Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1478 articles
Browse latest View live

Lizbona w sosie własnym

$
0
0


No tak, widziałam całkiem inną wiosnę, pachnącą "półwidocznymi" kwiatami  laurów i walącą po oczach kwiatami kamelii i bugenwilli. Inny świat choć  w gruncie rzeczy ten sam - koty za  szybami okien łaszą się tak samo jak moje ( sąsiedzkie włażące nielegalnie na nasze patio dyskretnie kryły się za donicami, uprawiając grę w  "nikt mnie nie widzi" zupełnie jak moje  ódzkie kocie sąsiady ), psi obszczekują z rozkoszą, babcie okienkowe plotkują namiętnie z sąsiadami a w wąskich zaułkach ponad tysiącletniego miasta dosycha pranie.  Różni się nieco życie wewnątrzmiejskie tym że "blady świtek" wypada tu w okolicach godziny dziewiątej rano no i tym że trzeba znosić z godnością tabuny turystów z których się  żyje a którzy potrafią być nieźle upierdliwi. "Liszboa" jest  na topie, na lizbońskiej starówce czyli w jednej z  nadbrzeżnych części miasta przewalają  się różnojęzyczne tłumy, zapychają słynne lizbońskie tramwaje i windy, wspinają się po stromych uliczkach gubiąc się wśród nich w nadziei dotarcia do kolejnego miraduro czyli punktu widokowego. W nocy oczywiście robią  hałas poszukując klubów z fado w których wizyta jest niemal obowiązkowa.  Sporo z tych zwiedzających "robi" Lizbonę w dwa dni więc zwiedzają miasto biegiem (  niektórzy potem  wypisują że to nieduże miasto i da się w miarę szybko obejrzeć -  tak jakby Warszawę opisywać przez perspektywę starówki ). Życie z turystami, zwłaszcza tymi biegającymi nie jest  fajne i bardzo stara część miasta powoli pustoszeje zamieniając się w apartamentowisko na wynajem. Lizbona  zaczyna dzielić los starej Wenecji,  starej Pragi czy starego Rzymu, miast których  mieszkańcy przenoszą się do nowych dzielnic, stare pozostawiając przybyszom ze świata. Takie stare  części miast  w których nie ma już prawdziwego życia, są tylko skorupą, skansenem dla turystów pragnących poczuć klimat "prawdziwej" Wenecji czy innej Florencji. Tylko  W Barcelonie uznali że wieczny rozwój turystyki wcale miastu nie służy, reszta   "turystycznych"  miast Europy jeszcze nie dojrzała.





Szczęśliwie udało mi się mieszkać w jeszcze  żyjącym domu, takim w których pies sobie poszczekuje, matka robi wykłady małoletniemu potomkowi a sąsiad parkuje rower w holu. Pranie wykonywa się przed weekendem po czym dokonuje się wyczynów ekwilibrystycznych żeby je powiesić ( tzw. czynność ze wsparciem ze względu na możliwość zjazdu z drabinki  ), rozmowy sąsiedzkie uskutecznia się na odległość budynku ( co zważywszy na rodzaj zabudowy wcale nie wymaga wrzasku ), a "nowi - tymczasowi" mieszkańcy są oglądani z pobłażliwą ciekawością. W pobliżu już widać rusztowania, słychać skuwania tynków, czuć wapienny zapach zaprawy murarskiej - nowe się wdrapuje na uliczkę której domy  przetrwały wielkie trzęsienie ziemi ( jedno z największych zapisanych w pamięci ludzi i chyba najsilniejsze jakie  zdarzyło się w Europie ). Wdrapuje się i prędzej czy później zamieni ten tętniący całodobowym życiem fragment miasta w kombinat hotelarsko - restauracyjny. Starzy mieszkańcy "pci" męskiej nie będą już wylegać wieczorami z knajpki z telewizorem komentując  mecze, hinduskie sklepiki spożywcze zamienią się hinduskie sklepiki pamiątkarskie ( z "łobowiązkowymi" pamiątkowymi azulejos wykonanymi w Chinach ), nikt poza turystami nie będzie wracał do domu  tramwajem linii 28. Smutne  to jak fado czyli depresja śpiewana.

Tak, tak, ale moja Lizbona jednak jeszcze żyje prawdziwym życiem, właściciele domu  w którym  się zalęgłam nie wynieśli się do eleganckiego domku na przedmieściu, lokatorzy sąsiednich kamieniczek nie stali się mieszkańcami smętnych, przykurzonych betonowych  bloków w dalekich dzielnicach  miasta, na przystanku przy Escolas Gerais nadal wysiadają miejscowi,  rano i po południu wyprowadzane są psy a do z lekka siermiężnej Café Electrico  zwanej Elektryczną  ( wnętrze kafejki grało w polskim filmie ) wstępują nie tylko turyści. Moja Lizbona to Alfama, dzielnica swojska jak  łódzkie Bałuty,  dom pamiętający wiek XVII ( ze sklerotycznymi częściami które zabyły ile wiosenek sobie liczą ), patio z bluszczem którego pędy mają grubość ramienia kulturysty i zakameliowanymi donicami  ( gospodarze nie hołdują alfamskiej modzie sadzenia kamelii razem z jarmużem ), z widokiem na Tag i dachy sąsiednich kamienic, z ceramicznymi ozdóbstwami w stylu bardziej  portuguese już się nie da. To schodki strome jak tatrzańskie zbocza, zaułki pamiętające arabski sposób na wznoszenie miast ( żeby wiatr od pustyń nie hulał po szerokich alejach  ) to złodziejski, wtorkowy targ na Feira da Ladra, który bezczelnie rozsiadł się pod Panteonem z narodowymi świętościami i na którym starocie nadal kupują zwykli lizbończycy ( ach, gdyby tak ten stary młynek ważący parę kilo dało się wepchnąć do bagażu podręcznego ). Moja Lizbona zahacza o starą dzielnicę  Mouraria, pełną ludzi o kolorowych twarzach i nieeuropejskich rysach będącym  wspomnieniem po chwale imperium rozciągającego się od indyjskiego Goa do Brazylii, gdzie można o poranku ( czyli koło dwunastej ) zjeść śniadanko po chińsku wraz z personelem szykującym się do popołudniowej  ( czyli polskiej wieczornej ) obsługi gości.




Moje lizbonowanie to cafezinho z pasteis de nata ( pięknie to wymawiają - pastejiisz de naaata ) jedzone wszędzie gdzie się da - od słynnej Café A Brasileira poczynając  na malutkich pastelariach skończywszy. To "szybkie jedzonko" w przydworcowej Café Beira Gare i zapach Mamelonowego wyczynu - świeżutkich krewetek potraktowanych oliwą , czosnkiem i dziwną kuzynką papryczki piri - piri. To barwa liści szpinaku, rukoli, kolendry sprzedawanych w olbrzymich pękach na miejskim targowisku w hali Mercado da Ribeira (  w której  chyba kupują  już tylko turyści i jacyś zabłąkani, przypadkowi  miejscowi ), soczystość pomarańczy i mandarynek, smak wina i zwykłych puszkowanych sardynek ( cholera, nie spróbowałam tych w czekoladzie ). Moje lizbonowanie  to  popołudniowe drzemki po winku podawanym do  przedobiadku,  dreptanie do bólu nóg po mieście i szukanie miejsc zagubionych w czasie z pomocą São Antônio, patrona szukających rzeczy i osób zaginionych ( ten święty w Lizbonie nazywany jest czule Antoninho, w końcu to lizbończyk niesłusznie zwany św. Antonim Padewskim za sprawą "złodziejskich" mieszkańców Italii ). Moja stara Lizbona miewa czasem twarz Księżniczki  Mórz, lecz bliższe mi jest jej  oblicze mniej oficjalne tak dobrze widoczne  na wschodnich wzgórzach nad Tagiem. Są miasta  które nosi się w sobie zanim się je zobaczyło, tak jest właśnie ze mną i Lizboną. Nie wiem  czy to dlatego że Lizbona ma sobie jakąś łódzką drapieżność i smutek zamierania czy po prostu po ludzku odpowiada mi jej klimat ( i nie o pogodzie tu piszę ). Zdziwne ale czułam się w tym mieście jak u siebie, nie sprawiało mi trudności orientowanie się w  krętych Rua i Calçada, rybka w  wodzie ku pełnemu zgrozy podziwowi Mamelona której bardziej opowiadają proste Avenidas  eleganckiej części miasta.



Quinta da Regaleira - ogrodowa tajemnica tajemnic

$
0
0
Dziś z okazji pierwszego dnia wiosny wspominki zdjęciowe z jednego z najbardziej znanych ogrodów Portugalii.

Chcecie wejść do ogrodu z którego wyjść nie można, chcecie poczuć się jak we śnie, chcecie przeżywać nieustannie powtarzające się uczucie deja vu ? No to udajcie się do Quinta da Regaleira w Sintrze, ogrodu zagadki, w którym nic nie jest oczywiste a wszystko wydaje się złudzeniem.

Zaczęło się  wszystko jak w bajkach opowiadanych w moim dzieciństwie  przez Tatusia  - w dalekim mieście Pernambuco. No, może nie do  końca w Pernambuco ale dość blisko tego miejsca. Dawno, dawno temu w Rio de Janeiro,  w pewnej bardzo, bardzo bogatej rodzinie przyszedł na świat mały chłopiec. Otrzymał   imiona António Augusto i dwa nazwiska Carvalho Monteiro do kompletu.  Ponieważ imion i nazwisk było sporo z czasem dorosłego już chłopczyka zaczęto nazywać Monteiro dos Milhões czyli Monteiro z milionami. Przyszło  mu żyć w niełatwym dla Portugalii XIX wieku. Sytuacja wyglądała tak - kolonie portugalskie bezczelnie zaczęły się usamodzielniać a więź kulturowa nie koniecznie przekładała się na ekonomiczną, co było ciosem dla portugalskiej gospodarki. Brazylijczyk zakochany w przeszłości, który z niejakim trudem określał własną tożsamość też nie miał łatwo. Mieszkał  w Brazylii, mieszkał w Portugalii, czuł się obywatelem imperium, które już nie istniało. W roku  1892 postanowił osiedlić się w Sintrze, miasteczku w okolicach Lizbony,  rozsławionym przez Lorda Byrona, uświetnionym dwiema  rezydencjami królewskimi. Nabył posiadłość Quinta da Regaleira i postanowił wznieść tam dom w stylu neomanuelińskim ( ponieważ z portugalską gospodarką i polityką było krucho,  budowano nawiązując do stylu wypracowanego za czasów Manuela Szczęśliwego, kiedy Portugalia była jedną z największych potęg Europy -  neomanuelino to taka architektura ku pokrzepieniu serc ).



Ekscentryczny milioner, mason ( ponoć wysokiego stopnia ) w byłej posiadłości  baronów da Regaleira postanowił jak to się mawia "pojechać na całego". W domach które budował dla siebie zwykł umieszczać symbole związane z masonerią, różokrzyżowcami, przypisywane templariuszom czy kojarzone z alchemią. Taka mistyczność w nim buzowała, choć bez mocno ciemnego okultystycznego zabarwienia. Dla wyrażenia swoich fantazji Monteiro dos Milhões znalazł odpowiedniego człowieka - włoskiego artystę, który zaczynał swoją karierę zawodową od budowania teatralnych scenografii.
Luigi Manini przybył w latach siedemdziesiątych XIX wieku do Portugalii żeby pracować w Real Teatro de São Carlos, czołowej scenie  stolicy. Projektant scenografii został architektem, rzecz wcale nie dziwna w tamtych czasach w Portugalii, wszak królewski pałac Pena projektował baron Wilhelm  Ludwig von Eschwege, który świetnie  znał się na kopalniach i diamentach ale pojęcie o budowaniu zamkowo - pałacowych  założeń na wzniesieniach uzyskał po jakim takim obejrzeniu zamków nad Renem, he, he. Zatem nic dziwnego w portugalskiej karierze Maniniego nie było, w tym wypadku nie ma się co doszukiwać mistycznych okoliczności.




Manini i Carvalho Monteiro stworzyli coś wyjątkowego, niezwykłego nawet jak na XIX wieczne "ekscentryczne" standardy ( a w końcu był to wiek w którym żył Ludwig Friedrich Wilhelm von Wittelsbach, opętany manią zabudowywania zamkami Bawarii ). Labirynt, zagadka do rozwiązania, opowieść o istocie poznania - taki to ogród. Dla miłośników angielskich rabat i francuskiego ładu rzecz dziwna bo wyrosła z innej ogrodowej tradycji, znacznie wcześniejszej niż klasyczne  francuskie i angielskie założenia.  To spadkobierca w prostej linii Parco dei Mostri zwanego inaczej Sacro Bosco, XVI wiecznego manierystycznego, włoskiego ogrodu należącego do Piera Francesco Orsiniego. Surrealistyczna atmosfera, rzeźby pełne znaczeń ustawione w ciągu który wydaje się być pozbawiony logiki ( tzn. przez większość ludzi jest odbierany nie jako racjonalny zamysł a coś co wymyka się logicznym kryteriom ), jaskinie i tajemnicze przejścia ukryte w rozbuchanej zieleni, nieoczekiwane perspektywy i inne  "zadziwka". Tajemniczość a czasem nawet groza w pozornie spokojnym, niemal arkadyjskim otoczeniu. Co ciekawe rozpoznanie znaczeń poszczególnych  ozdóbstw ogrodowych i ułożenie ich  w programową dla ogrodu opowieść sprawiało problem już w epoce w której oba ogrody powstały. Na początku XX wieku ( budowa domu i  urządzenie ogrodu trwały dwanaście lat, od 1998 roku do 1910 ) ogród w Quinta da Regaleira był odbierany jako enigmatyczny w wymowie  kaprys milionera, być może zrozumiały dla członków stowarzyszenia masońskiego, do którego należał.





Roślinność ogrodu jest dla nas egzotyczna. Bromelie, kamelie i inne dicksonie. Olbrzymie wilczomlecze, kwitnące wawrzyny i kaliny, palmy i potworne monstree. Cedry, araukarie i sośnice ale także prawie już swojskie kasztanowce i drzewa spotykane w chłodniejszym klimacie. Bardzo młodą wiosną, w czasie gdy przekwitły już aloesy ( he, he, he ) a jakarandy  będą kwitły za ho, ho,  ho, część drzew w ogrodzie  jest jeszcze bezlistna. Ich powykręcane konary tworzą w niektórych miejscach scenerię w sam raz do horroru  o Jasiu i Małgosi, którzy poleźli tam gdzie nie trzeba i nie bardzo wiedzieli jak stamtąd wyjść. Z drugiej strony jest bardzo zielono, wręcz idyllicznie bo zimozielone liście kameli i wawrzynów, laurowiśni i kalin, frondy egzotycznych paproci, mchy porastające wraz z bluszczem i barwinkiem większym skałki i skałeczki przysłaniają  nagość drzew. Hym, trochę jakby człowiek spotkał pięknego węża, ciemna zieleń liści, miękkość  paproci i drapieżne konary drzew, ostre zęby skał.

Ogród ma  więcej miejsc cienistych niż wystawionych na pełne słoneczko. I nie ma się co dziwić zważywszy na letnie temperatury w Portugalii. Sintra uchodzi co prawda za chłodniejsze miejsce niż Lizbona ze względu na położenie bardzo blisko Atlantyku i specyficzne ukształtowanie terenu ale cień w letniej Portugalii jest zawsze ceniony. Mnie oczywiście pognało w kamelie, w Quinta da Regaleira nie ma ich może tyle co w ogrodach pałacu Pena, w którym jest ich całkiem niezła kolekcja ale kwitnąca kamelia to zawsze kwitnąca kamelia - jest na co popatrzeć. Nawet pretensji nie mam o to że te rośliny nie pachną, Wzgórza  Sintry  są zapachnione o tej porze roku wystarczająco przez kwiaty laurowiśni, wawrzynów i kalin. Gdyby kamelie  też roztaczały upojne wonie człowiek mógłby tego nie zdzierżyć ( od wzgórz wieje perfumerią zimozielonych, w samej Sintrze jeszcze gdzieniegdzie cytrusowe atrakcje zapachowe - to jest naprawdę dużo dla nosa ).





Do ogrodu dotarłam późnawym popołudniem, po starannym przedreptaniu królewskich  ogrodów w Sintrze - znaczy miałam nieco w nogach. Ogród okazał się sporym wyzwaniem ponieważ jest wielopoziomowy. Chodzi nie tylko o to że jest położony na zboczu, jest poryty siecią tuneli, zaschodkowany po całości i jeszcze ma mnóstwo "skręceń nie w tę stronę". Labiryncik na wzgórzu mający powierzchnię czterech hektarów. Niby niedużo ale z tymi schodkami i tunelami ogród robi wrażenie "nieprzedeptanego". No wicie rozumicie, cóś widzisz i wydaje ci się że to już zaraz i zejdziesz tylko w tym miejscu i  będziesz a tu siurprajs, wychodzisz i owszem  tylko zupełnie gdzie indziej i w ogóle gdzie ja jestem do cholery! Niby do biletów dołączona mapka z rozpiską ale ludziska uparcie drepczą nie w tym kierunku o który im chodzi. Bowiem większość zwiedzających za punkt  honoru uważa znalezienie tzw. Studni Inicjacji, 27 - metrowego szybu od którego rozchodzą się podziemne tunele umożliwiające wylezienie na powierzchnię w różnych miejscach ogrodu. To taki must see Quinta da Regaleira. Każdy łasy na oświecenie które ponoć w tym miejscu może spłynąć na ludzia z mocy Wielkiego Architekta ( sny sprawą bardzo prywatną więc nie będę się tu wywnętrzać, ale Mamelon też twierdzi że cóś jest na rzeczy z tą studzienką, he, he ).



Dreptałyśmy i dreptałyśmy, głównie za rosyjską rodziną która sprawiała wrażenie zorientowanej w czytaniu mapki ( mylne było to wrażenie jak się okazało, drogę do oświecania trzeba było wykombinować samodzielnie ). Po tym jak Mamelon w niewybrednych słowach stwierdziła że pani  Ana Thereza Karolina de Carvalho, mamusia pana Monteiro prowadziła się nie najlepiej i pan Monteiro był w związku z tym skrzywiony psychicznie podreptałyśmy do "samiuśkiej rezydencji", w celu nabrania oddechu. Dojście do budynku od strony ogrodu też okazało  się sprawą nie tak prostą jak nam się wydawało, bo duże francuskie okna były zamknięte. Kolejne schodki, tunel i jeszcze raz schodki i znalazłyśmy się przy drzwiach domu równie dziwnego jak ogród. Szczęśliwie można było przysiąść bo trafiłyśmy na koncert. Dobra mezzospranistka śpiewała arie operowe, między innymi "Una voce poco fa" ze świetną koloraturą ( nawet Mamelon, która nie przepada za operą doceniła ), więc odpoczęłyśmy obcując z tzw. kulturą wyższą zanim nas  poniosło z powrotem do ogrodu. Dzielnie pokonywałyśmy ogród w świetle zachodzącego powoli słońca, w wydłużających się cieniach drapieżnych drzew. Zaczęła podnosić się lekka mgiełka kiedy wreszcie znalazłyśmy studnię. Niemal galopem ruszyłyśmy w drogę powrotną usiłując nie pomylić szlaku do wyjścia z ogrodu. Po drodze minęłyśmy "Siwego Kucyka", któremu mapka nie pomogła i który robił przesłuch wszystkich ostatnich zwiedzających na temat dotarcia do szybu. Tak, tak, droga do oświecenia nie jest łatwa, he, he. Quinta da Regaleira powolutku nabierała głębokich odcieni w zachodzącym słońcu, kiedy Mamelon z ulgą stwierdziła że udało nam się wyjść. Rozumiecie, he, he - udało!

Sintra - Palácio Nacional

$
0
0
Być w Lizbonie a nie odwiedzić Sintry to trochę tak jakby być w Krakowie a nie odwiedzić Wawelu lub być w Granadzie a nie zobaczyć Alhambry. Wyprawa niepełna cosik. Dojechać z Lizbony prychol, pociągi podmiejskie odchodzą zarówno z Rossio jak i  Oriente, trochę więcej niż  pół godziny i jesteście w miejscu którego krajobraz kulturowy został wpisany na  Światową Listę Dziedzictwa UNESCO. Do Palácio Nacional możecie spokojnie przedreptać na własnych nogach, oblookując po drodze jedną wielką zieloność i łapiąc się na cafezinho z wiadomym ciasteczkiem ( dla pokrzepienia, he, he ).




