No tak, widziałam całkiem inną wiosnę, pachnącą "półwidocznymi" kwiatami laurów i walącą po oczach kwiatami kamelii i bugenwilli. Inny świat choć w gruncie rzeczy ten sam - koty za szybami okien łaszą się tak samo jak moje ( sąsiedzkie włażące nielegalnie na nasze patio dyskretnie kryły się za donicami, uprawiając grę w "nikt mnie nie widzi" zupełnie jak moje ódzkie kocie sąsiady ), psi obszczekują z rozkoszą, babcie okienkowe plotkują namiętnie z sąsiadami a w wąskich zaułkach ponad tysiącletniego miasta dosycha pranie. Różni się nieco życie wewnątrzmiejskie tym że "blady świtek" wypada tu w okolicach godziny dziewiątej rano no i tym że trzeba znosić z godnością tabuny turystów z których się żyje a którzy potrafią być nieźle upierdliwi. "Liszboa" jest na topie, na lizbońskiej starówce czyli w jednej z nadbrzeżnych części miasta przewalają się różnojęzyczne tłumy, zapychają słynne lizbońskie tramwaje i windy, wspinają się po stromych uliczkach gubiąc się wśród nich w nadziei dotarcia do kolejnego miraduro czyli punktu widokowego. W nocy oczywiście robią hałas poszukując klubów z fado w których wizyta jest niemal obowiązkowa. Sporo z tych zwiedzających "robi" Lizbonę w dwa dni więc zwiedzają miasto biegiem ( niektórzy potem wypisują że to nieduże miasto i da się w miarę szybko obejrzeć - tak jakby Warszawę opisywać przez perspektywę starówki ). Życie z turystami, zwłaszcza tymi biegającymi nie jest fajne i bardzo stara część miasta powoli pustoszeje zamieniając się w apartamentowisko na wynajem. Lizbona zaczyna dzielić los starej Wenecji, starej Pragi czy starego Rzymu, miast których mieszkańcy przenoszą się do nowych dzielnic, stare pozostawiając przybyszom ze świata. Takie stare części miast w których nie ma już prawdziwego życia, są tylko skorupą, skansenem dla turystów pragnących poczuć klimat "prawdziwej" Wenecji czy innej Florencji. Tylko W Barcelonie uznali że wieczny rozwój turystyki wcale miastu nie służy, reszta "turystycznych" miast Europy jeszcze nie dojrzała.
Szczęśliwie udało mi się mieszkać w jeszcze żyjącym domu, takim w których pies sobie poszczekuje, matka robi wykłady małoletniemu potomkowi a sąsiad parkuje rower w holu. Pranie wykonywa się przed weekendem po czym dokonuje się wyczynów ekwilibrystycznych żeby je powiesić ( tzw. czynność ze wsparciem ze względu na możliwość zjazdu z drabinki ), rozmowy sąsiedzkie uskutecznia się na odległość budynku ( co zważywszy na rodzaj zabudowy wcale nie wymaga wrzasku ), a "nowi - tymczasowi" mieszkańcy są oglądani z pobłażliwą ciekawością. W pobliżu już widać rusztowania, słychać skuwania tynków, czuć wapienny zapach zaprawy murarskiej - nowe się wdrapuje na uliczkę której domy przetrwały wielkie trzęsienie ziemi ( jedno z największych zapisanych w pamięci ludzi i chyba najsilniejsze jakie zdarzyło się w Europie ). Wdrapuje się i prędzej czy później zamieni ten tętniący całodobowym życiem fragment miasta w kombinat hotelarsko - restauracyjny. Starzy mieszkańcy "pci" męskiej nie będą już wylegać wieczorami z knajpki z telewizorem komentując mecze, hinduskie sklepiki spożywcze zamienią się hinduskie sklepiki pamiątkarskie ( z "łobowiązkowymi" pamiątkowymi azulejos wykonanymi w Chinach ), nikt poza turystami nie będzie wracał do domu tramwajem linii 28. Smutne to jak fado czyli depresja śpiewana.
