Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1479 articles
Browse latest View live

Wyczekiwanie wiosny

$
0
0
Karnawał  trwa w najlepsze, zima śnieżna za oknem, w kalendarzu początek lutego a ja zamiast cieszyć się zimowym spokojem ogrodowym ( wszak wszelkie owadzie i gryzoniowe upierdliwce powinny spać snem głębokim jak myśli przewodniczącego Mao, mrozów poniżej - 20 w  Odzi nie oczekujemy a smog to mamy zarówno zimą jak i latem więc wsio ryba ) niecierpliwie wypatruję  pierwszych oznak wiosny. Nasłuchuję czy kosy nie zaczynają swoich pituleń, dzwońcowe podfruwania obserwuję, narażając szlachetne zdrowie węszę czy w mroźnym zapachu zimy nie pojawiają się jakieś przedwiosenne nuty, kocie wizyty ceremonialnie ze śpiewnymi miaukami odbywane odnotowuję - wszystkie zmysły w pełnej gotowości i ta część potrzebna do wyciągania wniosków też czujna a wiosna w tym najwcześniejszym  wydaniu jakaś taka ślamazarna, ociężała,  dowlec się nie może  do Centralno - Polski. No może wymagam od niej zbyt wiele, tak wczesny luty nie ma prawa być przedwiosenny ale co z tego że rozumek to wie - pozostałe składowe jestestwa  ryczą oburzone że śnieg, że mróz, że zima, że w ogóle dupanada i chleb ze śledziem posmarowany  dżemem jagodowym. Nosi mnie strasznie w ogrodowe klimaty który to stan udziela się Mamelonowi uzbrojonemu w karty płatnicze i paypale ( skutek jest taki  że Mamelon ma nową starą  konewkę via Netherland, taką w typie Ewinych ulubionek ). Szukamy namiętnie w necie i po lamusach  różnych dziwnych ogrodowych  rzeczy których zakup ma sprawić wrażenie  że wiosna tuż, tuż  i zaraz zacznie się ogrodowanie.

Nie zawsze są  to rzeczy do ogrodowania niezbędne, czasem są za to odjazdowe. Pamiętacie  kulę w ogrodzie Mamy Muminka? Tak, tak,  tę w której można było obserwować cały świat łącznie z Tatusiem Muminków walczącym z kryzysem wieku  średniego poprzez wywiezienie  całej rodziny na zadupiastą wyspę. Otóż Mamelon weszła była swego czasu w posiadanie takowej kuli, to ta z mojego logo ( jak się dobrze przyjrzeć to można Mamelona i mnie zobaczyć pięknie odbite w zieloności ). Apetyt rośnie w miarę jedzenia no i kupowanie kuli jest jakąś tam namiastką prawdziwego ogrodowania, więc namiastkujemy dzielnie ( chęć zakupu kuli towarzyszy nam od dłuższego czasu, osładzając trudniejsze chwile - pewnie jeszcze nie raz o tym napiszę ). Oczywiście dostanie ładnych, najlepiej wiekowych rosenkugeln nie jest rzeczą prostą. Po pierwsze ładne ( znaczy takie które podobają się Mamelonowi albo podobają się mnie ) trafiają się rzadko i zazwyczaj mają cenę z tych zapierających dech w piersiach,  po drugie w necie czyhają szklane dynie, szklane wyroby kabaczkopodobne i w ogóle dużo szklanego przeznaczonego do ozóbstwa  ogrodów. Bezpieczniej jest dla kieszeni w te netowe odmęty pełne szkła nie zaglądać, więc ustaliłyśmy że kule będą ścigane w lamusach ( marne szanse , wygląda na to  że zaoszczędzimy ). Prowiosenny zakupoholizm realizujemy też w marketowych działach z roślinami - cebulizm wiosenny kwitnie i to dosłownie. Cebulkowe w cenach ludzkich, więc można się trochę wiosną pocieszyć. Co prawda w podpędzonym wydaniu ale zawsze to cóś.

Powoli przekwitają różowe hiacynty, mój nie do końca udany styczniowy zakup ( coolorek nie taki ale roślinka wyprodukowała więcej niż jeden pęd kwiatowy ) więc rozejrzałam się za "uzupełnieniem". Szukałam śnieżyczek ale w lutym osiągnęłam ten sam wynik co w styczniu - śnieżyczek zero!  Może to dlatego  że ich cebulki są dość drogie ( szczerze pisząc nie wiem dlaczego ) a może dlatego  że handlowi wykoncypowali sobie  że śnieżyczki byłyby niepokupne?  Nie sądzę żeby śnieżyczki było trudniej pędzić niż inne wiosenne rośliny cebulowe. No jaka by nie była przyczyna to śnieżyczek w handlu pędzonymi cebulaczkami ni ma. Muszę zapisać sobie w świętym zeszyciku tekścik do odczytania we wrześniu - śnieżyczki na pędzenie zimowe kupić ( i dopisać "niezapominajek" o wykopaniu paru  kłączy konwalii w celu takiegoż podpędzenia ). Potem muszę jeszcze tylko nie zadziać tej świętości ( mam w tym wprawę ).

Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, trochę to niesprawiedliwe bo akurat cebulaczki które teraz kupiłam są przeze mnie lubiane, nie ich wina że wpadłam w śnieżyczkową manię i wszystkie inne rośliny cebulowe mnie "nie zadowalniają". W lutym na "ołtarzyku" będą kwitły hiacynty o białych kwiatach, krokusy kwitnące w tym samym kolorze i  ... nie mogłam sobie odmówić ... ciężko niebiewskie irysy żyłkowane ( na pewno nie odmiany 'Harmony' jak to stało na metce, zbyt ciemne kwiaty, wpadające w fiolet ). Co prawda irysowy kolorek to tak ni wpięć ni w dziewięć do tych bieli i kremów w których zamierzałam się poruszać ołtarzykując w lutym ale co tam - grunt  że irys w domu  zakwitnie. Przez moment miałam w sobie myśl straszliwą  żeby dokupić do towarzystwa  iryskom kwitnącego w okrutnie farbkowym kolorze pierwiosnka z  palety pod tytułem "Primula mix" ale się powstrzymałam. Przyznam  że pierwiosnki marketowe kolorystycznie mnie na ogół  odrzucają. Kiedyś podobały mnie się właśnie te farbkowo kwitnące ale mi przeszło, teraz  lubię te o takich zwyczajnych kremowych kwiatach. Jednak mimo wielokrotnie podejmowanych  prób przyzwyczajenia ich do ogrodu małpy marketowe odmawiają współpracy bez względu na kolor w jakim kwitną. Nie to nie! Jak mnie najdzie na  więcej niebiewskości  to poszukam granatowo kwitnącej cynerarii, ona jest uczciwie jednoroczna ( lubię zapach  jej kwiatów, jeden z wiosennych zapachów mojego dzieciństwa  ).

Ze spraw wpółogrodowych zwiastujących nadejście wiosny odnotowałam odżycie jaśminu. Pod koniec listopada myślałam że  już po nim, że po prostu "wzion i zdech" a tymczasem to chyba było takie przyczajenie się zimowe. Teraz niby umarły wypuszcza zielone pędy i bezczelnie zaczyna atakować moje inne nieliczne rośliny uprawiane w domu ( cóś hodowla kotów i uprawa roślin nie idą w parze ). Albo mumia wraca ( stąd te ataki na inne zielone ) albo jaśmin tak ma, znaczy ten zeschnioł to był jaśmin w fazie spoczynku i trzeba się przygotować mentalnie na to  że jaśmin lekarski nie jest całorocznie ozdobny ( sądziłam że  spoczynek oznacza w wypadku tej rośliny tylko to  że ona nie rośnie a nie że zmienia się w mumię ). Koty szczęśliwie nie wykazały zainteresowania nowym zielonym i nie było wybuchów entuzjazmu skutkującego ostatecznym zejściem jaśminu. Pietruszką wkrawaną do  żarcia też zresztą się nie entuzjazmują. Jak się nie da oddzielić od paszy zjadają, jak można uniknąć jej zechlania to nie chlają. Felicjan poczytuje sobie za punkt honoru wypluć tej natki posiekanej ile tylko się da ( że też on nie był dawniej tak wstrzemięźliwy w swoim stosunku do domowego  zielonego ). A powinien zieloną pietruchę jeść, witamina C by mu dobrze zrobiła. Tak  to muszę gada dodatkowo półsztucznie suplementować ( dostał preparat wspomagający - zbilansowane wapno z witaminami ), łaskawca zjada suplementa ale z grymasem obrzydzenia. Czasem mam go ochotę kopnąć w ten koci tyłek albo wykonać numer jak na pocztóweczce zamieszczonej poniżej, choruje bestia jak typowy  facet - jak coś poważnego to się chowa a jak pierdoła to jest jęczenie i okazywanie "objawów chorobowych". Na szczęście według niego nieumiarkowany apetyt na mięcho  jest objawem chorobowym, tak że wiem iż obecne chorowanie to jest chyba takie z tych lżejszych ( tfu, tfu, tfu!- żeby nie zapeszyć ).


Narcyzy w małym i najmniejszym rozmiarze

$
0
0
Kiedyś  już o nich wspomniałam ( wpis łowiecki z sierpnia 2015 roku Polowanie na cebule czas rozpocząć! - pierwszy łup narcyzy  ) ale to ledwie przymiarka  do tematu była, ot takie tam plany nasadzeniowe z udziałem kurduplastych narcyzków sobie roiłam a przy okazji coś  tam, coś tam o nich mnie się wymknęło ale nie było to wymknięcie należyte, temat wyczerpujące i solidne jak te stare mercedesy w niemieckich  fabrykach składane. Ponieważ tegoroczna zima upływa mi  na pędzonej cebulowej rozpuście aż się prosi  żeby któraś z  wiosennych roślin  cebulowych miała poświęcony sobie wpis. Padło na malutkie narcyzki bo: karzełki   mają w sobie wdzięk dziczyzny,  są to  na ogół odmiany wcześnie kwitnące lub te dające czadu w środku sezonu narcyzowego, co dla mnie obsadzającej nimi stanowiska dość późno wychodzących host ma znaczenie.  Nieduży "szczypior" w fazie zasychania szybko jest zakrywany przez inne rośliny ( cebulowym pod   żadnym pozorem nie wolno usuwać zasychających liści - prosta droga do osłabiania cebul i ich zanikania ). Już te  trzy wyżej wymienione zalety powodują że te maluchy są roślinami przeze mnie pożądanymi i chętnie zapraszanymi do Alcatrazu, choć niektóre z karzełków mają wyraźnie skrzywiony charakter ( pamiętacie fraszkę Sztaudyngera  - "Mszczą się ludzie mali bo nie powyrastali", co prawda nie tylko  do wzrostu fizycznego autor pił, no i mowa o ludziach ale są narcyzy do których sens fraszki  pasuje jak ulał ). Dlaczego karzełki  dzielą się na wredne niedorozwoje i całkiem miłe bezproblemowce? Ano dlatego że należą do różnych grup narcyzów, mają różnych przodków. Żeby to dobrze  wytłumaczyć muszę się niestety znów zamienić w ciotkę Makowiecką.
 