Pałacu nie przeoczycie, nawet drogowskazu tu nie trzeba ( choć zabytki Sintry są bardzo dobrze oznaczone i nie ma  problemów z trafieniem w określone miejsca ). Dwa białe kominy i już wiecie  że to właśnie ten budynek. Nie do pomylenia, że się tak wypiszę.
Pierwsze budynki w tym miejscu wznieśli w VIII stuleciu panujący wówczas w Portugalii przedstawiciele mauretańskich dynastii. W X stuleciu  w pałacu rezydował kalif, jednak pałacowe budynki nie przypominały świetnych arabskich pałaców budowanych później w Hiszpanii. Z lekka  prymitywnie  było, więcej twórczej uwagi poświęcono wybudowanej na wzgórzu  twierdzy zwanej dziś  Castelo dos Mouros czyli  Zamkiem Maurów. W czasie rekonkwisty w 1147 r. Sintra została zdobyta przez pierwszego króla Portugalii, Afonsa Henriquesa  zwanego również Afonsem Zdobywcą ( po polsku imię króla brzmi Alfons, cóś mniej dostojnie ). Budynki  Sintry nie uległy zniszczeniu  bo mieszkańcy miasta słysząc o rzezi, którą Afonso i pewien zakon rycerski zgotowali broniącej się  Lizbonie postanowili poddać miasto. Oczywiście Afonso natychmiast przejął pałac i uczynił  go siedzibą królewską, którą pozostał aż do zmierzchu władzy monarszej w Portugalii. Tak, tak, ten ponad tysiącletni pałac jest najstarszą, świetnie zachowaną królewską siedzibą portugalskich władców i jednym z najstarszych takich miejsc w Europie.






Dobre lata  dla monarszej siedziby przyszły wraz  z panowaniem króla Dinisa I ( po polsku Dionizego ) z dynastii burgundzkiej .  Trochę więcej miejsca poświęcę temu królowi, noszącemu przydomki Trubadur, Rolnik czy Chłopski Król. Facet był ciekawy, korzonki miał półlegalne - ojciec co prawda Afonso III król ale mateczka Beatrycze z Kastylii choć też krwi królewskiej po tatusiu, po mateczce była mniej dostojna - babką Dinisa była kochanka  króla Kastylii -Leónu Alfonso X El Sabio - Maria Guzman. Dziadek z przyszłej Hiszpanii miał przydomek Mądry i szczęśliwie dla  Portugalii dziadkowe geny odezwały się w Dinisie. W 1290 założył  uniwersytet w Lizbonie ( potem przeniesiony do Coimbry ), nakazał sadzenie lasów w pasie atlantyckim, zakładał kooperatywy rolne na północy kraju ( nie do uwierzenia ), zwolnił z podatku  transakcje dokonywane  na targach,  ustalił jasno stosunki z Kościołem zakazując  mu  zakupu dóbr rodowych ( wyciął też niezły numer papieżowi przyjmując prześladowanych  Templariuszy, których czym prędzej w 1319 roku nazwał Zakonem Chrystusa ) a przede wszystkim położył podwaliny pod morską potęgę  Portugalii. Taki właśnie król w 1281 roku nie tylko  nakazał odbudowę mocno już zniszczonego Palácio de Oliva ( tak wówczas nazywano ten pałac) ale i rozpoczął jego rozbudowę ( przy pomocy uwolnionych królewskim rozkazem Maurów ze wsi Colares ), choć bardziej zwracał uwagę na utrzymanie w niezłym stanie Castelo dos Mouros ( wiadomo - potrzeby mieszkaniowe potrzebami mieszkaniowymi a warownia rzecz najważniejsza ). Wiek później,  w roku 1385 kolejny wielki  król  na tronie  Portugalii João I zwany Dobrym lub  Wielkim ( po polsku to  król Jan ), założyciel dynastii Aviz, zlecił całkowitą przebudowę centralnej części pałacu ( dziedziniec ) i przede wszystkim przebudowę pomieszczeń kuchennych.  To wówczas, w wieku XIV pojawiły się  w krajobrazie  Sintry dwa charakterystyczne kominy po których tak łatwo rozpoznać pałac.




Do pierwszej ćwierci XVI wieku Portugalczycy mieli  szczęście do  budujących królów, w czasie kiedy  panował  Manoel I Szczęśliwy z dynastii Aviz, w latach 1495-1521 dokonano przebudowy kompleksu pałacowego w stylu manuelińskim. Manuelino to taki narodowy styl portugalskiego budowania powstały na początku XVI wieku. Twórcze przekształcenie gotyku, podobne do tego które w Anglii zaowocowało stylem Tudorów. Dla Manuelino charakterystyczne jest zachowanie strzelistej gotyckiej konstrukcji i połączenie jej z elementami o motywach morskich ( np.  częsty motyw splecionych lin okrętowych, morskich stworzeń, czasem wpół fantastycznych ) i orientalnych ( z lubością nawiązywano do motywów  mauretańskich ). Za panowania króla  Manoela pałac został oficjalną siedzibą letnią królów  Portugalii, tu wynosili się z  gorącej Lizbony by w  bryzie znad Atlantyku i chłodku ciągnącym ze wzgórz Serra de Sintra odpocząć od letnich upałów. Niestety panowanie króla Manoela było końcem z wielkich czasów  dynastii Aviz i właściwie wielkich czasów dla Portugalii. Już za jego  rządów zaczęły się nieciekawości - edykt przeciwko  Żydom nakazujący chrzest lub wyprowadzkę. Potem było jeszcze gorzej - syn Manoela , João III wprowadził w kraju Inkwizycję i uparcie rozszerzał kolonie zaniedbując krajowe podwórko, wnuk João III nieszczęsny Sebastian ( tego akurat koronowali w Sintrze ), który rozpierniczył państwową kasę, władzę oddał jezuitom i w ramach zabaw w rycerza krzyżowego dał się zabić w Maroku był jednym wielkim kłopotem, Henrique syn Manoela, bezdzietny kardynał którego panowanie było króciutkim epizodem zanim na mocy dynastycznego pokrewieństwa  Portugalia na sześćdziesiąt lat przypadła Hiszpanom ( którzy obficie korzystali z portugalskich podatków ). Powolny upadek.




Dla królewskiego pałacu letniego w  Sintrze skończyły się złote czasy. Owszem, po odzyskaniu niepodległości po buncie książąt Bragança, wywodzących się z bocznej linii dynastii Aviz,  pałac był wykorzystywany ale nowych rozwiązń w nim nie wprowadzano ( dla nas to jednak szczęśliwe, w końcu w salach z czasów Manoela zachowały się piękne XVI wieczne ozdoby w stylu  mudejar, piękne azulejos i bogato zdobione stropy ). Pod koniec XVII wieku w pałacu mieszkał przez całe  dziewięć ostatnich lat swego życia drugi król z rodu Bragança, Afonso VI zwany Zwycięskim. Dla pałacu niczego dobrego to jednak nie przyniosło, gdyż król niejako przebywał w nim przymusowo i właściwie nie był już królem. Afonso VI miał bowiem problemy z główką, sprawa dość często spotykana w starych, mocno skoligaconych ze sobą rodach. Ten wspaniały przydomek Zwycięski, zawdzięczał głównie  swojej mamusi sprawującej regencję, hiszpańskiej  arystokratce. Królowa Luisa z domu de Guzmán popędziła kota swoim rodakom i została uznana za portugalską bohaterkę ( należało się, zapewniła Portugalii niepodległość i usiłowała reformować kraj ). Afonso VI przebywał na stałe w pałacu w Sintrze od 1674 roku. Kolejni władcy z rodu Bragança wyraźnie nie mieli serca do  pałacu, za srebro  z kopalń  Brazylii budowali potężny pałac w Mafrze. W 1755 roku podczas tzw. wielkiego trzęsienia ziemi w Lizbonie  (  południową Portugalię i północno - zachodnią Afrykę przemodelowało solidnie ale utarło się że jest to trzęsienie lizbońskie ) pałac mocno ucierpiał. Został odbudowany ale był coraz rzadziej wykorzystywany przez panujących. Ostatnią mieszkanką pałacu, pochodzącą z królewskiego rodu, była w latach osiemdziesiątych XIX wieku Maria Pia di Savoia, zwana Aniołem Miłosierdzia z racji swojej działalności dobroczynnej - babka ostatniego króla Portugalii Manoela II. 






W roku 1910 królewski pałac w Sintrze został Palácio Nacional - dobrem narodowym. Dziś jest  w nieustannej konserwacji, co i raz ze zwiedzania wyłączana jest  któraś z sal i nie ma się co temu dziwić - to są baaardzo wiekowe budynki, z kamieniarką, mudejar (  strop kaplicy )  i azulejos i drewnianymi elementami wymagającymi szczególnej troski konserwatorów. Oczywiście mnóstwo opowieści o poszczególnych salach zamku - moją  ulubioną jest ta o srokach ze stropu w  Komnacie Srok - Sala da Pegas.  Każda sroka trzyma w szponkach różę będącą symbolem królowej pochodzącej z Anglii Filipy z of Lancaster i "mówi" w komiksowym dymku "Por bem", co można przełożyć jako "w dobrej wierze". Legendarna wieść  niesie że  mąż Filipy, dobry król João I został złapany na obcałowywaniu damy, która to sytuacja doprowadziła do sroczych plotek ( he, he, sroka plotkarka ) innych dam. Król bronił się, że pocałunek był "Por bem"  i sufit został pomalowany w 136 srok na cześć stu trzydziestu sześciu plotkar, coby wiedziały co król o nich myśli ( w końcu  dyskrecja na każdym dworze jest ceniona ). Wersja oficjalna, przewodnikowa, jest rzecz jasna  bardziej koturnowa - "Por bem"  było dewizą króla a w Sala da Pegas król przyjmował zagranicznych dygnitarzy. Taaa.



Sala dos Cisnes czyli  Komnata Łabędzi nazwana tak od sklepienia wymalowanego w łabędzie,  pierwotnie była nazywana po prostu Wielką Salą, a za czasów króla Manoela I sala nosiła nazwę Sali Książąt. Na powałę  składa się 27 paneli drewnianych, na których przedstawione są ptaki, ( ten sufit został zrekonstruowany po trzęsieniu ziemi  w roku 1755 ). Ozdóbstwa sufitowe  mają przypominać zaślubiny  portugalskiej infantki Izabelli, córki królowej Filipy i króla João I,  z burgundzkim księciem Flipem Dobrym. Małżeństwo było tak jakby trochę niedobrane - małżonka zbyt  pobożna jak na burgundzkie standardy a Filipek ciut niewierny ( pięćdziesięcioro nieprawego potomstwa ), ale  politycznie się sprawdziło. Sala de Dom Sebastiao to komnata z XV wieku używana pod koniec wieku XVI  jako sypialnie tego chodzącego nieszczęścia,  króla Sebastiana. Czasem pomieszczenie to jest nazywane "Złotą Komnatą", taki wspominek po pierwotnej  dekoracji ze złota w różnych odcieniach,.  W sali ostały się za to  płytki przedstawiające motywy liści winogron, a pochodzące  z początku XVI wieku. Sala jest ciemna , focić w niej trudno. Łatwiej byłoby w Sala dos Brasões
- Komnacie Herbów, światełka więcej ale sala olbrzymia, praktycznie nie do objęcia obiektywem nieprofesjonalnym. Kopuła na niej co się zowie, salę wyszykowano za Manoela I, konkretnie to w roku, 1508. Kopułę zdobią siedemdziesiąt dwa  herby portugalskiej arystokracji. Na ścianach późniejsza dekoracja z azulejos ( XVII i XVIII wiek ). To właśnie z okien tej sali roztaczają się widoczki prezentowane poniżej ( o ile mnie pamięć nie zawiodła ).




Jest jeszcze Komnata  Manuelińska, komnata Galeonów - - Sala  das Gales, Komnata Chińska i "grota" kąpielowa - Gruta dos Banhos
( cokolwiek zdziwna jak na kąpielisko ale z cud azulejos i uroczym sufitem z XVIII wieku ). Oczywiście wszystko wypełnione meblami indo - portugalskimi, sekretarzykami varugeno, arrasami ( sfociłam ten XV wieczny z roślinami, najbardziej do mnie przemówił ) i całą kupą innych antyków typu XVIII wieczna chińskiej produkcji pagoda z kości słoniowej. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie pałacowa kuchnia. Wygląda jak wyłożona masą perłową a to cud płytki ceramiczne ( Mamelon zapałała tzw. pożądaniem namiętnym ). Olbrzymia jak sala balowa, z kominami sprawiającymi nieco surrealistyczne wrażenie. Kominy liczą sobie ponad trzydzieści trzy metry, człowiek czuję się pod nimi jak pod kopułą Sala dos Brasões. No jestem nadal mocno zauroczona.

A tak w ogóle to przy tych rozpamiętywaniach  urody ceramicznych płytek. Pierwsze płytki do Portugalii sprowadził Manoel I, który w 1503 roku odwiedził był Sewillę. Tak  go przyuroczyło że zaszalał i dzięki temu w Palácio Nacional jest spora kolekcja  hiszpańskiej ceramiki wykonanej wg. XV wiecznej metody cuenca. Nie są to płytki w kolorach kojarzonych z typowym portugalskim azulejos, czuć ich mauretański rodowód , że się tak wypiszę. Ten portugalski błękit na bieli to późniejsza sprawa - druga połowa XVI wieku i wieki XVII i XVIII. Figuralne przedstawienia też  zostały zapożyczone z Hiszpanii ( do której przywieźli je włoscy majolikarze pod koniec XV wieku ). Z czasem Portugalczycy opracowali własne typy przedstawień jak "na kafelkach"  i sposoby umieszczania azulejos, no zrobili z tego sztukę narodową, której najlepsze przykłady są nie do pomylenia z żadnym stylem "glazurniczym".




Na koniec ogrody -  nieduże i utrzymane klasycznie dla Półwyspu  Iberyjskiego, znaczy cięte bukszpany w ogrodzie nazywanym ogrodem króla João,  donice z kwitnącymi, pomarańczowe drzewka i olbrzymie drzewa magnolii zimozielonych. Paprocie koło sadzawek z rybkami. Szczerze pisząc bardziej niż odtwarzany warzywnik z czasów średniowiecza interesowała mnie kamienno - ceramiczna strona ogrodu - lew manueliński i kolonialnego pochodzenia praczka przy sadzawce z kamienną tarą.
Palácio Nacional zwiedzało nam się świetnie, turystów było akurat tyle że nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Na koniec imprezy zwiedziłyśmy kibelek z ofertą handlową - interes można robić wszędzie, he, he. To chyba Portugalczykom zostało po przybyszach z Bliskiego Wschodu, sefardyjskich Żydach i Maurach.
Sorry za jakość zdjęć - nadal mi się nie polepszyło z foceniem.



Sintra - Palácio da Pena ( z parkiem i widokami )

$
0
0
Hym, mój ostatni post był z lekka kobylasty ( Ciotka Elka stwierdziła że królów mieli ciut dużo, co jest nieprawdą bo mieli ilość królewskiego pogłowia na poziomie  średniej europejskiej ) ten zatem będzie troszki bardziej przygodowy. Zacznę od tego że pałac Pena leży na wzgórzu w paśmie Serra Sintra, niewielkich w sumie wzgórz ( Mamelon jest przeciwnego zdania - niebosiężne szczyty )  z których najwyższe nazywane Cruz Alta liczy sobie 529 metrów n.p.m. i znajduje  się w liczącym około  pięciu hektarów parku Palácio da Pena ( czego Mamelon jest nadal błogo nieświadoma, he, he ). To bardzo malutki zakątek Portugalii ( 10 kilometrów ze wschodu na zachód i z 5 z północy na południe ), z własnym mikroklimatem, endemicznymi roślinami i  chronionymi zwierzakami. No i w południowo wschodniej części jest usiany zabytkami.





Jak zatem widzicie okoliczności przyrody i nie tylko przyrody piękne i wyjątkowe i jak to w przypadku wzniesień,  wymagające nieco wysiłku przy oglądzie. Chmurkowało nieco od  Atlantyku i Mamelon szczęśliwie nie dojrzała celu naszej wyprawy. Co prawda lepiej widoczna twierdza Maurów, Castelo dos Mouros z lekka ją  zaniepokoiła wysokim położeniem ale sprytnie nęcona kameliami była pełna podróżniczego zapału. Tego zapału to starczyło Mamelonowi i mnie tak mniej   więcej na jedną trzecią drogi, potem poczułyśmy  się jak panie starsze ( w końcu nimi jesteśmy ). Ponieważ nie było co liczyć na szybki przyjazd autobusu 434 ( odjeżdża  ze stacji i można nim dotrzeć do różnych zabytków  Sintry ) postanowiłyśmy zaczaić się na tuk - tuka, trzykołową zmotoryzowaną rikszę, który to pojazd jest bardzo popularny zarówno na stromych uliczkach Lizbony jak i w Sintrze. O ile wjeżdżanie na wzniesienia w Lizbonie uważałyśmy za coś poniżej naszej  turystycznej godności o tyle serpentyny pałacowego wzgórza dały nam tak  popalić że na widok nadjeżdżającego tuk - tuka okazałyśmy entuzjazm który  z lekka wystraszył prowadzącego. Jazda tuk - tukiem to 5 euro od osoby i śmiem twierdzić  że na wzgórzach Sintry jest to cena adekwatna do usługi. Mój boszsz... ja podziwiałam te widoki, "przepaście" zapierające dech, las pachnący, kamelie które uciekły z ogrodu a Mamelon śledziła poczynania kierowcy, który pozdrawiał kolegów jednocześnie  bawiąc się z nimi w szybkich i wściekłych. W tzw. momentach grożących  bliskim kontaktem zamykała oczy. Koniec  jazdy został podsumowany słowami "No i przeżyłyśmy!". Przeżycie osłodziło nam przydługie czekanie w kolejce po bilety ale na  tyle ta radość zmąciła nam zmysły że nie kupiłyśmy  biletu na podwózkę przez ogródek. Tak, tak, to nie był koniec wdrapywania się do pałacu. Na szczęście ogród uroczy, barwinek szalał, kamelie dodawały sił i słońce przebiło poranne chmury ( choć dziwnie niektóre partie ogrodu nie były słoneczne ).





Kiedy ujrzałyśmy kolorowe mury zamku natychmiast zrozumiałyśmy na czym polega ten kretyński urok, który jest mu przypisywany. Takich zamków nie ma, nie istnieją realnie tylko w wyobraźni dzieci albo stukniętych Niemców jak Ludwik II Bawarski czy Baron Wilhelm Ludwig von Eschwege. Jest tak odjechany że aż  piękny.
Dobra, czas na historię tego miejsca  - rozpoczęła się w średniowieczu, kiedy na szczycie wzgórza nad Sintrą została zbudowana kaplica poświęcona Matce Boskiej Pena . Zgodnie z tradycją, budowa miała miejsce po objawieniu maryjnym ( Portugalia jak  wiadomo bogata w tego typu zjawiska ) . To było całkiem "poważne" sanktuarium, pielgrzymowali tu portugalscy królowie - João II i królowa Leonor w 1493 roku, a później Manoel I . Manoel zresztą nie tylko pielgrzymował, Manoel przede wszystkim wznosił budynki w stylu Manuelino. Na wzgórzu obok kaplicy pobudowano z rozkazu królewskiego malutki klasztor ( przebywało w nim do  ośmiu mnichów ), który przekazano zakonowi Jeronimitów ( portugalski são Jerome to polski święty Hieronim ).
W XVIII wieku nastały dla klasztoru ciężkie czasy, najpierw tzw. grom z nieba ( zachmurzonego ponoć ) uderzył w klasztor i to ta na serio, były poważne uszkodzenia, a potem wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie spowodowało zawalenie się  pietra klasztornego budynku. Kaplica szczęśliwie ocalała, łącznie z marmurowymi  i alabastrowymi rzeźbami  z lat dwudziestych i trzydziestych XVI wieku przypisywanymi Nicolau Chanterene,  rzeźbiarzowi rodem z Francji, który jednak bardziej znany jest  pod portugalską  wersją swojego imienia i nazwiska ).

W 1834 roku w katolickim kraju jakim jest Portugalia miała miejsce kasata zakonów ( śledząc portugalską historię można wysnuć z niej wniosek że Portugalczycy są solidnie po katolicku wierzący ale zdrowo antyklerykalni, natomiast od czasu do czasu trafiali im się władcy z manią religijną, wymagającą jak w przypadku królowej Marii I leczenia ). Piękne ruiny, zupełnie w romantycznym guście początku XIX wieku zachwyciły  bardzo młodego Fernando Augusto Francisco António de Saxe-Coburgo-Gotha, który przez małżeństwo z Marią II Bragança, córką tego wrednego Dom Pedro, który śmiał się ogłosić cesarzem Brazylii i zadekretował niepodległość tego kraju, wszedł do rodziny królewskiej.






