylko raz w roku coś kolczastego wymaga przycinania, znacznie gorzej jak do cięcia trzeba się zabierać parę razy w sezonie. Kiedy zaczynałam ogrodowanie takie zabiegi pielęgnacyjne nie wydawały mi się czymś strasznym i przerastającym moje możliwości, teraz za to jawią mi się jako kara za grzechy "młodocianego" planowania ogrodu. Cholerne berberysy pospolite muszę przycinać dwa, trzy razy w sezonie żeby utrzymać je w ryzach, prawie tak samo często przycinam berberysy Thunberga. Oczywiście robota wykonywana w rękawicach i dość ciężkim "stroju ochronnym" ( który się z przyczyn wiadomych nie dopina ). Niestety strój jest na tyle ciężki i niewygodny że nie wlezę w nim na drabinę i nie przytnę do odpowiednich rozmiarów i do odpowiedniego kształtu głogu 'Paul's Scarlet'. Wymarzona kiedyś przeze mnie forma doskonale okrągłej kuli głogowej kosztuje mnie coraz więcej wysiłku. Głów dwuszyjkowy wyprowadzony na pniu, nie poddany zabiegowi przycinania zamienia się w zwykłe drzewsko, dość pospolite, o nieszczególnie urodnej koronie. Gdybym dziś planowała od początku drzewiaste nasadzenia Alcatrazu, głóg wyleciałby z "listy nasadzeniowej" w krótkich podskokach. Tak samo działoby się z krzewami berberysów, oczywiście nie ze wszystkimi. Są gatunki i odmiany berberysów, które nie wymagają częstej korekty sekatorem. Lubię karłowe odmiany i te o strzelistej sylwetce, w moim ogrodzie są mało absorbującymi roślinami. Nie przycinam też często ogników, nie rosną u mnie w tempie ekspresowym - sekatorowanie raz do roku im wystarcza. Za to rokitnik daje mi popalić, nie dość że kolczasty to jeszcze te odrosty. Chyba jakieś zaćmienie umysłu mi się przytrafiło kiedy postanowiłam posadzić go w ogrodzie. No trochę kierowałam się względami sentymentalnymi, rokitnik przypominał mi nadmorskie dzieciństwo. Cóż, sentymenta teraz bokiem mi wyłażą! Z perspektywy czasu widzę że nie zawsze czule wspominane rośliny dzieciństwa ( głóg dwuszyjkowy to ta sama kategoria roślin wspominkowych ) są dobrym materiałem dla nieco leniwego ogrodowania w moim wykonaniu. Szczęśliwie powstrzymałam się przed zakupem oliwnika, doświadczenia rokitnikowe na coś się w końcu przydały, he, he.
Róże rosnące w Alcatrazie są w olbrzymiej większości kolczaste, ale w tym wypadku jakoś mniej odczuwam uciążliwości związane z ich pielęgnacją. Pewnie dlatego że hoduję "prawdziwe" róże, dla mieszańców herbatnich czy tam innych "szklarniowców" bym się nie poświęcała. No i przy różanych krzewach zawsze można udawać "śpięcą królewnę", choć nie wiem czy modelka pana Waterhousa z obrazu ilustrującego dzisiejszy wpis, miała do czynienia z prawdziwym krzewem różanym. Śmiem wątpić, he, he.
Co do kolczastych bylin to toleruję, pod warunkiem że nie są baaaardzo kłujące. Główne ich siedlisko to przyszła Żwirowa, w innych częściach ogrodu właściwie nie występują.
↧
Perska podróż - post pocieszkowy
No i objawiła nam się Dżizaas, solidnie wypodróżowana. Przywiózła mnóstwo zdjęć, tzw. pamiątki z podróży ( w tym wyczekiwane przeze mnie słodycze ) i pocieszkę że u nas lato nie jest wcale takie najgorsze. Po "zaliczonym" Kāshānie z tymi czterdziestu paroma w cieniu to skromne łódzkie trzydzieści siedem na plusie to rzeczywiście pryszcz. No i wilgotność powietrza nieco inna. Czasem było lżej Dżizaasowi znosić słoneczne irańskie dni ze względu na wysokość nad poziomem morza, ale Kāshān leży w niecce i nie było zmiłuj. Teheran latem też jest pewnym wyzwaniem, choć jak to na południu - najlepiej zaczynać życie tak pod wieczór.
Stolica Iranu ogromniasta, trudna do ogarnięcia - w końcu rywalizuje z Kairem o miano największego miasta na Bliskim Wschodzie. Szczęśliwie Dżizaas nie koncentrowała się na Teheranie, udało jej się zobaczyć kawałek mniej "cywilizowanego" Iranu. Choć w tym wypadku to raczej głupio używać takiego przymiotnika, cywilizacja w tym zakątku świata rozwijała się na długo przedtem nim Grecy postanowili założyć swoje pierwsze polis.
Krajobrazy letniego Iranu, a właściwie części tego kraju którą zwiedzała Dżizaas, są nieco księżycowe. Bezśnieżne, łyse góry, w dolinach wyschnięte trawy i niewielkie plamy zieleni tworzone przez drzewa. Mimo wszechobecnej "piaszczystości" ludzie uprawiają pola, ogrody i sady. Dżizaas przeżywała bardzo rozmiary tamtejszych arbuzów, ponoć monstrualnie wielkich. Melony, jako owoce o mało wyrazistym smaku ( dla Dżizaasa rzecz jasna, bo dla mnie to mają swój specyficzny aromat ) nie cieszyły się jakoś zainteresowaniem mojej siostrzycy. Za to została prawdziwym ekspertem szafranowym, aż strach się bać.
Więcej o perskiej podróży napiszę po dokładnym przesłuchaniu Dżizaasa i degustacji przywiezionego dobra ( pachnącego kardamonem i wodą różaną ). Na razie zamieszczam fotki pocieszające, gdzieś tam na świecie są miejsca gdzie latem panują cięższe od naszych upały, zielonego prawie ni ma i gdzie człowiek nie posiadający lodówki ma przechlapane, he, he.
Stolica Iranu ogromniasta, trudna do ogarnięcia - w końcu rywalizuje z Kairem o miano największego miasta na Bliskim Wschodzie. Szczęśliwie Dżizaas nie koncentrowała się na Teheranie, udało jej się zobaczyć kawałek mniej "cywilizowanego" Iranu. Choć w tym wypadku to raczej głupio używać takiego przymiotnika, cywilizacja w tym zakątku świata rozwijała się na długo przedtem nim Grecy postanowili założyć swoje pierwsze polis.
Krajobrazy letniego Iranu, a właściwie części tego kraju którą zwiedzała Dżizaas, są nieco księżycowe. Bezśnieżne, łyse góry, w dolinach wyschnięte trawy i niewielkie plamy zieleni tworzone przez drzewa. Mimo wszechobecnej "piaszczystości" ludzie uprawiają pola, ogrody i sady. Dżizaas przeżywała bardzo rozmiary tamtejszych arbuzów, ponoć monstrualnie wielkich. Melony, jako owoce o mało wyrazistym smaku ( dla Dżizaasa rzecz jasna, bo dla mnie to mają swój specyficzny aromat ) nie cieszyły się jakoś zainteresowaniem mojej siostrzycy. Za to została prawdziwym ekspertem szafranowym, aż strach się bać.
Więcej o perskiej podróży napiszę po dokładnym przesłuchaniu Dżizaasa i degustacji przywiezionego dobra ( pachnącego kardamonem i wodą różaną ). Na razie zamieszczam fotki pocieszające, gdzieś tam na świecie są miejsca gdzie latem panują cięższe od naszych upały, zielonego prawie ni ma i gdzie człowiek nie posiadający lodówki ma przechlapane, he, he.
↧
↧
Kāshān - część pierwsza
Hammam-e Amir Ahmad Sultan
Hammam-e Amir Ahmad Sultan czyli zabytkowe łaźnie to taki niezbędny punkt do zaliczenia dla odwiedzających Kāshān, zwany z polska Kaszanem ( co mnie kojarzy się z kaszanką zamiast z typem perskich dywanów - pewnie dlatego pasi mi "zagramaniczna" nazwa tego miasta ). Z łaźniami perskimi jest jak z rzymskimi łaźniami cesarskimi - nie były to miejsca w których pluskała się władza tylko korzystał z nich ludek. Takie publiczne ochędóstwo tam odchodziło ( ciekawe czy polskie "chędożyć" ma coś wspólnego z "ochędóstwem" - w łaźniach rzymskich można wszak było liczyć na różne usługi, he, he ). Łaźni nie pobudował żaden sułtan, nazywają się tak dlatego że leżą niedaleko grobowca człowieka o imionach Amir Ahmad Sultan, który był Imāmzādeh. Grobowce Imāmzādeh czyli potomków imamów są uważane za cudowne miejsca ( tzn. obfitujące w cuda jak katolickie sanktuaria ), chętnie odwiedzane przez pielgrzymów stają się jednymi z najważniejszych punktów na mapie miasta. Hammam-e Amir Ahmad Sultan zwane inaczej Hammam Qasemi lub Hammam Ghasemi zajmują powierzchnię około 1000 metrów kwadratowych, składają się z dwóch głównych części - Sabrineh ( taka sala rozbieralnia ) i Garmkhaneh ( sala kąpieli właściwej ). Sarbineh znajduje się przy głównym wejściu ( co jest raczej oczywiste ). To duża ośmiokątna sala z ośmiobocznym basenem pośrodku, podzielona ośmioma filarami oddzielającymi jej zewnętrzną część wypoczynkową. W sumie przypominała rzymskie frigidarium, takie miejsce spotkań, dyskusji, czy nawet modlitwy. Na fotce nr 2 widać że Sabrineh był salą dwupoziomową - ławki rozmieszczono na wyższym poziomie. Większość dekoracji wnętrza łaźni znajduje się w Sarbineh. Temperatura sprzyjała dekorowaniu, że się tak wypiszę. W Sarbineh było przyjemne ciepło i niezbyt wilgotno, pomieszczenie służyło unikaniu drastycznych zmian temperatury podczas wchodzenia lub wychodzenia z "prawdziwego" kąpieliska. Obszar łączący Sarbineh i Garmkhaneh został tak zaprojektowany, żeby zmniejszyć wymianę ciepła i wilgotności między dwiema głównymi częściami łaźni. Garmkhaneh czyli łaźnia właściwa to miejsce z zimnymi i gorącymi basenami ( no takimi bardziej waniennymi w rozmiarach ). Cztery filary w Garmkhaneh dzielą łaźnie na mniejsze pokoje kąpielowe. Jest też oczywiście sala główna zwana Khazineh, z basenem pośrodku pomieszczenia. Łaźnie zbudowano w XVI wieku, za czasów panowania dynastii Safawidów.
W 1778 roku Kāshān nawiedziło silne trzęsienie ziemi, które niemal całkowicie zniszczyło miasto. XVI wieczny hammam trzeba było odbudować. Dzisiejsza budowla nosi cechy stylu Kadżarów ( tak od nazwy dynastii panującej w Iranie w XVIII i XIX wieku nazywany jest styl sztuki i architektury charakterystyczny dla tego czasu ). Na Dżizaasie największe wrażenie wywarło zadaszenie budowli - zbiór kopuł z soczewkami doświetlającymi pomieszczenie. To wygląda nieźle na zdjęciach, w realu ponoć daje jeszcze bardziej po oczach ( tak to już jest że duuuuże "obiekty" obiektywy spłaszczają, dlatego morze, góry i architektura na zdjęciach to czysta fikcja ). Przez pewien czas łaźnia robila za herbaciarnię, dzisiaj pełni funkcje muzeum.
Dlaczego takie muzeum łaziebnictwa powstało? Ano dlatego że w krajach islamskich hammam pełnił bardzo istotną rolę. Przepisy religijne nakazywały dokonywanie "drobnych ablucji" przed każdą z pięciu dziennych modlitw, których zmawianie jest religijnym obowiązkiem pobożnego muzułmanina, oraz "solidnych ablucji", których dokonywano po wszystkich fizjologicznych historiach uznanych za "nieczyste". Myto się więc baaaardzo często i chętnie odwiedzano łaźnie, które stanowiły wraz z medresami i bazarem centrum życia towarzyskiego. Łaźnie oferowały oprócz kąpieli usługi fryzjerskie, kosmetyczne ( depilacja całego ciałka ), fizjoterapeutyczne ( masaże, cudowne olejki - te klimaty ), no i były jedną wielką plotkarnią. Do łaźni chodziło całe społeczeństwo, samiczki i samczyki. U nas pokutuje dosyć osobliwe wyobrażenie o życiu kobiet w krajach islamskich, opierające się głównie na sytuacji kobiet żyjących w wahabickiej Arabii Saudyjskiej. Jednak to "trzymanie bab w zamknięciu" ma więcej wspólnego z tradycjami preislamskimi niż z zaleceniami Koranu. Na terenach na których przed islamem istniało w sposób ciągły coś więcej niż kultura plemienna to "więżenie kobiecości" wyglądało inaczej, nie było aż tak opresyjne. Wycieczki do łaźni stanowiły dla perskich kobiet nie lada rozrywkę.