Kiedyś tam przyszło komuś do głowy  żeby wyczynowo ogrodującym cebulowanie ułatwić - narcyzy podzielono na  dwanaście lub trzynaście grup. To "lub" jest dlatego że toczą się spory czy mieszańce Narcissus bulbocodium zasługują na osobną grupęczy też należy do grupy dziesiątej im przypisanej dołożyć jeszcze inne gatunki. No kontrowersje są związane z tą grupą botanicznych.  Dla potrzeb tego wpisu przyjęłam podział z forum mojego matecznego czyli Tabazy, choć dziś przeważa opcja ładująca wszystkie narcyzy botaniczne do grupy dziesiątej.  Tak, to pokręcone! A tak w ogóle to taki zwyczajny ogrodnik  rozróżnia żonkile o  żółtych, trąbkowatych kwiatach i  narcyzy o kwiatach "płaskich"  - szlus, kwestia narcyzków opracowana i zamknięta.  Czasem zdarza się nawet że żonkile uważane są za jakiś osobny rodzaj, coś z całkiem innej beczki ( początkujący tak mają, spuśćmy na ten smętny fakt litościwie zasłonę milczenia ). A tu proszę aż  trzynaście grup utworzono z roślin podtytułem  Narcissus"żeby wszystko  skomplikować", he, he.  Teraz będzie najważniejsze - żadna z tych grup nie nazywa się narcyzy miniaturowe. Narcyzów nie podzielono bowiem ze względu na osiągany przez rośliny wzrost lecz ze względu na udział konkretnych gatunków w procesie hybrydyzacji ( i dlatego mamy na przykład mieszańce tazetta czy mieszańce  jonquilla ), co już zapewne podejrzewaliście po moim napomknieniu o dylematach związanych z liczbą grup,  lub wygląd kwiatów ( mieszańce o pełnych kwiatach,  mieszańce wielkoprzykoronkowe, o rozszczepionym przykoronku, trąbkowe itd. ). Narcyzy dorastające od 10  do 33 cm należą do różnych  grup, zatem różnią się od siebie wyglądem kwiatów, wymaganiami uprawowymi ( głównie te należące do  grupy  trzynastej,  czyli do tej w skład której wchodzą gatunki, dziczyzna znaczy  ), mrozoodpornością. Trzeba mieć to na uwadze kiedy przyjdzie nam ochota posadzić urocze maluchy.

Zacznijmy od  karzełkowatych narcyzów najtrudniejszych w uprawie czyli od gatunków. Chyba najdostępniejszym z nich jest Narcissus bulbocodium czyli narcyz  łuskowaty. Pochodzi z południa Europy ( południowo- zachodnia  Francja, Półwysep  Iberyjski ), występuje też w północnej Afryce  - no i już czujecie bluesa, narcyzek z tych ciepłolubnych. Dodajcie do konieczność sadzenia w podłożu próchniczo - gliniastym z dużą ilością żwiru pod cebulami i w razie  mokrego lata wykopywana cebul i przetrzymywania ich w miejscu suchym i ciemnym.  Łatwizna!  Po prostu aż się człowiek pali żeby ten dorastający w porywach do 20 cm gatunek albo  jego botaniczne formy czy też mieszańce z jego udziałem  (  taka  'Smarple' na ten przykład, czy 'Mitimoto'  ) zaroślinniały mu ogród.  Roślina raczej dla amatorów mocnych wrażeń niż dla ogrodników amatorów. Jak dla mnie zaliczany do grupy dziesiątej  "Mieszańców bulbocodium" narcyzek  , podobnie jak inni karłowaci przedstawiciele grupy trzynastej " Narcyzy botaniczne" (   szalenie ekskluzywny czyli rzadki jak czysty barszyk  Narcissus cantabricusz paroma formami botanicznym, Narcissus nanus dorastający do 10 - 12 cm wysokości z genealogią cóś niepewną  - niby tożsamy z Narcissus minor ale może nie do końca, a może to nie gatunek tylko mieszaniec Narcissus pseudonarcissus z Narcissus asturiensis, ojczyzna bardziej pewna -  Pireneje,'Midget'forma ogrodowa Narcissus nanus wyprodukowana przez holenderskiego ogrodnika G.J. Mooymana, w 1984 roku ) to rośliny dla kolekcjonerów, ogrodników z wieloletnim doświadczeniem w uprawie roślin z cieplejszych stref klimatycznych .




Nieco mniej kłopotów sprawiają narcyzy zaliczane do grupy  szóstej - "Mieszańce cyclamineus" . Jak się łatwo domyślić narcyzy tej grupy pochodzą od Narcissus cyclamineus, ślicznego narcyzka porastającego tereny  północnej części Półwyspu Iberyjskiego. Mieszańce na ogół mają mniej  lub bardziej odgięte do tyłu działki okwiatu, cechę odziedziczoną po Narcissus cyclamineus ( choćżadna odmiana nie ma tak odgiętych płatków jak gatunek ). Niestety niektóre z nich odziedziczyły też cieplolubność, są odmiany wymagające cieplejszego klimatu jak i takie które wytrzymają w naszych ogrodach ( 'Jetfire' jest taką twardzielką, 'Ara' czy 'Jack Snipe' mogą czasem w paskudniejsze zimy odpłynąć ).  Do najbardziej  popularnych odmian z grupy szóstej należą: 'Jack Snipe' autorstwa  M.P. Williamsa, wyhodowana i wprowadzona przed rokiem 1951, 'Jetfire'  wyhodowana przez  G.E. Mitscha  i wprowadzona w roku 1966, 'Ara' którą wyhodował Holender W.F. Leenen, wprowadzona w 2004 roku,'Trena' autorstwa Mavis Verry z Nowej Zelandii, wprowadzona w 1971 roku.  Wszystkie  te narcyzki  dorastają do 15 cm wysokości, 'Jetfire' dorasta nieco wyżej. Do grupy  dwunastej w której zgrupowane są narcyzy które sprawiają  trudność z przypisaniem, bo jak to ujęto na moim forum matecznym  "nie mieszczą się w grupach", należą potomkowie narcyza cyklamenowatego:  'Tête à Tête' - Narcissus  cyclamineus x Narcissus' Cyclataz'(Narcissus cyclamineus x Narcissus  tazzetta'Grand Soleil d'Or '), 'Jumblie' z tego samego krzyżowania co 'Tête à Tête', nazywana czasem biało kwitnącą  wersją odmiany 'Tête à Tête' odmiana 'Toto',  nagrodzona  Award of Garden Merit   ( te trzy  odmiany dorastają do 20 - 25 cm, są z tych wyższych karzełków ). Dlaczego mimo tak dużej dawki genów Narcissus  cyclamineus narcyzki te  przypisano do grupy  dwunastej pozostanie słodką tajemnicą systematyków.

  
Do grupy siódmej czyli do "Mieszańców jonquilla" należy malutka odmiana 'Sun Disc' autorstwa hodowcy Aleca Graya,  wprowadzona w 1946 roku.  Narcyzek śliczny, nagrodzony  Award of Garden Merit  w 1996 roku. Do tej samej grupy przypisano odmianę 'Baby Moon' wprowadzoną w 1958 roku. Rodzic z powodu któregonazwanocalą grupę to Narcissus jonquilla ,  gatunek występujący w naturze na Półwyspie Iberyjskim. Słowo  jonquilla pochodzi od hiszpańskiego junquillo, takiego zdrobnienia do junco, słowa  oznaczającego trzcinę. Od łacińskiej nazwy gatunkowej ukuto francuskie jonquille, którym  nazywano  wszystkie  żółte narcyzy i tak do Polski zawitał żonkil ( którym to określeniem dziś z lubością obdarzamy mieszańce trąbkowe - grupa pierwsza - we wszystkich narcyzowych kolorach, he, he, żeby było śmieszniej gatunek Narcissus jonquilla  nie ma żadnej trąby ). Czasem do narcyzów miniaturowych zalicza się jeszcze dwoje przedstawicieli grupy siódmej - odmianę'Pipit'wyhodowaną przez  G.E. Mitscha  i wprowadzona w roku 1963 roku i bliżej mi nieznane "żywcowo" odmiany  'Kokopelli' i 'Chit Chat' - hodowcy Matthew Fowldsa z Oregonu, wprowadzenej w 1960, Award of Garden Merit odmiana dostała w 1966 roku. 'Sun Disc' i 'Baby Moon dorastają do15 cm, 'Pipit' i 'Kokopelli'  bujają wyżej - 25, czasem nawet jeszcze wyżej, natomiast 'Chit Chat' potrafi dorastać prawie do 33 cm - to już niemal "wysoki" narcyz i dla mnie to żadna z niego miniatura! Podobnie ma się sprawa ze słynną 'Bell Song', odmianą  G.E. Mitscha o różowawym przykoronku ( po mamusi, tatuś "zwyczajny" -  'Wild Rose' x 'Interim' ) zarejestrowaną w 1971 roku. Ciut za wysoka! Odmiany tej grupy kwitną później niż mieszańce cyclamineus, ich kwitnienie wypada w środku sezonu narcyzowego.

 Teraz  o  kolejnej grupie - grypa ósma to  "Mieszańce tazzeta"  i do niej należy dość popularna odmiana 'Minnow'osiągająca wysokość 18 cm, nagrodzona  Award of Garden Merit w 1998 roku. Większość odmian z tej grupy to delikatne rośliny, protoplasta czyli  Narcissus tazetta (  po polsku pięknie zwany narcyzem wielokwiatowym )to delikates. Niby zasięg występowania od półwyspu Iberyjskiego po Syberię ale w Europie północnej go nie spotykamy ( za to północna Afryka, Bliski Wschód, Iran i dwie chińskie prowincje są przez ten gatunek porastane. Odmiana 'Minnow' kwitnąca  w maju bywa kapryśna, są ogrody gdzie rośnie bezproblemowaale są i takie w których znika po jednym sezonie albo w ogóle nie wschodzi.  Wszystko  zależy od tego jak warunki naszego ogrodu temu narcyzkowi podpaszą ( Alcatraz jest przez kurdupla średnio lubiany, oględnie pisząc ).  Ciekawa sprawa  jest z dość łatwym do dostania, 15- centymetrowym w porywach narcyzem wyżłobionym Narcissus canaliculatus , który najprawdopodobniej jest mieszańcem lub formą Narcissus tazetta, ale są też żarliwi wyznawcy osobności jego gatunku. Narcissus canaliculatus jest dość wredny, nie mam z nim dobrych doświadczeń.




A teraz chyba najbardziej znany maluch - 'Rip van Winkle' w uprawie już przed 1885 rokiem. Dorasta  zaledwie do 14 cm. Kiedyś wymyślano mu piękne łacińskie nazwy Narcissus minor ssp.pumilus 'Plenus'czy też Narcissus pumilus'Plenus' . Dziś po prostu zalicza się go do  grupy czwartej czyli do "Mieszańców pełnokwiatowych". Kwitnie bardzo wcześnie, można go sadzić razem z mieszańcami cyclamineus - zakwitną w jednym terminie. Odmiana bardzo lubiana i dość twarda, jak podpaszą warunki dobrze się rozrasta.