 Troszki więcej o Marii i Ferdynandzie. Maria, jak to portugalskie infantki nie miała łatwego życia ( choć na pewno lepsze niż  słynna "wiecznie zaręczona" córka króla João I ). Najpierw poślubiła stryja, który zmusił ją do tułaczki po europejskich dworach, potem Karola Augusta, księcia Leuchtenbergu, wnuka Józefiny Beauharnais, który kipnął po  dwóch miesiącach małżeństwa a w 1836 roku  księcia Ferdynanda. Zważywszy na to że w tym czasie ukończyła lat szesnaście to można to określić jako "bogate życie uczuciowe", oczywiście z uczuciami nie mające wiele wspólnego ( no chyba że z uczuciem zmęczenia ). Zmarło się biedaczce przy kolejnym, jedenastym porodzie w 1853 roku. Zdaje się  że uważała takie zejście za godne - "Jeśli umrę, umrę na swym stanowisku", tak miała powiedzieć kiedy ostrzegano ją że jest na tyle słabego zdrowia że nie powinna więcej rodzić. No, Wielki Inkubator Narodowy! Ferdynand pochodził z dynastii, która dostarczała książąt małżonków XIX wiecznym dworom Europy bogatym jedynie w księżniczki. Biedaczek za wiele nie miał prócz tytułu i świetnych koligacji oraz zdolności prokreacji. Tytularnym królem został zgodnie z portugalskim obyczajem dopiero po narodzinach potomka (  trzeba  go było sprawdzić ),  bywał regentem (  w czasie ciąży żony i po jej śmierci, w czasie wyjazdu dzieci z kraju ) i podobnie jak jego kuzyn zasiadający na brytyjskim tronie u boku królowej Wiktorii Albert von Sachse-Coburg-Gotha, miał w sobie uwielbienie dla romantycznych zamczysk. W brytyjskim przypadku powstało Balmoral a w portugalskim Pena. Taaa, Koburgowie wyraźnie lubili pachnące świeżością, farbą i zaprawą tynkarską prawdziwe stare zamki.


W 1838 roku król  Ferdynand II zdecydował się na zakup starego klasztoru, wszystkich okolicznych terenów, pobliskiego Zamku Maurów i jeszcze kilku innych posiadłości w okolicy do kompletu. Zamierzał wznieść tu kompleks letniej rezydencji królewskiej, bardziej odpowiadającej jego gustowi niż stary królewski pałac u podnóży wzgórz. No i wymyślił że dobrze zrozumie go rodak, baron von Eschwege, amator co prawda ( kopalnie to była jego domena ) ale zamki nad Renem  widział.Budowa trwała w latach 1842-1854, dość długo bo w 1847 roku para królewska kiedy zamek był już właściwie gotowy zdecydowała się nagle na przebudowę.  Między innymi król zaproponował włączenie sklepienia łukowego, elementów średniowiecznych i islamskich, a także sam osobiście po królewsku zaprojektował ozdobne okno główne fasady, inspirowane przez okno domów kapłańskich klasztoru Zakonu Chrystusa w Tomar ( w końcu poddani nadali mu przydomek Artysta ). W 1869 roku na dworze królewskim miał miejsce niezły skandal - król Ferdynand zapałał był uczuciem do śpiewaczki operowej Elisy Hensler, młodszej od niego o dziewiętnaście lat skandalistki ( ha, żywot półkurtyzany czyli utrzymanki i horror XIX wieczny czyli nieślubne dziecko po drodze ). Skandalistka nie była jednak głupią gąską ani nie była pustakiem, oprócz całkiem niezłego głosu miała rozległe zainteresowania jak na ówczesne kryteria. Nie dość artystycznego zacięcia to i botaniką się interesowała. Zdaje się że była znacznie ciekawszą osobą niż królowa Maria. Ernest II von Sachsen - Coburg - Gotha obdarzył pannę Hensler tytułem hrabiny Edla i król poślubił tę  świeżą arystokratkę. Zdaje się  że byli szczęśliwi, hrabina była morganatyczną małżonką ale jak na byłą śpiewaczkę operową to był wielki awans społeczny. Po hrabinie pozostał w parku domek zwany "Chalet" ( nie to nie jest to  o czym myślicie ), w stylu słodkich domków wiejskich. Dzieci nie mieli ( polska Wikipedia bzdury zawiera, córeczka hrabiny była z "ojca nieznanego" choć przypuszczalnego ). Po śmierci króla hrabina odziedziczyła pałac ale postanowiła sprzedać  go królowi Luisowi aby  nadal pozostał rezydencją letnią królów Portugalii. W roku 1889 pałac zakupiło państwo a od roku 1910 czyli od czasów rewolucji republikańskiej pałac pełni funkcję muzeum. Królowa Amelia spędziła w nim ostatnią noc przed emigracją - ostatnia królowa, ostatnia noc, prawdziwe saudade czyli smętna radość z przemijania.



Pałac szybko zaczął przyciągać turystów i stał się jednym z najczęściej odwiedzanych zabytków w Portugalii. Z czasem kolory czerwono-żółtej fasady wyblakły, a przez wiele lat pałac był  uznawany za całkowicie szary. Pod koniec XX wieku postanowiono go odświeżyć i  przywrócić murom  oryginalne kolory. Ryk oburzenia  niosło przez całą Portugalię, jakże to tak "na kolorowo" a nie smutek i wyblakłość pasująca do historycznej aury zabytku i nostalgii, kojarzonej powszechnie z portugalskim stanem ducha. Jednak prawda historyczna taka jest że pałac miał walić po oczach  kolorami i nie ma że nie ma bo jest jak jest. Tak ten budynek wyglądał w XIX wieku, tak chcieli żeby wyglądał jego twórcy a  patyna czasu po prostu zaburzała odbiór zabytku. Zawsze się znajdą tacy, którzy twierdzić będą że okopcona dymami świec Sykstyna to "prawdziwy Michał Anioł", mimo tego że ten artysta preferował czyste barwy bez domieszki sadzowej szarości. W obrębie pałacu zachowano sporo pozostałości po klasztorze Jeronimitów,  refektarz. zakrystię, kaplicę w styli Manuelino. Włączono to w część budynku z wieżą zegarową ( dodano szeroki taras widokowy ). Wieżę zegarową ukończono dość wcześnie bo już w 1843 roku była  gotowa, to najstarsza nowa część budynku Słynny  taras zwany Tarasem Królowej zapewnia tzw. wrażenia, warto popatrzeć.

Teraz będzie o wnętrzach. Tego nie da się zwalić na miotającą się chińską wycieczkę, następczynię japońskich wycieczek - wnętrza przyprawiają mnie o klaustrofobię ( zupełnie tak jak  Józefa Reformatora po wielkim trzęsieniu ziemi  przyprawiały o ten stan wszelkie murowane wnętrza ), są strasznie ciężkie od sztukaterii i dość ciemne. Mamelon tłumaczy taki stan rzeczy chęcią odpoczynku od ostrego słonecznego światła, jak tak to ja wolę odpoczynek w ciemnawych ale dużych salach Palácio Nacionale. W Pena czułam się osaczona przez XIX wieczne ozdóbstwa. Mamelon bardziej spokojnie podeszła do tematu ale widok pokoju z boazerią drewnianą wykonaną z malowanego kamienia jednak nią wstrząsnął. Nasze własne łódzkie pomysły fabrykanckie wysiadają przy inwencji portugalskiej rodziny panującej - niekiedy trzeba coś zobaczyć żeby uwierzyć.

Szczęśliwie jednak nie samymi oficjalnymi i "lepszymi" pomieszczeniami pałace stoją - zawsze człowiek się dopatrzy kibelków, łazienek  i kuchni, gdzie jest bardziej swojsko ( np. cudowna wanienka w drewnianej oprawie albo kolekcja miedzianych foremek pobudzająca moją chęć dogłębniejszego zapoznania się z kuchnią Portugalii, ze szczególnym naciskiem  położonym na studia wyrobów cukierniczych ). Ponadto w pałacowych salach była wystawa europejskich wyrobów ze szkła ( fragmenty cud witraży średniowiecznych i renesansowych, szkło użytkowe itp. ) . Ciekawie też było przyjrzeć się miedziorytom ( chyba wczesno XIX wiecznym, nie doczytałam z powodu ataku chińskiej wycieczki ), szczególnie poruszająca była grafika zatytułowana "Śmierć kota" ( koci lekarze, koci ksiądz, koci schodzący i kocie płaczki ), przeżywałam a Mamelon rechotała. Mam wrażenie że  było  sporo ilustracji bajek La Fontaine. Jednak z pałacu wyszłyśmy z ulgą, tłumy to nie jest to co tygrysy  lubią najbardziej.


Polazłyśmy do ogrodu, który niby tylko  pięciohektarowy ale za to wielopoziomowy. Z tarasów pałacowych widok dech zapierał, Atlantyk szumiał w dali i w ogóle ale młode popołudnie nie nastrajało nas do wędrówek w kierunku widzianego oceanu. Postanowiłyśmy trzymać się wschodniej strony zbocza, dobrze ocienionej i jak wydawało nam się  nie aż tak stromej. Polazłyśmy w kierunku Vale dos Lagos czyli Doliny Jezior.  Tam jest osobne wejście do ogrodów czyli Entrada dos Lagos ( a tam  czekają tuk - tuki ) i przy okazji  mogłyśmy zahaczyć o Feteira da Rainha, czyli ogród królowej z roślinami z różnych stron świata. Darowałyśmy sobie domek hrabiny Edla i inne atrakcje, uznając ze wszystkiego  nie przeleziemy a siły musimy zachować na Quinta da Regaleira ( i było to słuszne podejście jak się później okazało ). Schodziłyśmy powoli mijając zasapaną włoską rodzinę podążającą  do pałacu i więcej nikogo, cisza i spokój po gwarze kłębiącego  się  na górze tłumu. Ogród sprzyja wytchnieniu o ile się schodzi ze wzniesienia




Wsiadłyśmy do tuk - tuka przy Entrada dos Lagos i pajechali! Mamelon tym razem bez zamykania oczu za to z wyrazem przerażenia na gębusi. Jednak przyzwyczajenie człowieka znieczula, kiedy z ostatniego zwiedzanego ogrodu w zapadającym wieczorze gnałyśmy na dworzec przez wzniesienia Sintry Mamelon nie tylko nie była przerażona, Mamelon była swobodna!
Oczywiście mimo całego dnia spędzonego w Sintrze widziałyśmy tylko część rzeczy godnych zobaczenia. Reszta innym razem, na razie niech się to uleży co widziałyśmy podczas tego wyjazdu.



Wybuch wiosny w Alcatrazie

$
0
0

Przestaję na troszki katować Was Lizboną i okolicami ( nie cieszcie się, wrócę do tematu bo klimat miejsca mnie przyuroczył ) i zajmę się wiosną wybuchniętą w Alcatrazie. Tak, tak, wiosna wzięła i wybuchła! Najsampierw się czaiła tak  jakoś, nieśmiało wyłaziło zielone i kolorowe, może przestraszone deszczem i ogólną szarością spływającą z nieba ( przez ostatni tydzień to nie cud wiosenne deszczyki padały tylko jesiennie - zimowo lało, raz nawet marznąco ). Teraz jednak mimo  takich sobie temperatur ( chyba się rozpuściłam w  tej  Portugalii ),  na mniej zimno - dżdżystą aurę zielone zareagowało pozytywnie a kolorowe wręcz zaszalało. W ogrodzie zakrokusowanie i zaśnieżyczkowanie, powoli wyłażą cebulice i śnieżniki. Rzecz jasna o tej porze roku najbardziej interesującą rabatą wydaje się Ciemiernikowszczyzna. Tam jednak następuje dopiero przygotowanie do wielkich występów. Jestem bardzo happy bo Mamelon szukając  w Leroyu farby ( szara komódka  do łazienki - i kto to się zaklinał że  żadnego więcej mebelka nie kupi i nie będzie go upiększał, he, he ) i całkiem przypadkiem wdepnął na dział roślinny i całkiem przypadkiem  naszedł dwa ciemno kwitnące ciemierniki z serii 'Double Queen'. Kupił nie całkiem przypadkiem i oto są - w Mamelonoison jedna sztuka, w Alcatrazie druga. Mam całą masę ciemiernikowych siewek, zamierzam  w tym roku sporo z nich przesadzić na nowe rabaty. Oczywiście  nie wiem co to za jedne, znaczy jakie będą miały kwiaty ale ciemierniki są po prostu urocze i wszelkie ich kwiaty będą mile widziane. Przyznam się że zaczynam pałać chęcią posiadania większej ilości Helleborus niger, tego najwcześniej kwitnącego i chyba najbardziej wytrzymałego w naszym klimacie. Podobają mi się też bardzo ( chyba  do ich urody  w końcu dojrzałam )  ciemierniki korsykańskie  i ich mieszańce ale te jakoś nigdy  nie rosły u mnie dobrze, chyba będę musiała poczekać na  twardsze odmiany mieszańcowe - oby tylko choć część urodności miały po korsykańskich.

Kwitną przylaszczki, masowo - znaczy  kępki jakby większe niż  w zeszłym roku. Jednak nie jest to jeszcze masowość z tych najbardziej masowych, he, he. Jest dokładnie tak jak czułam w lutym że będzie. Ciekawe ile  przyjdzie mi jeszcze poczekać na kwitnienie z daleka dające po ślepiach - coroczna śpiewka, zawsze mi się zdaje  że to już  w tym roku olśnienia będą.  No i kuźwa zawsze nie to! Zastanawiałam się po oglądzie ogrodu czy się jednak nie złamać i  po prostu nie dokupić paru kępek ale wrodzona chytrość  mnie powstrzymuje.  Tak naprawdę  to w końcu zakupiłam byłam australijskie i hamerykańskie irysy, trochę mi szkoda "zielonej" czyli przeznaczonej  na zakupy ogrodowe kasy na wolno przyrastające przylaszczki. Raczej zakupię  dolomit i dokarmię moje kruszynki w nadziei że szybciej urosną ( tak, wiem czyją mamusią jest nadzieja ). Znaczy  jak zwykle będę  żyła oczekiwaniami ( taa,  a one przylaszczki będą rosły jak na sterydach  - "oj,głupia ty, głupia ty"że posłużę się cytatem z wieszczki ).


No cóż oczekiwanie na cud kwitnienie roślin ma w sobie jednak jakąś tajemną moc podtrzymującą radość z życia, w końcu to ta sama kategoria oczekiwań  do której  kiedyś należały bożonarodzeniowe prezenty, możliwe  do wyłudzenia majowe,  prawdziwie cukiernicze lody  ( znaczy takie które robili cukiernicy z mleka, jaj, czekolady czy owoców a nie proszkowe ), czy wyczekiwane "najnowsze" seanse filmowe w kinach mojego nastolęctwa ( człowiek  oglądał filmy z dziesięcioletnim poślizgiem i jeszcze był szczęśliwy że mu się udało i zamiast kolejnej opowieści o żołnierzach idących z bratnią armią na Berlin zobaczył coś z "prawdziwego  świata" ). W tym sezonie po raz pierwszy doczekałam się śnieżyczek Woronowa. Posadziłam  nie bardzo książkowo,  tam gdzie same znalazły sobie miejsce śnieżyczki przebiśniegi. Z cebulek wylazły  szerokie liściory i mocniej niż u Galanthus nivalis  zbudowane kwiaty ( takie krępe, większe, podobne do kwiatów śnieżyczki Elwesa ). Przyznaję bezczelnie że  jestem usatysfakcjonowana tym śnieżyczkowym kwitnieniem, któremu nie przeszkodziła nieco ostrzejsza zima ( co tam ostrzejsza jak  śnieg grubą warstwą zalegał ). Śnieżyczki w tym roku spisały się na medal, rzecz  jasna z wyjątkiem marketowych 'Flore Pleno', które tradycyjnie okazały się być nie pleno. Jakoś bez nerwów podeszłam do tej pomyłki, w końcu kupowałam je  z myślą że może jakimś cudem okażą się być tą odmianą, więc wielkiego rozczarowania nie czuję. Marketowe  przebiśniegi były  w cenie niepowalającej a  śnieżyczka to śnieżyczka. Gulgot to bym wydała  gdyby holenderskie  śnieżyczki były  czymś innym niż  obiecywały napisy na torebeczkach ale  holenderskie zakupy okazały się być bez pudła! No i dobrze, mam straszną ochotę na kolejne małe cebulaczki z tego źródełka.



W tym roku po raz pierwszy od wielu, wielu lat w "wiosennym pokazie" pojawiły się iryski cebulowe. Rośliny miłe dla oka  ale jakby nie do końca stworzone dla naszego klimatu. Turcja, Kaukaz, Grecja, południowo - wschodnia  część basenu  Morza  Śródziemnego - te rejony są ojczyzną gatunków malutkich, kwitnących wczesną wiosną  irysów cebulowych. W zeszłym roku sporo o nich czytałam, doszłam do wniosku że spróbuję posadzić w piochach przy  brzozie i zaniosę parę paciorków do Muczenicy Dorofieji, patronki ogrodników,  coby roślinki przetrwały. Paciorki będę zanosić latem bo nie tyle trzeba się bać w przypadku mieszańców irysów żyłkowanych  czy też irysa Danforda ( jeden z nielicznych irysów którego mam ochotę obrazić słowem kosaciec ) śnieżnej, mroźnej zimy co trzeba się bać mokrego lata. Dla tych irysów nasze tzw. przeciętne lato jest zbyt deszczowe, one latem lubieją u nas z premedytacją wygniwać ( tak, tak, to one winne a nie my którzy sadzimy je w każdej glebie ogrodowej a potem mamy zespół ciężkiego wydziwiania ). Moje podbrzozowe piochy ciepłe i suche bo brzózki  pracują starannie nad osuszeniem terenu, może te irysowe maluchy dadzą jakoś radę.



Powolutku zabieram się do sprzątania jesiennych liści, wycinania traw i tym podobnych  ogrodowych robótek. "Lepsze" róże przytnę nieco później ( cóś niewierząca jestem w zbyt wczesne przycinanie nowszych angielek ), starsze ogolę w  nadchodzącym tygodniu. Powinnam  też oddoniczkować zadoniczkowane na przyszopiu. Duuużo roboty, zaczęłam od podwórka które "się prosiło". Liście spod jarząbka, brzozowe opady, cholerne perzowate trawska ( jak to co wredne i nielubiane szybko zaczyna wegetację, zielone to jak szczypiorek a korzenie soczyste i wczapierzone w glebę ). Dokonałam dwóch przesadzeń mniejszych drzewek ( sadzonki z tych  co to ostatni termin na przeniesienie, mój kręgosłup krzyczał "Jezuuu, nie rób mi tego!" )  i przy wejściu  szopkowym do Alcatrazu powstał lilakowy zagajnik podszyty barwinkiem. Szczerze pisząc to jestem zdumiona tym ile miejsca uzyskałam po berberysowych wykopkach ( moje berberysy strzegą teraz działki syna pani Gieni, naszej sąsiadki,  posadzone zgodnie z przeznaczeniem jakie  miały  i u mnie - zapora przeciwdziecięca ). Zagajnik lilakowy ma duże szanse wykończyć w maju  Ciotkę Elkę, która masochistycznie nastrojona jęczy żeby posadzić lilaki w innej części podwórka ( "Od strony mojego okna, najwyżej zamknę jak już nie będę mogła oddychać ). Taa, zagajnik roślin duszących, rabatka roślin trujących i nasadzenia alergizujące itd. Może powinnam  otworzyć firmę "Urządzanie ogrodów na zlecenie spadkobierców - efekt gwarantowany!"  Oj tam, oj tam, jak  ktoś chce to i krokusem się zatruje ( szafrany niby spożywcze ale nie tak do końca ).





Krokusiki jak co roku dają czadu, to chyba najwdzięczniejsze z moich wczesnowiosennych cebulowych. Lubię je chyba tak samo jak szafirki. W tym roku kwitną nowe odmiany vernusów ( to te duże, mieszańcowe krokusy zwane też ogrodowymi ). Nie wiem jak będzie z wigorem i przeżywalnością cebul, z urodą jest OK. Numerem  jeden została w tym roku odmiana 'Vanguard', przepiękna. Wcale się nie dziwię że została nagrodzona RHS Award of Garden Merit ( to ta na pierwszym planie drugiego zdjęcia poniżej ). Należało się!