Hammam-e Amir Ahmad Sultan czyli zabytkowe łaźnie to taki niezbędny punkt do zaliczenia dla odwiedzających Kāshān, zwany z polska Kaszanem ( co mnie kojarzy się z kaszanką zamiast z typem perskich dywanów - pewnie dlatego pasi mi "zagramaniczna" nazwa tego miasta ). Z łaźniami perskimi jest jak z rzymskimi łaźniami cesarskimi - nie były to miejsca w których pluskała się władza tylko korzystał z nich ludek. Takie publiczne ochędóstwo tam odchodziło ( ciekawe czy polskie "chędożyć" ma coś wspólnego z "ochędóstwem" - w łaźniach rzymskich można wszak było liczyć na różne usługi, he, he ). Łaźni nie pobudował żaden sułtan, nazywają się tak dlatego że leżą niedaleko grobowca człowieka o imionach Amir Ahmad Sultan, który był Imāmzādeh. Grobowce Imāmzādeh czyli potomków imamów są uważane za cudowne miejsca ( tzn. obfitujące w cuda jak katolickie sanktuaria ), chętnie odwiedzane przez pielgrzymów stają się jednymi z najważniejszych punktów na mapie miasta. Hammam-e Amir Ahmad Sultan zwane inaczej Hammam Qasemi lub Hammam Ghasemi zajmują powierzchnię około 1000 metrów kwadratowych, składają się z dwóch głównych części - Sabrineh ( taka sala rozbieralnia ) i Garmkhaneh ( sala kąpieli właściwej ). Sarbineh znajduje się przy głównym wejściu ( co jest raczej oczywiste ). To duża ośmiokątna sala z ośmiobocznym basenem pośrodku, podzielona ośmioma filarami oddzielającymi jej zewnętrzną część wypoczynkową. W sumie przypominała rzymskie frigidarium, takie miejsce spotkań, dyskusji, czy nawet modlitwy. Na fotce nr 2 widać że Sabrineh był salą dwupoziomową - ławki rozmieszczono na wyższym poziomie. Większość dekoracji wnętrza łaźni znajduje się w Sarbineh. Temperatura sprzyjała dekorowaniu, że się tak wypiszę. W Sarbineh było przyjemne ciepło i niezbyt wilgotno, pomieszczenie służyło unikaniu drastycznych zmian temperatury podczas wchodzenia lub wychodzenia z "prawdziwego" kąpieliska. Obszar łączący Sarbineh i Garmkhaneh został tak zaprojektowany, żeby zmniejszyć wymianę ciepła i wilgotności między dwiema głównymi częściami łaźni. Garmkhaneh czyli łaźnia właściwa to miejsce z zimnymi i gorącymi basenami ( no takimi bardziej waniennymi w rozmiarach ). Cztery filary w Garmkhaneh dzielą łaźnie na mniejsze pokoje kąpielowe. Jest też oczywiście sala główna zwana Khazineh, z basenem pośrodku pomieszczenia. Łaźnie zbudowano w XVI wieku, za czasów panowania dynastii Safawidów.
W 1778 roku Kāshān nawiedziło silne trzęsienie ziemi, które niemal całkowicie zniszczyło miasto. XVI wieczny hammam trzeba było odbudować. Dzisiejsza budowla nosi cechy stylu Kadżarów ( tak od nazwy dynastii panującej w Iranie w XVIII i XIX wieku nazywany jest styl sztuki i architektury charakterystyczny dla tego czasu ). Na Dżizaasie największe wrażenie wywarło zadaszenie budowli - zbiór kopuł z soczewkami doświetlającymi pomieszczenie. To wygląda nieźle na zdjęciach, w realu ponoć daje jeszcze bardziej po oczach ( tak to już jest że duuuuże "obiekty" obiektywy spłaszczają, dlatego morze, góry i architektura na zdjęciach to czysta fikcja ). Przez pewien czas łaźnia robila za herbaciarnię, dzisiaj pełni funkcje muzeum.
Dlaczego takie muzeum łaziebnictwa powstało? Ano dlatego że w krajach islamskich hammam pełnił bardzo istotną rolę. Przepisy religijne nakazywały dokonywanie "drobnych ablucji" przed każdą z pięciu dziennych modlitw, których zmawianie jest religijnym obowiązkiem pobożnego muzułmanina, oraz "solidnych ablucji", których dokonywano po wszystkich fizjologicznych historiach uznanych za "nieczyste". Myto się więc baaaardzo często i chętnie odwiedzano łaźnie, które stanowiły wraz z medresami i bazarem centrum życia towarzyskiego. Łaźnie oferowały oprócz kąpieli usługi fryzjerskie, kosmetyczne ( depilacja całego ciałka ), fizjoterapeutyczne ( masaże, cudowne olejki - te klimaty ), no i były jedną wielką plotkarnią. Do łaźni chodziło całe społeczeństwo, samiczki i samczyki. U nas pokutuje dosyć osobliwe wyobrażenie o życiu kobiet w krajach islamskich, opierające się głównie na sytuacji kobiet żyjących w wahabickiej Arabii Saudyjskiej. Jednak to "trzymanie bab w zamknięciu" ma więcej wspólnego z tradycjami preislamskimi niż z zaleceniami Koranu. Na terenach na których przed islamem istniało w sposób ciągły coś więcej niż kultura plemienna to "więżenie kobiecości" wyglądało inaczej, nie było aż tak opresyjne. Wycieczki do łaźni stanowiły dla perskich kobiet nie lada rozrywkę.
↧
Kāshān - część druga
Ogrody i rezydencje
Teraz będzie troszkę o dolce vita w wykonaniu perskich elit. Nie do uwierzenia ze względu na temperatury panujące w Kāshānie, ale za czasów panowania Safawidów w mieście znajdowały się "wywczasy" dla władców. Może spędzali tu mało gorące miesiące roku, nie posądzam ich o masochizm i katowanie się letnimi kaszańskimi temperaturami. Miasto zasłynęło w owym czasie z urody ogrodów, za rządów Abbasa I Wielki stworzono słynny Bagh-e Fin, najstarszy z zachowanych historycznych perskich ogrodów, wpisany w 2012 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Perskie ogrody historyczne to założenia charakterystyczne dla świata islamu. Ogród jest zamkniętą przestrzenią, zieloną enklawą w murach domostwa. Dla mnie przyzwyczajonej do angielskiego sposobu ogrodowania, jest taki ogród w odbiorze szalenie ascetyczny, nic tam ze wschodniego umiłowania przepychu nie przekłada się na rośliny. Architektoniczny ( wręcz zależny od architektury w stopniu niespotykanym w innych kulturach, islamskie kompleksy ogrodowe to zbiór budynków i "czystego" projektu zieleni i nie ma zmiłuj ), niespecjalnie bogaty w gatunki, czaruje głównie sposobem "prowadzenia" wody. Cieki, baseniki w których odbijają się jak w lustrze "ogrodowe" fasady domów, prosta , klasycznie symetryczna kompozycja całego założenia równoważąca swoją prostotą bogactwo architektury. Te wszystkie frymuśności detali architektonicznych wymagają ogrodowej ascezy, nie ma miejsca na szaleństwa roślinne typu "bujne rabaty bylinowe". Trzeba też pamiętać o klimacie - w Kāshān temperatury letnie to często ponad 40 stopni na plusie, zimą zdarzają się mrozy do -10 stopni Celsjusza. Czuć pustynię, że się tak wypiszę. W tych warunkach uzyskanie satysfakcjonującej bujności rabat to syzyfowa praca. Należy też pamiętać o problemach z wodą ( we współczesnym Iranie mają deficyt w tym względzie ), muzułmańscy projektanci ogrodów woleli wodę jako "ogrodowe tworzywo" niż życiodajną siłę podtrzymującą przy życiu byliny. Nie jestem znawcą Orientu, nie bardzo wiem czym różnią się perskie ogrody od innych ogrodów świata islamu, te odkrycia jeszcze przede mną.
No, a w "rajskich" ogrodach życie toczyło się jak w Edenie. Niby muzułmanie rozkoszy alkoholowych nie zażywają ale jak widać na isfahańskiej miniaturze z XVI wieku szach Abbas I Wielki za kołnierz nie wylewał ( tytuł tego dzieła mówi sam za siebie - "Szach Abbas i chłopiec nalewający wino" ). Dziewoja z miniatury obok sportretowana została z dzbanem zimnej wody ( za duże naczynko na eleganckie podanie wina), która jest niezbędna do jako takiego przeżycia kāshāńskich, letnich upałów. do tego herbaciane rozkosze, ajran z miętą, słodyczki, muzyka i poezja. Tak wyglądało ogrodowanie władców Iranu, żadnego uprawiania ziemi czy tam innego pasienia owieczek w stylu Marie Antoinette - czyste, błogie lenistwo, lekko ukulturalnione! Kobiety, wino i śpiew! Bagh -e Fin założono w 1590 roku, ponoć zaprojektował go sam Abbas I, odtwarzając w nim perską wizję raju ( bardzo symetrycznego ). Nazwę zawdzięcza temu że w tym czasie był tak naprawdę podmiejskim ogrodem ( bagh to po persku ogród ) położonym niedaleko wsi Fin ( coś jak nasz Wilanów ). Za czasów następców Abbasa I z dynastii Safawidów, jak też tych z dynastii Kadżarów ogród się rozrósł ( dziś zajmuje 2,3 h ), z pierwotnego projektu pozostał jedynie układ drzew i marmurowe misy. Budynki kompleksu były wielokrotnie przebudowywane, te stojące obecnie pochodzą z epoki Kadżarów. Ogród znany jest głównie z tego że umiejscowiony został w dogodnych warunkach terenowych, powodujących że ciśnienie wody było na tyle silne, że duża liczba basenów, cieków i fontann mogła być zasilana bez konieczności stosowania pomp mechanicznych. Rośliną nr 1 w tym ogrodzie jest bez wątpienia cyprys, cyprysowa "aleja" wzdłuż strumienia na osi całego założenia to kwintesencja perskiego ogrodu. Drugą rzeczą z jakiej znany jest ten ogród to fakt zamordowania w nim ( a właściwie w budynku łaźni należącym do ogrodowego kompleksu ) jednego z najbardziej wpływowych polityków z czasów szacha Naser al -Din , wielkiego reformatora państwa perskiego - Amir Kabira. Przez współczesnych historyków Amir Kabir jest uznawany za poprzednika Mosadeggha, trochę nie z tego świata postać ( określenie "uczciwy polityk" to oksymoron ). Życie przyszło mu zakończyć na wygnaniu, w roku 1852, w tzw. sielskich okolicznościach czyli w obrębie jednego z najpiękniejszych perskich ogrodów. Mordestwo w cyprysowym ogrodzie - brzmi niemal jak tytuł kryminału Aghaty Christie. Niestety fotki z tego ogrodu są na karcie pamięci w aparacie Marty, trochę trzeba na nie poczekać.
W Kāshān nie powstawały tylko wielkopańskie ogrody, co zamożniejsi kupcy naśladowali elitę, do grona której chcieli dołączyć i budowali domy otoczone ogrodami ( a raczej zawierające ogrody ). Khāneh-wy Borujerdihā, Khāneh-wy Tabātabāeihā, Khāneh-ye 'Abbāsihā, czy zbudowany za czasów dynastii Zand dla gubernatora prowincji i przebudowany w XIX wieku Khāneh-ye 'Āmerihā to najbardziej znane z kaszańskich rezydencji. Nazwy brzmią egzotycznie ale to po prostu dom rodziny Tabātabāei , czy dom rodziny Bourjerdi. Wszystkie te rezydencje powstały bądź zostały przebudowane w XIX wieku. Nic prawie nie zostało w mieście ze splendoru architektury Safawidów, wielkie trzęsienie ziemi w1778 zmiotło delikatne stiuki i "pałce ze snów". Czasem ocalał tylko układ założenia, niekiedy fragment budowli ale miasto w którego okolicach znaleziono ślady cywilizacji liczące sobie niemal 6000 lat, to miasto z którego mieli wyruszyć Mędrcy ze Wschodu na spotkanie Mesjasza, jest właściwie miastem XIX wiecznym. Na szczęście nie czyni go to w żaden sposób miastem brzydkim, architektura okresu Kadżarów, choć może nie tak wyrafinowana jak ta z czasu Safawidów, nie jest najgorszą odmianą architektury Bliskiego Wschodu.
Teraz będzie troszkę o dolce vita w wykonaniu perskich elit. Nie do uwierzenia ze względu na temperatury panujące w Kāshānie, ale za czasów panowania Safawidów w mieście znajdowały się "wywczasy" dla władców. Może spędzali tu mało gorące miesiące roku, nie posądzam ich o masochizm i katowanie się letnimi kaszańskimi temperaturami. Miasto zasłynęło w owym czasie z urody ogrodów, za rządów Abbasa I Wielki stworzono słynny Bagh-e Fin, najstarszy z zachowanych historycznych perskich ogrodów, wpisany w 2012 roku na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Perskie ogrody historyczne to założenia charakterystyczne dla świata islamu. Ogród jest zamkniętą przestrzenią, zieloną enklawą w murach domostwa. Dla mnie przyzwyczajonej do angielskiego sposobu ogrodowania, jest taki ogród w odbiorze szalenie ascetyczny, nic tam ze wschodniego umiłowania przepychu nie przekłada się na rośliny. Architektoniczny ( wręcz zależny od architektury w stopniu niespotykanym w innych kulturach, islamskie kompleksy ogrodowe to zbiór budynków i "czystego" projektu zieleni i nie ma zmiłuj ), niespecjalnie bogaty w gatunki, czaruje głównie sposobem "prowadzenia" wody. Cieki, baseniki w których odbijają się jak w lustrze "ogrodowe" fasady domów, prosta , klasycznie symetryczna kompozycja całego założenia równoważąca swoją prostotą bogactwo architektury. Te wszystkie frymuśności detali architektonicznych wymagają ogrodowej ascezy, nie ma miejsca na szaleństwa roślinne typu "bujne rabaty bylinowe". Trzeba też pamiętać o klimacie - w Kāshān temperatury letnie to często ponad 40 stopni na plusie, zimą zdarzają się mrozy do -10 stopni Celsjusza. Czuć pustynię, że się tak wypiszę. W tych warunkach uzyskanie satysfakcjonującej bujności rabat to syzyfowa praca. Należy też pamiętać o problemach z wodą ( we współczesnym Iranie mają deficyt w tym względzie ), muzułmańscy projektanci ogrodów woleli wodę jako "ogrodowe tworzywo" niż życiodajną siłę podtrzymującą przy życiu byliny. Nie jestem znawcą Orientu, nie bardzo wiem czym różnią się perskie ogrody od innych ogrodów świata islamu, te odkrycia jeszcze przede mną.