W środku sezonu kwitnie za to niski narcyz z grupy piątej - "Mieszańce triadrus".  Odmiana'Hawera'  wyhodowana gdzieś pomiędzy  1935 a 1938 rokiem w Nowej Zelandii przez  W.M.Thomsona dorasta do 20 cm. To prześliczny i co ważne dość odporny narcyzek. W roku 1995 docenił go RHS i przyznał Award of Garden Merit. Nisko rośnie też 'Dainty Monique'  autorstwa Nowozelandczyka Billa Dijka.
"Mieszańce triandrus" kwitną w środku sezonu narcyzowego. To prześliczne narcyzy z kwiatami o płatkach okwiatu wąskich i dość długich, lekko odgiętych do tyłu, z wystającym, średniej wielkości przykoronkiem - czysta elegancja. Na jednym pędzie kwitnie zazwyczaj więcej niż jeden kwiat. Cechą charakterystyczną dla gatunku Narcissus triandrus, którą odziedziczyły po nim mieszańce, jest przewieszenie w dół kwiatu ( kolokwialna nazwa tego gatunku w miejscu jego występowania może być tłumaczona jako "Anielska Łza" ).

W grupie pierwszej czyli  grupie  "Mieszańców trąbkowych" - karłowate odmiany to:'Elka'wcześnie kwitnąca odmiana autorstwa Gray - Cape wprowadzona w 1989 roku,'Bowles Early Sulphur'wyhodowana przez legendę brytyjskiego ogrodnictwa  E.A.Bowlesa znana już przed 1952 rokiem i kwitnąca chyba najwcześniej z wszystkich wymienionych tu odmian "trąbkowców",'Topolino'wyhodowany w holenderskiej szkółce J. Gerritsen and Son i zarejesetrowany w 1965 roku ( Award of Garden Merit odmiana otrzymała w 2001 roku ), stareńka odmiana z końca XIX wieku 'W.P. Milner' autorstwa Williama Backhouse'a. Mieszańce trąbkowe rosną nieco wyżej niż reszta miniatur, 33 cm spokojnie osiągają. Ta szczerze pisząc to takie miniatury  "na wyrost" ale większość  ogrodników zalicza te odmiany do narcyzów niskich.  Niech będzie, he, he.

Podobny wzrost ma jedyny "karłowy" narcyz zaliczany do grupy trzeciej "Mieszańców małoprzykoronkowych" - odmiana 'Segovia'brytyjskiego hodowcy Aleca Graya, zarejestrowana w 1962 roku a w  roku 1996 wyróżniona Award of Garden Merit. Kwitnie w środku sezonu, nie uchodzi za odmianę kłopotliwą.

I to by było na tyle o narcyzkach małych i najmniejszych. Mam nadzieję że ten wpis Wam się przyda kiedy najdzie Was ochota przynarcyzować miniaturowo. Howgh!

Zawilce greckie

$
0
0
Zawilec grecki  czyli taki pochodzący z Grecji. Tak naprawdę gatunek Anemone blanda pochodzi nie tylko z Grecji,  zasięg jego występowania w naturze jest znacznie bardziej rozległy -  Azja Mniejsza aż  po Kaukaz. Porasta w lasach  liściastych, tak jak u nas zawilce gajowe Anemone nemorosa. Do ogrodów trafił gdzieś koło 1895 roku i niemal natychmiast zyskał uznanie. Przyczyna jego ogrodowej kariery jest dość prozaiczna - bardzo wcześnie pokazują się liście i kwiaty, niemal chwilkę po pełni sezonu  cyklamenków dyskowatych i śnieżyczek przebiśniegów. Konkurencja praktycznie  żadna, inne zawilce w glebie jeszcze siedzą, na tapecie tylko te mniejsze cebulowe, małego anemonka po prostu widać. Dwa tygodnie późniejsze rozpoczęcie wegetacji i nie byłby zauważalny wśród wyższych  i w ogóle bardziej okazałych roślin. Jak się osiąga wysokość dziesięciu cm to lepiej się spieszyć z kwitnieniem, he, he. Zawilce greckie są też  pędzone  też jak wiosenne rośliny cebulowe, dla ozdóbstwa domostw przez spragnionych wiosny ludzi.

Zawilec grecki zaliczany jest do roślin bulwiastych. Zawilce gajowe kwitnące w naszych lasach mają małe, kruche kłączka, gatunek Anemone blanda ma malutkie, ciemne, nieregularnego kształtu bulwki. Tak szczerze pisząc nie jestem do końca przekonana że to są takie bulwy w stylu cyklamenów, te korzonki wyglądają mi na bardzo grube bulwiaste kłącza. Ale kim ja jestem  żeby się z systematykami wykłócać - twierdzą  że bulwy, niech im będzie. Te bulwo- kłączka sadzimy wczesną jesienią poziomo w ziemię próchniczą, najlepiej o słabo alkalicznym odczynie lub obojętną ( dopuszcza się lekką kwasowość ale przy rodkach tych zawilców lepiej nie sadzić ) i bardzo dobrze zdrenowaną ( gleba powinna być naprawdę lekka, w gliniastej, ciężkiej zawilce po prostu wygniją ). Zawilce najlepiej prezentują się na stanowiskach  półcienistych, dobrze rosną sadzone pod drzewami liściastymi - przed rozwojem liści drzew na takim stanowisku jest w miarę słonecznie a potem liście ocieniają i ochładzają glebę a drzewa wykorzystując wodę zapewniają optymalne warunki letniego spoczynku dla zawilców. Opadłe z drzew liście stanowią  świetną zimową  "kordłę" - same zalety ma takie poddrzewne stanowisko ( nic dziwnego, skopiowane z natury ). Zawilce greckie są też z lubością uprawiane w alpinariach wśród innych "dziubdziulków".

Po kwitnieniu liście zawilców greckich zanikają, zostają znaczy łyse placki których lepiej nie ruszać ( pokruszyć bulwko- kłącza, wykopać je i nie zauważyć tego jest dość łatwo ). Jeżeli chcemy rozmnożyć te zawilce to najlepiej będzie zabrać się do tego tak:  oznaczyć dokładnie stanowisko ( patyczki, nitki, te klimaty ) i w czasie spoczynku letniego podzielić paroletnie kłącza  na nieco mniejsze części ( byle nie za małe ). Gatunek  Anemone blanda kwitnie dość dużymi kwiatami ( od dwóch do czterech cm średnicy ) jak na tak niską roślinkę, w kolorze jasnego błękitu ( zdjęcie nr 1 i 2 ). W naturze występują formy o kwiatach białych lub w odcieniu jasnego różu. W ogrodach uprawia się odmiany: 'Blue Shades' ( na zdjęciu nr 3 ) która jest być może tożsama z odmianą 'Atrocaerulea'( nie doszukałam się odpowiedzi ), 'White Splendour' ( odmiana o białych kwiatach, nagrodzona Award of Garden Merit ), 'Rosea'(  w zasadzie to botaniczna odmiana Anemone blanda var. rosea - jasnoróżowe kwiaty z lekkim odcieniem wrzosowym ), 'Radar'( ciemnoróżowe w odcieniu magenta płatki z białym zabarwieniem do 1/3 długości płatka, tworzącym "oczko" kwiatu  ), 'Pink Star'( ciemnoróżowe w płatki z podobnym jak w przypadku odmiany 'Radar' białym zabarwieniem do 1/3 długości płatka, tworzącym "oczko" kwiatu  ), 'Charmer' ( różowe, wpadające we wrzosowy odcień   płatki z podobnym jak w przypadku odmian 'Radar'  i  'Pink Star' białym zabarwieniem do 1/3 długości płatka, tworzącym "oczko" kwiatu  ), 'Ingramii' CEH 626 ( kwiaty w odcieniu głębokiego różu ), 'Violet Star'( mocno wrzosowe płatki z białym zabarwieniem do 1/3 długości płatka, tworzącym "oczko" kwiatu ). W hurtownianym handlu  najczęściej można spotkać tzw. mix , czasem  uda się trafić  'Blue Shades' lub 'White Splendour'.

Ogrodowe rozmyślania przedwiosenne - oczkowanie

$
0
0
Wszystko przez lekturę bezprojektu , wpisu w którym Meg szczuła oczkiem ponoć bezproblemowym ( aha, staram się uwierzyć - ciężko mi idzie ). Smętnie spoglądam na zdjęcia mojego wyprojektowanego do bólu oczka z dni jego chwały, starannie nie patrzę na jego stan obecny i powoli zbieram się w sobie żeby w końcu coś z bajorem zrobić ( znaczy myślę co by tu, skąd wziąć na to kasę, rozważam co dam radę zrobić sama a czemu absolutnie nie podołam, co chciałabym zmienić a co zostawić ). Dawno, dawno temu wymyśliłam sobie takie a nie inne oczko wodne i teraz poruszam się po starych śladach, ślizgam "bezprojektowo" po starym projekcie, który przestał pasować do mojego ogrodowania i który jako ten "zbyt pochopnie podjęty krok" niechcący zejść z moich oczu i z myśli, zaczyna mnie wkurzać. Meg jest w tej szczęśliwej sytuacji że w ogrodach które dostała do roboty w stanie "dojrzałym" może sobie spokojnie myśleć "Co oni tu odwalili", ja mogę tylko przeprowadzać tzw. konstruktywną samokrytykę, a to nie wpływa dobrze na mój humor, co z kolei rzutuje na mój i tak już nie najlepszy charakter. Oczko jest problematycznie wpływowe, he, he, znaczy wpływa na mnie i czuję że mam problema a zaraz potem inni mają problema ze mną. No dobra, teraz będzie zgodnie z Megową "wytyczną" - opowiastek bez liku o jednej rabatce, w tym wypadku wodnej. Konkrety!

Na skarpce nad oczkiem wodnym posadziłam swego czasu iglaki. Klasyka - iglak nie zaśmieca oczka liśćmi i nie trzeba czyścić nieustannie. W praniu wyszło że liście mogą być  przywiane skądinąd  a iglaki rosną i tworzą "ścianę" ( i nie są to smreki czy inna kosodrzewina nad górskim jeziorem ), która nad wodą wygląda jak to określiła Cio Mary "niekoniecznie dobrze". Szczerze pisząc wygląda  doopiasto, wręcz przygnębiająco.  Swego czasu usiłowałam załatwić tę iglaczą nużącą jednorodność sadząc miskanty. Pomogło ale w 2012 część z nich wymarzła. Młode sadzonki rosną źle bo  drzewka szpilkowe też rosną. Niby mogłabym posadzić miskanty przy sąsiedztwie posiadającym  korzenie palowe ( Abies lasiocarpa'Compacta' ) ale zasłaniać miskantami igieł takiej jodły się nie godzi. No i jest zagwozdka bo przy cyprysiku i jałowcach trawska ( nie tylko sztywne miskanty ale i mniej wybredne od nich hardcory )  nie mają specjalnej ochoty się rozwijać i nici wychodzą z prób rozbicia zwiewnością traw tego szeregu iglaków. Współpracy odmówiły też te pnącza które powinny z takimi  iglakami jakoś tam koegzystować ( choć z nimi  zdaje się tak naprawdę mało co  koegzystuje ). No iglakowisko sobie zrobiłam, konifery po całości, w dodatku sadzone bez  ładu i składu, na zasadzie "bo te igiełki się tak pięknie różnią, choć wszystkie jakby srebrzyste".  Patrzę na to, na rzyg mnie się zbiera ale siekierki nie ostrzę. Szkoda mi drzewek, które nie chorują, dobrze rosną i osłaniają mnie od świata. Będę musiała żyć z błędami swojej "ogrodniczej młodości", nie ma lekko. Może coś tam kiedyś do głowy mi wpadnie w temacie "odścienniania"  iglaków.