O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - rad parę na temat pielęgnacji róż

$
0
0

Co zrobić żeby różane krzewy nie sprawiały  kłopotów. Olbrzymia rzesza ogrodników ma na to pytanko jedną odpowiedź - najlepiej nie sadzić. Niektórzy z nich są po różanych przejściach, inni nasłuchawszy się opowieści o opryskach boją się tzw. upierdliwości uprawy wymagającej rośliny, jeszcze inni po prostu róż nie lubią. Z tymi ostatnimi jest najprościej - nie ma przymusu uprawy róż w ogrodach i jak  ktoś nie  czuje do róży mięty to nikomu nic do tego. Gorzej jest z tymi co chcieliby a boją się a najgorzej jest z tymi z nieciekawą różaną przeszłością w życiorysie. No oni czują że fajnie byłoby mieć róże w ogrodzie i chcieliby i w ogóle ale ona róża straszna jak wilk ciężkozębaty i kapryśna jak  książniczka Tabazella. Jak się takiego ogrodnika przesłucha to najczęściej wychodzi jak Szydło z Jarosława że ogrodnik w chwili różanego zakupu nie bardzo wiedział co kupuje. Znaczy wiedział że różę i na tym szlus, koniec i the end. A róża róży nierówna, jak się chce uprawiać "błękitnie" kwitnące mieszańce herbatnie w okolicy Suwałk to trzeba sobie przygotować chochołki  na zimę i  popitkę wysokoprocentową, którą zapijemy czarną rozpacz jak coś pójdzie nie tak. W okolicy Suwałk sprawdzą się inne róże, twardzielki którym długie zimy i syberyjskie mrozy niestraszne.

Podstawą udanej uprawy róż jest dobranie odpowiednich gatunków lub grup róż do warunków naszego ogrodu.

Taa, tylko tyle  i aż tyle. Dlatego stara Tabazella przynudzała w  wielu postach z cyklu "O różach dla początkujących słów kilka" ( Róże dzikie i półdzikie Róże historyczne - część pierwsza , Róże historyczne - część druga Róże historyczne - część trzecia , Mieszańce herbatnie, Pernetiany , Polianty, Floribundy i mieszańce piżmowe , Hybrid Kordesii, róże kanadyjskie, róże angielskie, Hultemias , Róże czepne ). Oczywiście zdaję sobie sprawę że mnóstwo rzeczy pominęłam pisząc o różach i ich historii, słówkiem nie wspomniałam o Hybrid macrantha, nie przyłożyłam się do tego jak to naprawdę z  żółtymi różami w tym XIX wieku było, w ogóle nie wyliczyłam grup róż Austina, pominęłam tzw. róże  chińskie  itd. itp. . Myślę jednak że mocno różami zainteresowani  poszukają typowo różanych blogów i znajdą tam wszystko co udało mi się chcąco - niechcący pominąć. Znaczy doczytają. Natomiast zainteresowani różami tyle  o ile  po tych moich wpisach pokumają że muszą szukać róż odpowiednich dla swojego ogrodu a nie tylko takich których kwiaty im się podobają.

Jeżeli znajdziecie różę o której marzycie a coś czujecie  że nie specjalnie nadaje się ona dla klimatu Waszego ogrodu to dont panic! Poznajcie szczegółowo jej wymagania znaczy  kochajcie net. Być może będziecie w stanie stworzyć jej lepsze warunki  ( polecam różane blogi i fora ) i uprawa Wam się powiedzie, nie należy się podłamywać  tylko korzystać z wiedzy braci ogrodniczej.

Cięcie pielęgnacyjne różanych krzewów polega na wycinaniu starzejących się pędów, żeby krzew nie miał zbyt wielu części słabych, które łatwo poddają się chorobom czy szkodnikom. Co drewnieje należy usuwać. Usuwamy również  pędy zbyt cienkie a przede wszystkim pędy krzyżujące się i  "zagęszczające koronę" ( ważne przy różach nowoczesnych ). I teraz będzie rzecz najważniejsza jeśli chodzi o cięcie:

Róże kwitnące na dwuletnich pędach przycina się inaczej i w innym terminie niż róże kwitnące na pędach jednorocznych.

Przy gatunkach i starych, historycznych odmianach róż zostawiamy więcej pędów niż przy różach nowoczesnych. Mamy wtedy do czynienia z morzem kwiatów na krzewach, może nie są one zbyt wielkie ale uroda gatunków i  historyczek nie leży w  wielkości samych kwiatów a w ich mnogości. Nie tniemy zbyt silnie - zbyt silne cięcie może spowodować że w przyszłym sezonie   w ogóle nie zobaczymy kwiatów - gatunki i galijki, damascenki, alba i centifolie - najlepiej to skracać ich pędy o 1/3 długości.  Burbonki, portlandki, remontanki możemy ciąć troszkę  mocniej. Cięcie wykonujemy zaraz po kwitnieniu, nie ma zmiłuj!

W przypadku gatunków lekko  prześwietlające cięcie wykonujemy w zależności od tego jak krzew sobie radzi raz na rok - dwa lata. Radykalne prześwietlenia raz na parę lat. Teraz uwaga - radykalne  odmłodzenie przeprowadzamy po majowym lub czerwcowym kwitnieniu, roślina wypuści  pędy które staną się twardsze przed nadejściem zimowych  chłodów a w przyszłym roku krzewy zakwitną.

Róże nowoczesne a szczególnie mieszańce  herbatnie i floribundy wymagają zostawienia najwyżej paru pędów z niewielką ilością oczek. Tnąc różane krzewy nowoczesne skracamy pędy tym bardziej im  krzew słabiej rośnie ( uzyskamy wtedy większe kwiaty ),  skracamy  mniej im więcej pra­gniemy mieć kwiatów.  W naszym klimacie podobnie traktujemy sekatorkiem  róże nostalgiczne i angielki

Róże pnące tniemy po kwitnieniu ( ramblery ) i po zimie ( climbery ).

Uwaga - oczko do którego skracamy różę  krzaczastą czy  pnącą powinno być skierowane  na zewnątrz korony krzewu!

Róże szczepione na pniu czyli  tzw. róże sztamowe wymagają odpowiedniej opieki ( czytaj trzeba być solidnie zaróżankowanym żeby taką różę prawidłowo prowadzić ). 

Ich krzewy  żyją krócej i są słabsze niż rośliny szczepione  na korzeniu lub uprawiane na własnych korzeniach! Najwięcej jazdy jest z nimi na jesieni, podczas przygotowania do zimowego snu - pacior trzeba przyginać, miejsce szczepienia przysypywać ziemią. Zanim wydacie kasę na pienną różę  przemyślcie kwestię  "Czy jesienią będzie mi się chciało?".

Sadzenie  i dbanie  o róże 

Róże lubią gleby żyzne i przepuszczalne, najlepiej bogate w próchnicę, żyzne piaszczysto - gliniaste (  pH w przedziale 6,0-7,0 ). Nie znaczy  że nie urosną na glebach słabszych, trzeba jednak wówczas trochę im pomóc. Wykopujemy dół którego rozmiar jest uzależniony  od typu sadzonej róży ( potężne krzewy będą miały solidne korzenie, miniaturki - wiadomo - dołek zawsze musi  być  większy o jakieś 2 do 3  razy od rozmiarów bryły korzeniowej ) , wsypujemy dobrą ziemię ogrodową, najlepiej taką która była zasilona obornikiem parę miesięcy wcześniej  ( zero świeżego obornika przy sadzeniu  bo źle to się skończy dla róży ) i sadzimy różę. Najłatwiej sadzi się róże doniczkowane i balotowane, wyjmujemy z opakowania, umieszczamy w dołku, obsypujemy dobrą ziemią podlewamy i szlus. Róże na tzw. nagim korzeniu wymagają nieco innego podejścia - przycinamy korzonki do długości około 20 cm, rozkładamy je w dołku szeroko i ...lejemy wodę, duuużo wody, Następnie wsypujemy lepszą ziemię, tak żeby zrobiło się  błoto, odczekujemy aż trochę siądzie  i dosypujemy znów  lepszej ziemi. Miejsce szczepienia zawsze musi  wystawać ponad grunt ( jesienią przykrywamy je  kopczykiem z gleby, który wiosną rozgarniamy - to jest właśnie tzw. kopczykowanie róż ). Posadzone róże możemy wyściółkować przekompostowaną korą ( znaczy taką, która zbytnio nie zakwasi gleby ) ale nie jest  to konieczne. Natomiast konieczne jest odchwaszczanie i podlewanie ( i już wiecie po co to   ściółkowanie ). Róże na  nagich korzeniach mogą być sadzone zarówno jesienią ( termin uchodzący za lepszy, bo roślina szybciej wchodzi w okres wegetacji - mniej stresu ) jak i wczesną wiosną ( kwiecień ). Róże lubią na ogół stanowiska słoneczne ( większość róż wytwarza  więcej kwiatów na słonecznych stanowiskach ) i takie  w świetlistym cieniu ( bo są róże których kwiatom słońce wcale nie służy - znów się kłania netowe info o roślinie ).  Uważajmy na odstępy podczas sadzenia ( znaczy posiadajmy wiedzę o docelowej wysokości krzewu ) , pamiętajmy  że róże urosną a liście zbyt gęsto posadzonych krzewów mogą paść ofiarą  chorób  grzybowych.

Nawożenie - róże nawozimy tylko do połowy lipca, potem basta! O nawożeniu powiem tak - każdy robi jak  uważa, ja  nie szaleję z nawozami sztucznymi ale pod róże daję raz na rok niewielką dawkę nawozu długodziałającego ( nie będę tu robiła reklamy ) - to robię wczesną wiosną. Potem w porze pierwszego kwitnienia nawożę suszonym obornikiem ( też  bez przesady ), po kwitnieniu w lipcu nawożę trzeci  i ostatni raz biohumusem. "Wszystko można byle wolno i z ostrożna" - nie szalejcie z nawozami, można zrobić sporo szkody zamiast pomóc roślinie.

Podlewanie - taa... węże i zraszacze fajna rzecz ale jak już podlewać róże to mechanicznie kropelkowo albo dygać koneweczkę albo zdjąć  nakładkę z węża ogrodowego. No bo róż lepiej nie podlewać "po całości", choróbska grzybowe mogą się przypałętać - trza lać pod listki, w korzonki.  Od czasu do czasu można zrosić ale ciągle podlewanie całych krzewów szczególnie w przypadku wysoce "cywilizowanych" róż jest mocno ryzykowne.

Siarczan miedzi - oprysk jak najwcześniej po zimie na wszelki wypadek przy odmianach  lubiących podłapać grzybka lub posadzonych  w warunkach sprzyjających łapaniu  grzybka.
Poza tym na tzw. szkodniki stosuję własnej produkcji trucizny z ziółek, chemii nie używam bo zauważyłam  że dopiero po niej to mam kłopoty z niszczycielami róż. Niektórych w ogóle nie truję bo przy okazji mogłabym wytruć takie biedronki na przykład ( a ja je lubię, choć małpy gryzą ). Domowych sposobów na pozbycie się paskud jest mnóstwo, zanim sięgniecie po gaz bojowy zastanówcie się a potem jeszcze usiądźcie na rączkach i poczekajcie - może  Wam zapał do walki  minie i zobaczycie Wasz  ogród nie tylko jako miejsce do uprawy róż ale taki mały zielony świat. Bądźcie trucicielami na miarę Borgiów, nie róbcie "wojny w Wietnamie". Trucie wybiórcze świadczy o subtelnej naturze, he, he.

Obcinanie kwiatów przekwitłych róż -  przy różach o ozdobnych owocach jak najbardziej niewskazane, przy tych  które maja głównie piękne kwiaty wskazane jak najbardziej. Floribundy, angielki itp. kwitnące wiechami tniemy przy pierwszym oczku przed rozgałęzieniem się pędów kwiatowych, mieszance herbatnie ponoć powinny być podcinane tuż pod  kielichem pąka ( nie wiem czy to tak do końca powinno być, ale to stare info przekazane mi w czasach wczesnej młodości przez osobę która namiętnie róże  uprawiała ).

Przed sezonem zimowym delikatne róże ( czytaj głównie nowoczesne i co bardziej rarytetne  historyczne ) kopczykujemy czyli obsypujemy  bryłę korzeniową z miejscem szczepienia   kopczykiem ( solidnym ) z ziemi. Pędy odmian  wrażliwych na mrozy róż historycznych okrywamy stroiszem lub chocholimy.

Uff, i to by było na tyle. Tematu nie wyczerpałam ale jakieś tam pojęcie  zyskaliście, oby Wasze róże  na tych moich wypocinach też zyskały!

"Upalny" koniec marca w Alcatrazie i krokusowe dylematy

$
0
0
Koniec marca taki bardziej majowy, pierwsze wiosenne rośliny przekwitają w tempie ekspresowym, koty urządzają zalegania parapetowe, kąpieli słonecznych zażywają w przerwach polowań na motyle ( żebyście widzieli te ciężkie podskoki, tyłki przez zimę trochę urosły i motylki dzięki temu bezpieczne - tylko Szpageton jak zwykle niebezpieczna ). Dzielę swój czas między ogarnianie ogrodu i całej  chałupy ( czytaj kamieniczka ), idzie tak sobie - nie jest  źle  z chałupą ale w ogrodzie robota nie do przerobienia. Tradycyjnie gdzieś zadziałam sekator, zdziwne bo  tydzień temu jeszcze kłuł mnie  w oczy prowokując do smętnych rozmyślań na temat  konieczności przycinania krzewów nie tylko  różanych ( wydawało mi się  że już jesienią co najważniejsze przycięłam a tu jednak nadal kupa roboty z przycinaniem, zupełnie zapomniałam o cisach, które trzeba teraz przycinać - cóś mnie to wszystko przerasta i co gorsza zarasta ). Na tempo  muszę też uskuteczniać ostatnie przesadzanie lilaków - trzy krzewy jeszcze mi zostały do  przesadzenia, na szczęście niezbyt  duże.




Na zdjęciu obok ( małym bo nieostre w pewnym miejscu aż niemiło ) widać jak  wygląda odmiana krokusa wiosennego  'King of the Striped' wewnątrz kielicha. Owszem są paseczki ale są też niemal jednolite płaszczyzny w kolorze jasnego fioletu. Odmiana 'Pickwick' ( zdjątko poniżej - pierwsza dwukolorowa odmiana ) jest  po prostu  paskowana, znacznie więcej bieli występuje  w jej kwiatach. To tak dla Moniki, coby rozróżnić było jej  łatwiej. Wiadomo - obraz lepszy niż tysiąc słów. Ja bezczelnie się ciesze  że nie wszystkie "botaniczne"  krokusy kwitną u mnie w jednym terminie, mam na myśli inne szafrany niż dość późno kwitnące tommasinianusy. Dlatego tak się u  porobiło  bo niektóre krokusy rosną w Alcatrazie w półcieniu, ziemia wolniej się nagrzewa i ruszają z lekkim opóźnieniem. Kwitną razem z dużymi krokusami wiosennymi i wzbogacają ogród cieplejszymi kolorami i pięknymi kombinacjami barw na płatkach. Krokus  vel szafran wiosenny Crocus vernus jest okazały ale paleta barw - hym...tego.



W tym roku w Alcatrazie po raz pierwszy wystąpiły takie  odmiany Crocus tommasinianus jak 'Barr's Purple'( istatnia fotka )i'Whitewell Purple'. Obie są dość podobne ale za to łatwe do odróżnienia od chyba najpopularniejszej odmiany krokusa  Tommasiniego jaką jest 'Ruby Giant'( przedostatnia fotka ). Z dużym trudem dopatruje się też  różnicy ( obiektyw pozostaje na nią nieczuły, no ślepy jest wręcz jak  kret ) pomiędzy tymi nowymi u mnie odmianami tommasinianusów a odcieniem koloru na płatkach Crocus tommasinianus'Roseus'. o niby jest to  bardziej w róż ale nadal jest blisko koloru wrzosowego. Zastanawiam się leniwie czy warto wobec tego  kupować odmiany 'Lilac Beauty'i 'Pictus'. Miałam ochotę na zakupy bo lubię tommasinianusy za ich wdzięk dziczyzny ale nie wiem czy warto wydawać kasę na coś co odróżnialne jest  w momencie przyglądania się przez szkło powiększające. Nie jestem aż takim zbieraczem wczesnowiosennych cebulowych żeby mnie takowe przyglądania lupowe straszliwie fascynowały, wystarczy  że mam kuku na punkcie  irysów bródkowych.
 


Smrodek i reszta

$
0
0
Rzecz będzie o  ekscesach i ich skutkach nadejszłych z całkiem niespodziewanej  strony. Podczas mojej nieobecności ( zaprawdę krótkiej ) opiekę nad kotami poruczyłam tercetowi w składzie: Cio Mary, Małgoś - Sąsiadka, Ciotka Elka. Tercet opiekował się kocyndrami aż za. Znaczy kiedy około  drugiej w nocy, odlotniskowana weszłam do domu zastałam dziewięć  kotów, z czego cztery były niewykastrowanymi kocurkami. Fala smrodu niemal mnie powaliła. Obce kocurki niespiesznie oddaliły się z byłej wolnej chaty ( mimo gromkich protestów Okularii ) a ja rzuciłam się do czyszczenie  wszystkiego! Kocurki obficie poznaczyły a Lalenty z Felicjanem nie mogli znieść tych woni więc choć  podsikali, coby  prawa zaznaczyć. O poranku dokonałam w lokalu jadącym octem i chlorem z cynamonową nutą przesłuchu Małgoś - Sąsiadki wyraźnie plączącej się w zeznaniach, następnie był  przesłuch Cio  Mary,  która poszła w zaparte i twierdziła że ona zastała "stan zastany".  Dopiero zdanko które wymknęło się  Ciotce Elce,  przesłuchiwanej jako trzecia - "Ja im mówiłam że to nie ona!", uchyliło nieco rąbka tajemnicy powstania smrodu.

Otóż moje cioteczno - sąsiedzkie  gwiazdy pomyliły Okularię z nieznanym kocurkiem ( rzeczywiście bardzo ale to bardzo podobnym, tym niemniej posiadającym widoczne gołym okiem klejnoty ) i zamykały pultających się w słusznej sprawie Lalka i Felicjana w łazience, żeby domniemana Okularia w spokoju pożarła jedzonko. Za domniemaną wkroczył Ocelot, Epuzer i Niescęście, no i  zrobiły bal. Obecnie chałupa jest bezwonna a Smrodek (tak nazwałam tego okulariopodobnego ) kulturalnie kusza na zewnątrz, rycząc domaga się porannego posiłku ( potem stołuje się gdzie indziej ). Na tym nie koniec, Sztaflik przechytrzyła Cio Mary i przemyciła do domu upolowaną myszkę, którą byłam znalazłam kierując się śladem zapachowym ( wciśniętą pod moje wyro, z wyrazami miłości rzecz jasna ). Myszce urządziłam pogrzeb morski ( sedes i to w tempie ekspresowym, tak woniało ). Kiedy tylko uporałam się ze stanem "po myszce" musiałam na biegu dyskretnie umyć drzwi Maćka sąsiada, który pokazywał mi swoją małą, mieszkającą u niego od września koteczkę ( czysta Szpagetka, tylko nosek jak u Epuzera ). Trochę za głośno  się zachwycałam i Szpagetka z rykiem wtargnęła na schody ( co jej się nie zdarza  ), a pod Maćkowymi drzwiami następnego dnia rano była kałuża ( bez rozbryzgu naściennego, damska - Szpageton mściwa bestia ).

I to wcale nie są opowieści prima aprilisowe - to zdarzyło się naprawdę. Nawet krótkie wyjazdy są w moim wypadku obarczone sporym ryzykiem! Jak i zachwyty nad kotami spoza stada, he, he ( choć sąsiedzkimi ).

Zbyt ciepły początek kwietnia

$
0
0
Ta dekada jest wariacka pod względem aury - trzy czy cztery lata temu w kwietniu zalegały tzw. śniegi styczniowe a mocno wiosenne słońce zamiast roztapiać bielactwo rysowało na nim dłuuugie cienie drzew, zupełnie jak nie w naszej strefie klimatycznej. W tym roku mamy za to na początku kwietnia letnie temperatury, co jest zabójcze dla wczesnowiosennych roślin - nie pokwitną sobie długo biedaczki, no chyba że  zmieni się aura. Przyznam się że ze strachem myślę o przymrozkach, szczególnie mi niemiło kiedy pomyślę o irysach SDB, którym przymrozek uszkadza kwiaty w pąkach. Pamiętam takie wiosny podczas  których maluchy irysowe już się zaczynały kłosić  a tu  przychodził przymrozek i zamiast kolorowego morza kwiatów wyłaziły z pąków zdeformowane pokurcze, w których nijak nie można było dopatrzeć się cech odmianowych. No zgroza, ból zęba i dziąsło z zapaleniem!   Tak, tak, te  irysowe hekatomby też się tak mile zaczynały, cieplutkim początkiem miesiąca. Hym... tego... jestem wobec tej wiosny mocno podejrzliwa, taka słodka i rozkosznie letnia a potem się okaże że wredna i francowato atakująca gwałtownym obniżeniem temperatury o  naście a może i dziesiąt stopni i kto wie czy nie pokazująca grożąco  szronu i sypiąca  paskudnie śniegiem. Czuję się trochę niepewnie  bo w tym roku nie odczyniłam uroku z Marzanną i w razie czego to poczucie winy jeszcze  mnie się zalęgnie że to niby przez zaniedbanie obowiązku spławienia paskudy. Może ten, takie spóźnione podtapianie urządzić czy cóś?