No, a w "rajskich" ogrodach życie toczyło się jak w Edenie. Niby muzułmanie rozkoszy alkoholowych nie zażywają ale jak widać na isfahańskiej miniaturze z XVI wieku szach Abbas I Wielki za kołnierz nie wylewał ( tytuł tego dzieła mówi sam za siebie - "Szach Abbas i chłopiec nalewający wino" ). Dziewoja z miniatury obok sportretowana została z dzbanem zimnej wody ( za duże naczynko na eleganckie podanie wina), która jest niezbędna do jako takiego przeżycia kāshāńskich, letnich upałów. do tego herbaciane rozkosze, ajran z miętą, słodyczki, muzyka i poezja. Tak wyglądało ogrodowanie władców Iranu, żadnego uprawiania ziemi czy tam innego pasienia owieczek w stylu Marie Antoinette - czyste, błogie lenistwo, lekko ukulturalnione! Kobiety, wino i śpiew! Bagh -e Fin założono w 1590 roku, ponoć zaprojektował go sam Abbas I, odtwarzając w nim perską wizję raju ( bardzo symetrycznego ). Nazwę zawdzięcza temu że w tym czasie był tak naprawdę podmiejskim ogrodem ( bagh to po persku ogród ) położonym niedaleko wsi Fin ( coś jak nasz Wilanów ). Za czasów następców Abbasa I z dynastii Safawidów, jak też tych z dynastii Kadżarów ogród się rozrósł ( dziś zajmuje 2,3 h ), z pierwotnego projektu pozostał jedynie układ drzew i marmurowe misy. Budynki kompleksu były wielokrotnie przebudowywane, te stojące obecnie pochodzą z epoki Kadżarów. Ogród znany jest głównie z tego że umiejscowiony został w dogodnych warunkach terenowych, powodujących że ciśnienie wody było na tyle silne, że duża liczba basenów, cieków i fontann mogła być zasilana bez konieczności stosowania pomp mechanicznych. Rośliną nr 1 w tym ogrodzie jest bez wątpienia cyprys, cyprysowa "aleja" wzdłuż strumienia na osi całego założenia to kwintesencja perskiego ogrodu. Drugą rzeczą z jakiej znany jest ten ogród to fakt zamordowania w nim ( a właściwie w budynku łaźni należącym do ogrodowego kompleksu ) jednego z najbardziej wpływowych polityków z czasów szacha Naser al -Din , wielkiego reformatora państwa perskiego - Amir Kabira. Przez współczesnych historyków Amir Kabir jest uznawany za poprzednika Mosadeggha, trochę nie z tego świata postać ( określenie "uczciwy polityk" to oksymoron ). Życie przyszło mu zakończyć na wygnaniu, w roku 1852, w tzw. sielskich okolicznościach czyli w obrębie jednego z najpiękniejszych perskich ogrodów. Mordestwo w cyprysowym ogrodzie - brzmi niemal jak tytuł kryminału Aghaty Christie. Niestety fotki z tego ogrodu są na karcie pamięci w aparacie Marty, trochę trzeba na nie poczekać.
W Kāshān nie powstawały tylko wielkopańskie ogrody, co zamożniejsi kupcy naśladowali elitę, do grona której chcieli dołączyć i budowali domy otoczone ogrodami ( a raczej zawierające ogrody ). Khāneh-wy Borujerdihā, Khāneh-wy Tabātabāeihā, Khāneh-ye 'Abbāsihā, czy zbudowany za czasów dynastii Zand dla gubernatora prowincji i przebudowany w XIX wieku Khāneh-ye 'Āmerihā to najbardziej znane z kaszańskich rezydencji. Nazwy brzmią egzotycznie ale to po prostu dom rodziny Tabātabāei , czy dom rodziny Bourjerdi. Wszystkie te rezydencje powstały bądź zostały przebudowane w XIX wieku. Nic prawie nie zostało w mieście ze splendoru architektury Safawidów, wielkie trzęsienie ziemi w1778 zmiotło delikatne stiuki i "pałce ze snów". Czasem ocalał tylko układ założenia, niekiedy fragment budowli ale miasto w którego okolicach znaleziono ślady cywilizacji liczące sobie niemal 6000 lat, to miasto z którego mieli wyruszyć Mędrcy ze Wschodu na spotkanie Mesjasza, jest właściwie miastem XIX wiecznym. Na szczęście nie czyni go to w żaden sposób miastem brzydkim, architektura okresu Kadżarów, choć może nie tak wyrafinowana jak ta z czasu Safawidów, nie jest najgorszą odmianą architektury Bliskiego Wschodu.
↧
Zmęczenie latem!
Upały odpuściły, niestety ponoć na krótko. Przeglądałam długoterminówkę i oczekiwane przez metereologów 35 na plusie w okolicach pierwszego września podziałało na mnie dołująco. Większość roślin na których kwitnienie czekałam w sierpniu miała ugotowane kwiaty. Mój Wielki Ogrodowy, ja się qurczę cieszę że one przeżyły, kwiaty sprawa sezonowa ale korzonki! Odliczyłam wszystkie anemonopsisy, beesie i stopowce, uff! Żyją, choć co to za życie! U Mamelona są większe straty, uschła część rodków. Stara olbrzymia 'Simona' i prawie tak samo duża 'Brigitte' odfrunęły z królikami. Mamelon pociesza się tym że właściwie to one nie bardzo już pasiły na swoje stanowiska - za duże i w ogóle krowiaste. Może w tym szaleństwie jest metoda - zawsze można się cieszyć że trochę zmodyfikujemy nasadzenia w ogrodzie? Przyszły paczuszki z roślinnymi zakupami, jak na razie to mam dylemat - sadzić i narażać młode roślinki na ekstremalne dla nich temperatury, czy też przechować w chłodku domowym "do lepszych czasów". Rośliny przechowywane w domowych warunkach nie są zazwyczaj po tym przechowywaniu w najlepszej kondycji, ale z drugiej strony lepsza mizerna kondycja niż żadna.
Jakby tego wszystkiego było mało mam przed sobą tzw. życiowe decyzje, które wymagają solidnego namysłu i nie ma co ukrywać zaważą na przyszłości Alcatrazu. Szczerze pisząc czuję się tym wszystkim - upałami, walką o ocalenie roślin w ogrodzie, życiowymi dylematami - nieco zmęczona. Szczęśliwie koty jakby złagodniały, żyją swoimi sprawami i moja obecność jest im potrzebna głównie przy miseczkach z żarłem. Znacznie gorzej ma Magdzioł - dzieci mojej siostry dały w sierpniu niezły koncert.Ostatnie osiągnięcie młodszego z moich siostrzeńców, słodkiego pięciolatka, to wywalenie przedniej szyby w samochodzie rodziców. Magdzioł rozważa włożenie głowy do piekarnika gazowego i odkręcenie kurka z substancją uwalniającą od życiowych trosk. Uważam że nie należy próbować takich sztuczek gdy w domu są dzieci , które mogą być zainteresowane tym "Jak wybuchnąć pożar?", he, he.Uwolnienie od trosk mogłoby być co prawda rozrywające, ale chyba nie o taką rozrywkę chodzi.
Jest jak jest, u mnie zdaje się jeszcze nie tak absorbująco jak choćby u mojej rodziny ( he, he, he ), trzeba po prostu przeczekać. Mój Wielki Ogrodowy, co ja piszę?! Lato, przeczekać?! Cieszyć się że niedługo będzie się miało ku końcowi?! Żadnego smuteczku za odchodzącym słoneczkiem?! No, tak żadnego, nawet śladowego! Mam dosyć tegorocznego lata, upałów uniemożliwiających mi normalne cieszenie się ogrodowym życiem, dość cholernej suszy i strachu przed otrzymaniem powalającej faktury za wodę. Koniec z tym, chcę normalnej , lekko słotnej jesieni. Dni ostatniej dekady sierpnia odliczam tak jak te z ostatniej dekady lutego, pełna niecierpliwości.
↧
Wełtawa - rzeka pełna wodników
Sierpień nam dogorywa, znów zrobi się paskudnie gorąco i duszno. Powinnam napisać coś o ogrodzie ale najzwyczajniej w świecie jakoś nie mam do tego melodii. Może kiedy zrobi się nieco chłodniej albo kiedy pojawią się zwiastuny nadchodzącej jesieni czyli jakieś zimowity czy cyklamenki. Na razie przypominam sobie Wełtawę, duża woda nawet na zdjątkach wygląda chłodząco.
Praska Wełtawa to taka typowa uregulowana rzeka, nie ma nic z dzikiej urody "miastowej" Wisły. Kamienna rynna, z ulubionymi przez Mamelona nadrzecznymi bulwarami. Wygląda cywilizowanie ale w razie tzw. wielkiej wody grozi katastrofalnymi powodziami. Pamiętam jak w latach mojej bujnej młodości wylał "puszczony w rynnę" Men ( z bliska to widziałam, szczerze pisząc to nawet to wylanie poczułam ). To była powódź błyskawiczna, Blitzhochwasser, he, he. W sumie to prawdziwa massive Überflutung się z tego zrobiła, bo woda w kamienie nie wsiąka. Prażanie ostatnio takie przejścia mieli w 2002 roku, podczas powodzi Wełtawa rozlała się na tyle szeroko że miasto solidnie oberwało, między innymi strasznie ucierpiał Josefov z jego żydowskimi zabytkami, Klementinum które straciło sporo starodruków ( część udało się uratować zamrażając, a następnie susząc i konserwując ), nadmienię tylko o smutnych stratach jakie poniosło praskie ZOO. Oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach zapewniano "Všechno pod kontrolou", ale jak się okazało podniesienie na początku XX wieku obu wełtawskich brzegów czy wymurowanie potężnych bulwarów nijak się ma do wpływu na stan wód rzeki i kontrolowania jej przepływu przez miasto. Znacznie mniejsze szkody wyrządziła wysoka woda w 2013 roku, zalało bulwary, metro nie chodziło, na zamkniętym Moście Karola strażacy oczyszczali przęsła, na których zatrzymywały się konary drzew, bibliotekarze z Klementinum przenosili zbiory z magazynów na wyższe piętra. Ewakuowano nawet część mieszkańców piątej dzielnicy ale jakoś się miastu upiekło. Powódź z 2002 roku da się porównać do naszej "powodzi tysiąclecia" z 1997 roku, to była prawdziwa klęska. Niektórzy dopatrują się w niej działania czynników nadprzyrodzonych, ale o tym poniżej.
Życie przy wielkich rzekach zawsze stwarza pewne niebezpieczeństwo, jednak gdyby nie ta bliskość płynącej wody wielu miast na świecie po prostu by nie było. Coś za coś. Praga właściwie powstała "z rzeki". Jej nazwa wywodzi się od słowa práh, oznaczającego próg rzeczny. Miasto zaczęło swoje istnienie od historycznej przeprawy rzecznej, brodu który istniał gdzieś w okolicy Mostu Karola. Oczywiście jest też legenda Libuszy, która nieco inaczej tłumaczy powstanie miasta. Ponoć wieszczka i władczyni w jednym, córka Kroka ( tak jakoś znajomo to imię brzmi ), wielce mądra Libusza kazała odnaleźć człowieka ciosającego próg domu nad rzeką Wełatwą i w tym miejscu wybudować gród nazwany od progu Pragą. Jest wersja z wieszczeniem, taka poetycka wizja wizjonerskiej Libuszy:
"Miasto widzę ogromne, a sława jego gwiazd dosięże.
Jest w borze miejsce, o trzydzieści stajen
odległe, wodami Wełtawy oblane.
Od północy zamyka je głęboki parów
i potok Prusnica,
od południa zasię - skalista góra
i bór strachovski.
Tam przyszedłszy znajdziecie człowieka
ciosającego próg domu.
I nazwiecie gród, który w tym miejscu
wzniesie, Pragą.
A jak książęta i wojewodowie przed
progiem głowę skłaniają,
tak pochylać się będą i przed miastem
moim.
Cześć mu i chwała, albowiem zasłynie
w świecie całym."
Hym....., poemat taki bardziej "gromkopierdny", w sam raz do recytowania na spotkaniach organizacji 'Sokół'. Jakoś słabo ta libuszowa wersja wypada, koturnowo- legendarnie i proroczo do zarzygania, w stylu Wandy co nie chciała Niemca. Wolę tę wersję z jazem, brodem i miastem, a z legendarnych historii ( tajemnicze nadprzyrodzenie, ale głupio to brzmi ) to bardziej do mnie przemawiają opowieści zwodnicze o wełtawskich wodnikach. Z wodnikami z Czech poznałam się jako bardzo małoletnia, poprzez "kontakt telewizyjny". "Pohádky z mechu a kapradí" czyli "Bajki z mchu i paproci" miały dyżurnego wodnika, a jako dziecię starsze obejrzałam "Jak utopit dr. Mráčka aneb Konec vodníků v Čechách", które to dzieło wywarło na mnie wielkie wrażenie. Kim są wodnicy? - najlepiej tłumaczy to cytat z owego filmu o podtapianym dr. Mráčku - "Czego sam nie utopisz, tego nie masz". Bliżej wodnikom w zasadzie do straszliwych utopców niż do łagodnych stworków z błoną pławną między palcami stóp, hydro opiekunów w stylu Szuwarka. Raczej czysta prasłowiańska groza niż słodka bajeczka ale Czesi pomalutku udomowili wodnikowe plemię. Czeski wodnik jest nieco po czesku odjechany, kudy mu tam do straszliwego, w gruncie rzeczy, demona. Oczywiście w Wełtawie znalazło się miejsce dla niejednego wodnika, w samej praskiej jej części żyje kilku z nich - niektórzy podejrzewani są o sprzyjanie powodziom ( jest też niejasna sprawa zatrucia wody, wielka epidemia z roku 1713, która pochłonęła 13 000 ofiar była wywołana zakażoną wodą - nie słyszano by któryś z wodników padł w wyniku zarazy, hym....zdziwne ) .