Znacznie lepiej ( moim zdaniem  ) poszło mi z południowym brzegiem oczka. Ta część skarpki utworzonej z ziemi z wykopu wymieszanej z  wysokim torfem okazała się fajnym stanowiskiem dla rodków. Są częściowo zacieniane przez duże drzewa liściaste rosnące w pobliżu ( ale nie takim bardzo bliskim pobliżu ) a wilgoć oczkowa korzystnie wpływa na ich bytowanie. Rododendronarium nadoczkowe mnie w miarę zadowala, do pełni szczęścia brakuje mi obsadzenia małymi rodkami yakuszimankami niższej części skarpki. Rododendronarium byłoby jakoś dopełnione, wielopoziomowe i może zrównoważyłoby optycznie ten plastron z iglaków w zachodnio północnej części skarpki. Do towarzystwa rodki mają paprocie, byliny cieniolubne i trawy. Bezpośrednio przy oczku królują trawy, od pewnego czasu królują też  w oczku i to one przede wszystkim z oczka i jego okolic wylecą. Nie ma zmiłuj! Oczywiście nie wszystkie trawy eksmituję, są gatunki które nie są bardzo ekspansywne a nad wodą wyglądają wręcz genialnie np. turzyca sztywna Carex elata'Aurea', całkiem dobrze rośnie też w takich warunkach kosmatka śnieżna Luzula nivea.  Wszelkie sity i inne trzcinowate paskudniki zarastające podstępnie lustro  wody won! Tam gdzie potrzebuje wysokich roślin  posadzę długosza królewskiego Osmunda regalis, nie sądzę  żeby próbował pełzać kłączami po dnie i wybijać w nieprawdopodobnych miejscach ( co prawda Wilczyca kwestionowała urodę długosza ale dla mnie on urodziwy i na pewno milszy od wrażego situ ). Czeka mnie mnóstwo pracy przy linii brzegowej oczka, zimno mi się robi kiedy myślę o rozmontowaniu "konstrukcji", czyli odkamienianiu brzegów. Jest to konieczne, nie robiłam tego od bardzo dawna ( bo to katorga ) a bez tej czynności jakiekolwiek roboty oczkowe tracą sens ( sprytne korzonki wrażych roślin na pewno siedzą pod kamieniami ). Gdzie się da to miedzy kamory planuję wpuścić kopytnik, wiem że to będzie tak sobie wyglądało ale kopytnika zniosę a trzcinkę to już nie koniecznie.



Lustro wody, uff,  myślę i myślę - chyba niedługo zostanę myśliwą ( Blogger podkreślił to słówko  na czerwono - myśliwa nie istnieje ).  Myślę czy nie zrezygnować z barokowych kształtów akwenu i części oczka po prostu nie zasypać i przeznaczyć pod uprawę irysów mieczolistnych Iris kaempferi a w tych najwilgotniejszych miejscach nie pokusić się o uprawęirysów gładkich  Iris laevigata. O czyhających  na Irysowych nowych hybrydach międzygatunkowych ledwie napomknę. Tylko że to jest takie ciut głupawe - wykopać oczko, część zasypać, o pieleniu wilgotnego  gruntu lepiej nie wspominać - no czuję  że to jest droga prowadząca nie w tym kierunku co trzeba. Jeżeli zmniejszę lustro wody to będą to zmiany minimalne, w końcu po to jest sadzawka żeby niebo mogło się w niej przeglądać ( choć trochę bo oczko bez grzybieni jest dla mnie półprawdziwym oczkiem ). Dochodzimy teraz do problemu przejrzystości wód, oczko niby  głębokie ale woda w płytszych miejscach się nagrzewa i sprzyja rozwojowi alg. Oczko będzie bezrybne bo zarybianie oczka przy tej ilości kotów traktujących ogród jako swój salon  jest bez sensu.  Jednak bezrybność oczka nie oznacza  z automatu braku problemów z algami. Pompa ciągle pracująca nie służy uprawie grzybieni, a po cholerę mi oczko w którym grzybienie źle rosną. Przychodzi mi do głowy sprytny plan doprowadzenia strumyka ( o leniwym nurcie ) do  oczka, he, he, tak, niedługo renowacja bajora przejdzie w budowanie oceanu. Albo  będę wyławiać algi albo coś rzeczywiście  wykombinuję z przepływem wody bo do chemii oczkowej mam jeszcze mniej zaufania niż do chemii ogrodowej.



A co z roślinami porastającymi w płytkiej wodzie? Zostają, mimo tego że rosną jak wściekłe i parę razy w sezonie przerzedzać trzeba stanowiska. Kiedy o nich myślę nawiedzają mnie największe wątpliwości co do posiadania oczka wodnego. Jednak bez nich bajoro czy sadzawka zamienia się dla mnie w zbiornik wodny, sztuczny twór z folii czy tworzywa  i kamieni, coś na siłę wpakowanego do ogrodu. Tak szczerze pisząc zniosłabym ( z bardzo dużym, wręcz "ciężkowyobrażalnym" trudem ) brak grzybieni ale nie widzę  mojego oczka wodnego bez roślin porastających  płycizny, a nawet głębsze wody ( jak na przykład  ukochana przez mnie przęstka Hippuris vulgaris czy też osoka aloesowata Stratiotes aloides ). Zniosę bez  najmniejszego bólu brak oczeretów, pałki wodnej,z radości będę skakać  kiedy pozbędę się ponikła ale nie wszystkie rośliny rosnące w płytkiej wodzie chcę bezwzględnie wywalić. Przemawia do mnie urok czermieni błotnej Calla palustris ( ciekawe czy ten kwasolub dałby radę gdyby go posadzić przy planowanym stanowisku długoszy ) czy bobrka trójlistkowego  Menyanthes trifoliata. Jednak za dużo grzybków w barszcz w przypadku nie największego oczka wodnego to przepis na zupkę ciężkostrawną, ból pleców i jeszcze parę innych dolegliwości oraz wieczne niezadowolenie z siebie ( za mało czasu poświęcam bajoru i zarasta, o bozsz... jaka ja leniwa jestem ). Najlepiej liczbę gatunków rosnących w płytszej wodzie ograniczyć do  dwóch, góra trzech tak żeby można było nad tymi nasadzeniami wodnymi zapanować.

Część zachodniego i wschodni brzeg bajora, strefa okresowo zalewana jednak tak naprawdę będąca znacznie częściej lekko tylko podmokłą niż solidnie bagienną - sen z powiek spędzają mi te nasadzenia. Etap kontrolowanej łąki zakończył się chynszorami po całości, znaczy kontrola była za słaba i trawska wydusiły co słabsze bylinki łąkowe. Pojawił się też problem wierzb ( cholerny prezent od kaczuszek odwiedzających oczko albo przybyło te wierzbowe nasionka z wiatrem ). Koszenie malutkiej łączki nadoczkowej kosiarką czy podkaszarką odpada ( stoję w kaloszach w wodzie i koszę sprzętem elektrycznym, zastanawiając się przy tym jak to dokładnie jest z tym przepływaniem prądu przez ciało, gumowym obuwiem i w ogóle ), cięcie sierpem pozostaje albo strzyżenie nożycami do trawy. No i ta trawa, która za nic ma ochronne donice, wory, wiaderka itp., wypełzająca i podstępnie zdobywająca nowe tereny. O nie, nigdy więcej! Firletka poszarpana Silene flos-cuculi bez towarzystwa traw lubi się wykładać - co robić? Zrezygnować z firletki! Jakże to tak, z firletki?! Never! A co z kaczeńcami, a kuklik? Przecież one do nasadzeń z kosmatką  śnieżną to zupełnie nie tego. Ech, grupa jednogatunkowa chyba tylko mi zostaje i raczej nie będzie to grupa  firletkowa . Może gdzieś tam uda się przemycić cebulki szachownicy kostkowatej Fritillaria meleagris  ( w okolicach rodków czyli na południowym brzegu bajora , tam jest odpowiednia kwasowość gleby ). Dużo jeszcze do przemyślenia przed wiosennymi robotami oczkowymi mam, na prostym wywaleniu wszystkiego wrażego pełzającego to moje oczkowanie się nie skończy.
Przepraszam za jakość fotek, różne aparaty fociły ale  z drugiej strony była zawsze ta sama niewprawna focistka i zdjątka są w związku z tym "różne, różniste"że zacytuję klasyka.


Felicjan - kocie zło

$
0
0
Felicjan jest podłym bydlakiem! Nie ma tłumaczeń że kocięctwo miał ciężkie, że wypadł z czwartego pietra ( niewątpliwie na główkę ), że zmieniał domy i miał stresy. Jest po prostu wrednym osobnikiem kociego gatunku, szowinistyczną samczą kocią świnią ( wszystkie świnie, szczególnie te samcze, w tym miejscu przepraszam, porównania użyłam  żeby ludzkość stopień Felicjanowego znikczemnienia w zrozumiały dla się sposób odebrała ). Zacznę od początku świata - w środę  Felicjan pojechał na kontrolę do lekarza. Ponieważ  ryczał na transporterek to został zawinięty w  żyrafki które  Szpagetka dostała po wypadku i Krzysiu czule zwany Karczkiem zawiózł nas do dohtora. W samochodzie i gabinecie Felicjan zachowywał się poprawnie, nawet badanie uszu zniósł z godnością. W drodze powrotnej zaczął nieco pomiaukiwać ale tak radośnie bo czuł  że jedziemy do domu. Nocka upłynęła spokojnie, nic nie zapowiadało wystąpień  i  nerwów, jednak w czwartek  rano Felicjan pokazał na co go stać. Zeżarł błyskawicznie swoją porcję i zaczął atakować "na poważnie" inne koty, bezczelnie odganiał je od misek i chlał nieswoje. Gulgotał przy tym i warczał i przede wszystkim gryzł. Kiedy krzyknęłam zamiast myknąć wgapił się we mnie z pomrukami i podnoszeniem wargi nad kłem, po czym nie przerywając wgapiania i pomrukiwania zabrał się do nielegalnego  żarcia  ( nie wiem jak on to robi  że jednocześnie podżera i warczy ). Chciałam zabrać nie jego michy i wynieść a  w tym momencie w tego  gnoja diabeł wstąpił. Skutek jest taki że ja jestem pochlana a on ma zbity tyłek . Na pogryzieniu mnie się nie skończyło,  transporterek został obficie przez  Felicjana  olany, żyrafki zostały podrapane a następnie też na nie nalał ( żebym wiedziała że to wszystko przez wizytę u dohtora, a właściwie to brak rekompensaty w postaci całego kociego żarcia za tę odbębnioną  wizytę  - i nie piszcie mi  że fantazjuję i antropomorfizuję kota, wiem całą sobą za co to była msta ) po czym zaczął wyszarpywanie  futerka z moich nowych kapci ( jednym z nich dostał po dupsku ). Felicjan waży siedem kilo, na mięsku chowany, silny i prawie zdrowy, do opanowania ciężki. Zachowuje się bardziej jak wkurzony pies niż normalny kot choć obraza była kocia ( tyłkiem do mnie odwrócony i wychodził ostentacyjnie tupiąc - tak, on czasem tupie - z pomieszczeń do których wchodziłam ). Oczywiście po paru godzinach mu przeszło i w najlepsze przymilał się do Małgoś - Sąsiadki i słodko bawił z innymi kotami, ja w tym czasie wmasowywałam żel przeciwbólowy w okolice pokąsane i pocieszająco przypominałam sobie jak Tatusiowi Behemot zwany Misiem  żyłkę nagdryzł ( o amoku w jaki wpadała Tabisia, nasza prawie jamniczka i szkodach zdrowotnych poniesionych w związku z tym  przez moją Mamę aż wstyd pisać ). Wychodzi na to że pochodzę z  rodziny patologicznej, zwierzęta dysfunkcyjne z nami dysfunkcyjnymi razem egzystowały, nie ma się co dziwić  że powielam wzorce. Może jakaś psychoterapia dla mnie i kotów, może niebiewska karta dla Felicjana, a może rękawice do spawania mieć na podorędziu. No i maskę ochronną na oczy, a najlepiej to strój hutnika. O rzeczy podstawowej czyli kaftanie  bezpieczeństwa da Felicjana pod  żadnym pozorem nie zapomnieć i wpisać na listę zakupową. Może uda się jakoś znormalnieć.
Cio Mary doniosła mi że przeczytawszy o napadającym na dzieci w Bydgoszczy Czarnym Kocie ( he, he, Czarna Wołga w nowej postaci ), kot jakoby miał gonić nieszczęsne pomioty. Ponoć jakaś mamusia dzieciom się zaprodukowała ( nie wierzę że można być takim debilem, podejrzewam podpuchę ). Cio Mary tak pocieszająco mi tę historyjkę opowiedziała, nawet dodała "Nasz Felicjan jest szary w prążki" co mi humor poprawiło.