Alcatraz   kwitnie  wszystkim naraz, zachowuje się jak dżin wypuszczony z butelki - chce pokazać zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Dogasają ostatnie  krokusy a już wyłażą zawilce gajowe, jeszcze kwitną przylaszczki ( w końcu pokazała się "biała" transylwańska ) a już zaczynają otwierać  się kwiaty hiacyntów. Nie jest to naturalne, roślinki wczesnej  wiosny zazwyczaj kwitną w określonym szyku. Teraz wygląda na to że jest wolna amerykanka a wszystko z powodu zbyt wysokiej jak na tę porę roku temperatury.  A myślałam że wysokie temperatury w końcówce marca to apogeum ciepłego przedwiośnia, oj, naiwna. Trochę zgrzytam zębami na ten misz masz kwitnieniowy  który robi się na rabatach ( choć na szczęście wiosenne jednoczesne kwitnienia zawsze jakoś "grają" ) ale co robić, rzecz niezależna ode mnie tylko od Wielkiego Ogrodowego. Oczywiście nieustająco usiłuję porządkować ogród, słowo usiłuję jest jak najbardziej na miejscu - po pierwsze ciepło rozleniwia, po drugie nie ogarniam wszystkiego bo to co powinno w ziemi siedzieć już wyłazi i wymaga obsługi ( np. wycięcia starych pędów, czy odmłodzenia przez podział ), po trzecie jak już kupiłam  nowy sekator to natychmiast zrobiły mi się pęcherze na rękach przez co praca w ogrodzie  boli. A tu pogoda sprawia że wegetacja wegetuje wegatywnością superwegetującą i stawia mój wysiłek  ogarniający w jednym rzędzie z pracką Syzyfa.  Czynności powtarzalne i daremność usiłowań. Pocieszające jest jedynie to że ja pracuję sobie w okolicznościach przyrody a Syzyf musiał tyrać w gównianym i naprawdę dołującym ( choć niby ekskluzywnym ) Tartarze.




Teraz sprawozdawczo - najwięcej jest niebieskości i różowości. "Niebewskość" głównie za sprawą śnieżników i cebulic syberyjskich, różowość jest miodunkowo - hiacyntowa. Dla tych mających problemy z odróżnieniem śnieżnika lśniącego od cebulicy syberyjskiej. Śnieżnik to ta roślinka której kwiaty nie mają klasycznych pylników tylko coś na kształt rurki pośrodku kwiatu, cebulica syberyjska ma dobrze widoczne jak na tak małą roślinkę pręciki z ciemnymi pylnikami. W ciągu ostatnich dziesięciu lat botanicy szaleli z systematyką i miejscem w niej śnieżników. Namącili tak że im samym trudno jest się połapać który śnieżnik  należy do którego gatunku i teraz mamy parę oznaczeń dla tych samych  śnieżników i ostre spory nad wyglądem stożkowato zrośniętych pylników, wielkością plamek bieli w centrum kwiatów lub też ich braku a także wyglądem komórek i różnicami pomiędzy markerami genetycznymi. Naukowe piekiełko znaczy. Z ogrodniczego obowiązku donoszę ( głównie za RHS ) - w naszych ogrodach występują przeważnie trzy gatunki  śnieżnikow - Chionodoxa luciliae, Chionodoxa forbesii i Chionodoxa siehei. Przy czym głównie Chionodoxa siehei jest tym od niebieskich dywanów, różowości i bieli niedawno znanych jeszcze pod nazwą Chionodoxa forbesii ( w RHS asekuracyjnie wymyślili nazwę Chionodoxa forbesii Siehei Group, he, he ). Jak zwał tak zwał, grunt  że ten wiosenny cebulaczek nieźle się u mnie rozrasta czyli  że Alcatraz wyraźnie go lubi. Jeśli chodzi o cebulicę to ona jest nadal zwykłą Scilla siberica  vel sibirica, dobre i to.


U mnie na razie plackowe porastanie śnieżników i cebulic, wielkich połaci jeszcze nie ma tym niemniej z  przyjemnością zauważam że placki z roku na rok robią się większe i  że dotyczy to nie tylko "podstawowej" niebieskiej odmiany śnieżników ale i tych różowych i tych  olbrzymich jasnoniebieskich. Najsłabiej idą te biało kwitnące, szczerze pisząc nie wiem dlaczego ( może  z nimi tak jak z białymi zimowitami, które rosną nieco słabiej niż odmiany kwitnące kwiatami w kolorze wrzosu ). Jeśli chodzi o cebulicę jest nieco mniej ekspansywna ale jest to naprawdę tylko nieco. Może za jakieś parę lat pod kasztanowcem i klonami zrobi się  "niebiewsko" czy różowo po całości. Będzie po wymarzonemu. A budząc się z tych rojeń niebiewsko - różowych to  powinnam dokupić jakieś  bratki do hiacyntów. Niestety  do tej pory wpadały mi w oko jedynie wielkokwiatowce o ciemnawych kwiatach. Nie wiem czy  ogrodnicy nie zdążyli z produkcją ( w końcu dopiero początek kwietnia ), czy moda na drobnicę przeszła ale w ogrodniczym same duże braciochy w kolorach jarzeniowych, w Leroyu  jak na moje  gusta ciut drogawo i niekoniecznie to co bym akurat chciała, znaczy drobnica jakaś tam występuje ale coolorki nie są satysfakcjonujące, jakby to określiła Cio Mary. Cóż, przyjdzie  mi poczekać na "rozwinięcie" sezonu w centrach ogrodniczych i szkółkach, może przed Wielkanocą cóś się w moim guście bratkowego objawi.

A teraz tadam, tadam - niedzielne "niebiewskie" szaleństwo w Parku Klepacza. Odzianie wylegli masowo do najbardziej zaniebieszczonego przez cebulicę i śnieżniki parku miasta. Komóry, srajfony, aparaty - wszystko focące skierowane na "niebiewskość". Nawet wycieczka Zielonych  Odzian  ( tupają z przewodnikiem po  ódzkich parkach ),  głównie skierowująca uwagę na starodrzew nie mogła się oprzeć zagłębianiu w sprawy cebulowe. No bo nie da się panie tego, "niebiewskiemu " oprzeć. To takie samo zjawisko jak to co  opętuje ludziska na widok kwitnących krokusów w tatrzańskich dolinach. no może tylko u nas tak roślin nie tratują, ścieżki są i utwardzone i  z trawy.






Codziennik - gryplany, gryplany

$
0
0
Coraz bardziej zielono wokół, wiosna błyskawicznie robi się "prawdziwą wiosną", przeskok z fazy przedwiośnia to w tym roku  obudzenie się w innej rzeczywistości. Jeszcze wczoraj modrzewiowe igły nie istniały, brzoza nie miała listeczków ( o zgrozo a teraz ma je od razu razem z kwiatami, zupełnie nie po  brzozowemu ), ciemierniki dopiero się rozwijały. Człowiek się budzi, otwiera  ślepia a  za oknem zielone szaleństwo, pachnąca deszczem ziemia i koty od bladego świtu rezydujące na podwórku, bezczelnie gapiące się na ptaki. No wiosna, wiosna najprawdziwsza, taka  z trudem wyczekana, wytęskniona zimą, wymarzona kiedy za oknem było -20. No i jakże to tak szybko  ta luba pora roku przechodzi i mija, a gdzie celebrowanie rozwijającej się zieloności i delektowanie się powoli zachodzącymi zmianami? Zachowuje się jak Blitz - Frühling a nie porządnie poukładana pora roku, bezczelność! A ja tu nie zawsze mogę tylko  ogrodem żyć, insze obowiązki mam. Jak nie ogarniam na początku sezonu Alcatrazu to strach się bać co będzie potem, jak ruszą ostro byliny i to nie zawsze te które uprawiam, he, he. Trudno, jakoś to będzie choć z gryplanów snutych na ten rok jak na razie cóś się nic nie realizuje. Taka to uroda moich gryplanów, zawsze coś cholera stoi na przeszkodzie w ich realizacji. Chyba powinnam się nieco wkurzać ale jakoś mi się nie chce. Drzewa podcięte tyle o ile, kontener muszę zamówić na odpady nie tyle drzewne co szopkowo - ogrodowe i zebrać siły na wlezienie w okolice oczka. To nie jest gryplan to jest realizacja porządków,  jest większa szansa na ziszczenie się porządków niż gryplanów.

No tak, ja tu będę jakieś śmieciory wynosić ( taa,  mogę  otworzyć hurtownię plastikowych donic  ) a w ogrodzie szaleją fiołki i zbiera się na kwitnienie większym tulipanom. I jak tu się kwitnieniem w biegu nacieszyć? Fotkę pstryknąć jak japońska wycieczka ( teraz co prawda pstrykają głównie  chińskie wycieczki ) i odłożyć oglądanie zielonego na czas za jakiś czas a najlepiej to  na zimę (  nie ma to jak  zielone na ekranie komputera, kontakt z naturą że ho, ho ) ?  Wiosna w tym roku nie poczeka, pewnie jak będę w połowie porządków to złośliwie  przejdzie w lato. Może się obrażę i poświęcę więcej czasu domowym pieleszom, mniej stresogennie będzie. Domowe pory  roku mniej zależne od  kaprysów aury, jedyne co mnie  może poganiać  to niecierpliwe zrzędzenie Ciotki Elki na temat przygotowań do wypieków wielkanocnych. Ciotka  Elka ma w tym roku ambitne ciastowe gryplany, aż się boję  że może dojść do ich pełnej realizacji ( a wtedy to witaj kongresie diabetologów, możemy robić na takim spędzie za ofiary cukrzycy błyskawicznej ). Co prawda Małgoś - Sąsiadka pocieszająco ćwierka że Ciotka Elka "się nie wyrobi" ale tu właśnie dochodzimy do zrzędliwego zniecierpliwienia i mojej osoby. Poganianie mnie ma na celu wypróbowanie jeszcze przed świąteczną okazją wszystkich  nowych przepisów czyli  zróbmy to teraz a ty drogie dziecko będziesz robić za asystentkę ( "Siostro proszę podać pacjentowi wanilię z cukrem  dopiero jak zaczyn pacjenta urośnie, delikatnie dozować z mąką i otrzeć mi  czoło gazikiem" ).


Powoli zaczynam  w głowie "budowanie"świątecznej dekoracji, wielkanocne zajączki i inne kurczaczki na topie. Trzeba jakoś wcześniej zacząć się nimi cieszyć, Wielki Tydzień to stanowczo zbyt krótki czas na zającowanie i kurczaczkowanie. Drzemiące we mnie dziecko ( lekka ta drzemka ) domaga się w tym roku ustrojstw i upieprzania po kątach zieloności z wielkanocnym motywem. Może nawet nie do końca to takie wielkanocne motywy, ptoszki czy tam inne gniazdka są po prostu wiosenne . To jest domowa wiosna  - wiosenne obiekty dekoracyjne w ściśle kontrolowanym środowisku ( waza do zupy ) -  wiosna constans, zupełnie inna od tej Blitz - Frühling za oknem. Ustawione dekoracje mogą się zmienić jedynie przez interwencję kotów ( nie ważne  że szklany, ptaszek jest ptaszek ) ale mam nadzieję że koty uszanują czeskie pochodzenie szkiełek ( co wcale nie znaczy że mogą tłuc te chińskie, wiszące nieopodal ). Może powinnam zastanowić się nad dekoracyjnym wykorzystaniem kotów ( stara pocztóweczka obok nasuwa pewne pomysły - przywiązać do drzewa i potraktować czymś białym  w sprayu - śmietaną  czy też ewentualnie przypruszyć cukrem pudrem ), w końcu wiosna jest, dlaczego koty mają się lenić?! Pańcia  nie może lenistwu wrodzonemu pofolgować a one takie bezrobotne ( samozatrudnienie przy obserwacji ptaków się nie liczy ).

Pisanki - pisanek wykonywać nie będę, czuję  że po wypiekaniu z Ciotką Elką mogę zapaść na czasowy jajowstręt. Pisankowanie dekoracyjne załatwię za pomocą onyksowych jajek ( tak, tak, czasem w życiu przydają się jaja z kamienia ). Te jajka mają piękne kolory, troszki przypominają mi te impresje morskie z Kronik prządkowych . Nie ma w nich co prawda niebieskości szarawej  wód północnych mórz ale jest za to szklista przejrzystość lagun i przebijająca się przez fale zieleń wodorostów. Mam straszną słabość do zielonawych onyksów, nie przeszkadza mi nawet ich "licheńskość" czyli niemal szkliste wykończenie powierzchni ( moim zdaniem są kamienie które wręcz paskudnie wyglądają wypolerowane do tzw. błysku absolutnego, nie wszystkim kamieniom służy taka obróbka ). Niestety nowszej daty wyroby z onyksu dostępne na  naszym rynku to nie jest to co do mnie mocno przemawia. Właściwie poza sześcianami, jajami i kulami onyksowo wokół mnie milczy, ciiiisza. Kelyszki do brandy i te do jajek to nie jest to, cud szkatułki to nie jest to, jeszcze ładnego kształtu moździerze zdzierżę ale generalnie zielonawy onyks ma formy zupełnie z innej bajki niż ta którą lubię. Jedyna duża rzecz z onyksu która mi się podobała, którą u nas spotkałam okazała się być  urną na prochy - dobrze że o gustach się nie dyskutuje, he, he.

Eh, co robić żeby zamknąć ten wiosenny, przedświąteczny  czas w słoiku, tak jak Megi zamknęła zimę - Słoik na zimę ? Focić, focić i jeszcze raz  focić? Cóś mi focenie nie wychodzi i pewnikiem dlatego mnie nie cieszy. Nie wiem też czy jest taką absolutnie dobrą metodą na przytrzymanie czasu. Może lepiej intensywniej przeżywać niż tylko notować życie ( a jak człowieka trafi skleroza to zdjęcia i tak  zrobią się mu obce, jakby go nie dotyczyły  )? No i jak sfocić gryplany? - nie da się! Gryplany się snuje, wypełniają przyszłością teraźniejszość, czasem są naprawdę osnową a czasem w trakcie realizacji zmieniają się w niewielki wątek, taki wtręt ledwie widoczny. Niekiedy w ogóle zanikają i tylko mgliste wspomnienie o nich gdzieś tam trwa, niekiedy uwierając a niekiedy wprost przeciwnie ( "Dobrze  że nie zrobiłam tego czy owego" ). Wyszło mi  że gryplany można zasłoikować przez zapisywanie, człowiek zapisze i one trwać  będą. Wieczne gryplany, nieważne czy zrealizowane czy nie, doskonałe w swoim gryplaństwie .  Za jakiś czas człowiek spragniony gryplanowania zajrzy do zapisków i stwierdzi - "Tak, to chciałam zrobić w zeszłym roku, trochę dziwne że chcę to nadal zrobić " albo "Co też mi do łba wpadło, to chore było!". Na wszelki wypadek  zapiszę wołami - cieszę się z gryplanowania, nawet jak nic  mi z planów nie wychodzi bo czas  pędzi a ja go nie mogę dogonić! Tak, gryplanowanie czyli życie in spe wypełnia  mi sporą część życia teraźniejszego. Mam nadzieję że rozsądną część. Dżizuu, właśnie do mnie dotarło że ja słoikuję przyszłość ( dokonaną lub niedokonaną ) ! Ciekawe jak zareaguję na zawartość słoiczka po świętach, co z  codziennika mojego powszedniego zostanie "zrealizowane", co  "odpuszczone", co  "uwierające" a co  "to całkiem głupi pomysł był"?

Szybka przebieżka przez wczesnokwietniowy Alcatraz - ciemierniki i hiacynty

$
0
0
Ochłodziło się  i dobrze, wreszcie temperatury bardziej stosowne dla tej pory roku. W ogrodzie hiacynty, hiacynty i jeszcze raz hiacynty, zapach niesie daleko. Cebulice i śnieżniki powolutku się kończą w miejscach w których były celowe sadzone, wyłażą za to całkiem niespodziewanie  i pięknie kwitną kolonizatorzy Tyrawnika. Jak dla mnie całkiem miłe są te  cebulicowe i śnieżnikowe siewki, nie sądziłam  że Tyrawnik okaże się tak  gościnny ( kiedyś usiłowałam siać na Tyrawniku zwykłe stokrotki ale guzik z tego wyszło ). Może pod moimi  drzewami zrobi się kiedyś w kwietniu błękitnie po całości? Znalazłam też nieco rozsianych po  ogrodzie zawilców greckich, cóś wyraźnie im podpasiło,  co szczerze pisząc  dość mocno mnie zdumiewa. Nie posądzałam zawilców greckich o jakąkolwiek  ekspansywność w naszym centralnopolskim klimacie. Alcatraz czasem miewa takie fumy - jest miły dla  roślin z cieplejszego klimatu a potrafi dać popalić swojakom, twardym roślinom które udają się wszędzie wokół tylko  nie w moim ogrodzie. Hym, może dobrze  że w zeszłym roku trochę dokupiłam tego greckiego dobra. Z doskoku doglądam teraz mój kapryśny ogródek, mam tyle innej roboty że nie bardzo wiem w co ręce wsadzić  i gdzie łatać dziury ( czasem wręcz dosłownie - lokator wyjechany a w mieszkanku ruła wzięła i pękła w związku z czym ja latam  jak  starsza wiedźma na miotle ). Marzy mi się nieco spokojniejszy weekend ale bardzo konkretnych gryplanów ogrodowych lepiej na niego nie czynić, po co licho prowokować. Lepiej pozostać przy ulubionych  gryplanach ogólnych.

Na Ciemiernikowszczyźnie całkiem miło choć ochów i achów nie wydaję z się. Ciemierniki kwitną w miarę porządnie ale pamiętam  piękniejsze i bardziej masowe kwitnienia, mam wrażenie  że niektóre sadzonki dopiero "zbierają się w sobie" - głównie te otrzepane  niegdyś z torfowego substratu ( wszystkie "marketowce" sadzone w tym podłożu otrzepuje z niego przed sadzeniem do prawdziwej gleby, roślinom wyraźnie to służy, nawet ciemiernikom które nie lubią "procedur ogrodniczych" w okolicy korzonków ). Szczęśliwie wszystkie posadzone w Alcatrazie ciemierniki się odliczyły ( prawie wszystkie dorosłe kwitną ), Mamelon niestety miała mniej szczęścia ( spokojnie, postanowiła się pocieszyć lawendowo ). Po kwitnieniu zetnę szybko kwiaty ( znaczy kiedy tylko zaczną zmieniać  kolor )  zasilę dolomitem przemieszanym z kompostem - niech rosną w siłę. Pod koniec miesiąca przesadzę ciemiernikowe siewki z ubiegłych lat na miejsca docelowe, w tym przypadku przygotuję dobre podłoże. Może za kilka lat Alcatraz będzie w dużym procencie Wielką Ciemiernikowszczyzną, taki pomysł nawet mnie się podobie. Na razie jednak siewki nie wyglądają na takie zbierające się do kwitnienia. Znaczy nie wiem  co mi na rabatach zakwitnie, jakie pojawią się kolory i typy kwiatów ( mam wielką nadzieję na  ciemierniki  o kwiatach daliowych ). Poza tym jak już pisałam - dokupię "zwykłych" czyli Helleborus niger, prosty w obsłudze a efektowny. I to by było na tyle po szybkiej przebieżce.