Wełtawa w Pradze to mosty, jazy, urocze małe "kanały" czyli odnogi rzeczne ( mnóstwo miejsca dla wodników ), wyspy i wilgotny "oddech rzeki". Mnie i Mamelonowi podobały się te "mniejsze Wełtawy", taki Czarci Potok czyli Čertovka , po lewobrzeżnej stronie na przykład, miejsce pierwszego kontaktu z niejakim Kabourkiem. Wody "potoku" napędzały niegdyś młyńskie koła, których pozostałości można oglądać z mostków, łączących wysepkę zwaną Kampa ( albo półwysep - zdania na temat czym jest właściwie Kampa są podzielone ) z resztą Pragi. Jeden z nich niestety został ulubionym mostkiem zakochanych, którzy go wręcz zakłódkowali z powodu płomiennych uczuć . Jakoś tak u mnie kiepsko z romantyzmem, pogoniłabym kłódkujących ( za tzw. wandalizm romantyczny vel głupotę tour - masy ). Urody to okłódeczkowanie mosteczkowi nie przydaje, nie wspominając o tym że focenie paskudnawego wodnika pilnującego młyna Wielkiego Przeora ( Velkopřevorský mlýn, którego mury pochodzą z końca XVI wieku, wyposażenie młyna niestety spłonęło w 1938 roku ) napotyka na trudności ( kłódka w obiektywie, marzenie każdego focącego, he, he ). Wodnik Kabourek jest dziełem Josefa Nalepy, przy młynie siedzi od roku 2010. Ponoć ma pilnować tych co kłódkują uczuciowo a potem wrzucają, chlup, kluczyk do Czarciego Potoku. Jak kluczyk chlupnie raz to OK, ale jak się słyszy drugi plusk to znaczy że Kabourek właśnie skoczył po kluczyk, bo mu gorące uczucie przeszkadzało albo cóś i funduje rozstanie z tzw. gorzkimi żalami tym pluskającym kluczem świeżo zakłódkowanym. Pewnie sprawa oszpecających kłódeczek rozwiąże się sama, podobnie jak miało to miejsce w wypadku rzymskiego Ponte Milvio. Rzymski most się omal od tych "zakochanych" kłódek nie zawalił i władze miasta czym prędzej go odkłódkowały ( zapewne przyczyniając się do zakończenia niejednego "pożycia", he, he ). Kabourek jest chyba, sądząc po netowych info, najbardziej znanym wodnikiem Pragi, historie o nim i o mostku zakochanych to takie turystyczne pitu- pitu.
Jazy na Wełtawie budowano już w średniowieczu, do dziś zachowało się ich pięć. Najstarszy z nich, drewniany Staroměstský jez "leží mezi Kampou a Novotného lávkou" czyli znajduje się pomiędzy wyspą Kampa a kladką Novotnego. Jest jedynym jazem który zachował swój pierwotny kształt i konstrukcję ( tzn. spoko materiał wymieniano ale tzw. myśl techniczna pochodzi z XIII wieku ). Służył głównie do spiętrzania wody w Czarcim Potoku i zapewnieniu odpowiedniej ilości wody dla młynów. Inne jazy to znacznie nowsze konstrukcje, które zastępowały te starsze ( np. Helmovský jez - zbudowany na początku XX wieku zastąpił dawniejszy jaz z 1398 roku ). Jazy zostały ale flisacy którzy spływali Wełtawą wymarli - gondolierzy znad Wełtawy ostatni raz spłynęli nią w odmęty historii w 1947 roku ( znacznie wcześniej niż wodnicy, którzy usiłowali topić dr. Mráčka w 1974 roku, he, he ). Podzielili tym samym los Gondola Jerzego znad Wisły ( przebój lat siedemdziesiątych "Gondolierzy znad Wisły" był w pewnych kręgach odbierany jako utwór o Jerzym Gondolu ) , współczesne "umiastowione" rzeki zostały odflisaczone. Zawód wyginął, dziś po Wełtawie pływają głównie "jednostki wycieczkowe" przewożące tych, którzy postanowili zobaczyć miasto z rzeki.
Podziwiać mogą mijane mosty że słynnym Karlův most na czele ( praskie mosty zasługują jednak na osobny wpis ), wieże ciśnień zaczynając od budowli zwanej Novomlýnská vodárenská věž, którą wcale nie jest łatwo dziś z Wełtawy wypatrzeć ( rzeka zmieniła swoje koryto i dzisiejsze otoczenie wieży nie sugeruje w żaden sposób że była to budowla związana z wodą, bo znajduje się obecnie dość daleko od rzeki ). Wieża jak większość historycznych wież ciśnień Pragi pochodzi z XV wieku, jednak jej obecna forma powstała w wieku XVII. Za najpiękniejszą "prawdziwie starą" ( znaczy nie XIX wieczną ) wieżę ciśnień Pragi uchodzi ta znana jako Staroměstská vodárenská věž ( fotka nr 14 - po zegarze ją poznacie ). Znajduje się podobnie jak Novomlýnská vodárenská věž po prawej stronie Wełtawy. Kamienna wersja ( bo przedtem była rzecz jasna wersja drewniana ) pochodzi z roku 1577, ale możemy tu mówić jedynie o rdzeniu budowli. Wieża ta była wielokrotnie niszczona i odbudowywana, z wersji XVI wiecznej niewiele zostało. Moim zdaniem swoją pozycję "najpiękniejszej" zawdzięcza temu że neogotycki styl w jakim przyszło jej przetrwać pasuje do otoczenia, że posiada zegar i mieści się w niej muzeum Bedřicha Smetany. Jak dla mnie to taka "udawana dama". Płynąc w górę rzeki turysta z "jednostki wycieczkowej" zahaczy wzrokiem o kolejną wieżę posadowioną na najmniejszej z praskich wysp Wełtawy, zwanej Petržilkovský ostrov, położonej po lewej stronie rzeki. Malostranská vodárenská věž zwana inaczej Petržilkovská věž ( fotka nr 15 ) stoi na miejscu dawnego młyna należącego do Jan Petržilka ( stąd nazwa wyspy i wieży ). Pobudowano ją w XVI wieku, oczywiście pierwotnie była budowlą drewnianą, dopiero w połowie XVII wieku stała się budowlą murowaną. Po drugiej stronie rzeki, niemal vis a vis, na brzegu Slovanského ostrova stoi Šítkovská vodárenská věž ( fotka nr 16 ) znana też pod nazwą Hořejší novoměstská. I ta wieża też stała przy młynie i , tralala, była drewniana. Dopiero po wielkim pożarze w roku 1588 ta budowla o stuletniej już wtedy historii, została ponownie wzniesiona z kamienia. Prace budowlane ukończono w 1591 roku, w roku 1651 wieża ucierpiała na skutek wrażych działań "zwiedzających " Europę Środkową Szwedów i podczas prac naprawczych otrzymała barokowe zwieńczenie , które pod koniec XVIII wieku pokryto miedzianą płytą. To moja ulubiona historyczna wieża ciśnień znad Wełtawy Dlaczego tak się rozpisuję o tych hydro budowlach? - ano dlatego że mostom praskim poświęcono w sieci sporo uwagi, wieże ciśnień traktowane są po macoszemu. A mnie żal tych sierotek! Tylko zdaje się wodnicy doceniają urok wież ciśnień.
No właśnie, w ciemnych wodach nocnej Wełtawy ( czasem mam wrażenie że o tej porze dla wielu turystów to jest już Bełtawa ) czają się wodnicy. Ten który pod most Karola przeniósł się z własnego zanieczyszczonego stawu i ten, który zamiast pilnie napełniać porcelanowe kubeczki duszami topielców szukał w falach Wełtawy wyrzuconych przez ludzi książek. Pan Josef spod mostu Karola złagodniał z wiekiem i zbiera już tylko dusze samobójców i przypadkowych topielców, osobiście ponoć już nie topi ( a miał swego czasu spore osiągnięcia w dziedzinie "topielnictwa" - cała kolekcja szwedzkich dusz z XVII wieku zamknięta w porcelanie ). Pan Jindřich, ten od książek, to w ogóle skończył z osobistym kotaktem z topielcem. Obecnie mieszka na Františku, gdzie trzyma swoją kolekcję porcelanowych dzbanuszków z duszami literatów. Podobno innych duszyczek nie zbiera, tak mu się przez te książki zrobiło. Jest też cała grupka wodnicza z dawnej podpraskiej wsi leżącej na prawym brzegu Wełtawy - Podskalí, która już dziś nie istnieje - zamieniła się w zabudowaną Pragę. Wodnicy z Podskalí to były osobniki z problemami rodzinnymi, które żyły w nie najlepszych stosunkach z ludźmi. Właściwie eksmisja takiego sąsiedztwa do rzeki pod mosty wydaje się jak najbardziej uzasadniona. No i w głównym nurcie rzeki odgłosy "piwnego szczęścia" nikomu nie przeszkadzają. A wodnicy takiego szczęścia lubią dość często zażywać, wieść gminna niesie że czescy wodnicy są podobnie jak reszta Czechów wytrawnymi piwoszami, z tym że czasem mają problem z ocenieniem własnej tolerancji na ten płyn ( zdziwne to trochę, wodników o problemy z płynami raczej bym nie podejrzewała ). Pod Skałą Wyszechradzką mieszka w toni pan Pivoda. Jest bardzo lubiany i często zapraszany do okolicznych pubów ( uwaga na niskiego faceta moczącego nogi w misce ustawionej pod stołem na którym stoją sobie kufelki ). Z panem Pivodą można pogadać o łowieniu rybek , no i zawsze wie wcześniej od metereologów o mających nadejść powodziach. Wiedzą dzieli się chętnie, postawisz człowieku browarka a stan obecny i przyszły wód dorzecza Łaby nie będzie dla Ciebie żadną tajemnicą. W Pradze jest dwóch wodników, którzy nie żyją w nurtach rzeki tylko mają swoje zawilgocone mieszkanka na stałym lądzie. Jednego z nich można czasem spotkać w okolicach zamku Praskiego. Nazywa się Paktl, rozpoznać go łatwo bo taki bardziej karłowaty ( około 60 cm wzrostu sobie liczy, jak dla wodnika to wzrost średni ) i jakby przygłuchy, bo nie odpowiada na radosne zaczepki turystów.
Raz do roku, jesienną porą na Dětský ostrov ( dawniej Židovský ) czyli wyspę Dzieci ( jeden wielki plac zabaw ) przybywają specjalni goście i odbywa się przedziwne misterium. Parostatek przybrany w czerń przypływa do brzegów wyspy a członkowie założonego w 1870 roku towarzystwa Vltavan ( tak, tak, są pewne podejrzenia ) schodzą na ląd i składają kwiaty pod pomnikiem mającym upamiętnić wszystkie ofiary wody. W czasie tej żałobnej uroczystości nie wymienia się nazwisk ofiar, aby nikogo nie pominąć ( wszak woda nie zawsze oddaje ciała a w ogóle to nieładnie pomijać Nieznanego Topielca ). Członkowie towarzystwa występują rzecz jasna w mundurach organizacji. Tak, takie rzeczy to tylko na Wełatwie.
Praska Wełtawa to taka typowa uregulowana rzeka, nie ma nic z dzikiej urody "miastowej" Wisły. Kamienna rynna, z ulubionymi przez Mamelona nadrzecznymi bulwarami. Wygląda cywilizowanie ale w razie tzw. wielkiej wody grozi katastrofalnymi powodziami. Pamiętam jak w latach mojej bujnej młodości wylał "puszczony w rynnę" Men ( z bliska to widziałam, szczerze pisząc to nawet to wylanie poczułam ). To była powódź błyskawiczna, Blitzhochwasser, he, he. W sumie to prawdziwa massive Überflutung się z tego zrobiła, bo woda w kamienie nie wsiąka. Prażanie ostatnio takie przejścia mieli w 2002 roku, podczas powodzi Wełtawa rozlała się na tyle szeroko że miasto solidnie oberwało, między innymi strasznie ucierpiał Josefov z jego żydowskimi zabytkami, Klementinum które straciło sporo starodruków ( część udało się uratować zamrażając, a następnie susząc i konserwując ), nadmienię tylko o smutnych stratach jakie poniosło praskie ZOO. Oczywiście jak zawsze w takich sytuacjach zapewniano "Všechno pod kontrolou", ale jak się okazało podniesienie na początku XX wieku obu wełtawskich brzegów czy wymurowanie potężnych bulwarów nijak się ma do wpływu na stan wód rzeki i kontrolowania jej przepływu przez miasto. Znacznie mniejsze szkody wyrządziła wysoka woda w 2013 roku, zalało bulwary, metro nie chodziło, na zamkniętym Moście Karola strażacy oczyszczali przęsła, na których zatrzymywały się konary drzew, bibliotekarze z Klementinum przenosili zbiory z magazynów na wyższe piętra. Ewakuowano nawet część mieszkańców piątej dzielnicy ale jakoś się miastu upiekło. Powódź z 2002 roku da się porównać do naszej "powodzi tysiąclecia" z 1997 roku, to była prawdziwa klęska. Niektórzy dopatrują się w niej działania czynników nadprzyrodzonych, ale o tym poniżej.