Codziennik - śnieżna pełnia i inne atrakcje

$
0
0
Wczorajsza noc była  rzeczywiście piękna, choć i styczniowa pełnia zrobiła na nas wrażenie. Wicie, rozumicie, śnieg, czyste niebo i duży księżyc. Mieszanka dająca tzw. hollywoodzkie efekty.  U mnie była impreza światło i dźwięk - do Rudego, Ocelota i Niescęścia dołączył długo oczekiwany Epuzer i moje towarzystwo uznało że to czas na dłuższe night garden party, cóś w stylu "Nights in  white satin". Działo się, nawet  Felicjan po tuningu ( z zakroplonymi uszami i śnieżnobiałymi zębami ) uczestniczył. W związku z działaniami imprezowymi oko udało mi się zamknąć tak bliżej trzeciej nad ranem, więc otworzyłam je w sobotę w okolicy godziny dziesiątej. Towarzystwo zamiast odsypiać nocne hulanki pruło sznupy o żyr, skarmiłam ulubionymi  konserwami zawierającymi prawdziwe mięso w mięsie, snując się przy tym skarmianiu i ziewając. Poczułam  że chyba czas na przebieżkę, smogowo jakby lepiej i może dobrze by było przewentylować  płucka. Towarzystwo nażarte odpoczywało po ekscesach więc poogrodowałam sobie solo i przynajmniej bezstresowo pooglądałam ptaki. Przylatuje ich teraz mnóstwo, wyżerają owocki berberysu, nasiona traw i marcinków, zakradają się do słoninki wywieszonej  przez Ciotkę Elkę. Dzwońce szaleją, w tym roku jakaś inwazja dzwońcowa nastąpiła.  Jest też sporo sikorek różnych  ( do tej słoninki  Ciotki Elki zleciały stada - na pewno były bogatki bo te rozpoznaje  Ciotka na bank, ale przyleciały też inne bardziej niebieskie - modraszki może? ), pod  oknem sypialni na berberysie siada drozd, tylko czujna Szpagetka była nim rano zainteresowana. Z ptasich gości półegzotycznych to odwiedziły nas  gile a u Mamelona pojawił się zielonawy dzięcioł. Ostrzejsza zima,  zostawione w ogrodach nasienniki + słoninki i inne takie kuszą ptoki. Sąsiedzkie koty przekarmione więc polowania takie bardziej dla rozrywki, przez przyłożenia się ( no i bardzo dobrze ). Sroki też  tłuste i cóś nieruchawe, może dlatego tych mniejszych ptaków tak sporo widuję i półegzoty nawet oglądam.

Sobotnim wczesnym popołudniem zrobiłam porządek z zakupionymi cebulowymi ( wreszcie znalazłam praktyczny sposób wykorzystania wazy do zup ) i usiłowałam wykonać stroik walniętynkowy dla kotów ( serduszka są tak przymocowane w obciążonej kamorami doniczce że jedyne co mogą bestie zniszczyć to wstążki podrzeć - panzerdekoracja znaczy ), taki do dostawienia do dekoracji przedwiosennej z kwiatów cebulowych i gałązek ( tak, tęskni mi się do zielonego ). Stroik walniętynkowy został natychmiast wypróbowany przez obie czarnule ( na pierwszej fotce Szpagetka , na drugiej Sztaflik ), które w momencie mojego podchodzenia z aparatem natychmiast udawały désintéressement  walentynkowym ustrojstwem. Szczęśliwie żadnej z nich nie przyszło do głowy wyhaczyć pazurem z walniętynkowego  szklanej skrzydlatej świnki robiącej za Amora ( nie posunęłam się do zrobienia własnoręcznego  maleńkiego złotego łuczku dla mojego świńskiego bożka ). Ołtarzyk został wykonany  połowicznie, tzn. dużych szkieł z gałązkami zielonego jeszcze nie ma ( dużo szkieł i dużo  gałązek ). Do cebulowej wazy dorzuciłam w sobotę narcyzy 'Bridal Crown', bo krokusy niedługo odpłyną i zdobić  będzie jedynie ich  "szczypiorek".

Późniejszym popołudniem przyszła na kawę Ciotka Elka, a że kawa w sobotnie popołudnie aż się prosi o słodkie to  na  chybcika zostały wykonane muffinki. Przyznam się że nie przepadam za tymi wypiekami ale to miało być cóś na szybko, góra pół godziny a z wystygnięciem i posmarunkiem ze  czterdzieści minut ( akurat czas przy pieczeniu na szybkie ploty, omówienie problemów zdrowotnych mamy Wujka Jo, pastwienie się nad jedną z dalszych pokrewnych, która zaangażowała się nie tam gdzie trzeba itd. ). Muffinki zostały zrobione z tartych migdałów ( promocja była ) z prawdziwym aromatem i w ogóle. Ukłonem w stronę muffinkowej tradycji był dodatek melasy.  Mąki nie dodawałam bo lubię konkrety migdałowe a nie wypieki mączyste o smaku migdałowym. Kremik prosty do bólu czyli żółtko z masłem i cukrem ukręcone z orzechami laskowymi. Ot i wszystko ale kawa od razu zrobiła się z tych wykwintnych ( Ciotka  Elka zażądała podgrzania  śmietanki ). Przed nami Walniętynki, czyli następna okazja do chlania, Ciotka Elka roztoczyła czarowną wizję  róż karnawałowych. No i tak się ten zimowy weekend toczy, bez niespodziewanek, spokojnie i leniwie. Dobrze, łapię oddech.
Sorrky za jakość zdjęć , bardzo powoli oswajam się z nowym aparatem, koty w pełnym słońcu nie powychodziły, z łapaniem ostrości problem bo pogram jakby inny, łatwo mi nie jest ( ja w ogóle z techniką ciężko się oswajam ).


"Z pewną taką nieśmiałością" - czyli najwcześniejsze przyziemne kwitnienia

$
0
0
Pisałam już o najwcześniej wyłażących wiosną roślinkach, odświeżyć  info możecie przy lekturze wpisów - Małe wczesnowiosenne cebuliszcza , Śnieżyczki , Wiosenne cyklamenki , Najwcześniejsze tulipanki , Pierwsze krokusy , Zawilce greckie , Przylaszczkarnia.  Jak widzicie wpisów o roślinach przedwiośnia i bardzo młodej wiosny wcale nie jest tak mało. Wynika to z mojej nimi fascynacji, upartego sadzenia w Alcatrazie niemal wszystkiego "wczesnowiosennego", choć te roślinki ledwie parę albo najwyżej paręnaście  centymetrów wysokości osiągają i nie są z tych  "walących po oczach". Skąd  ta fascynacja maluchami, które wydają się nie mieć specjalnego znaczenia dla wyglądu  i kondycji ogrodu ( no tak,  jak wiadomo masowo się  przesiaduje w słodkie marcowe głębokie popołudnia w ogrodzie i w cieple zachodzącego słońca obserwuje piciumiste  roślinki ). Po pierwsze - po zimie człowiek stęskniony jest do zielonego a rośliny przedwiośnia i bardzo młodej wiosny tę tęsknotę zaspokajają, przy okazji wydłużając nam ogrodowy sezon o niemal miesiąc. Po drugie  - nie my jedni korzystamy z ogrodowych radości, pierwsze kwitnące rośliny zapewnią  żyr świeżo obudzonym owadom ( niestety zdarza się  że i  świeżo obudzonym  nornicom ). Miło pogapić się na trzmiele pracujące w kieliszkach krokusów, czy pszczoły na inszych wczesnowiosennych maleństwach.

Po trzecie - zyskujemy  genialne ogrodnicze tworzywo, rośliny niewymagające ( w olbrzymiej większości, bo wczesnowiosenne cymesy i rarytety  potrafią grymasić  jak  wszystkie tego typu rośliny ), znaczy proste w obsłudze ( o ile przestrzega się podstawowych zasad ich uprawy ) i bardzo widowiskowe jeżeli tylko będziemy sadzić je masowo. Tak, w masowości nasadzeń kryje się sekret urody najwcześniej kwitnących wiosenną porą roślin. Co tam dziesięć sztuk krokusów różnych odmian posadzonych na kawałku zatrawniczonym lub gdzieś pod różami, takie dziesięć sztuk to może dobrze wyglądać w doniczce na parapecie, kiedy w styczniu, lutym tworzy nam w domu złudzenie  że już za chwilę będzie prawdziwa wiosna. W ogrodzie takie nasadzenie  się nie sprawdzi, choćby to był ogródek malutki jak chusteczka do nosa.