Tak, tak, ale moja Lizbona jednak jeszcze żyje prawdziwym życiem, właściciele domu w którym się zalęgłam nie wynieśli się do eleganckiego domku na przedmieściu, lokatorzy sąsiednich kamieniczek nie stali się mieszkańcami smętnych, przykurzonych betonowych bloków w dalekich dzielnicach miasta, na przystanku przy Escolas Gerais nadal wysiadają miejscowi, rano i po południu wyprowadzane są psy a do z lekka siermiężnej Café Electrico zwanej Elektryczną ( wnętrze kafejki grało w polskim filmie ) wstępują nie tylko turyści. Moja Lizbona to Alfama, dzielnica swojska jak łódzkie Bałuty, dom pamiętający wiek XVII ( ze sklerotycznymi częściami które zabyły ile wiosenek sobie liczą ), patio z bluszczem którego pędy mają grubość ramienia kulturysty i zakameliowanymi donicami ( gospodarze nie hołdują alfamskiej modzie sadzenia kamelii razem z jarmużem ), z widokiem na Tag i dachy sąsiednich kamienic, z ceramicznymi ozdóbstwami w stylu bardziej portuguese już się nie da. To schodki strome jak tatrzańskie zbocza, zaułki pamiętające arabski sposób na wznoszenie miast ( żeby wiatr od pustyń nie hulał po szerokich alejach ) to złodziejski, wtorkowy targ na Feira da Ladra, który bezczelnie rozsiadł się pod Panteonem z narodowymi świętościami i na którym starocie nadal kupują zwykli lizbończycy ( ach, gdyby tak ten stary młynek ważący parę kilo dało się wepchnąć do bagażu podręcznego ). Moja Lizbona zahacza o starą dzielnicę Mouraria, pełną ludzi o kolorowych twarzach i nieeuropejskich rysach będącym wspomnieniem po chwale imperium rozciągającego się od indyjskiego Goa do Brazylii, gdzie można o poranku ( czyli koło dwunastej ) zjeść śniadanko po chińsku wraz z personelem szykującym się do popołudniowej ( czyli polskiej wieczornej ) obsługi gości.
Moje lizbonowanie to cafezinho z pasteis de nata ( pięknie to wymawiają - pastejiisz de naaata ) jedzone wszędzie gdzie się da - od słynnej Café A Brasileira poczynając na malutkich pastelariach skończywszy. To "szybkie jedzonko" w przydworcowej Café Beira Gare i zapach Mamelonowego wyczynu - świeżutkich krewetek potraktowanych oliwą , czosnkiem i dziwną kuzynką papryczki piri - piri. To barwa liści szpinaku, rukoli, kolendry sprzedawanych w olbrzymich pękach na miejskim targowisku w hali Mercado da Ribeira ( w której chyba kupują już tylko turyści i jacyś zabłąkani, przypadkowi miejscowi ), soczystość pomarańczy i mandarynek, smak wina i zwykłych puszkowanych sardynek ( cholera, nie spróbowałam tych w czekoladzie ). Moje lizbonowanie to popołudniowe drzemki po winku podawanym do przedobiadku, dreptanie do bólu nóg po mieście i szukanie miejsc zagubionych w czasie z pomocą São Antônio, patrona szukających rzeczy i osób zaginionych ( ten święty w Lizbonie nazywany jest czule Antoninho, w końcu to lizbończyk niesłusznie zwany św. Antonim Padewskim za sprawą "złodziejskich" mieszkańców Italii ). Moja stara Lizbona miewa czasem twarz Księżniczki Mórz, lecz bliższe mi jest jej oblicze mniej oficjalne tak dobrze widoczne na wschodnich wzgórzach nad Tagiem. Są miasta które nosi się w sobie zanim się je zobaczyło, tak jest właśnie ze mną i Lizboną. Nie wiem czy to dlatego że Lizbona ma sobie jakąś łódzką drapieżność i smutek zamierania czy po prostu po ludzku odpowiada mi jej klimat ( i nie o pogodzie tu piszę ). Zdziwne ale czułam się w tym mieście jak u siebie, nie sprawiało mi trudności orientowanie się w krętych Rua i Calçada, rybka w wodzie ku pełnemu zgrozy podziwowi Mamelona której bardziej opowiadają proste Avenidas eleganckiej części miasta.