Życie przy wielkich rzekach zawsze stwarza pewne niebezpieczeństwo, jednak gdyby nie ta bliskość płynącej wody wielu miast na świecie po prostu by nie było. Coś za coś. Praga właściwie powstała "z rzeki". Jej nazwa wywodzi się od słowa práh, oznaczającego próg rzeczny. Miasto zaczęło swoje istnienie od historycznej przeprawy rzecznej, brodu który istniał gdzieś w okolicy Mostu Karola. Oczywiście jest też legenda Libuszy, która nieco inaczej tłumaczy powstanie miasta. Ponoć wieszczka i władczyni w jednym, córka Kroka ( tak jakoś znajomo to imię brzmi ), wielce mądra Libusza kazała odnaleźć człowieka ciosającego próg domu nad rzeką Wełatwą i w tym miejscu wybudować gród nazwany od progu Pragą. Jest wersja z wieszczeniem, taka poetycka wizja wizjonerskiej Libuszy:
"Miasto widzę ogromne, a sława jego gwiazd dosięże.
Jest w borze miejsce, o trzydzieści stajen
odległe, wodami Wełtawy oblane.
Od północy zamyka je głęboki parów
i potok Prusnica,
od południa zasię - skalista góra
i bór strachovski.
Tam przyszedłszy znajdziecie człowieka
ciosającego próg domu.
I nazwiecie gród, który w tym miejscu
wzniesie, Pragą.
A jak książęta i wojewodowie przed
progiem głowę skłaniają,
tak pochylać się będą i przed miastem
moim.
Cześć mu i chwała, albowiem zasłynie
w świecie całym."
Hym....., poemat taki bardziej "gromkopierdny", w sam raz do recytowania na spotkaniach organizacji 'Sokół'. Jakoś słabo ta libuszowa wersja wypada, koturnowo- legendarnie i proroczo do zarzygania, w stylu Wandy co nie chciała Niemca. Wolę tę wersję z jazem, brodem i miastem, a z legendarnych historii ( tajemnicze nadprzyrodzenie, ale głupio to brzmi ) to bardziej do mnie przemawiają opowieści zwodnicze o wełtawskich wodnikach. Z wodnikami z Czech poznałam się jako bardzo małoletnia, poprzez "kontakt telewizyjny". "Pohádky z mechu a kapradí" czyli "Bajki z mchu i paproci" miały dyżurnego wodnika, a jako dziecię starsze obejrzałam "Jak utopit dr. Mráčka aneb Konec vodníků v Čechách", które to dzieło wywarło na mnie wielkie wrażenie. Kim są wodnicy? - najlepiej tłumaczy to cytat z owego filmu o podtapianym dr. Mráčku - "Czego sam nie utopisz, tego nie masz". Bliżej wodnikom w zasadzie do straszliwych utopców niż do łagodnych stworków z błoną pławną między palcami stóp, hydro opiekunów w stylu Szuwarka. Raczej czysta prasłowiańska groza niż słodka bajeczka ale Czesi pomalutku udomowili wodnikowe plemię. Czeski wodnik jest nieco po czesku odjechany, kudy mu tam do straszliwego, w gruncie rzeczy, demona. Oczywiście w Wełtawie znalazło się miejsce dla niejednego wodnika, w samej praskiej jej części żyje kilku z nich - niektórzy podejrzewani są o sprzyjanie powodziom ( jest też niejasna sprawa zatrucia wody, wielka epidemia z roku 1713, która pochłonęła 13 000 ofiar była wywołana zakażoną wodą - nie słyszano by któryś z wodników padł w wyniku zarazy, hym....zdziwne ) .
Wełtawa w Pradze to mosty, jazy, urocze małe "kanały" czyli odnogi rzeczne ( mnóstwo miejsca dla wodników ), wyspy i wilgotny "oddech rzeki". Mnie i Mamelonowi podobały się te "mniejsze Wełtawy", taki Czarci Potok czyli Čertovka , po lewobrzeżnej stronie na przykład, miejsce pierwszego kontaktu z niejakim Kabourkiem. Wody "potoku" napędzały niegdyś młyńskie koła, których pozostałości można oglądać z mostków, łączących wysepkę zwaną Kampa ( albo półwysep - zdania na temat czym jest właściwie Kampa są podzielone ) z resztą Pragi. Jeden z nich niestety został ulubionym mostkiem zakochanych, którzy go wręcz zakłódkowali z powodu płomiennych uczuć . Jakoś tak u mnie kiepsko z romantyzmem, pogoniłabym kłódkujących ( za tzw. wandalizm romantyczny vel głupotę tour - masy ). Urody to okłódeczkowanie mosteczkowi nie przydaje, nie wspominając o tym że focenie paskudnawego wodnika pilnującego młyna Wielkiego Przeora ( Velkopřevorský mlýn, którego mury pochodzą z końca XVI wieku, wyposażenie młyna niestety spłonęło w 1938 roku ) napotyka na trudności ( kłódka w obiektywie, marzenie każdego focącego, he, he ). Wodnik Kabourek jest dziełem Josefa Nalepy, przy młynie siedzi od roku 2010. Ponoć ma pilnować tych co kłódkują uczuciowo a potem wrzucają, chlup, kluczyk do Czarciego Potoku. Jak kluczyk chlupnie raz to OK, ale jak się słyszy drugi plusk to znaczy że Kabourek właśnie skoczył po kluczyk, bo mu gorące uczucie przeszkadzało albo cóś i funduje rozstanie z tzw. gorzkimi żalami tym pluskającym kluczem świeżo zakłódkowanym. Pewnie sprawa oszpecających kłódeczek rozwiąże się sama, podobnie jak miało to miejsce w wypadku rzymskiego Ponte Milvio. Rzymski most się omal od tych "zakochanych" kłódek nie zawalił i władze miasta czym prędzej go odkłódkowały ( zapewne przyczyniając się do zakończenia niejednego "pożycia", he, he ). Kabourek jest chyba, sądząc po netowych info, najbardziej znanym wodnikiem Pragi, historie o nim i o mostku zakochanych to takie turystyczne pitu- pitu.
Jazy na Wełtawie budowano już w średniowieczu, do dziś zachowało się ich pięć. Najstarszy z nich, drewniany Staroměstský jez "leží mezi Kampou a Novotného lávkou" czyli znajduje się pomiędzy wyspą Kampa a kladką Novotnego. Jest jedynym jazem który zachował swój pierwotny kształt i konstrukcję ( tzn. spoko materiał wymieniano ale tzw. myśl techniczna pochodzi z XIII wieku ). Służył głównie do spiętrzania wody w Czarcim Potoku i zapewnieniu odpowiedniej ilości wody dla młynów. Inne jazy to znacznie nowsze konstrukcje, które zastępowały te starsze ( np. Helmovský jez - zbudowany na początku XX wieku zastąpił dawniejszy jaz z 1398 roku ). Jazy zostały ale flisacy którzy spływali Wełtawą wymarli - gondolierzy znad Wełtawy ostatni raz spłynęli nią w odmęty historii w 1947 roku ( znacznie wcześniej niż wodnicy, którzy usiłowali topić dr. Mráčka w 1974 roku, he, he ). Podzielili tym samym los Gondola Jerzego znad Wisły ( przebój lat siedemdziesiątych "Gondolierzy znad Wisły" był w pewnych kręgach odbierany jako utwór o Jerzym Gondolu ) , współczesne "umiastowione" rzeki zostały odflisaczone. Zawód wyginął, dziś po Wełtawie pływają głównie "jednostki wycieczkowe" przewożące tych, którzy postanowili zobaczyć miasto z rzeki.
Podziwiać mogą mijane mosty że słynnym Karlův most na czele ( praskie mosty zasługują jednak na osobny wpis ), wieże ciśnień zaczynając od budowli zwanej Novomlýnská vodárenská věž, którą wcale nie jest łatwo dziś z Wełtawy wypatrzeć ( rzeka zmieniła swoje koryto i dzisiejsze otoczenie wieży nie sugeruje w żaden sposób że była to budowla związana z wodą, bo znajduje się obecnie dość daleko od rzeki ). Wieża jak większość historycznych wież ciśnień Pragi pochodzi z XV wieku, jednak jej obecna forma powstała w wieku XVII. Za najpiękniejszą "prawdziwie starą" ( znaczy nie XIX wieczną ) wieżę ciśnień Pragi uchodzi ta znana jako Staroměstská vodárenská věž ( fotka nr 14 - po zegarze ją poznacie ). Znajduje się podobnie jak Novomlýnská vodárenská věž po prawej stronie Wełtawy. Kamienna wersja ( bo przedtem była rzecz jasna wersja drewniana ) pochodzi z roku 1577, ale możemy tu mówić jedynie o rdzeniu budowli. Wieża ta była wielokrotnie niszczona i odbudowywana, z wersji XVI wiecznej niewiele zostało. Moim zdaniem swoją pozycję "najpiękniejszej" zawdzięcza temu że neogotycki styl w jakim przyszło jej przetrwać pasuje do otoczenia, że posiada zegar i mieści się w niej muzeum Bedřicha Smetany. Jak dla mnie to taka "udawana dama". Płynąc w górę rzeki turysta z "jednostki wycieczkowej" zahaczy wzrokiem o kolejną wieżę posadowioną na najmniejszej z praskich wysp Wełtawy, zwanej Petržilkovský ostrov, położonej po lewej stronie rzeki. Malostranská vodárenská věž zwana inaczej Petržilkovská věž ( fotka nr 15 ) stoi na miejscu dawnego młyna należącego do Jan Petržilka ( stąd nazwa wyspy i wieży ). Pobudowano ją w XVI wieku, oczywiście pierwotnie była budowlą drewnianą, dopiero w połowie XVII wieku stała się budowlą murowaną. Po drugiej stronie rzeki, niemal vis a vis, na brzegu Slovanského ostrova stoi Šítkovská vodárenská věž ( fotka nr 16 ) znana też pod nazwą Hořejší novoměstská. I ta wieża też stała przy młynie i , tralala, była drewniana. Dopiero po wielkim pożarze w roku 1588 ta budowla o stuletniej już wtedy historii, została ponownie wzniesiona z kamienia. Prace budowlane ukończono w 1591 roku, w roku 1651 wieża ucierpiała na skutek wrażych działań "zwiedzających " Europę Środkową Szwedów i podczas prac naprawczych otrzymała barokowe zwieńczenie , które pod koniec XVIII wieku pokryto miedzianą płytą. To moja ulubiona historyczna wieża ciśnień znad Wełtawy Dlaczego tak się rozpisuję o tych hydro budowlach? - ano dlatego że mostom praskim poświęcono w sieci sporo uwagi, wieże ciśnień traktowane są po macoszemu. A mnie żal tych sierotek! Tylko zdaje się wodnicy doceniają urok wież ciśnień.
No właśnie, w ciemnych wodach nocnej Wełtawy ( czasem mam wrażenie że o tej porze dla wielu turystów to jest już Bełtawa ) czają się wodnicy. Ten który pod most Karola przeniósł się z własnego zanieczyszczonego stawu i ten, który zamiast pilnie napełniać porcelanowe kubeczki duszami topielców szukał w falach Wełtawy wyrzuconych przez ludzi książek. Pan Josef spod mostu Karola złagodniał z wiekiem i zbiera już tylko dusze samobójców i przypadkowych topielców, osobiście ponoć już nie topi ( a miał swego czasu spore osiągnięcia w dziedzinie "topielnictwa" - cała kolekcja szwedzkich dusz z XVII wieku zamknięta w porcelanie ). Pan Jindřich, ten od książek, to w ogóle skończył z osobistym kotaktem z topielcem. Obecnie mieszka na Františku, gdzie trzyma swoją kolekcję porcelanowych dzbanuszków z duszami literatów. Podobno innych duszyczek nie zbiera, tak mu się przez te książki zrobiło. Jest też cała grupka wodnicza z dawnej podpraskiej wsi leżącej na prawym brzegu Wełtawy - Podskalí, która już dziś nie istnieje - zamieniła się w zabudowaną Pragę. Wodnicy z Podskalí to były osobniki z problemami rodzinnymi, które żyły w nie najlepszych stosunkach z ludźmi. Właściwie eksmisja takiego sąsiedztwa do rzeki pod mosty wydaje się jak najbardziej uzasadniona. No i w głównym nurcie rzeki odgłosy "piwnego szczęścia" nikomu nie przeszkadzają. A wodnicy takiego szczęścia lubią dość często zażywać, wieść gminna niesie że czescy wodnicy są podobnie jak reszta Czechów wytrawnymi piwoszami, z tym że czasem mają problem z ocenieniem własnej tolerancji na ten płyn ( zdziwne to trochę, wodników o problemy z płynami raczej bym nie podejrzewała ). Pod Skałą Wyszechradzką mieszka w toni pan Pivoda. Jest bardzo lubiany i często zapraszany do okolicznych pubów ( uwaga na niskiego faceta moczącego nogi w misce ustawionej pod stołem na którym stoją sobie kufelki ). Z panem Pivodą można pogadać o łowieniu rybek , no i zawsze wie wcześniej od metereologów o mających nadejść powodziach. Wiedzą dzieli się chętnie, postawisz człowieku browarka a stan obecny i przyszły wód dorzecza Łaby nie będzie dla Ciebie żadną tajemnicą. W Pradze jest dwóch wodników, którzy nie żyją w nurtach rzeki tylko mają swoje zawilgocone mieszkanka na stałym lądzie. Jednego z nich można czasem spotkać w okolicach zamku Praskiego. Nazywa się Paktl, rozpoznać go łatwo bo taki bardziej karłowaty ( około 60 cm wzrostu sobie liczy, jak dla wodnika to wzrost średni ) i jakby przygłuchy, bo nie odpowiada na radosne zaczepki turystów.