Siła urody malutkich roślin widoczna jest w łanach, w dużych skupiskach kwitnących odmian. Nie wiem czy przyuważyliście - w naturze nie występują takie miksy "wszystkiego po równo", zawsze przeważają rośliny jednego gatunku. Nie zawsze oznacza to monokulturę, słówko przeważają oznacza czasem tylko  że roślin danego gatunku czy odmiany jest najwięcej a nie jak to się niektórym wydaje że "W górach to tylko takie  fiołkowe krokusy rosną" ( a tymczasem szafran spiski Crocus scepusiensis ma też  formę biało kwitnącą, rzadsza jest niż podstawowa  forma gatunku ale istnieje ). Jak popatrzymy na zdjęcia Chochołowskiej czy Kościeliskiej w marcowo - kwietniowej odsłonie uderza nas  jednak masowa fiołkowość, nie widzimy dużych skupisk biało kwitnącej formy. Podobnie sprawa ma się z przylaszczkami, Hepatica nobilis występuje u nas przynajmniej w trzech ( niektórzy doliczyli się czterech ) formach, jednak to ta o kwiatach w odcieniu błękitu o średnim wysyceniu występuje najczęściej i to ona niebieszczy się w bukowych lasach na przedwiośniu. Bardziej prosto jest w naturze z przebiśniegami czy rannikami -  dziko występują u nas właściwe tylko formy podstawowe  Galanthus nivalis i Eranthis hyemalis. Skupiska tych roślinsiłą rzeczy są jednoodmianowe. W ogrodzie mieszamy gatunki, odmiany z różnych stron świata, czasem w pogoni za różnorodnością uda nam się przesadzić i zamieniamy mały kawałek gruntu w przegląd oferty miksów hurtowni a nie w coś miłego dla oka.


Znacznie bardziej naturalnie wyglądają jednogatunkowe czy jednoodmianowe skupiska ( jak największe ) malutkich roślin wczesnowiosennych. Zadziwiające jest  że właściwie nie ma znaczenia czy ogród jest  wielki czy mały,  sadzenie jednorodnymi grypami gatunków czy odmian bardziej się sprawdza. Pisałam  już że w mieście Odzi jest taki stary park gdzie pod dębem liczącym sześćset lat, zwanym Fabrykantem rośnie sobie najpospolitsza cebulica syberyjska   i troszeczkę zwykłego, "podstawowego"śnieżnika Chionodoxa forbesii . Ten zestaw jest genialny, nic więcej do szczęścia nie potrzeba a uzyskano go bardzo prosto - pozwolono rozrastać się roślinom cebulowym ledwie dwóch, dość podobnych gatunków i nie dosadzano na siłę żadnych miksów cebulowych. Nie ma cud łączki mieszanej,  jest morze błękitu. Tak szczerze pisząc to podejrzewam że nasadzenie mieszane skończyłoby się dość szybko, gatunek najbardziej ekspansywny wygryzłby z czasem te bardziej delikatne ( założę się  że sadzenie  puszkinii czy odmianowych śnieżników w miksie w skład którego wchodzą cebulica syberyjska i śnieżnik lśniący w formie podstawowej oznacza że za parę lat w miksie  nie będzie ani puszkinii ani odmianowych śnieżników ). Zatem jak sadzić drobnicę to bezmiksowo, drożej wychodzi ale mamy szansę na rozrastanie się wszystkich gatunków czy odmian które  chcielibyśmy uprawiać. Jak zależy nam na kontraście odmian jednego gatunku to sadźmy je w grupach niedaleko siebie, bardziej żywotne nie zagrożą bezpośrednio ( chyba że się rozsieją bo będą miały tak optymalnie dopasowane warunki  ) tym delikatniejszym.


Na koniec o malutkich cebulowych, przylaszczkach, nieco później kwitnących miodunkach i drzewach. Drobnica cebulowa idealnie nadaje się do sadzenia  pod większość drzew liściastych, przy bukach, kasztanowcach, niektórych klonach dobrze udają się przylaszczki czy miodunki. Sadzenie pod drzewami ( w cieniu rzucanym przez konary, nie tuż przy pniu ) jest dla wczesnowiosennych roślin cebulowych tym co najlepsze - tak spora ich część rośnie w naturze. Wyjątkiem są krokusy i tulipany botaniczne, to rośliny kochające słoneczne stanowiska nawet w porze spoczynku. A tak à propos krokusów - ciekawe dlaczego w Kraju Kwitnącej Cebuli nie można dostać legalnie w sklepie bulwko - cebulek krokusa spiskiego, wszak chronionego można by w ogrodach uprawiać jaki inne gatunki. Jest tak urodny że znalazłoby się na jego uprawę sporo amatorów ( ja, ja,  i jeszcze raz ja ). I z tą krokusozagadką Was zostawiam, szczując fotkami które najwcześniej będą aktualne za jakiś miesiąc.



Kocidzień

$
0
0
No nie wiem jak to niektórzy wyczuli że dziś najważniejsze kocie święto w roku - Dzień Lotnika Kosmonauty skrzyżowany z Dniem Drzewołaza oraz Dniem Kontrolera, z elementami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, zesłaniami różnymi czynionymi  przez Opatrzność i celebracją wszystkich Matek Bosek. Nastał nam Dzień Kota i towarzystwo już od rana pruje sznupy. Głownie pruje ponaglająco bo trzeba  się nafutrować przed wyjściem na dwór. Pogoda taka  że  mimo mżawienia można  balować do woli z innym towarzystwem z sąsiedztwa, do domu wrócić tylko na posiłek, myknąć i w ogóle prowadzić prawdziwe kocie  życie. Felicjanowi wyraźnie lepiej, poczuł się na tyle dobrze że napadł na torbę  Ciotki Elki popijającej u mnie kawkę po drodze ze sklepów. Łupem padła lepsza wędzonka, w całości padła. Ciotka zaklinała się  że bez konserwantów więc szlag Felicjana  rychło nie trafi. W tzw. pierwszym odruchu  Ciotka Elka pożyczyła Felicjanowi zdrowego przeczyszczenia ( "A żebyś  Ty sraki dostał wredna świnio!" ) ale potem się zmitygowała że to ja bym miała również problem i przeczyszczenie zostało zmienione na lekką niestrawność. Polazłam i odkupiłam rzeczoną wędzonkę ( Felicjan zawsze wybierze coś w dobrym gatunku,  Ciotka miała rację bez konserwantów za to z odpowiednią ceną ) i wręczyłam cud wędliniarstwa trochę wzbraniającej się Ciotce Elce ( "No co ty, no co ty?!" ). Po tym występie uznaję  Felicjana za niemal wyleczonego - pogryzł mnie, kradnie żarcie, wybywa z domu - kot wrócił do normy! Martwi mnie tylko że czasem coś  go przy szerokim ziewaniu denerwuje, solidne rozwarcie sznupy nie jest bezproblemowe.  Znaczy jeszcze nie skończyliśmy  "dohtorowania".

Reszta kotów też w właściwie w normie ( co  prawda Dżizaas która widziała je niedawno p oraz pierwszy od listopada twierdzi  że stado z wyjątkiem modelki Szpagetki to mastodonty ), zwykle  tej porze roku zajęcia mają. Lalek  przeżywa obecnie swoje wielkie chwile, nasz prawie bezzębny dominator postanowił zaznaczać swój status wielkością i rykiem wydobywanym z gardziołka. Cały napuszony, podobny do balona obszytego futrem Lalencjusz Hedoniusz przechadza się przed kocimi gośćmi porażając  ich  rozmiarem swojego ciałka. Goście podziwiają z lekkim przestrachem , Epuzer na wszelki wypadek kręci się niedaleko naszej podwórkowej robinii ( zawsze to szybko można myk zrobić i wrócić prawie na swoje podwórko ), Rudy, Niescęście i Ocelot Jaguar Drugi trochę bardziej odważni ( Epuzer jest delikatnej budowy ciałka ) podchodzą w okolice lilaków. Pod okna kiedy Lalek królewsko stoi na parapecie  żaden nie śmie podejść ( ku wielkiemu  żalowi Okularii ). Lalek wydobywa z siebie ryki w które z lubością się wsłuchuje,  Ciotka Elka określa  naszego najstarszego kota  mianem "afrykański bęben" i to właściwie mówi wszystko zarówno o wyglądzie Lalka jak i odgłosach przez niego wydawanych. Całkiem głośno porykuje też  Sztaflik, odkąd nasza większa czarna kota postanowiła ostatecznie zostać kocim chłopcem trzyma  się bardzo blisko kocurów i całkiem na serio bierze udział w działaniach zaczepnych wobec gości ( goniła  Epuzera i Niescęście, potem były triumfalne ryki przy drzwiach i przechadzka "na sztywnych łapach" z biciem ogonem ).

Po prawdzie to duża z niej kota ( choć nie jest tak obła jak występna Okularia ) i wiele osób bierze ją za kocurka ( tym bardziej  że taka walecznie ambitna ). Sztaflik jest bardzo dumna z dopuszczenia przez kocury do  brygady kasacyjnej ( w tym roku Felicjan przestał na nią prychać, pełnoprawne członkostwo w samczym klubie otrzymała ), obnosi się ze swoją ważnością i usiłuje lać  Szpagetkę ( która się nie daję ) i  Okularię ( która uwielbia być kotą zdominowaną, mruczy ze szczęścia kiedy Sztaflik na niej odstawia bardzo groźną kocurzycę ). Okularia w ogóle  kwitnie,  wizyty towarzyskie, hołdy składane jej grubemu  tyłkowi i słodkiemu obejściu wprawiają ją w stan podekscytowania. Od rana nudzi  żeby wypuścić ją na dwór, bo tam kawalerowie czekają i ona już, zaraz  wyjść do nich musi, nawet o suchym pysku  i bez  śniadanka ( spokojnie wróci na drugie i jeszcze  będzie żądała trzeciego ). Myślę że dla Okularii czas wzmożonych sąsiedzkich wizyt to najpiękniejsze chwile, nawet letnie lenistwo na trawsku udającym Tyrawnik się chowa. Inaczej ma się sprawa ze Szpagetką. Najmniejsza jest zdegustowana tymi sąsiedzkimi wizytami i ciągłym pruciem sznup przez domowników i gości, ryki przeszkadzają jej w obserwacji ptoszków ( wiadomo koty gadają, ptocy się nie pokazują ). Nie ma w związku z tym udanych polowań ( na szczęście ) i Szpagetka zdaje się być lekko wkurzona  że rozrywki innych przeszkadza jej w uprawianiu własnych rozrywek. Ostentacyjnie nie uczestniczy w spotkaniach sąsiedzkich, przestała rozpędzać kocie bójki, twardo trzyma dystans i dopuszcza do siebie jedynie ludzi ( znaczy posiedzę z tobą albo  z Małgoś - Sąsiadką ale na pewno nie będę siedzieć z tymi kocimi kretynami ). Wygląda jak mała chińska cesarzowa, kocia miniatura z wyższością przyglądająca się światu lekko zmrużonymi oczami. Na miniaturowym na obliczu

No nic, trzeba szykować koci obiadek - tak, tak Dzień Kota, niektórzy zjedzą surową wołowinę a inni pochłoną zalewajkę. Dzisiejszy wpis ozdabiają pracę japońskiego artysty Tetsuo Takahary . Kocie portrety psychologiczne jak u Fujity, spójrzcie  ile tu osobowości kocich. O  artyście za wiele  się nie dowiedziałam ( pewnie dlatego że nie fejsbuczę )  poza niepokojącym info że już go z nami od paru lat nie ma ( daty życia podają różne 1958 - 2014 lub 1958 - 2015 ). No prawdziwym kocim portrecistą był Tetsuo  Takahara.