Codziennik - przedświąteczne porządki ensemble

$
0
0
Mimo strasznych narzekań rodziny na pieską pogodę ( są nienormalni - temperatury rzędu dwudziestu paru stopni w pierwszej dekadzie kwietnia też  są nienormalne w naszej strefie klimatycznej ) bezczelnie cieszę się z chłodniejszych dni. Ha, mam nawet coś jakby cień szansy na nacieszenie się zapachem fiołków. Fiołki wonne w tym roku zakwitały i przekwitały błyskawicznie, w ogrodzie ich kwiaty spotykam już tylko w bardziej cienistych miejscach, w półcieniu  na fiołkowisku mało co się ostało. Dżedż dżdży co dobrze robi  zielonemu i mojej cerze ( staram się nie pamiętać o tablicy Mendelejewa w ódzkim powietrzu ) jak tym angielskim ladys, wiecznie wystawionym na wszystkie dwieście pięćdziesiąt sześć rodzajów wyspiarskiego deszczu. No niestety z powodu dżdżu  moje wizyty w Alcatrazie uległy skróceniu, o pracy ogrodniczej w ogóle nie ma mowy. Woń fiołków w mokrym powietrzu wyczuwalna śladowo, niestety , przyjdzie poczekać na dni bez deszczu.

Za to w pieleszach domowych zamiast kocurkowymi wydzielinami jedzie rzeżuchą, bowiem trenuję kontakt z naturą parapetową w wersji przedświątecznej. Taa, smrodowi wschodzącej rzeżuchy do zapachu fiołków tak daleko ja mnie do gwiazdy współczesnych wybiegów - ale zieloność świąteczna w formie ściętego ostrosłupa ubzdurała się rodzinie i Małgoś - Sąsiadce. Oczywiście nie obyło  się bez ekscesów ze strony czworonożnej części rodziny - Lalenty poocierał się sznupą o obsiane ustrojstwo i łazi dumny z kiełkującą rzeżuchą w sierści na "policzkach". Ustrojstwo poszło do renowacji a ja drżę obecnie o los kiełkującego "żytka", kolejnej wielkanocnej obsiewki na którą  cóś łakomie spogląda Szpagetka. Za oknami zielone buja ale nie ma to jak przeczyścić sobie  żołądeczek czymś troskliwie pielęgnowanym przez pańcię.  Felicjanowi ustawione na parapecie nowe zielonki się nie podobają, podżerać nie podżera ale usiłuje zwalić je na podłogę ( wygląda na to że ze względów estetycznych, bo choć smrodek rzeżuchowy zyskał jego uznanie to na parapecie nie powinno stać czy leżeć  nic, poza rzecz jasna poduszeczką Felicjana, która  to  poduszeczka wraz z uwalonym na niej Felicjanem najlepiej  pasuje do okna i parapetu ). Sztaflik i Okularia małpują kretyństwa Felka więc rozważam wyprowadzkę rzeżuchy i "żytka" na parapety Małgoś -  Sąsiadki ( znaczy tej ich części nie obleganej  przez koty ). W domu najwyższy czas na bukiety z żonkilami w roli głównej!

Każdej wiosny pojawiają się w domu, w dużej ilości, tzn. wszystkie wazony i nie tylko wazony zajęte przez żonkile. Stoją sobie zusammen do kupy z pędami brzozy, forsycji, wierzby a jakby się dało to i ze strusimi piórami bym je komponowała.  Czasem mają  solówkę i są takie same w sobie urodne. Nie ma że nie ma  - początek kwietnia należy do żonkili. W domu należy, w Alcatrazie i owszem narcyzki długotrąbkowe popularnie zwane żonkilami występują ale raczej sporadycznie, łanów nie ma. Po pierwsze Alcatraz woli hołubić inne rośliny, po drugie nie mam specjalnie dużej ilości miejsc gdzie narcyzy czują się na tyle dobrze że ponownie kwitną i bezproblemowo przyrastają. Na takich stanowiskach sadzę ukochaną odmianę  'Thalia' czy pięknie pachnące poeticusy. Za to w domu wszelkie wariacje "florystyczne"  w wykonaniu żonkili, innych narcyzków  i moim wciskane są w każdy kąt pokojów czy kuchni, tylko łazienka od nich wolna bo  "zbiory oceaniczne" zajmują tyle miejsca że nie m gdzie szkiełka z kwiatami ustawić. Nie myślcie że stoją sobie te żonkilowe urodności w cud wysprzątanym mieszkanku, wokół szaleje huragan zwany świątecznymi porządkami ( nienawidzę ) a mój prześwietny  bałagan pięknie przyozdobiony kwiatami. Nie ma to jak radosna słoneczność kwiatów w towarzystwie świeżo  wyżętej ściery do podłogi, ryczącego odkurzacza i płynu odkażającego. Miodzio! Kiedy narcyzki zasychają nadal są urodne, schowane dotrwają do czasu jesiennych bukietów z zasuszeńców. Tajemnicą trwania w moim zakoconym  domu dużej ilości wazonów  z żonkilami jest sprytne obciążenie pojemników na kfioty kamorami. Stosuję w szkiełkach nieprzejrzystych i ceramice, ku wielkiemu niezadowoleniu kotów rzecz jasna.







No bo oczywiście są tacy którym przeszkadzają i kwiaty i strasznie ale  to strasznie przeszkadzają porządki. Sami nie wiedzą na co mają rzucać się w pierwszej kolejności - atakować odkurzacz czy wazon? Niektórzy zadowalają się przywleczeniem dżdżownicy i katowaniem jej na świeżo umytej podłodze, inni usiłują jedynym  kłem który im jeszcze pozostał zagryźć odkurzaczową rurę ( naprawdę wyjmuję ten sprzęt od wielkiego święta, wolę  wykonać porządki bez wsparcia mechanicznego  niż oglądać Lalusiowo - Felicjanowe występy z odkurzaczem - rzecz jasna atakują kiedy  odkurzacz jest martwy znaczy nie ryczy, chłopcy przestali się go bać jakiś czas temu, dziewczynki szczęśliwie nadal się go boją ). Jeszcze inni zalegają w umywalce i nie sposób ich stamtąd wykurzyć -  Wielki Porządkowy, widzisz i nie grzmisz! A powinieneś, szczególnie wtedy jak porwana została i wywleczona w świat mikrofibra za nielichy pieniądz ( dwa ciemierniki w przeliczeniu ). Oto ustrojstwo zdobnicze okienne  własnej produkcji - powiesiłam koty na brzozowej  żerdce, tak zwane skryte pragnienia na wierzch wylazły. Wiszą stanowiąc dyskretne  tło dla szkła z  żonkilami.

Czas magnolii

$
0
0
No i się wzięło i się zaczęło, znaczy kwitną magnolie. Mieszańcowe soulengiany i te z Nowej Zelandii rodem jeszcze w pąkach a "nieznana pomylona" magnolka jak zawsze pierwsza pokazuje rozwinięte już kwiaty. Człowiek tylko paciorkuje do Muczenicy  Dorofieji coby od mrozów magnolki chroniła, mało co mnie tak w ogrodzie boli jak zherbaciałe  magnoliowe tepale. Jak na razie pogoda w kratkę ale  o mrozach nie słychać, chyba kupię Dorofieji świeczkę albo coś  - widać że moje sacra conversazione czyli ze świętymi obcowanie przebiega w tzw. przyjaznej  atmosferze. Znaczy jakby łaskawość z góry spływała w sprawie magnolek. Tak mnie kusi  żeby  Dorofieji trochę głowę pozawracać potrzebami  irysów ( no dobra, trzy świeczki ) ale boję się przesadzić. Nachalny petent może nawet świętą doprowadzić do furii i istnieje  możliwość świętego wypięcia się na ogród  ( i kto wie czy nie będę musiała palić ogarka dla takiego jednego co to ponoć wszystko potrafi załatwić ). Lepiej zatem głowę Dorofieji zostawić w spokoju, zawracanie zostawić sobie na przyszły rok.



Na drzewach kfioty na glebie też  kfioty. Zeszłoroczne zakupy cebulowe wychodzą masowo, nie ze wszystkich jestem zadowolona. Zacznę od  tych roślin, które nie sprawiły zawodu. Małe anemony greckie, pięknie biało kwitnąca odmiana 'White Splendour' - miodzio i to lipowy, niefałszowany. Są tak urodne że postanowiłam w tym roku jesienią  dokupić sporo ich bulwek. Na razie chodzę po Alcatrazie i wykopuję siewki tych małych zawilców greckich które są u mnie "od zawsze"  i usiłuję je grupować wg. kolorów kwiatów. Najwięcej wysiało się tych o jasnobłękitnych kwiatach, śliczne są ale biel i róż ( zewnętrzna strona płatków ) kwiatów odmiany 'White Splendour' bije na głowę  te niebieskości. W zeszyciku zakupowym kolejna pozycja przybyła - taka z wykrzyknikiem dla zaznaczanie  ważności.

Za to narcyzy trąbkowe posadzone w zeszłym roku okazały się typowymi wazonowcami. Nawet nie będę was i siebie męczyć nazwą tej odmiany, po prostu żadnych cebul z kwiatami w tym typie więcej nie kupię. Jakby to ten mój zakup określić - cywilizowany do bólu. Kwiaty i owszem urodne ale zupełnie nie z tych pasujących do Alcatrazu. Olbrzymie i ciężkie, na niewysokich pędach. Kwitnienie zaczyna się od  żółci ( trąbka ) i kremu ( płatki ) by przejść z czasem w delikatną morelkę i  czystą biel. No niby jest uroczo i gdybym takiego narcyzka spotkała ciętego, w pęczku czekającego w wodzie na zakup to kwiczałabym ze szczęścia. W wazonie  prezentowałby się na pewno świetnie ale w moim ogrodzie wygląda jak sztuczny cmentarny żonkil. O ile te "cywilizanty"  dotrwają do świąt  to wylądują w domowych pieleszach ( mam nawet odpowiednie szkiełko dla nich ), w ogrodzie potrzebuję narcyzów o drobniejszych kwiatach, wystarczy że moje  magnolie mają duże kwiaty.

Dziś posadziłam na miejsce docelowe nowego ciemiernika z Leroya. Bezczelnie podzieliłam go żyletką na dwie sadzonki ( lepiej nie naśladujcie jeżeli jesteście początkującymi ogrodnikami - ciemiernikom  w korzonkach nie ma co grzebać bez odrobiny ogrodniczego doświadczenia ), obwęgliłam drzewnym żeby się nie paprało i szlus. Poprzedni dzielony ciemiernik świetnie się u mnie rozrasta ( pieję  z zachwytu nad tym przyrastaniem sadzonek podziałkowych  bo to taki o kwiatach typu daliowego ). Przy okazji naszłam w pobliżu wyznaczonego przeze mnie  ciemiernikowego stanowiska dwie olbrzymie sadzonki "naturalne" czyli siewki. W przyszłym roku powinny już kwitnąć, niemal pękam z ciekawości jakie będą miały kwiaty. Oby tak dalej, mam nadzieje że to nie jedyna ciemiernikowa niespodziewanka w Alcatrazie.


Jutro rano przyjeżdża kontenerek, czeka mnie załadowywanie śmieci zusammen z Panem Andrzejkiem. Mój kręgosłup czuje co się święci i już dzisiaj urządza protesty, muszę położyć go spać ( znaczy on będzie spał a ja sobie film obejrzę w pozycji horyzontalnej ). Na dobranoc zamieszczam fotki hiacyntów. Obawiam się że jestem hiacyntowo uzależniona, już wiem gdzie jeszcze jesienią posadzę hiacyntowe cebule, he, he




Ciasteczkowe odbicia czyli Ciotka Elka w akcji

$
0
0
Są takie chwile w życiu mężczyzny kiedy bierze on rzeczywistość na klatę i z wymuszonym uśmiechem usiłuje myć własne, domowe okna. Są takie chwile w życiu kobiety kiedy  poczucie że trzeba zrobić ciasteczka tak narasta że zamienia się w obsesję znieczulającą na wszystko co dzieje się wokół z wyjątkiem dulczenia męskiego i np. powoduje chęć wywalenia przez okno  myjącego je  mężczyzny za zadawanie kretyńskich pytań typu "To gdzie jest ten płyn?". Ciotka Elka wraz ze mną i przy akompaniamencie "odzwierciedlających stan tego ciężkiego umysłu" pytaniach Włodzimierza piekła kruche ciasteczka. Na dzień dobry zmodyfikowałyśmy nieco  przepis. Receptura była bowiem tak słodyczasta że ilość użytego cukru mogła wywołać natychmiastową śpiączkę u cukrzyka. Wiem  że kruche ciasteczka powinny być słodkie ale zamierzałam je przyozdobić więc bez przesadyzmu z tą słodkością ciasta.

Receptura jest taka - napij się kawy i ignoruj wszelkie prośby dotyczące sprawdzenia jakości sprzętu potrzebnego do mycia okien. Zarówno te jęczące jak i gromkie pokrzykiwania. Następnie wyciągnij stolnicę i wałek i przejdź się z tym drugim  tak żeby myjący okna dokładnie widział uzbrojenie i zaniechał wszelkich prób  nawiązania kontaktu. Weź kilogram mąki krupczatki i przesiej ją z proszkiem do pieczenia ( kup dobry, mnóstwo dziwnego badziewia teraz się spotyka ). Dwie kostki masła 250 -  gramowe ( no na bogato ) posiekaj z oną mąką i dodaj sześć  żółtek ubitych z niepełną szklanką cukru. przy szybkim wyrabianiu ciasta podlej około 250 mililitrów kwaśnej śmietany 18% i staraj się nie myśleć o przyszłości swoich tętnic  i żył. Zagniecione ciasto podziel na kawałki i rozwałkowuj   ( nie za grubo ale i nie za cienko ). Wykrawaj ciasteczka i  piecz  w nagrzanym  jak do kruchego ciasta piekarniku aż zrobią się złote ( co piekarnik to inne pieczenie ). Skontroluj roboty okienne i obiecaj  parę upieczonych ciastek "na przerwę przy kawie".

Przepis niby taki  podobny do naszego starego przepisu na ciastka kruche ale zdecydowanie  w nim więcej masła a mniej cukru. No ale słodkie ciastka z ozdóbstwami z lukru naprawdę nie mogą być zbyt słodkie. Co przystoi bezie nie uchodzi kruchemu ciastku. Foremki miałyśmy odpowiednie ( idealny prezent dla Ciotki Elki to wszelkie wykrawaczki  i formy do ciast - w momencie otrzymania ćwierka ze szczęścia ja miziana pod bródką Szpagetka, w odróżnieniu do koty Ciotka Elka się nie ślini ). Teraz przystąpić można do zdobienia - cóś nie ufam ja barwnikom spożywczym z buteleczki, tubki i papierka. Jako tetryka ( żeńska forma od  męskiego tetryk ) nie dowierzam nowinkom i preferuję starzyznę barwiącą typu szafran albo inna kurkuma czy sok z buraczka lub szpinaku. Zboczenie z wiekiem związane, jak to wiele skrzywień u mnie.





P.S. Cio Mary i Wujek Jo popierniczyli święta, nie wiadomo dlaczego postanowili złożyć na Wielkanoc zimowy domek z piernika ( nabyty o zgrozo drogą kupna ). Wujek  Jo  usiłował go dziś rano pracowicie zbudować, niestety wyraźnie mu nie szło  - elementów konstrukcyjnych brakowało. Okazało się że Cio Mary  zeżarła nielegalnie jedną ścianę nośną! Wujek Jo zapowiedział protestacyjne samobójstwo dokonane przez zażarcie się sernikiem. Cio Mary uparcie twierdzi ze z Wujka doopa nie inżynier bo z domku można  było zrobić wiatę a dla Wujka Jo każdy pretekst jest dobry żeby dorwać się do sernika. Wśród rodziny panuje już  błoga, świątecznie kłótliwa atmosfera, he, he.

Obrządek wiosenny

$
0
0

No i nadchodzi nam czas obrządku wiosennego, tak, tak, prawdziwie nazywam to świętowanie po polsku. Zawsze w okolicy świąt nawiedzają mnie przemyślenia quasi religijne. Hym, zdaje się że należę do mniejszości która w ogóle ma na tematy religijne jakieś przemyślenia ( i nie ważne  że  są quasi bo nie myśli mi się o teologii a raczej o socjologicznej stronie religii, myślenie o duszyczkowych sprawach jest - pewnie to sprawka genów pradziadka księdza ).  Katolicyzm obrzędowy jest silny przyzwyczajeniem do obrzędów, treść wierzeń jest dla większości mych rodaków mniej istotna co potwierdzają badania socjologiczne prowadzone przez instytucje opłacane "z prawa do lewa"że się tak wypiszę. Kraj mój rodzinny jest nie tyle katolicki co klerykalny, jego duchowość jest w gruncie rzeczy szczerze pogańska i nieszczerze upozowana na chrześcijanstwo ( problem Kościoła narodowego - oksymoron taki że aż zatyka ). Frasobliwy i Dzieciątko w jednym, Maryja Zawsze Dziewica, Pambuk i obecnie nieco mniej popularne grono świętych pańskich to jedynie przykrywka pod którą ukrywają się magiczne postacie z całkiem innego świata niż ten znany z kart Ewangelii. Wystarczy przypomnieć sobie góralskie bajanie  o Panu Jezusku co po Tatrach chodził i wszystkie Matki  Boskie Naszybne  cudownie się ukazujące żeby ostrzec dobrych ludzi a od razu do człowieka dociera że żyjemy w kraju gdzie religijna wyobraźnia masowa żyje w konwencji prechrześcijańskich mitów. Prawda od lat znana wśród etnologów, socjologów i innych logów. Zresztą inaczej być nie mogło, wspomnę radosne  umitycznienie chrystianizacji naszych ziem ( dwaj Aniołowie - "Cyryli i Metody", he, he  - na postrzyżynach syna Piasta Kołodzieja ). Jakoś masowo nigdy nie przekroczyliśmy pewnego progu pytań o własną duchowość co było udziałem naszych słowiańskich sąsiadów z południa i wschodu. Jesteśmy religijnym ignorantami i po ignorancku się zlaicyzujemy ( tak samo płytko jak płytkie jest polskie chrześcijaństwo w wydaniu powszechnym czyli katolickim ). Przedziwne  że uchodzimy za naród chrześcijan, śmiem twierdzić  że naszą religią narodową jest ignorancja z lekka zabarwiona oportunizmem. Stąd pewnie to przywiązanie do  symboli które ma nam ułatwić udawanie że wiemy w co wierzymy. Od dawna  usiłujemy wmawiać światu że  jesteśmy kimś innym niż jesteśmy. Długa tradycja, jeszcze sarmacka, he, he. A magiczność w  nas  nadal siedzi  i jak ten diabeł Rokita co i raz ze spróchniałej  "wierzby szczerzepolskiej" wyłazi. No to Kochani, wesołych świąt i za zdrowie Święconki, prawdziwej bohaterki obchodów polskich świąt Wielkiej Nocy.




Belém znaczy Betlejem

$
0
0

Belém  czyli zwiedzanie Mosteiro dos Jerónimos, pomnik i dreptanie do Torre de Belém - bardziej oklepanej trasy przez tę dzielnice dzisiejszej Lizbony nie da się wymyślić. A jednak nasza przejażdżka do Belém okazała się bardzo udana. Myślę  że sekret tego sukcesu stanowiła pora dnia i niegroźny dla mieszkańców  Europy Środkowej  chłodek ciągnący od Atlantyku. Nie da się ukryć  że lekko wstawione po almoço podlanym dobrym winem urządziłyśmy sobie południową sjestę zamiast  pieczołowicie dreptać z resztą turystów w porze kiedy ciężko  Portugalczyków spotkać na ulicach Lizbony. Chrapało się cudownie i cóś ciut późno nam się przypomniało że muzeumy pracują w tym kraju  przeważnie do godziny siedemnastej. Dotaczałyśmy się z naszej górki ( na szczęście nie wężykiem ) w kierunku Cais do Sodré, takiego punktu z którego właściwie da się dojechać wszędzie w Lizbonie ( drugi lizboński "węzełek" zlokalizowałyśmy na Praça Martim Moniz ). Nie dotoczyłyśmy się do celu bo wdzięcznie machając łapiętami zatrzymałyśmy wcześniej autobus jadący przez Belém ( w Lizbonie na autobusy i tramwaje się macha, z metrem nie próbowałyśmy bo straszyłam Mamelona konsekwencjami mogącymi wynikać z jazdy kolejką podziemną w rejonie sejsmicznie aktywnym - Mamelon zobaczyła ruinki klasztoru Karmelitów i zaniechała tematu jazdy metrem w Lizbonie ).