Raz do roku, jesienną porą na Dětský ostrov ( dawniej Židovský ) czyli wyspę Dzieci ( jeden wielki plac zabaw ) przybywają specjalni goście i odbywa się przedziwne misterium. Parostatek przybrany w czerń przypływa do brzegów wyspy a członkowie założonego w 1870 roku towarzystwa Vltavan ( tak, tak, są pewne podejrzenia ) schodzą na ląd i składają kwiaty pod pomnikiem mającym upamiętnić wszystkie ofiary wody. W czasie tej żałobnej uroczystości nie wymienia się nazwisk ofiar, aby nikogo nie pominąć ( wszak woda nie zawsze oddaje ciała a w ogóle to nieładnie pomijać Nieznanego Topielca ). Członkowie towarzystwa występują rzecz jasna w mundurach organizacji. Tak, takie rzeczy to tylko na Wełatwie.
↧
↧
Kłopoty wychowawcze ze Szpagetką
To że Szpagetka nam spotworzała to żadna tajemnica. Pisałam już o ciężkich zmianach charaktero - patologicznych u koty. Niestety nic się nie poprawiło, ba, jest gorzej niż było! Panna Szpagetka zaczęła "bywać" i to nie wiadomo gdzie. Cały wczorajszy dzień upłynął pod znakiem poszukiwania kocicy, zangażowane całe sąsiedztwo + fabryczni. Szpagetka widziana bladym świtkiem nie pojawiła się w "jedzeniowych" porach, co nie jest absolutnie do niej podobne ( kota przywiązuje dużą wagę do posiłków, może nie tak dużą jak Lalek ale większą niż pozostałe koty ). Wiem, wiem, krótka, całodniowa nieobecność kota to nie jest powód do zmartwień. Tylko że w przypadku Szpagetki dłuższa nieobecność jest czymś dziwnym, o Okularię i Felicjana po takiej nieobecności bym się aż tak nie martwiła - obydwa koty udzielają się towarzysko w fabryce, mają tam całkiem spore grono znajomych. Szpagetka jednak nie plotkuje na portierni z"dyżurną" kocicą, ani nie leje się z Rudym. Ulubionym miejscem przebywania Szpagetki był dotychczas Alcatraz.
Po wypadku Szpagetka w ogóle niechętnie wychodziła z domowych pieleszy, udając się w "zacisze" Alcatrazu szybko przemieszczała się przez podwórko. Od ponad roku wg. jej ryków "domagalnych" w sprawie żarciucha można było regulować zegarek, a tu taka siurpryza. Niepokój mną targał, zwłaszcza że na forum poczytałam sobie co nieco o stosunku ludzi do kotów, a Szpagetka już i tak nieszczęśnie powypadkowa. Gdziekolwiek była jednak Szpagetka to na pewno nie było to miejsce ze złymi ludźmi, mam wrażenie że kota bawiła u kogoś w domu, gdzie była częstowana i w ogóle. Wróciła kwadrans przed północą nażarta i wyspana. Zjadła co prawda swoje żarciucho ale bez rzucania się na nie jak wilk na owcę i po posiłku usiłowała natychmiast wyjść z domu w celach zabawowych. Klasyczny numer Wiktorka, dom jako krótki przystanek jadłodalniany w życiu kota. Zastosowałam prewencyjny areszt domowy, zero pobłażania dla takiego stylu życia. Wylezie dopiero rano, nie ma zmiłuj ( i nie dam się terroryzować tym że to "na siusiu", kuweta czeka - nie ma udawania że się jej nie ogarnia ). Zaczynam poważnie zastanawiać się nad zaobróżkowaniem Szpagetki. Plusem jest możliwość umieszczenia adresu "stałego zameldowania" koty, minusem historia tatowej Psotki, która o mało co nie straciła życia przez obróżkę. Oj, mam nad czym myśleć. Aha, najważniejsze - Szpagetka ciężko na mnie obrażona za ten areszt!
Po wypadku Szpagetka w ogóle niechętnie wychodziła z domowych pieleszy, udając się w "zacisze" Alcatrazu szybko przemieszczała się przez podwórko. Od ponad roku wg. jej ryków "domagalnych" w sprawie żarciucha można było regulować zegarek, a tu taka siurpryza. Niepokój mną targał, zwłaszcza że na forum poczytałam sobie co nieco o stosunku ludzi do kotów, a Szpagetka już i tak nieszczęśnie powypadkowa. Gdziekolwiek była jednak Szpagetka to na pewno nie było to miejsce ze złymi ludźmi, mam wrażenie że kota bawiła u kogoś w domu, gdzie była częstowana i w ogóle. Wróciła kwadrans przed północą nażarta i wyspana. Zjadła co prawda swoje żarciucho ale bez rzucania się na nie jak wilk na owcę i po posiłku usiłowała natychmiast wyjść z domu w celach zabawowych. Klasyczny numer Wiktorka, dom jako krótki przystanek jadłodalniany w życiu kota. Zastosowałam prewencyjny areszt domowy, zero pobłażania dla takiego stylu życia. Wylezie dopiero rano, nie ma zmiłuj ( i nie dam się terroryzować tym że to "na siusiu", kuweta czeka - nie ma udawania że się jej nie ogarnia ). Zaczynam poważnie zastanawiać się nad zaobróżkowaniem Szpagetki. Plusem jest możliwość umieszczenia adresu "stałego zameldowania" koty, minusem historia tatowej Psotki, która o mało co nie straciła życia przez obróżkę. Oj, mam nad czym myśleć. Aha, najważniejsze - Szpagetka ciężko na mnie obrażona za ten areszt!
↧
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - perskie słodycze - degustacja!
Dżizaaz okazała się kochanym dzieckiem i pamiętającą ( szczęśliwie niezbyt pamiętliwą, he, he ) siostrą, razem z nią przyjechały perskie słodycze i nie tylko słodycze. Isfahański giaz mocno pachnący wodą różaną, i aromatyczne sohan, placuszki miodowe o nieustalonej nazwie, słodyczki migdałowe, pistacjowe i kokosowe. Mnóstwo cukrowych kalorii i zapach orientalnych przypraw. Sprawa puszystych kształtów i grożącej cukrzycy odpłynęła na czas degustacji, umartwiać to można się przed tzw. pierwszym, kiedy pieniądze rozpłynęły się na rzeczy bardzo potrzebne i te potrzebne znacznie mniej ( albo i w ogóle tralala, zbędne, he, he ).
Zacznę od tego że perskie słodycze mogą być wykorzystane jako broń diabetyczna o dużej sile rażenia. Jeżeli ktoś nie lubi chałwy to do słodyczy z Iranu lepiej niech się nie zbliża. Odpadnie w tzw. przedbiegach. Natomiast wszyscy miłośnicy solidnego zacukrzenia będą uszczęśliwieni - nie dość że słodko to jeszcze bardzo aromatycznie! Mimo tego że irańscy cukiernicy uwielbiają wodę różaną, słodyczki przez nich wyprodukowane nie mają w sobie nic z "perfumiastości". Żadnych tam posmaczków przypominających zapachy typu woda kwiatowa "Królowa Marysieńka". Mniemam że to zasługa jakości wody różanej, żadnych sztucznideł i "przefajnowania".
W ogóle produkty używane do wytwarzania tych słodyczek wydają się być lepszej jakości niż te które możemy spotkać w większości naszych sklepów. Dżizaas przywiozła troszkę "prawdziwych" ( znaczy naturalnie suszonych, bez polepszaczy ) daktyli i fig. No cóż, jakby inna to bajka, a na pewno inne smaki. Nie ma się zatem co dziwić że pistacjowe ciasteczko - cukierki w niczym nie przypominają "pistacjowych" europejskich słodyczy, rasowanych olejkiem z pestek moreli "na migdałowo". Szafran nie tylko barwi ale nadaje specyficzny posmak, kardamon czuć z daleka a smakować to czysta rozkosz ( jak dla mnie ). No insza inszość, krótko pisząc. Dżizaas przywiozła też przyprawy ale jest pewien problem - wszystkie pięknie opisane - w farsi!
↧
Polowanie na cebule czas rozpocząć! - pierwszy łup narcyze
Róg myśliwski wydał odgłos i upasiona ogarzyca ruszyła na łowy! Róg był w tym wypadku sączącym się podstępnie w ucho ogarzycy głosikiem Pani Ewy z osiedlowego ogrodniczego. Hasełko "przywiozłam cebulki", słodko i kusicielsko wyszeptane ( Pani D. z mięsnego obecna przy rozmówce mogła nie okazać zrozumienia dla pasji ogrodniczej, info było podane dyskretnie ) spowodowało u mnie całkiem głośne, mało tajemnicze ogarze "granie" - "Jakie, jakie, jakie?!" ( a co mi tam, i tak wiadomo że jestem roślinkowo stuknięta ). Okazało się że w osiedlowym są cebule jednego z ładniejszych, moim zdaniem, narcyzków - odmiany 'Pipit'. Po upolowaniu "Pipitego" dzielnie przyaportowałam go do ogrodu i silnie naszła mnie koncepcja. Silne nachodzenie koncepcji zazwyczaj jest kretyńskie, bo koncepcja nachodzi nie wtedy kiedy trzeba ( co innego na głowie, problemy typu "zasadnicze" i kasa rozplanowana ). Jednak wiem że z nachodzącą koncepcją nie mam co walczyć bo i tak przerżnę. W tym roku naszło mnie potwornie na stworzenie kolejnej rabaty z piciumiastych narcyzków. Lubię kurduple, kwiaty nienachalnie urodne i świetnie pasujące do wczesnych botanicznych tulipanów. Odmiana 'Rip van Winkle' staruszka pochodząca z XIX wieku jest jednym z nielicznych odmian narcyzków o pełnych kwiatach, które u mnie "nie psieją". Mieszańce cyclamineus takie jak 'Ara' czy 'Jack Snipe' są po prostu urocze i nigdy ich dość. Odmiana 'Jetfire' z tej samej grupy jest trochę zbyt ognista jak na moje potrzeby rabatowe, nieco jej cebul rośnie w Alcatrazie i akurat tyle starczy! Dokupię za to więcej nieco wyższych narcyzków z grupu tazetta, odmiana 'Minnow' całkiem nieźle u mnie rośnie ( tzn.jej cebule nie odlatują po każdej zimie ). Zastanawiam się czy ponawiać zakup Narcissus canaliculatus , poprzednio sadzone cebule zanikły. Z drugiej strony to była pierwsza moja z nimi próba i może po prostu źle im dobrałam stanowisko. W każdym razie maluchy mają pewne miejsce na liście zakupowej tworzonej na tegoroczny jesienny sezon cebulowy.
Kusi mnie też oferta narcyzków z łososiowymi przykoronkami i tych "barokowych". Nie żebym jakoś specjalnie dużo ich potrzebowała, wolę łany eleganckiej odmiany 'Thalia'. Są jednak takie miejsca w Alcatrazie, które ożywiłabym czymś o ciekawym przykoronku. Moje doświadczenia z takimi narcyzami są jednak nie najlepsze, cebule nie cieszyły się jakąś przesadną długowiecznością. Posadzone obok narcyzki 'Thalia' nadal cieszą moje oczy a po "barokach"ślad zaginął. Pewnikiem skończy się na tym że odmiany o łososiowych przykoronkach będzie reprezentowało odkrycie tegorocznego sezonu - chwała grupy triandrus 'Katie Heath', a wszystkie 'Salome', 'Replete' czy 'Petit Four' pozostaną sobie w hurtowniach i sklepach. Więcej uroczej "Katie" zamiast ekscesów barokowych ( chyba wyjdzie to na korzyść cebulowym rabatom - większa grupa roślin jednej odmiany zawsze lepiej wygląda niż "poutykana" różnorodność ). Narcyzki o drobniejszych, pełnych kwiatach takie jak 'Bridal Crown' czy 'Sir Winston Churchill' chętnie powitałabym jeszcze raz w alcatrazowych progach. Są świetne z tymi wieloma kwiatami na pędzie, mimo tego że kwiaty są pełne nie stwarzają wrażenia przecywilizowanych. Niestety mam pecha do tych odmian - jak nie plaga cholernej muszki kombinującej jak tu zapewnić swojemu potomstwu żarło, to zima stulecia. Takie pechowe to u mnie cebule, a przecież wiem że nie są to grymaśne odmiany - znam ogród gdzie rosną bezproblemowo od wielu lat. No cóż, podejmę chyba to narcyzowe wyzwanie i zakupię jakieś pięć cebul w ramach przeciwstawiania się przeciwnościom losu. Może klątwa zostanie zdjęta i te fajne narcyzki pojawią się bardziej masowo w Alcatrazie. Natomiast na pewno nie podejmę po raz kolejny próby z narcyzami o olbrzymim , płaskim przykoronku. Odpływają u mnie po jednym, góra dwóch sezonach - szkoda kasy.
Pewniaki tegorocznych zakupów to jak zwykle poeticusy i 'Thalia'. To są evegreens na mojej liście przebojów.