Miodunki

$
0
0
Miodunka plamista Pulmonaria officinalis, miodunka ćma Pulmonaria obscura,miodunka miękkowłosa Pulmonaria mollis,  miodunka wąskolistna Pulmonaria angustifolia, miodunka pstra Pulmonaria saccharata,  miodunka czerwona Pulmonaria  rubra i spora gromada mieszańców międzygatunkowych może być uprawiana w naszych ogrodach. Przeważnie nie zastanawiamy się jak to z miodunką jest.  "Normalni" ogrodnicy nie  wiedzą że miodunki to grupa roślin składająca się z wielu  gatunków, przyjmują do wiadomości   że to roślina cieniolubna, podobna do niezapominajki, mająca liście w jakieś kropeczki czy  cóś i na tym koniec wiedzy miodunkowej.  Posadzenie miodunki w powszechnej świadomości  skojarzono z niebieskością pojawiającą się  wczesną wiosną na rabacie i srebrnymi kropeczkami na letnich liściach, wszystko przez to że najpopularniejszą miodunką w sprzedaży jeszcze do niedawna  była miodunka plamista. Jednak taka skromna powszechna wiedza o miodunkach pozbawia ogrodników możliwości użycia szerszej palety kolorów kwiatów jak i bogactwa wybarwiających się pięknie  liści. Miodunka bowiem niejedno ma imię i nie zawsze jest tylko rozkosznie plamiastolistna i "niebiewsko" kwitnąca. Ba, miodunka właściwe wykorzystana to tajna broń ogrodników ogrodujących w cienistych ogrodach - roślina urodna zarówno wiosną jak i latem i jesienią. Oferująca liście w paru odcieniach zieleni i nie tylko zieleni, o różnym kształcie i kwiaty w wielu odcieniach  błękitu, różu, bieli a nawet czerwieni.
 
Tak, tak, całosezonowa roślina która odpowiednio wykorzystana może robić za pseudozadarniacz albo grać rolę główną w cienistych zakątkach. Wszystko zależy od tego jaki sposób na miodunkę sobie ogrodnik wymyśli. Można ją zestawiać z funkiami różnych rozmiarów, z kuzynką brunnerą czy ułudką ( piękne duety i tercety niezgorsze ),  z wiosennymi roślinami cebulowymi ( narcyzy, szafirki  ), z niektórymi pierwiosnkami czy bodziszkami - możliwości mnóstwo, wymieniłam tyle te które na szybko przyszły mi do głowy. Więc dlaczego tak świetna i dająca tyle możliwości roślina nie jest aż tak popularna jak na to zasługuje? Ano głównie dlatego że  miodunka nie ma kwiatów jak talerze i po oczach nimi nie wali. To roślina która zachowała urok dziczyzny a nasi "ogrodnicy  w masie" cóś nie bardzo na ten urok są wrażliwi. A szkoda! W ogrodach zacienionych niewysoka bylinka zapewni nam wczesnowiosenne kwitnienie ( kwiaty miodunek rozwijają się wcześniej niż rozety  ich liści, liście dochodzą z czasem że tak to określę ), takie masowe, z daleka widoczne. Dobrze rozrośnięte miodunki w porze kiedy drzewa dopiero rozwijają liście i troszkę później tworzą kwitnące kępy, często z wielobarwnymi kwiatami ( część miodunek podczas kwitnienia zmienia z czasem  barwę z różowej na niebieską ). Do szczęścia potrzeba im niewiele -
stanowiska najlepiej półcienistego, gleby żyznej, przepuszczalnej, próchniczej o  odczynie kwaśnym lub obojętnym , lekko wilgotnej. W takich warunkach miodunki czują się szczęśliwe i ładnie się rozrastają.


Teraz pogrzebiemy trochę w miodunkowej genealogii, żeby wiedzieć czym jedna miodunka różni się od  drugiej - znaczy ciotka  Makowiecka w formie! Pulmonaria officinalis,Pulmonaria obscura, Pulmonaria angustifolia, Pulmonaria mollis   - wszystkie te gatunki p[ochodzą ze środkowaej i  północno - wschodniej  Europy ( siedliska Pulmonaria mollis ciągną  się daleko na wschód, aż do Azji )  . Porastają lasy liściaste i nadrzeczne zarośla. Gatunki w naturze się krzyżują i czasem przypisanie poszczególnej miodunki napotyka problemy ( do dziś trwają spory jak to naprawdę jest z miodunką ćmą, czy jest ona osobnym gatunkiem czy tylko formą gatunku miodunka lekarska ). W ogrodach obserwacja miodunek jakby trochę łatwiejsza, prędzej można wyśledzić skąd nowa miodunka bierze swój początek. Na przykład na początku XX wieku w ogrodzie Munstead Wood, stworzonym  przez legendę angielskiego ogrodnictwa  Gertrude Jekyll, znaleziono nową formę Pulmonaria angustifolia  czyli miodunki wąskolistnej, która  otrzymała  na cześć miejsca swoich urodzin  nazwę 'Munstead Wood'. Bardzo miłą dla oka jest ogrodowa forma 'Blaues Meer'o bardzo  mocnym  błękicie  kwiatów. Podobnie  powstały w zaciszu ogrodów odmiany miodunki długolistnej Pulmonaroa longifolia ,choć nie do końca jestem pewna czy w tym wypadku możemy o odmianach gatunku - wszak  'Trevi Fountain' to krzyżówka Pulmonaria longifolia'Bertram Anderson' z hybrydową miodunką'Margery Fish' a odmiana 'Raspberry Splash'( dłuuugo kwitnąca )  to krzyżówka Pulmonaria longifolia'Bertram Anderson' z miodunką 'Leopard''Trevi Fountain' i 'Raspberry Splash'pochodzą ze szkółki Terra Nova ). To są raczej miodunki z grupy longifolia, gdzie roślina mateczna zachowuje cechy charakterystyczne dla gatunku i przekazuje  je potomstwu. Prawdziwa i nie pozostawiająca  wątpliwości jest forma dzika  miodunki długolistnej występująca na  obszarze górskiego pasma zwanego po polsku Sewennami , tzw. Pulmonaria longifolia var. cevennensis , rzadkiej urody endemit. Miodunka plamista Pulmonaria officinalis ma naturalną formę 'Alba'ale chętniej się sadzi ogrodowe odmiany - 'Sissinghurst White', odmianę wyróżnioną Award of Garden Merit 1993 ( śliczne kwiaty w zasadzie są nie tyle białe co białawe, od muśnięcia  różu do muśnięcia błękitem, tak bym określiła tę barwę ),  dość popularną w handlu odmianę 'Blue Mist' i niestety podatną na  mączniaka odmianę 'White Wings'( białe kwiaty z różowym oczkiem ).




Miodunka czerwona czyli Pulmonaria rubra  pochodząca z południowo - wschodniej  Europy ma formę o  absolutnie czystej bieli  kwiatów, bez tego charakterystycznego dla innych miodunek zmieniania barw - Pulmonaria rubra var. albocorollata. No ale to rzadkość, najbardziej  popularną miodunką czerwoną wydaje się być bardzo wcześnie kwitnąca odmiana'Redstart'. To od niej pochodzi ( sport czyli naturalna mutacja  ) chyba najbardziej poszukiwana z odmian miodunek czerwonych 'David Ward', roślina nagrodzona Award of Garden Merit w 1998 roku.  Nieczęsto  można spotkać odmianę 'Rachel Vernie', wyselekcjonowaną przez Jennifer Hewitt i nazwaną na cześć jej córki Rachel Vernie. Jakoś szkółkarze jej nie uprawiają. Prawie zupełnie nie znanymi na naszym rynku są odmiany'Barfield Pink', 'Bowles Red' czy 'Cinderella', pojawiają  się raczej  w kolekcjonerskich ogrodach ( skąd  mogą się rozprzestrzenić rzecz jasna do innych ogrodów ). Miodunki czerwone są nieco delikatniejsze, mniej odporne na mróz, wszak pochodzą z południa Europy. Miodunka pstra Pulmonaria saccharata pochodząca z południowo -wschodniej  Francji i północnej i  środkowej części Półwyspu Apenińskiego wniosła do  hodowli miodunek geny które nieźle zakręciły. Jej naturalna forma'Argentea' ma liście całkowicie wysrebrzone, wprowadzenie tej rosliny do hodowli to było naprawdę cóś!  Oczywiście  Pulmonaria saccharata ma bardzo ciekawe  ogrodowe  formy, niekoniecznie o liściach całkowicie wysrebrzonych co cud  -  'Dora Bielefeldt', 'Mrs. Moon'( konia z rzędem temu kto wie jak naprawdę wyglądał oryginał z lat  trzydziestych XX wieku, dziś w handlu jest dużo wersji Księżycowej Pani a co jedna to ciekawsza ), świetna'Leopard' i trochę mało popularną 'Reginald Kaye', 'Silverado' o specyficznym odcieniu liści, kwitnącą bardzo jasnymi różowo- błękitnymi kwiatami odmianę 'Highdown'.Czasem zalicza się do tej grupy  odmianę 'Pierre's Pure Pink' nazwaną na cześć Pierre'a Bennerupa ze szkółki Sunny Border w Connecticut, która sprzedawana jest tylko z nazwą odmianową ( badania  genetyczne pozwalają tę odmianę przypisać do gatunku Pulmonaria saccharata ). Jak widzicie z miodunkami i ich przypisywaniem jest sporo zamieszania - gatunkowe niekoniecznie są gatunkowe a te mieszańcowe to niekoniecznie absolutne hybrydy. Może strasznie tego nie zgłębiajmy bo dostaniemy systematyczno - botanicznej  czkawki - przejdźmy do kolejnych miodunek. Prześliczna miodunka miękkowłosa Pulmonaria mollis ma równie śliczną formę uprawną - 'Royal Blue' i dość mało znaną formę 'Samobor'.