No i pojechali wzdłuż Tagu do miejsca skąd wypływali żeglarze w świat daleki i niepoznany. Bo na rejsy dalekomorskie nie wypływało się z Lizbony tylko z leżącego bliżej Atlantyku Belém. W tej osadzie podlizbońskiej  w  czasie jej świetności był port, komora celna z więzieniem dla przemytników ( to właśnie owa słynna wieża  Belém ) i łańcuchy rozciągnięte w poprzek rzeki, uniemożliwiające wypłyniecie na  Atlantyk i wpłynięcie w ujście Tagu bez uprzedniego rozliczenia się z królem. Belém było prawdziwym oknem na świat Portugalii, Lizbona zaś najpiękniejszym jej salonem. Ludzie od dawna osiedlali się w tym miejscu, najstarsze ślady ich bytności  pochodzą z głębokiego paleolitu. Może dlatego że takie zachęcające do  osiedlania otrzymało nazwę wysoko cenioną wśród wyznawców trzech wielkich religii  - Bethlehem  - Betlejem - uszczegółowioną w czasach późniejszych   jako Santa Maria de Belém a następnie skróconą do zwykłego Belém. Osada złożona z Belém i przylegającej do niego malutkiej wioszczyny Aldeia do Restelo  gdzieś tak od XIV wieku zaczęła się wyraźnie rozrastać w kierunku wschodnim, czyli ciążyła  ku  Lizbonie. W mieście królewskim rzecz jasna zainteresowano się tym strategicznym a rozbudowującym się punktem nad Tagiem i Infante Dom Henrique, o Navegador znany u nas jako Henryk  Żeglarz postanowił zbudować w tym miejscu port z prawdziwego zdarzenia i przy okazji wznieść kościół pod wezwaniem Marii Panny, coby lud mauretańskiego pochodzenia osiadły w Belém i Aldeia do Restelo otoczyć opieką Najświętszej Panienki. Od tego to czasu  to miejsce było znane jako Santa Maria de Belém.

Henryk nigdy nie został królem Portugalii a jednak Portugalczycy z lubością zaliczają  go w poczet władców. Na pewno był postacią nietuzinkową i na pewno to on  i jego otoczenie stali za zwrotem gospodarki Portugalii ku morzu, co najpierw zapewniło jej  imperialną świetność a nieco później takie problemy ekonomiczno - demograficzne  że  potrzeba było edyktów królewskich zakazujących migracji Portugalczyków do  kolonii ( o sprawie niemal całkowitego uzależnienia gospodarki imperium od  niewolniczej pracy ledwie napomknę  ). Heniek samo Dobro albo Heniek samo Zło, he, he - zależy od punktu widzenia. Przydomek Navegador został mu nadany dopiero w XIX wieku za sprawą dwóch niemieckich historyków - Heniricha Schaefera i Gustave de Veera. Romantyczny przydomek spopularyzowali historycy brytyjscy i tak Infante Dom Henrique,  książę Portugalii, czwarty syn króla João I z rodu Aviz stał się legendarnym Henrykiem  Żeglarzem, który jak ten pilot portowy wyprowadził Portugalię na szerokie oceaniczne wody za którymi leżały ziemie przyszłych kolonii. Sam Infante biegły w czytaniu map, zainteresowany budową okrętów ( przypisuje mu się wynalezienie karaweli, statku zdolnego do rejsów  oceanicznych ) za daleko sobie nie popływał. Dwie wyprawy do  północnej Afryki to na początku XV wieku nie był znów taki wyczyn, bardziej należałoby szanować  książęcą umiejętność  organizowania środowisk tworzących szkolnictwo morskie ( i szkolnictwo w ogóle - Henryk a uniwersytet w Lizbonie to temat rzeka ) czy też tworzenia klimatu sprzyjającego eksploracjom. W każdym razie  Portugalczykom Henryk Żeglarz jawi się jako "twórca imperium", trochę za sprawą propagandy z  czasów rządów Salazara i spółki, które jak to z kiepskimi rządami bywa usiłowały przykryć swój brak umiejętności zarządzania krajem tzw. wielką  historią, często gęsto naciągając fakty historyczne do  granic możliwości uznania czegoś za zdarzenie autentyczne ( a przez to czyniąc ze wzniosłego śmieszne - taa, skąd to znamy ).
 

Jednak to nie za sprawą księcia Henryka powstały dwie najsłynniejsze budowle Belém tylko za sprawą króla Manolo I. Mosteiro dos Jerónimos czyli klasztor  św. Hieronima i Torre de Belém czyli wieża Belém, będąca komorą celną, więzieniem i strażnicą w jednym. W 1496 roku dobry król Manolo zwrócił się do Stolicy Apostolskiej o wydanie zgody na budowę dużego ( czytaj olbrzymiego - Manoel pojechał na całego  ) klasztoru w miejscu kaplicy Zakonu Chrystusa. Prace rozpoczęły się dnia  6 stycznia roku 1501 lub 1502 - zdziwne ale znamy datę dzienną a rok rozpoczęcia budowy  nie jest nam znany. Klasztor został zbudowany z wapiennych skał z kamieniołomów znajdujących się nieopodal Belém, budowa głównego założenia trwała około stu lat - już samo to świadczy o wielkości tego klasztoru. Ogólną koncepcję budynku stworzył Diogo de Boitaca, gdzieś tak  koło roku 1513 wiadomo było jak kolosalne jest to założenie ( król dokupił grunty, he, he ), jednak dopiero włączenie do gry João de Castilho, genialnego koordynatora budowy  i speca do zarządzania ludźmi jakbyśmy  go dziś określili, sprawiło że mury klasztoru zaczęły naprawdę rosnąć. To ta umiejętność dobrego rozplanowania robót w miarę szybko pozwoliła wznieść pierwszy duży halowy kościół w Portugalii ( technicznie  sprawa prosta nie była - to od razu rzuca się w oczy gdy  widzi się wysokość kolumn podtrzymujących strop bez  pomocy przypór, jak to w  wypadku tak wysokich i szerokich budynków zazwyczaj miało miejsce ), dobudować piętro z kolejnymi cud  arkadami wokół klasztornego dziedzińca, wykonać dwa niesamowitej wręcz urody portale  ( tzw. osiowy i południowy ) i jeszcze parę innych rzeczy zrobić. Kiedy w 1530 roku Castilho przestał pracować przy klasztorze był on w zasadzie w dużej części wykonany.  Dziesięć lat później pieczę nad dokończeniem  klasztornego budynku podejmuje Diogo de Torralva ( pracować będzie do roku 1551 ). To tych trzech wymienionych mistrzów architektury w największej mierze zadecydowało o wyglądzie budynku klasztoru. Z masy kamienia stworzyli  koronkowo lekką budowlę uznawaną za jedno z najpiękniejszych założeń klasztornych na świecie, no i rzecz jasna apogeum stylu manuelino.










Uroda dziedzińca klasztornego wręcz zatyka, żadne zdjęcia jej nie oddają ( z architekturą jest jak z górami - zdjęcia spłaszczają, nie oddają skali i powodują  tylko namiastkowość odczuć ). Niestety, jeżeli  chcecie naprawdę nacieszyć oczy urodą Mosteiro dos Jerónimos zostaje wam udać się do Belém, bynajmniej niewirtualnie. Nawet najlepsze zdjęcia ( a moje takowe nie są ) nie pokażą jaki jest ten budynek w rzeczywistości. Tak, tak, żeby uwierzyć trzeba zobaczyć. W architekturze manuelino jest w ogóle coś nierealnego, mającego coś z marzeń sennych. Ta doprowadzona do doskonałości sztuka gotyckiego budowania skojarzona z przedziwnym repertuarem zdobniczym - pół gotyckim, średnio mauretańskim, cytującym styl plateresco, pełny motywów związanych z morzem, jak choćby ten ze skręconych lin okrętowych, który być może zawędrował na portugalskie ziemie wraz z Fenicjanami, dawno, dawno temu. To tak jak z architekturą mogolską w Indiach - nie do powtórzenia, można  cytować ale oryginałom nic nie dorówna ( o czym przekonują liczne budynki w Anglii i nie tylko  w Anglii ). Styl neomanuelino w  jakim wzniesiono tzw. długi  budynek ( dzisiejsze Muzeum Archeologiczne i Muzeum Morskie ) jest raczej swobodną interpretacją motywów niż nawiązaniem do  konstrukcyjnej strony starego stylu, no nie ta jakość że się tak wypiszę. Klasztor i kościół został sfinansowany z pieniędzy  które przyniosły wyprawy do koloni ( kochane podatki, dobry król Manolo nie opodatkował tylko tego na co miał monopol ) i był świątynią dla tych "co na morzu".  Tam za nich się modlono i tam składali dziękczynne wota po szczęśliwym powrocie z wyprawy.  Zakon hieronimitów był w posiadaniu budynku aż do roku 1834, kiedy w wyniku  kasaty zakonów własność zakonna przeszła na rzecz skarbu państwa. O ile na terenach polskich kasaty zakonów w XIX wieku były sprawą zaborców o tyle w Portugalii powstał już w XVIII stuleciu silny ruch antyklerykalny, który stopniowo zdobywał coraz większe poparcie społeczne. Kościół Katolicki postawił na złego konika, znaczy sprzymierzył się z środowiskami popierającymi monarchię absolutną i źle się to dla niego skończyło. Kasata zakonów była uwieńczeniem postępującego procesu ograniczania własności  i politycznej władzy Kościoła Katolickiego, po wygranej przez liberalnych zwolenników monarchii konstytucyjnej ( ach ci masoni ) wojnie domowej postanowiono postawić kropkę nad i. Co ciekawe sprawa dotyczyła  wyłącznie zakonów męskich, mniszki żyły sobie w spokoju aż do roku 1862 kiedy ustanowiono że po śmierci ostatniej z zakonnic konkretnego klasztoru stanie się  on własnością państwową. I tak zakony które stworzyły w dużej mierze to co nazywano Królestwem  Portugalii zniknęły jako licząca się siła z kart  historii tego kraju.




Hym, wiem, lekkie zdziwko kiedy myślimy o kraju w którym znajduje się Fatima, ale kiedyś  tam  badacz kultury Gilberto Freyre stwierdził że merkantylizm jest cechą mentalności portugalskiej. No a wiadomo - Fatima to złoty interes, czegoś takiego nie da się ignorować nawet jak niespecjalnie jest się religijnym. W ogóle katolicyzm portugalski był i jest swoisty - np. swego czasu poganiano świętych do protekcji których się odwoływano. Najpierw były wota i prośby, potem przyspieszanie wykonania zadań przez świętego. Metody poganiania były zróżnicowane - od wieszania obrazka bądź figury "głową do dołu" za spóźnienie lekkie do przetrzymywania w  nocniku za opóźnienia długoterminowe, święci w Portugalii nie mieli łatwo. Czasem było tak ciężko że trudno było jeszcze pozostać  świętym, takiemu na przykład  São Gonçalo groziło ocieranie lubieżne przez  kobiety pragnące zostać matkami i impotentów. Niebezpieczne to życie pośmiertne, oj niebezpieczne. Dystansu Portugalczycy  do świętych nie mieli a i  do ewangelicznych postaci stosunek taki swojsko przyziemny. W jednym ze sklepów Lizbony naszłyśmy tak  przedstawioną ucieczkę do Egiptu - figura Józefa w arabskim nakryciu głowy siedzi za kierownicą citroena żółtego jak cytryna, na tylnym siedzeniu Madonna z Dzieciątkiem przeglądają  smartfona.  Jednak to pryszcz  przy Matce  Boskiej  Quadowej czyli Maryi wraz z Dzieciątkiem Jezus przypiętym pasami do fotelika umieszczonego na quadzie. Takie dzisiejsze cóś te figurki, na Maryi ciuszki biało - niebieskie ale głowy bym nie dała czy ta niebieskość to nie jeansowa. Trochę to dalekie od tego jak wyobrażamy sobie tu w Polsce świętości po iberyjsku, nic w tym ze starohiszpańskiej rozmodlonej ekstazy i poczucia nadziemskiego majestatu. Nie ma jednak czemu specjalnie się dziwić, Portugalczycy sami o sobie  mówią że bywają realistycznie przyziemni i mają nieco specyficzne poczucie humoru ( coś w tym  jest - ostatnie auto da fe  przeprowadzili w XVIII wieku  na  księdzu katolickim za wsteczność i przeszkadzanie reformom Pombala ).







Przyznam  że kiedy dreptałam po krużgankach klasztornych zalęgła się we mnie myśl że Portugalczycy wierzyli niegdyś bardzo, bardzo mocno, z intensywnością ludzi wystawionych na działanie żywiołów ( tak wierzą górale czy ludzie morza ). Takie obcowanie codzienne ze sferą sacrum sprawia że ona z czasem powszednieje, staje się codziennością a w końcu przestaje być sferą sakralną. Cóś nie wierzę że tylko Wielkie Trzęsienie Ziemi w Lizbonie rozpoczęło proces laicyzacji życia społecznego. Owszem, oświecenie i tak dalej przyczyniło się do przyspieszenia procesu który musiał rozpocząć się wcześniej, choćby od przenikania się wierzeń zapoczątkowanego w XVI wieku ( mam tu na myśli zarówno  hinduizm jak i wierzenia plemienne Afrykańczyków czy Indian mieszające się z katolicyzmem portugalskim nie pozbawionym elementów obrzędowych związanych z islamem czy judaizmem ). Tak, tym właśnie dla mnie jest ten dziedziniec klasztorny - modlitwą i opowieścią o jej mocy pokonującej Ocean, zapisaną w kamieniu prehistorią wszystkich kreolskich budowlanych koronek Nowego Orleanu, Hawany, kościołów w Goa i Makau, tęsknotą za Nieznanym i próbą pokonania przed nim lęku. "Ocean który świat otacza wzywa nas. Płyńmy na Wyspy Szczęśliwe." - o ile mnie pamięć nie myli to Horacy tak pięknie pisał o tym stanie ducha gnającym nas na poszukiwanie Rajów, tych wszystkich szczęśliwych miejsc gdzie nas nie ma. Krużgankowy dziedziniec klasztoru w  którym Vasco da Gama spędził ostatnią noc przed swoją wielką wyprawą do Indii jest jakby  kamienną wersją  słów Horacego.

Trafiłyśmy cudownie, ostatni zwiedzający, żadnych dzikich tłumów z telefonami na kijaszkach patałętających się po przepięknych krużgankach w celu  znalezienia miejsca na tle którego własny ryjek zrobi się światowy, elegancki, na czasie  i w ogóle "obieżyświacki". Cisza i spokój, coś co przynależne jest klasztornym dziedzińcom. Niespiesznie włóczyłyśmy się po tym miejscu podziwiając zarówno jego ogrom, doskonałość konstrukcji jak i niesamowite, fantastyczne szczegóły kamieniarki. Bestiarium ozdabiające filary krużganków dziedzińca warte jest dłuuugiego i spokojnego spaceru, poświęciłyśmy włażenie na pomnik i zwiedzanie Torres de Belém "od środka"żeby móc jak najdłużej pobyć  wśród smoków, "abizjan", syren rodzaju męskiego i lwów z podejrzeniem trwałej ondulacji na grzywach. Nieco tą bajkowością przypominały mi te płaskorzeźby, późno renesansowe, na wpół ludowe ozdóbstwa kamieniczek w Kazimierzu  Dolnym. Te portugalskie płaskorzeźby co prawda o wiele subtelniejsze ale bajkowy urok jest tego samego pochodzenia - wyobraźnia ledwie spętana obowiązującymi formami przedstawień. Po dziedzińcu  kościół i klasztorny refektarz były deserkiem po wystawnym obiedzie. Oblookałyśmy z ciekawością i należytym "szaconkiem" ale z powrotem wymiotło nas na dziedziniec. Koronki w wapieniu miały dla nas solidną moc  przyciągania. No cóż, wylazłyśmy ostatnie, eskortowane przez nieco podejrzliwego strażnika ( miał niemal wypisane na twarzy "Ciekawe dlaczego się nie focą na tle?" ).



Oczywiście wiedziałyśmy że wszystkiego w Belém wartego uwagi za pierwszym podejściem nie obejrzymy ale przyznam że oko leciało mi w stronę widocznych parkowych palm, potem gdzieś  haczyło o Centrum Kultury Belém czyli Centro  Cultural de Belém  gdzie znajduje się Museu Colecção Berardo ( mają świetną kolekcję sztuki nowoczesnej )  a Mamelon coś tam mruczała  o najsłynniejszej  wersji pastéis de nata czyli pastéis de Belém o których napiszę przy okazji wspominek lizbońskich słodyczy,  a które można nabyć w najsłynniejszej  bodaj lizbońskiej cukierni. No cóż nie można mieć wszystkiego,  podreptałyśmy w stronę Padrão dos Descobrimentos czyli Pomnika  Odkrywców. Pomnik powstał w roku 1939 za sprawą architekta José Ângelo Cottinelli Telmo i rzeźbiarza Leopoldo de Almeida  jako tymczasowa konstrukcja ( "latarnia morska" ) z okazji otwarcia portugalskich Targów  Światowych w czerwcu 1940 roku. Trwałą konstrukcję postanowiono postawić w roku 1958 żeby w roku 1960 uczcić  pięćsetne urodziny Henryka  Żeglarza. oczywiście spóźnili się z oddaniem, jak to w  gospodarce centralnie planowanej bywa plany im się nie spięły i postanowili że oddadzą pomnik parę lat  później wraz z całym placem jako Wielkie Założenie Ku Chwale ( tak w ogóle to Salazara już dawno wymiotła historia kiedy otoczenie pomnika zostało oddane do użytku ).

W międzyczasie zeszło się z tego świata panu Cottinelli Telmo i zastąpił go pan António Pardal Monteiro, którego dziełem  są między innymi wewnętrzne pomieszczenia pomnika. Wiem  że pomnik to wspomnienie po epoce Salazara ale ta gigantyczna struktura z pobrzmiewającym Art Deco w żaglach zwyczajnie mi się podoba. Takie limfatyczne gusta mam że nawet realistyczny Heniek z karawelą  ( nie karabelą ) w dłoniach i cała masa postaci z Magellanem, Vasco da Gama i Diasem, Cabralem na czele mnie się w tym wszystkim podobie. Oczywiście pod pomnikiem calçada czyli mozaika z kamiennych kostek z przepięknym fragmentem mapy  świata  z koloniami należącymi do hiszpańskiej i portugalskiej korony. Do wnętrza pomnika nie wlazłyśmy ( chińska wycieczka i mało czasu ) tylko podreptałyśmy  wolnym krokiem w stronę  Torre de Belém. A potem niemniej wolniutko ruszyłyśmy w kierunku naszej bazy w Alfamie, czując  że zwiedzanie  Belém to my ledwie zaczęłyśmy.



Podstępny ziąb czyli Alcatraz przymrożony

$
0
0
No i się wzięło  i się porobiło i w ogóle i kto to słyszał. Koty złe, Alcatraz przymrożony a  i we mnie narasta  agresja ( Muczenica Dorofieja  w niełasce, jak tak  dalej pójdzie rozważę portugalskie metody postępowania ze świętymi ). Mrozi, śnieży, pluszy, no pogoda jest absolutnie źle wychowana - to są ekscesy! Ja rozumiem w maju sprawki  trzech ogrodników i nieznośnej a chłodnej  Zofiji ale druga połowa kwietnia to powinna być bardziej wiosenna. Mam na myśli słonko, motylki, pszczółki i kwitnące tulipany a wszystko to w powietrzu które nie przypomina tego  lodówkowego. Alcatraz też jest obrażony, głównie z powodu magnolii i młodych igiełek modrzewi. Wygląda smętnie, nawet focić mi się go nie chce ( inna sprawa czy chciałby żeby foty takiej jego kondycji pojawiły się jakby nie było w publicznym obiegu ). Ech, ciężko nam z taką aurą. Mam wkopane co prawda nowe róże ale musiałam kopczyk zrobić leciutki bo to  delikatesy a tu przymrozki. Przyszły nowe irysy z Australii, które  muszą  grzecznie poczekać na sadzenie. Razem z nimi przyszła smętna wiadomość  że to chyba były ostatnie zakupy w szkółce Tempo  Two bo Barry wygląda emerytury. Cóż kończy się pewna epoka w irysowym światku, dla mnie smętek  bo lubiłam te nietypowe łączenia kolorów, rozwijanie barw kwiatów wraz z ich wykwitaniem i inne "blythowskie" smaczki. No a teraz wzięło i się utło. Może czas na nowe miłości, takie  irysy Antona Mego na ten przykład. Teraz jednak snuje gryplany nasadzeniowe, niby już wiedziałam w momencie składania zamówienia gdzie który irys będzie rósł ale to było przed zamówieniem amerykańskim, które zmieniło moje irysowe plany. Teraz mam dylematy i w ogóle. 'Sherbet Bomb' nieco namieszał, najchętniej posadziłabym go w okolicach 'Bratislavian' albo 'Zlatovlaska', odmian Mego o trochę podobnej kolorystyce. Taa, tylko miejsce przy nich jest już zajęte a nie będę przesadzać irysów TB w kwietniu. Zostaje  mi posadzenie nówek  na "tymczasie" a potem w sierpniu przesadzanie. Na razie na stałe miejsce powędruje tyko piękna odmiana Keppela 'Friendly Advice' ( którą Mamelon określiła swego czasu jako irys o kwiatach w kolorze  "zdechły beżo - różowo - lila" ).  Do Mamelona  mają przywieźć nowo zamówiono lawendy, rzecz jasna i dla mnie jest tam parę sztuk do obsadzenia piaszczystych części podwórka. No zrobi się u mnie w lipcu na  przyszłej Suchej  - Żwirowej jasno fioletowo  - niebieskawo, znaczy jeszcze bardziej niż było. Coś mam wyraźną potrzebę chłodnych kolorów w lipcu, chyba nie przesadzę z tym "niebiewskościami"?  Na razie jednak nic nie będę sadzić, poczekam aż przejdzie wielki  ziąb siedząc w domowych pieleszach, starannie obłożona kotami. Teraz jest na wszystko ogrodowe za zimno, na wszystko!