Tych cebul musi być najwięcej, wiosenna pachnąca biel zdobiąca uporządkowane rabaty, mało ciekawe miejsca, czy tam całkiem zapuszczone okolice. Wszystko ku chwale Alcatrazu! Szczęśliwie zlokalizowałam w miarę "przystępno - cenną" ofertę cebulek odmiany 'Thalia'w markecie budowlanym, odległym ze dwa przystanki ode mnie. No proszę, nawet na bilet nie wydam ( dwa bilety to akurat cena jednego opakowania cebul ). czasem życie w mieście ma swoje plusy.
Kusi mnie też oferta narcyzków z łososiowymi przykoronkami i tych "barokowych". Nie żebym jakoś specjalnie dużo ich potrzebowała, wolę łany eleganckiej odmiany 'Thalia'. Są jednak takie miejsca w Alcatrazie, które ożywiłabym czymś o ciekawym przykoronku. Moje doświadczenia z takimi narcyzami są jednak nie najlepsze, cebule nie cieszyły się jakąś przesadną długowiecznością. Posadzone obok narcyzki 'Thalia' nadal cieszą moje oczy a po "barokach"ślad zaginął. Pewnikiem skończy się na tym że odmiany o łososiowych przykoronkach będzie reprezentowało odkrycie tegorocznego sezonu - chwała grupy triandrus 'Katie Heath', a wszystkie 'Salome', 'Replete' czy 'Petit Four' pozostaną sobie w hurtowniach i sklepach. Więcej uroczej "Katie" zamiast ekscesów barokowych ( chyba wyjdzie to na korzyść cebulowym rabatom - większa grupa roślin jednej odmiany zawsze lepiej wygląda niż "poutykana" różnorodność ). Narcyzki o drobniejszych, pełnych kwiatach takie jak 'Bridal Crown' czy 'Sir Winston Churchill' chętnie powitałabym jeszcze raz w alcatrazowych progach. Są świetne z tymi wieloma kwiatami na pędzie, mimo tego że kwiaty są pełne nie stwarzają wrażenia przecywilizowanych. Niestety mam pecha do tych odmian - jak nie plaga cholernej muszki kombinującej jak tu zapewnić swojemu potomstwu żarło, to zima stulecia. Takie pechowe to u mnie cebule, a przecież wiem że nie są to grymaśne odmiany - znam ogród gdzie rosną bezproblemowo od wielu lat. No cóż, podejmę chyba to narcyzowe wyzwanie i zakupię jakieś pięć cebul w ramach przeciwstawiania się przeciwnościom losu. Może klątwa zostanie zdjęta i te fajne narcyzki pojawią się bardziej masowo w Alcatrazie. Natomiast na pewno nie podejmę po raz kolejny próby z narcyzami o olbrzymim , płaskim przykoronku. Odpływają u mnie po jednym, góra dwóch sezonach - szkoda kasy.
Pewniaki tegorocznych zakupów to jak zwykle poeticusy i 'Thalia'. To są evegreens na mojej liście przebojów.
Tych cebul musi być najwięcej, wiosenna pachnąca biel zdobiąca uporządkowane rabaty, mało ciekawe miejsca, czy tam całkiem zapuszczone okolice. Wszystko ku chwale Alcatrazu! Szczęśliwie zlokalizowałam w miarę "przystępno - cenną" ofertę cebulek odmiany 'Thalia'w markecie budowlanym, odległym ze dwa przystanki ode mnie. No proszę, nawet na bilet nie wydam ( dwa bilety to akurat cena jednego opakowania cebul ). czasem życie w mieście ma swoje plusy.
↧
Alcatraz - stan na ostatni weekend sierpnia
Tup, tup, tup - jesień drepcze powolutku w kierunku Alcatrazu. Temperatury z tych typowo letnich, ale niekiedy chłodniej powieje czy też poranek rześko przypomina że za chwilę wrzesień. Jak pisałam, wcale mnie tegoroczne nadejście jesieni nie smuci, żadnych tęsknot za dluuugim dniem nie odczuwam, słoneczko może sobie być jesiennie blade, w w ogóle to nie mogę się już doczekać jesiennej szarugi. Tak, w nadmiarze wszystko człowieka mierzi - w tym roku mam napady womitoryjne jak tylko sobie pomyślę o tym "cudownie słonecznym, gorącym lecie", które weszło już szczęśliwie w fazę schyłkową. W Alcatrazie kwitną teraz kwiaty wczesnej jesieni ale nie wszystkie. Sama w to nie wierzę ale wygląda na to że w tym roku nie będzie imponującego marcinkowania. Marcinki może nie oberwały od "pięknego, słonecznego lata" tak jak moje biedne floksy ( czytaj zaschnioły ), ale było to jednak na tyle traumatyczne przeżycie dla roślin że nie wszystkie będą miały kwiaty godne swojej nazwy. Najgorzej wyglądają marcinki na przyszłej żwirowej - wspaniałe ciemnolistne odmiany, które tak urzekały mnie wiosenną porą prezentują obecnie całkowicie łyse pędy zakończone jakimiś nędznymi namiastkami koszyczków kwiatowych. No czysta zgroza! Stare marcinkowe hardcory zazwyczaj wyrastające na potwory mierzące ponad 120 cm wysokości, po tegorocznym lecie są spiciumiałe i niewydarzone. Trudno rozpoznać w tych roślinach dumne królowe jesiennych rabat. Ogólna marcinkowa dupanda, nie da się ukryć!
Znacznie lepiej wiedzie się rozchodnikom, które zaczynają jako jedne z nielicznych roślin otwierać kwiaty w swojej zwyczajnej porze kwitnienia ( innym
roślinom zdarza się wariować od zbyt dużej ilości słońca i zbyt małej ilości wody ). Słońce którego ostrego światełka i ciepełka dla innych bylin w tym roku było w nadmiarze, rozchodnikom nie zaszkodziło. Świetnie wybarwione, o byczych rozmiarach naprawdę nieźle wyglądają na rabatach. Nie wszystkie rośliny, które podejrzewałam o odporność na suszę takimi się okazały. Akaena wygląda bardzo źle, wyłysiały stanowiska niektórych odmian macierzanek, nie wszystkie mikołajki dobrze kwitły. Całkiem dobrze za to radziły sobie kotule, czyśćce bizantyńskie czy szanta. Niby generalnie wszystko to rośliny sucholubne ale jak widać próg wytrzymałości na brak wody czy wysokie temperatury jest u nich zróżnicowany. Po cienistej stronie Alcatrazu dokwitają w tej chwili rutewki "delavayki". Nawet nieźle wyglądają z kłoszącym się w tej chwili "afrykańskim" miskantem ( znów zapomniałam jak się nazywa ta świetna odmiana - nie 'Africa' tylko chyba nazwa jakiegoś afrykańskiego państwa, tak mi się przynajmniej zdaje ). Raczej niespodziewane połączenie bo rutewki zazwyczaj kwitną w moim ogrodzie znacznie wcześniej a ów "afrykański" miskant znacznie później. Do kwitnienia przygotowują się w tej chwili ciemnolistne świecznice, jak na nie też jeszcze troszkę wcześnie, na ogół zaszczycały Alcatraz kwiatami gdzieś w drugiej dekadzie września.
Wcześnie też w tym roku kwitnie zawciągowiec, za to ani śladu zimowitów i cyklamenków. Nic nie wylazło i jakoś nie widać żeby miało specjalnie chęć wyleźć ( grzebałam paluchem w ziemi na stanowiskach cebulaczko- bulwiastych ). Być ta absencja spowodowana jest tym o że jeszcze nadal jest zbyt gorąco, cebulowo - bulwiakowe nie zinterpretowały należycie sygnałów nadchodzącej jesieni ( nocki nie były zbyt zimne, a to ochłodzenie do dwudziestu paru stopni to żadne tam zwiastuny jesienne dla cebulo- bulwiakowych ). Inaczej ma się sprawa w przypadku owocków, tu wszystko dojrzało przed terminem, a niektóre owocki zaczęły się podsuszać od sierpniowych upałów. Jarzębina zaowocowała terminowo ale trzmielina oskrzydlona i ogniki oraz berberysy nieco się pospieszyły. Szybko odchodzą też na spoczynek funkie, nie ma co liczyć w tym roku na jesienne, długie złocenie się ich liści. I tak to wygląda bilans alcatrazowy sporządzany w ostatni weekend sierpnia.
↧
↧
Magnolia grandiflora 'Edith Bogue'
Tadam, tadam - jest, przybyła! W piątek Mamelon ze Sławkiem przywieźli moją gwiazdę! Sami też się zaopatrzyli. Magnolka rozmiarów słusznych, tak na oko pędy mają osiemdziesiąt centymetrów, pięknie rozkrzewiona. Teraz szykuję się do przygotowania pod nią gleby, stanowisko już znalezione. Jesień ponoć zapowiada nam się upalna i sucha ( taaa, Magda wybrzeżowo wyalienowana z rzeczywistości w jakiej przyszło uprawiać w tym roku ogrody większości mieszkańców Wisłolandu, znów będzie narzekała że w blogu za mało o roślinkach - sister roślinki to schną na potęgę, odfruwają z królikami, człowiek jest szczęśliwy jak uda mu się je utrzymać, a z czego się będzie sam utrzymywał po zapłaceniu faktury za wodę jest zagadką ). W związku z takimi prognozami jestem spokojna o zaaklimatyzowanie się nowo przybyłej. No, trzeba będzie tylko ostro podlewać - nie ma zmiłuj! Odmiana 'Edith Bogue' jest jedną z najbardziej odpornych na zimowe ekscesy atmosferyczne magnolii wielkokwiatowych. Znosi spadki temperatury do - 31 stopni Celsjusza. Nie znaczy to oczywiście że długotrwała tak niska temperatura nie wyrządzi jej szkód, tak dobrze to nie ma! Długotrwałe syberyjskie mrozy mogą tę magnolkę ubić, krótkotrwałe dadzą jej popalić. Jednak przeżyje i całkiem nieźle da sobie radę z odbudową pędów. Najważniejszą rzeczą jest zabezpieczenie bryły korzeniowej. Pierwszy sezon w ogrodzie "Edytka" spędzi obsypana wiadrami kory i z pędami obłożonymi gałązkami drzew iglastych - strzeżonego Wielki Ogrodowy strzeże! Teraz tak trochę metryczkowo. Magnolia grandiflora pochodzi z Ameryki Północnej, konkretnie to z wilgotnych obszarów leśnych w południowo-wschodniej części Stanów Zjednoczonych, występuje od Karoliny Północnej, poprzez Florydę, Luizjanę i Teksas. Liście skórzaste zimozielone, jajowate do eliptycznych są niezwykle urodne. Ich wierzchnia strona jest błyszcząca i ciemnozielona, strona spodnia znacznie jaśniejsza, za to pokryta kutnerem, którego wybarwienie zależy od odmiany ( gatunek ma delikatny kutner w odcieniu jasnego brązu ). Kwiaty biało - kremowe mają sześć tepali u "czystego" gatunku, z odmianami różnie bywa, są i takie o zwiększonej liczbie tepali. Jak sama nazwa gatunkowa wskazuje kwiaty są naprawdę bardzo duże. Kwiaty odmian uprawianych w Polsce zakwitają na przełomie czerwca i lipca, wtedy można nacieszyć nimi oczy i nos ( tak, tak- pachną! ). Owoce magnolii wielkokwiatowej są stożkowo kuliste, jasnozielone, zawierają czerwono - różowe nasiona. Dojrzewają pod koniec lata. 'Edith Bogue' została uzyskana z sadzonek ze szkółki z Florydy przysłanych pani Edith Bogue w 1920 roku ( są źródełka, które podają rok 1917 ). Szczęśliwie odmiana różni się od gatunku zarówno wielkością ( Magnolia grandiflora to duże drzewsko ) jak i mrozoodpornością. W Stanach w chłodniejszych strefach klimatycznych "Edytka" dorasta do 9 metrów wysokości i 3 metrów szerokości, sądzę że u nas będzie nieco niższa.
Oby kwitła tak spektakularnie jak te widziane przez Mamelona i bloggującą podczas albiońskiej wyprawy.
Oby kwitła tak spektakularnie jak te widziane przez Mamelona i bloggującą podczas albiońskiej wyprawy.
↧
Cebulowe łowy - hiacynty
Pani Asia fryzjerka podrzuciła mi katalog cebulkowy, oferta jesienna sprzedawcy znanego do tej pory z rozprowadzania cebulek lilii. Mam z tą firmą dobre doświadczenia więc bez zwyczajnego przy katalogach cebulkowych memłania pod nosem "Oszukaństwo", łaskawym okiem zajrzałam do zeszyciku. No jak to w katalogach - kolory jarzeniowe, zdrowo mijające się z realem ale oferta całkiem jak dla mnie niezła. Na tulipany się co prawda nie rzucę, bo od pewnego czasu to mnie głównie kręcą botaniczne maluchy, narcyze z tych które odmawiają współpracy z Alcatrazem, ale hiacynty - no, inna inszość. Firma ma w tym roku w ofercie trzydzieści odmian hiacyntów. Zeszłej jesieni miałam fazę różową, głównie zakupy marketowe. Zostały zakupione tylko dwie odmiany - 'China Pink' i 'Fondant' - ale za to w sporej ilości.W tym roku rzuca mną wyraźnie w chłodniejsze odcienie ( śmiem twierdzić że to wina upalnego lata, taka się z tego piekielnego gorąca robi tęsknota za chłodkiem ). W katalogu dwanaście odmian ocierających się o zimną rozkosz. Oczywiście oko zawiesiło mi się głównie na tych odmianach, których jeszcze nie posiadam. Pomijam za tym klasyczną a ulubioną odmianę 'Delft Blue'. To chyba najbardziej popularna odmiana hiacynta. I słusznie!