A hard night's day

$
0
0
No i wyleźliśmy masowo do ogrodu coby strat dopatrzyć. Ja wgapiałam się w rośliny, kotostwo w pustkę po kolegach, których mróz wygnał w cieplejsze miejscówy  sąsiedztwa. Co prawda Laluś się klusił i przylepkował bo najlepiej w taką  pogodę doglądać Alcatrazu z poziomu moich  ramion tak żeby inne  koty  "zazdraszczały"  ( no chyba  że zobaczy się cóś naprawdę interesującego, to wtedy myk, myk i kot błyskawica ) ale reszta stadka doglądała ogrodu kulturalnie na własnych łapkach, bez zwykłego w takich razach robienia Lalusiowi nachalnej  konkurencji. Pocieszająco myślę sobie  że może szlag trafił kleszcze ( preparaty przeciwko nim coraz mniej skuteczne ) bo pocieszać się trzeba. No jest tak sobie - mogło być  gorzej ale bez strat się nie obyło. O magnolii kwitnącej rozpisywać się nie będę, wiadomo tepale w kolorze herbaty i to bynajmniej  nie chińskiej słabizny a porządnej indyjskiej, parzonej  po angielsku. Na szczęście soulengiany i reszta w mocno zwiniętych pąkach ( no 'Alexandrina' niestety cóś bardziej się rozwinęła ) więc straty jakby mniej widoczne, co nie oznacza że ich nie ma ale napawa nadzieją że nie są to szkody straszliwe, skutkujące chęcią oberwania kwiatów. Liście magnolii Siebolda tragedia, wiem że odbiją ale roślina  będzie się musiała dodatkowo wysilić co na pewno przełoży się na jakość kwitnienia. Kielichowce wyglądają dobrze , takoż kaliny i halesia i stewartia, zenobia i fotergille. Jeśli chodzi o magnolię grandiflorę to wygląda jakby nie wyglądała i przyznaję że zaczynam nieco się o nią martwić. Na poziomie przyziemia też jest  różnie, większości roślin przymrozek nie zaszkodził ale są tzw. bolesne wyjątki. Solidnie oberwały bergenie orzęsione, kwiaty skapcaniały a świeżo wychodzące liście zrobiły się papkowate. Nigdzie nie widzę ułudki kapadockiej, zazwyczaj wychodziła nieco później więc sądziłam że pokaże się teraz. No cóż to chyba do zwalenia na zimę a nie na obecny przymrozek, choć kto wie czy jej wzrostu nie zahamowała obecna aura.



Kiedy oglądałam zdjęcia z ogrodu Megi miałam wrażenie że ódzka  wiosna nie galopowała tak szybko jak ta na południu  Polski, oceniam  że jest tak zamrożona na dzień 15 - 20 kwietnia. Czyli przyroda jakby korygowała te letnie szaleństwa aury z przełomu marca i kwietnia. W centralnej Polsce znaczy jest tak jak powinno być i tylko człowieka złość bierze że te przymrozki nie pojawiły się przy końcu marca zamiast nadmiernej jak na tę porę roku ciepłoty a teraz  mrozi magnoliowe kwiaty zamiast słodko grzać kocie doopki. Ech, zawsze coś nie tak! Po południu korzystając z rozkosznych 7 na plusie postanowiłam nie tyko się wgapiać w ogród ale  postraszyć niektórych sekatorem. Trochę późno zabrałam się do przycinania tawuł japońskich ale szczerze pisząc zapomniało mi się o nich. Jak juz sobie przypomniałam  to zafascynowana brzozowymi baziami nie ruszałam krzaków których kolory liści tak fajnie grały z baźkami. Teraz na brzózce 'Youngi' wspomnienie po wisiorkach, więc sekator poszedł w ruch. Przy okazji z lekka skorygowałam co tam było do skorygowania u brzózki, śmiem twierdzić że teraz parasol wygląda bardziej elegancko. Rzez jasna korekta nie była z tych  solidnych, raczej takie kosmetyczne pitu, pitu. W końcu brzózka to nie wierzba. Jednak dzięki tej kosmetyce rosnące w pobliżu brzózki rośliny będą miały nieco więcej światła. Na więcej niż przycinanie i porządkowanie iglakowiska na przedniej części podwórka się nie zdobyłam, a to za sprawą smętnego odkrycia. Felicjan doprowadził mnie niczym pies tropiący do ciałka tego dużego jeża, który pojawił się u nas późnym latem zeszłego roku. Jeżu się wzięło i odeszło, z przyczyn nieznanych. Zarządziłam pogrzeb pod brzózką, w asyście wszystkich kotów ze szczególnym uwzględnieniem  Felicjana jako naczelnego żałobnika ( Felicjan z  bliżej nieznanych mi  przyczyn uwielbia jeże ). Na pogrzebie łezki zaczęło ronić niebo, więc szybko wróciliśmy do domu żeby się nie przeziębić jak to na pogrzebach bywa.

W domu prawdziwa stypa z wołowiny. Taa, Felicjan wymagał wsparcia duchowego - zignorował zapraszające ryczenie Ocelota 2, który niespodziewanie pojawił się pod oknem wywabiając  koty na dwór - w normalnych warunkach odbyłby się konkursu "Kto kogo wyryczy z ogrodu?". Teraz  po uporządkowaniu zdjęć z których większość była "wietrznie" rozmazana, wklejam co lepsze żeby było widać co kwitnie w ogrodzie i na podwórku. Głównie szaleństwo barwinkowe ( chyba  zbiorę się do postu poświęconego barwinkom wszelakim ), kwitnienie miodunek, nadchodzące szaleństwo szafirków. Zdjęć  całościowych na lekarstwo bo, ledwie jedna rabata iglakowa przy której dziś działałam podeszła mi pod obiektyw. W dodatku tak nie do końca ona dopracowana, przede mną  solidne przycinanie forsycji ( no mus, żeby forsycja w przyszłym roku  należycie wyglądała ). Może porobię przy tych forsycjach jutro, w końcu Ocelot 2 się pojawił z wyraźną chęcią do zabaw na świeżym powietrzu, więc kto wie może pogoda będzie nieco bardziej sprzyjała ogrodowaniu. Nawet jakby miało być tak jak dziś po południu  to nie będzie źle. Tak, gryplan jest taki - jutro dalej będę straszyć sekatorem i wkopię moje nowe, australijskie  irysy. Przygotuje też miejsce pod nowe lawendy. Nacieszę się ogrodem i postaram się nie zwracać uwagi że 10 stopni Celsjusza to nie jest wymarzona aura  w trzeciej dekadzie kwietnia.




Ba, znalazłam nawet dobrą stronę tego wiosennego zimna. W chłodniejszym powietrzu nie rozwijają się tak szybko liście jarzęba mącznego. He, he, nawet w pierońsko zimnym kwietniu można znaleźć  jakieś pozytywy, uwielbiam liście dereni syberyjskich  i jarzębów w takiej  fazie  w jakiej są teraz.


Pastéis de nata czyli słodkości Portugalii

$
0
0
Pogoda jest taka że można zacząć wyć do księżyca, zimno  że po godzinnej pracy w ogrodzie czuję że muszę co najmniej gorącej herbaty się napić, a kto wie  czy i rozgrzewającej nalewki od Ewandki nie chlapnąć. Wiatr  paskudny, przenikliwy a lodowaty, ręce grabieją, nos czerwienieje  bez wpływu alkoholu - no tragedia. Trzeba się pocieszyć czym prędzej, najlepiej czymś słodkim. No to wracamy do Portugalii i jej słodyczy,  nie tylko tej klimatycznej.
Oczywiście najbardziej znane są pastéis de nata masowo wyrabiane w  Portugalii na podobieństwo słynnych pastéis de Belém. To chyba najbardziej znane ciacho rodem z Lizbony ale nie jedyne do kupienia w pastelariach czyli ciastkarniach lizbońskich. Mnóstwo tam innego dobra, bolinho Espera Marido ( nie mylić z deserkiem pudim Espera Marido ) co w tłumaczeniu wygląda  intrygująco - ciasteczka ( one smażone  więc cóś jakby pączuszki ) czekając na męża tak by to chyba na polski można było przełożyć, słynne brzuszki anielskie Papos de Anjo, czy Toucinho da Madre Abadessa czyli słoninka Matki Przełożonej i bolo Joana - oba ciasteczka rodem z Convento de Santa Clara w Évora w prowincji Alentejo.  Do tego  boczuś z nieba  a konkretnie to z rejonu Algavre - Toucinho do céu.

Wiadoma rzecz stolyca, dostanie się w cukierniach niemal wszystko co słodko dobre w Portugalii ( choć znawcy twierdzą że oryginały prowincjonalne biją na głowę te lizbońskie ) lub co ma kolonialne pochodzenie ( mniam, słodkości Brazylii zmulaciałe od czekolady i cynamonu ). Skąd te piękne nazwy - z zakonów, wszystkie wymienione przez mnie słodycze urodziły się w  z jakimś convento. Rzecz jasna sporo w tych katolickich słodkościach wspomnień po Maurach, są na ogół bardzo słodkie. Jeden z włoskich podróżników odwiedzający Portugalię w XVI wieku stwierdził że portugalskie jedzenie to nadmiar cukru, cynamonu, przypraw korzennych i jaj.  Ten nadmiar ma na pewno orientalne korzenie. Życie zakonne w dawnej Portugalii  było podobne do życia "za kratą" w innych krajach Europy, w końcu zakonnice i zakonnicy na całym kontynencie  wyrabiali żarciucho, którego sprzedaż początkowo  ukryta pod  nazwami bardziej szacownymi z czasem pomagała utrzymać zakony ( no pierniki Katarzynki  to wiadomo od  kogo ). Specyfiką portugalskich zakonnych wypieków było bez wątpienia ich "ostre" nazewnictwo.

Pozwolę sobie zacytować Gilberto Freyre - "W starych nazwach przysmaków i łakoci, w fallicznych kształtach i ornamentach ciastek i słodyczy, w pikantnych, jak gdyby podniecających zmysły przyprawach mięsa i sosów, kuchnia portugalska po równi z hagiologią zachowała ślady erotycznego napięcia, niezbędnego w okresie intensywnej kolonizacji imperialistycznej (...) Nawet w nazwach słodyczy i ciast klasztornych, zrobionych seraficznymi rękami mniszek, odczuwa się nieraz intencje erotyczne, rozwiązłość pomieszaną z mistycyzmem: "westchnienie mniszki", "niebiański boczek", "brzuch mniszki", "przysmak z nieba". Zakonnice wyrabiały te ciastka i słodycze, bo u wrót klasztornych wzdychali czciciele zakonu. Nie mogąc oddać się cieleśnie tym wielbicielom, mniszki oddawały się w ciastach i cukierkach, które nabierały pewnego rodzaju seksualnej symboliki. Afranio Peixoto napomyka w jednej ze swych brazylijskich powieści obyczajowych: "To nie my, smakosze, nadaliśmy słodyczom i deserom patriarchalnych stołów te nazwy, to ich autorki, czcigodne przeorysze i mniszki klasztorów portugalskich. Ich zajęciem była raczej fabrykacja tych przysmaków niż służba boża". Przedtem podaje nazwy łakoci, niezbyt przyzwoite""całuski", "języki panieńskie", "oseski", "płodność starca", "pieszczoty miłosne". Istnieje jeszcze wiele innych równie sugestywnych nazw ciastek i smakołyków". Nieźle co? Aż dziw że najsłynniejszy wypiek Portugalii powstał w klasztorze męskim, he, he, he. Po kasacie zakonu przepis został sprzedany pochodzącemu z  Brazylii panu Domingos Rafael Alves, w którego rodzinie do dziś znajduje się chroniona patentem receptura pastéis de Belém ( dlatego nazwę tę mogą nosić jedynie ciastka z jednej cukierni w Belém, cała reszta do ciach to zwykłe pastéis da nata - ciastka z nadzieniem śmietanowym, choć tak naprawdę nadzienie jajeczno  - mleczne ). Pieką te ciastka od roku 1837.  Receptury na ciacho Wam nie podam, sama nie znam dobrej. Jak na razie  próbuję sił i już wiem jedno - nie piecze się tego w żadnych foremkach do babeczek, które u nas są dość szerokie,  tylko w formie do muffinek. Ciasto francuskie musi być krojone  "na ślimaczka" i nie ma zmiłuj. Nadzienie z kolei odpowiednio płynne, to jego konsystencja decyduje o tym czy wypiek się uda. Dla dobroci nadzienia kluczowy jest balans smaku cynamonu i skórki cytrynowej ( o tym czy do nadzienia w pastéis da nata używać należy wanilii toczy się wojna na wyzwiska ciężkie ). Dobrze upiec to ciastko, tak  by przypominało to lizbońskie wcale nie jest  prosto jak to się na wielu blogach kulinarnych pisze ( mam wrażenie że spora część blogerów w ogóle nie jadła oryginalnych ciastek, opowieści o budyniach się trafiają ).


Tadam, tadam, w sesji z babeczkami udział wziął mój portugalski nabytek. Boszsz... pojechałam po bandzie ale nie mogłam się oprzeć coolorkowi skorupki i oczkom.  Mocno portuguese jest ten mój zakup.  Krabik João Mário ( Jan Maria  to po polsku nieco śmiesznie się kojarzy ale portugalska wersja jest urocza ) pochodzący z jakiegoś atlantyckiego gatunku przywieziony został w moim plecaku wraz z rybą ( robalo ) Mamelona. Cud że w całości!

Barwinki znane i mniej znane

$
0
0

Barwinek zalęga się w ogrodach z najróżniejszych powodów - a bo kwitnie wcześnie, a bo jest zimozielony, a bo niewymagający i jeszcze coś by się tam a bo znalazło. Jak dla  mnie to najlepsze a bo barwinkowe to jest to że barwinek w przeciwieństwie do trawy nie wymaga koszenia. No i to jest naprawdę świetne a bo!  W okolicach zadrzewionych, półcienistych  barwinek jest doskonałą alternatywą dla  trawy.  Kiedy Tyrawnik zaczyna być męczliwy, kosiarka prowadzi się ciężko i waży tonę, słowo wertykulacja  brzmi jak przekleństwo,  mech czyha  a opowieści tyrawnikowe coolegów   ogrodników podejrzanie zaczynają przypominać bajania  o dążeniu do nirwany, człowiek zaczyna doceniać urodę barwinka. Barwinek nie jest nachalny, nie szaleje i ekspansją nie wzbudza paniki lecz powoli i wytrwale, cudnie  gęsto zarasta przeznaczony dla niego teren. Ha, barwinek nie tylko się zieleni, barwinek kwitnie i to wczesną wiosną, w porze kiedy owady i człowiek najbardziej spragnieni są kwiatów. Kudy tam monotonnie zielonemu Tyrawnikowi do takiej barwinkowej darni, no odpada w przedbiegach i może sobie w tych rolkach zalegać składy ogrodniczych  hurtowni jako "murwa" ( tak, tak  to z rolki to jest "murwa", coś całkiem innego od  murawy )  pod gry zespołowe. U mnie barwinek porasta całkiem spore połacie podwórka, wlazł pod lilaki, całkiem dobrze  żyje z moimi brzózkami, poradził sobie też w tej iglaczej części nasadzeń ( nie jest tam dla niego optymalnie ale jest bardzo dzielny ). Kłopotów z nim nie mam, co najwyżej trochę mogą mu  uszkodzić liście duże mrozy w bezśnieżne zimy ( spoko, spoko - odbije ).

Barwinek mniejszy Vinca minor to roślina w naturze  powszechna niemal w całej  Europie z wyjątkiem Skandynawii, gdzie dla niego widać zbyt zimno ( co nie znaczy że w tamtejszych  ogrodach go nie ma ). U nas porasta głównie na niżu, w górach spotyka się go sporadycznie. Gatunek kwitnie niebieskimi kwiatami, choć spotyka się naturalne mutacje czyli formy 'Alba' i 'Rubra'. W ogrodach rzecz jasna mutantów więcej.'Multiplex'odmiana o półpełnych kwiatach w kolorze purpury rośnie świetnie, to bardzo dobry zadarniacz, niewiele mniej ekspansywny niż gatunek. Odmiana'Azurea Flore Pleno' ma półpełne błękitne kwiaty, też jest z tych prędko zarastających barwinków.  Dość  szybko przyrasta tez odmiana 'Panta' o pełnych ciemno niebieskich kwiatach.'Bowes Variety' ma kwiaty nieco większe niż gatunek ale krótsze rozłogi, w związku z czym rozrastanie się tego barwinka nie należy do najszybszych. Niezbyt szybko rozrasta się odmiana 'Dart's Blue' bardzo podobna do gatunku. Biało kwitnąca'Gertrude Jekyll'  przyrasta też wolniej, to fajna odmiana ale nie  na każdym stanowisku dobrze sobie radzi, taki trochę kapryśny z niej barwinek. Jeszcze wolniej przyrastają i bywają grymaśne  odmiany barwinków o kolorowo przebarwionych  liściach. Chyba "najwolniejszym" z nich jest 'Alba Variegata', jest naprawdę urodna ale  tempo przyrostu ma żółwie. "Szybsza" jest 'Aureomarginata' o liściach żółto obrzeżonych i kwiatach niebieskich, bardzo dobrze  rośnie w świetlistym półcieniu. W miarę szybko przyrasta tez odmiana pochodząca z Nowej Zelandii -'Blue Sapphire' ma liście  z żółtym marginesem i kwiaty z lekkim odcieniem lila ( dla mnie jakoś specjalnie się nie różniły od kwiatów  "zwyczajnego' barwinka, no ale może ja ślepawa się robię z  postępem lat ). Liście odmiany 'Ilumination'vel 'Cahill'są  żółte z zieloną obwódką, kwiaty ten barwinek ma  "zwyczajnie niebieskie". Odmiana dość wrażliwa,  podczas bezśnieżnych zim moze ucierpieć podobnie jak piękny barwinek 'Sebastian' (  "Seba" jak zmrożony to odmawia kwitnienia ). Nieco lepiej znoszą zimową aurę odmiany o  biało obrzeżonych liściach - 'Variegata' i'Ralph Shugert'.Dobrze znosi zimę ale troszkę słabiej przyrasta sport odmiany 'Ralph Shugert' kwitnący  białymi kwiatami, odmiana'Evelyn'( taka widać dola tych biało kwitnących bodziszków to słabsze przyrastanie ).


Barwinek  większy Vinca major w naszych warunkach klimatycznych nie trzyma liści zimą, jest bardzo urodny ale dopiero wówczas gdy pokazuje się w kwietniu, jesienią i zimą na jego stanowisku smętne łysiny. Odmiany 'Variegata' i 'Reticulata'  sa bardziej wrażliwe niż  "czysty" gatunek, w zimniejszych rejonach kraju zdarza się że nie budzą się po zimie. Mrozoodporny i zarazem uroczy jest barwinek zielny Vinca herbacea, o prześlicznych wiatraczkowatych kwiatach, większych od kwiatów barwinka mniejszego. Barwinek lubi gleby  dość żyzne, próchnicze.  Na takich najlepiej się rozrasta, co nie znaczy  że nie poradzi obie na glebach mniej żyznych czy  cięższych. Dobrze rośnie w cieniu i półcieniu,  na stanowiskach bardzo słonecznych liście mogą się przypalać ( szczególnie odmiany o pstrych liściach niespecjalnie przepadają za tzw.  pełnym słońcem ).  Znosi okresowe  przesuszenie ale najbujniej się rozrasta o ile ma zapewnioną odpowiednią dawkę wilgoci ( oczywiście bez przesadyzmu ). Jak wilgoci zbyt dużo barwinek może podłapać grzybka, rdzę paskudną, zatem na cięższych glebach ostrożnie z tym podlewaniem. No i to by było na tyle barwinkowego.



Viewing all 1478 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>