W Alcatrazie siedzi w gruncie sporo cebulek tego cudownego, głębokiego odcienia błękitu, myślę że stan ich się jeszcze powiększy, choć zakup tego konkretnego hiacynta mogę spokojnie zrobić w ogrodniczym osiedlowym. Dżizaas twierdzi że żadna inna odmiana nie pachnie tak mocno jak 'Delft Blue'. Coś rzeczywiście jest na rzeczy, w końcu Lalek, znany miłośnik hiacyntowych woni, zazwyczaj uwala się w na rabacie obsadzonej tą odmianą. Oprócz tego hiacyntowego klasyka dokupię troszkę cebul odmiany 'Sky Jacket'. To bardzo spokojny, jasny odcień błękitu - rozjaśni nieco rabatę. Kiedyś miałam tę odmianę w Alcatrazie i bardzo mi się podobała, niestety zimą w 2012 przeszła z mojego ogrodu do wieczności. Teraz ją odtworzę. Zastanawiam się czy nie odtworzyć też nasadzeń z cebul odmiany 'Blue Jacket'. W realu wygląda o wiele ładniej niż ten z fotek sprzedażowych. Nie wiem dlaczego tak mocno go podkolorowują, w sumie to taki średnio nasycony błękit wyróżniałby się w masie prezentowanych najczęściej ciemnoniebieskich kwiatów. W końcu jednak ja się na handlu cebulowymi nie wyznaję, może po prostu takie ciemne hiacynty są bardziej "pokupne" i stąd to przebarwienie.
To przekolorowanie barw roślin w katalogach powoduje że z nowymi dla mnie odmianami jest jak z rosyjską ruletką - nie wiesz człowieku czy nie strzelisz samobója. Zafundowałam raz sobie kolorek "meksykański", he, he i od tego czasu uważam na tzw. "deep pink". Teraz nie bardzo wiem jak mam się poruszać wśród cebul które mają w nazwie słówko "purple". Czy to ciemne, zimne czy ciepłe fiolety, a może coś jaśniejszego, wpadającego w cyklamen? No, strach się bać! Najchętniej zdobyłabym gdzieś odmianę 'Ostara', która miała ten właściwy odcień. Nie mniejsza zagadka niż "purpurowe" hiacynty są nowe odmiany w jasnych odcieniach błękitu i fioletu. 'Carribean Dream' i 'City Of Bradford' lądują na liście zakupowej testowo, zobaczymy co to za kolorki w realu. Oczywiście kusi mnie na jasne różowości, ale to też tylko w minimalnych ilościach ( bo zalandrynkuję kwietniowy Alcatraz ). 'Pink Elephant' i 'Top Hit' są na liście zakupowej z przyzwyczajenia, jak to tak, bez różowych hiacyntów! Jak się ochłodzi potupię z katalogiem do Mamelona, niech tez się pomęczy z chciejstwami ( jak znam życie Mamelon "pójdzie" w różowości, choć nie wykluczam jasnego fioletu ).
W Alcatrazie siedzi w gruncie sporo cebulek tego cudownego, głębokiego odcienia błękitu, myślę że stan ich się jeszcze powiększy, choć zakup tego konkretnego hiacynta mogę spokojnie zrobić w ogrodniczym osiedlowym. Dżizaas twierdzi że żadna inna odmiana nie pachnie tak mocno jak 'Delft Blue'. Coś rzeczywiście jest na rzeczy, w końcu Lalek, znany miłośnik hiacyntowych woni, zazwyczaj uwala się w na rabacie obsadzonej tą odmianą. Oprócz tego hiacyntowego klasyka dokupię troszkę cebul odmiany 'Sky Jacket'. To bardzo spokojny, jasny odcień błękitu - rozjaśni nieco rabatę. Kiedyś miałam tę odmianę w Alcatrazie i bardzo mi się podobała, niestety zimą w 2012 przeszła z mojego ogrodu do wieczności. Teraz ją odtworzę. Zastanawiam się czy nie odtworzyć też nasadzeń z cebul odmiany 'Blue Jacket'. W realu wygląda o wiele ładniej niż ten z fotek sprzedażowych. Nie wiem dlaczego tak mocno go podkolorowują, w sumie to taki średnio nasycony błękit wyróżniałby się w masie prezentowanych najczęściej ciemnoniebieskich kwiatów. W końcu jednak ja się na handlu cebulowymi nie wyznaję, może po prostu takie ciemne hiacynty są bardziej "pokupne" i stąd to przebarwienie.
To przekolorowanie barw roślin w katalogach powoduje że z nowymi dla mnie odmianami jest jak z rosyjską ruletką - nie wiesz człowieku czy nie strzelisz samobója. Zafundowałam raz sobie kolorek "meksykański", he, he i od tego czasu uważam na tzw. "deep pink". Teraz nie bardzo wiem jak mam się poruszać wśród cebul które mają w nazwie słówko "purple". Czy to ciemne, zimne czy ciepłe fiolety, a może coś jaśniejszego, wpadającego w cyklamen? No, strach się bać! Najchętniej zdobyłabym gdzieś odmianę 'Ostara', która miała ten właściwy odcień. Nie mniejsza zagadka niż "purpurowe" hiacynty są nowe odmiany w jasnych odcieniach błękitu i fioletu. 'Carribean Dream' i 'City Of Bradford' lądują na liście zakupowej testowo, zobaczymy co to za kolorki w realu. Oczywiście kusi mnie na jasne różowości, ale to też tylko w minimalnych ilościach ( bo zalandrynkuję kwietniowy Alcatraz ). 'Pink Elephant' i 'Top Hit' są na liście zakupowej z przyzwyczajenia, jak to tak, bez różowych hiacyntów! Jak się ochłodzi potupię z katalogiem do Mamelona, niech tez się pomęczy z chciejstwami ( jak znam życie Mamelon "pójdzie" w różowości, choć nie wykluczam jasnego fioletu ).
↧
Sedumki czyli dyskretny urok rozchodników
Rozchodniki nie od razu skradły mi serce. Przez długi, długi, nazbyt długi czas traktowałam je po macoszemu - mea culpa! Owszem sadziłam te rośliny jako tzw. wypełniacz rabat na mniej eksponowanych rabatowych miejscówach ( te duże ) albo jako tzw."skalniaki" ( no, ale nie o nich ten post ). Kwiatami się specjalnie nie zachwycałam, no chyba że oszronionymi należycie wyschniołkami posezonowymi dużych rozchodników. Zakwitały te moje pochodzące od rozchodnika okazałego Sedum spectablie roślinki późnym latem albo wczesną jesienią, kolorek miały lila - róż i uważałam za główną ich zaletę moc przyciągania jaką kwiaty wykazywały wobec urodnych motyli i nie mniej urodnych pszczółek i trzmieli. Raczej zwabiacz owadów do ogrodu niż ozdoba jesiennych rabat - tak wyglądało moje podejście do dużych rozchodników. Dopiero parę lat temu dotarło do mnie jakie wspaniałe to rośliny. Głównie za sprawą Doroty i Krysi, no i rozchodnikowych poszukiwań Basi - znaczy cooleżeństwo mnie sedumostwem zaraziło! Najpierw było rzecz jasna wielkie zdziwienie że te duże rozchodniki to kwiateczki produkują nie tylko w kolorze lila - róż, potem zachwyty nad kolorami liści, potem nagłe olśnienie - mogą być dla jesiennego ogrodu tym czym koralowce dla rafy koralowej, niby niepozorne ale budują strukturę!
Obecnie mam rozchodnikową "fazę". Szczęśliwie się złożyło, bo taka "faza" np. na irysy japońskie to w tym roku byłaby "na wygaszeniu" i właśnie by przechodziła w zdecydowany irysowstręt spowodowany fakturką za wodę, a rozchodnikowa trwa w najlepsze. Oczywiście jak mnie naszło na rozchodniki to sadziłam namiętnie i bez opamiętania. Nie interesowało mnie jaki to rozchodnik, czy "przepiąkna" odmiana na ten przykład nie rewersuje się do formy z której powstała, albo czy będzie dostatecznie żywotna w klimacie Alcatrazu. No i strzelałam babole i głupio sobie rozchodniczyłam. Takie frycowe zazwyczaj "płaci się" na początku każdej "fazy". Na szczęście takie grzeszki mijają jak choroby wieku dziecięcego - człowiek uodparnia się na różne kuszące zarazy, he, he. Teraz to ostra selekcja i łaskawe dopuszczenie do zasiedlania rabat Alcatrazu, tylko "godne" rozchodniki mają zapewnioną stałą miejscówkę w Alcatrazie. Nie znaczy to że wszystkie moje sedumki to licencjonowane arystokratki w almanachy i herbarze uzbrojone - cenię sobie bardzo siewki od Doroty, klejnociki jak rzadko. A taki niby super odmianowy 'Diamond Edge' ma wieczysty zakaz wstępu do Alcatrazu ( kop w korzeń za bezczelne uwstecznianie się do odmiany 'Matrona', której jest mutacją! ).
Jak uprawiać rozchodniki - zapewnić im słońce i przepuszczalne podłoże. Pamiętać że rozchodniki lubią od czasu do czasu coś podjeść, bo zagłodzone rośliny będą nam karleć. Uważać z nawozami, które mają za dużo azotu ( akcja z gnojóweczką czy suszonymi "produktami drobiowymi" i nie tylko drobiowymi jest ryzykowna ). Ponoć tzw. mączka bazaltowa daje sedumkom power typu "Pokonałem grawitację i witam kosmos". Od czasu do czasu dzielić kępy, no i czule przemawiać do sedumków - bardzo wrażliwe na czułości, he, he. Sedumki nie są na ogół roślinami kapryśnymi czy jakoś specjalnie wrażliwymi, ale są wśród nich gatunki i odmiany bardziej delikatne oraz prawdziwe hardcory. Początkującym sedumowym polecam taką klasykę jak Sedum spectabile'Brillant'. To jest właściwie cała grupa rozchodników pochodząca od rozchodnika okazałego wyhodowanego w Stanach na początku XX wieku. Bardzo wdzięczna w uprawie jest mocno mieszańcowa odmiana ( znaczy rodzice tzw. "przypuszczalni" ) 'Matrona'. Do uprawy odmian Sedum telephium przystąpić po oswojeniu się z innymi rozchodnikami. Uwaga! - rozchodniki miewają pokładające się pędy. Przyczyny dwie - błędy w uprawie ( często ) albo kiepska odmiana ( wcale nie tak rzadko). To by tak króciutko o dużych sedumkach było.
Obecnie mam rozchodnikową "fazę". Szczęśliwie się złożyło, bo taka "faza" np. na irysy japońskie to w tym roku byłaby "na wygaszeniu" i właśnie by przechodziła w zdecydowany irysowstręt spowodowany fakturką za wodę, a rozchodnikowa trwa w najlepsze. Oczywiście jak mnie naszło na rozchodniki to sadziłam namiętnie i bez opamiętania. Nie interesowało mnie jaki to rozchodnik, czy "przepiąkna" odmiana na ten przykład nie rewersuje się do formy z której powstała, albo czy będzie dostatecznie żywotna w klimacie Alcatrazu. No i strzelałam babole i głupio sobie rozchodniczyłam. Takie frycowe zazwyczaj "płaci się" na początku każdej "fazy". Na szczęście takie grzeszki mijają jak choroby wieku dziecięcego - człowiek uodparnia się na różne kuszące zarazy, he, he. Teraz to ostra selekcja i łaskawe dopuszczenie do zasiedlania rabat Alcatrazu, tylko "godne" rozchodniki mają zapewnioną stałą miejscówkę w Alcatrazie. Nie znaczy to że wszystkie moje sedumki to licencjonowane arystokratki w almanachy i herbarze uzbrojone - cenię sobie bardzo siewki od Doroty, klejnociki jak rzadko. A taki niby super odmianowy 'Diamond Edge' ma wieczysty zakaz wstępu do Alcatrazu ( kop w korzeń za bezczelne uwstecznianie się do odmiany 'Matrona', której jest mutacją! ).
Jak uprawiać rozchodniki - zapewnić im słońce i przepuszczalne podłoże. Pamiętać że rozchodniki lubią od czasu do czasu coś podjeść, bo zagłodzone rośliny będą nam karleć. Uważać z nawozami, które mają za dużo azotu ( akcja z gnojóweczką czy suszonymi "produktami drobiowymi" i nie tylko drobiowymi jest ryzykowna ). Ponoć tzw. mączka bazaltowa daje sedumkom power typu "Pokonałem grawitację i witam kosmos". Od czasu do czasu dzielić kępy, no i czule przemawiać do sedumków - bardzo wrażliwe na czułości, he, he. Sedumki nie są na ogół roślinami kapryśnymi czy jakoś specjalnie wrażliwymi, ale są wśród nich gatunki i odmiany bardziej delikatne oraz prawdziwe hardcory. Początkującym sedumowym polecam taką klasykę jak Sedum spectabile'Brillant'. To jest właściwie cała grupa rozchodników pochodząca od rozchodnika okazałego wyhodowanego w Stanach na początku XX wieku. Bardzo wdzięczna w uprawie jest mocno mieszańcowa odmiana ( znaczy rodzice tzw. "przypuszczalni" ) 'Matrona'. Do uprawy odmian Sedum telephium przystąpić po oswojeniu się z innymi rozchodnikami. Uwaga! - rozchodniki miewają pokładające się pędy. Przyczyny dwie - błędy w uprawie ( często ) albo kiepska odmiana ( wcale nie tak rzadko). To by tak króciutko o dużych sedumkach było.
↧