Dobra, teraz niewątpliwe hybrydy! Takie  do których hybrydowości ciężko się przyczepić ( wielokrotne krzyżowania - najprawdopodobniej bo miodunki jak wiadomo ciężkoprzypisywalne  ). Zacznijmy od mojej ulubionej 'Blue Ensign'  - prześliczna miodunka zaczynająca kwitnienie w kolorze głębokiej purpury zmieniającej się z czasem w chabrowy błękit  znaleziona została w ogrodzie Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego w Wisley. Nie do końca wiadomo kim byli  rodzice  ( są tylko podejrzenia ) ale dziecię jest nadzwyczaj urodne. Uwielbiam jej ciemne kwiaty i solidne ciemnozielone liście. No tak hołd ulubieńcowi oddany, czas na historię. Za protoplastę współczesnych odmian miodunek uważa się wczesnego mieszańca Pulmonaria longifolia'Bertram Anderson' z Pulmonaria saccharata  ( najprawdopodobniej )nazwanego 'Roy Davidson'.Ta odmiana znaleziona w  ogrodzie w Seattle o plamiastych liściach  kwiatach w kolorze delikatnego różu i jasnego błękitu stała się rodzicem stada mieszańców, wykorzystywano ją chętnie w tzw. amerykańskiej linii hodowlanej ( głównie prace faceta zwanego  Dan Heims,  ze szkółki Terra Nova ). Pierwsze  "amerykańskie mieszańce" z Terra Nova wprowadzono w1994 roku, były to odmiany  'Spilled Milk'( krzyżówka odmiany 'Margery Fish' z nieznanym sprawcą ) i ' Excaliber' ( krzyżówka Pulmonaria saccharata'Argentea' z miodunką 'Margery Fish' ). Później przyszły odmiany -  'Bubble Gum' odmiana o kwiatach utrzymujących "wieczną różowość", 'Moonshine' ( z nieznanych rodziców, co jest ulubionym sposobem pozyskiwania  odmian w Ameryce ) odporna na mączniaka odmiana o zwartym pokroju, srebrzystych liściach i  kwiatach z fioletowym odcieniem, dość szybko blednącym,  'Silver Bouquet'  wprowadzona w 2008 roku  jest krzyżówką  Pulmonaria longifolia var.cevennensis z najprawdopodobniej ( to nie było zapylenie celowe, jak zwykle ) Pulmonaria saccharata, odmiana jest dość podobna do odmiany 'Samourai , bardzo długo kwitnąca dużymi kwiatami ( po mamusi )  'Victorian Brooch' ( o dziwo znani są rodzice - miodunki  'Margery Fish' i  'Leopard' ), 'Ice Ballet'niby też ze szkółki Terra Nova ( wprowadzenie w 1997 roku )  ale ponoć sam Dan Heims pisze, że kupił tę miodunkę w Anglii jako odmianę 'White Wings', więc to może tylko introdukcja na rynek amerykański. 'High Contrast' to rezultat wolnego zapylenia w Terra Nova odmiany 'Berries and Cream'.

Hodowla odmian miodunek to nie tylko  amerykański sport - Francuzi i Brytyjczycystworzyli tzw. linię europejską tych roślin.  Szczególne zasługi ma na tym polu Didier Willery  ze szkółki  La Ferme Fleurie  . To z tej szkółki pochodzi słynna'Majeste'( wprowadzona w 1988 roku ). Ta odmiana to jakby ulepszenie brytyjskiej odmiany 'British Sterling', którą wprowadził Henry Ross z England's Adrian Bloom . Odmiana  Rossa była niestabilna, często rewersowała. Natomiast "wynaleziona" koło kępy  'Mrs. Moon' miodunka nazwana później 'Majeste' to prawdziwie srebrne liście i zero  grymasów.  Następcą tej świetnej odmiany została kolejna krzyżówka Didiera Willery znaleziona tym razem już nie w ogrodzie szkółki w której pracował tylko w jego własnym -  'Samourai' to  skrzyżowanie miodunki 'Majeste' z Pulmonaria longifolia var. cevennensis .Podobnie  srebrno - białawą barwą liści cieszy oko miodunka 'Cotton Cool', odmiana wynaleziona przez panią Dianę Grenfell z Wielkiej Brytanii. Z kolei odmianę zwaną 'Ocupol'OPAL  znaleziono w ogrodzie Sue Cupitt w Wielkiej Brytanii.  Wprowadzono ją w 1986 roku, za dużo  o jej pochodzeniu  nie wiadomo,  prawdopodobnie jest to mieszaniec Pulmonaria saccharata lub Pulmonaria officinalis z inną miodunką. OPAL jest nazwą handlową odmiany.
Nie wiem czy amerykańskiego czy europejskiego  pochodzenia są mieszańcowe miodunki 'Dark  Vader','Benediction','Margery  Fish'( Award of Garden Merit dostała ta odmiana o dużych kwiatach i sporej odporności na mączniaka ), 'Berries and Cream','Milky Way', kompaktowe 'Little Star' i 'Apple  Frost', czy solidnie srebrzystolistne 'Silver Streamers''Diana  Clare'. Wiem że są, występują w handlu bez nazw grup ( co akurat nie jest wyznacznikiem poprawności botanicznej , he, he, ale jakoś kolekcjonerzy i  ogrodnicy muszą się poruszać w miodunkowym świecie ). W Polsce w forumowym obiegu mamy też dwie miodunki wyhodowane przez cooleżanki od ciekawych bylin ( Silna  Grupa Zamojska ) - 'Kleopatra'i 'Kattka'. Trochę nieformalne te odmiany ale urodne - 'Kleopatra' wiadomo, natomiast 'Kattka' otrzymała swoje imię po cooleżance od szpadelka i klawiatury, która niestety przedwcześnie nas opuściła by uprawiać Niebieskie Ogrody i udzielać  się w Bogosferze. Daję Wam linka do jej bloga, Kattka pięknie pisała i nadzwyczajnie fociła miodunki - Kattka o miodunkach.
Teraz jeszcze ostrzeżenie - uważnie wybierajcie odmiany miodunek, szukajcie info i dopytujcie się sprzedawców czy odmiany są stabilne i jaka mają odporność ma mączniaka. Pamiętajcie  że odmiany z południowo europejskimi genami są nieco bardziej wrażliwe. Howgh!


Bajoro marzeń - rzecz o strużkach i strumykach

$
0
0
Wicie rozumicie, każdy ma jakąś tam wizję szczęścia wodnego - jedni ciumkają nad basenikiem obramowanym ciętym piaskowcem, inni mają wizję szuwarków a jeszcze inni chcą żeby popływać było można. Co ludź to inne szczęście wodne ma na myśli. Dziś u mnie przytaczam lekkie błotka i cieki które chciałabym upchnąć w Alcatrazie ( ciekawe jakim cudem? - przestrzeń nie ta, klimat  nie ten, obrabiaczy ogrodowych nie posiadam a ich wynajem  raczej nie wchodzi na stałe w grę ). Dzięki pracy El Rafaello  czyli ciężkim wysiłkiem jak najbardziej  twórczym  odzyskanym zdjątkom z zajechanego przeze mnie dysku  ( jeszcze niestety nie wszystkim ) przykłady strużek z ogrodów Devon - Docton Mill & Gardens i  Garden House. Strużki teraz zaprzątają moje myśli bo dzięki strużce zamierzam zapewnić w moim oczku cyrkulację wody.

Zaczynam od omszonego  ogrodu nad strumyczkiem w Docton Mill. No właśnie - omszenia raczej mi  sam strumyczek nie zapewni, omszenie wszystkiego to chyba jednak zasługa miksu klimatu południowo - zachodniej Anglii i bliskości strugi. Wielka szkoda bo omszenie i oporostowanie drzew wprawiało mnie w ekstazę. Nic to, trzeba  będzie się zadowolić omszeniem jakichś kamorów ( może  nie ciężka ale  upierdliwa  robota z jogurtowaniem ). Strumyki w Devon nie mają szansy  ciurczyć w terenie płaskim jak stolnica. Ta część  Anglii jest mocno pagórkowata ( he, he, a za każdym pagórkiem czyha pies  Baskervillów ), strugi i strużki płyną między wzniosłościami, po zboczach, znaczy krajobraz sam wykonuje połowę  roboty, że się tak wypiszę. Struga w  Docton Mill ma jednak spokojniejsze oblicze, w tym miejscu nad okiełznaniem wody pracowano coś  koło  tysiąca lat ( od tysiąca lat zawsze w tym miejscu stał sobie jakiś młyn ) i woda miała czas żeby się ugrzecznić. Nad wodą ścieżki, mostki i tym  podobne niezbędne w ogrodzie pokazowym użyteczności. Jednak mimo tej całej infrastruktury ogród nie jest klasycznie uporządkowany ( mam tu na myśli angielską ogrodową klasykę  edwardiańską a nie dworskie francuskie klimaty ), to jakby wpół drogi pomiędzy  "dzikością" devońskich wzgórz a takim zwyczajnym rabatowym ogrodowaniem. Struga ujęta z jednej strony w kamienne obramowanie, obsadzona tuż przy nim "na ogrodowo", z drugiej strony sprawiająca wrażenie nieskrępowanej ( co może być mylne ) i  porośniętej angielską klasyką czyli  darnią przyciętą równiutko i luźno rozrzuconymi kępami jednej byliny. Na skarpce za uporządkowanymi nasadzeniami  "niby dzicz" ( ponoć wiosną porastają w tym miejscu łany  narcyzów i żonkili ). No niby tylko  tyle ale aż tyle - bujność nad bujnościami i kamienna cembrowinka. W jakiś  sposób czuję że to rozwiązanie dla  Alcatrazu, ciężko uświadamialne prądy w sferze podświadomości podpowiadają mi takie rozwiązanie moich wodnych problemów.







Natura regulowana czyli różne oblicza strumyka w Garden House. Ten ogród uchodzi za jeden z najpiękniejszych ogrodów świata i choć nie wiem czy takie pięknościowe rankingi są w ogóle potrzebne  bo w końcu de gustibus non est disputandum to przyznaję że  Garden House robi olbrzymie wrażenie. Strumyk w tym ogrodzie  pędzi  wartkim nurtem po zboczu ale  z pomocą kamorów i ziemi udało się w górnej strefie ogrodu spowolnić jego nurt ( na tyle  że w niektórych miejscach pojawiły się rośliny charakterystyczne dla stojących wód ). Na tak zwany pierwszy rzut oka nasadzenia kołostrumycze sprawiają wrażenie "posiało mnie tu i wyrosłem" ale  to pitu - pitu.  Jak się bliżej przyjrzeć to wszystko jest tu przemyślane i "na swoim miejscu". Naturze pozwolono działać w ściśle określonych rejonach okołostrumyczych   a i tam jest kontrolowana i korygowana (  szczęśliwie wygląda tak jakby z lekka, ale jak to jest naprawdę wiedzą tylko ogrodnicy zajmujący się tymi nasadzeniami ). Całość nasadzeń górnego biegu strumyka  robi wrażenie tak sielsko naturalne  że od razu poznać  że oto przed nami ogród  ( no wiecie - żadnych cholernych ostów czy radości z pokrzyw ). Jak dla mnie  jest to cholernie piękne i choć  podejrzewam że pracy wymaga nie mniej niż klasyka ogrodowa, gdzieś  głęboko we mnie czai się samobójcza chęć posiadania takiego kawałka ogrodu. Na szczęście przestrzeń Alcatrazu  ograniczona i  chyba płytsze pokłady podświadomości przyjdzie mi drenować ( znaczy wodnie  będzie więcej Docton Mill a  mniej  Garden House ). Pocieszająco wgapiam się w ten bardziej uregulowany fragment strumyka, miejsce gdzie  robi on za równoważny fragment krajobrazu a nie główną atrakcję. Ech, strumyki i strumyczki!




Codziennik - resztki karnawału i deszczowy snuj

$
0
0
Siedzę sobie sama z sobą i staram się sobie  nie przynudzać ( ciężko idzie ale w końcu ze sobą jest się come rain or come shine ). Koty mnie zlewają bo marzec za pasem, Ciotka Elka w pączkach, Cio Mary zalatana po szpitalach ( mama Wujka Jo walczy nie tylko z chorobą ale też z Narodową  Fikcją Zdrowia, dobrze  że szpital wielkomiejski bo mogłoby być jeszcze groźniej - choroba pryszcz ale NFZ może być śmiercionośny ), Mamelon ma nastrój podobny  do mojego więc na duchu mnie raczej nie podtrzyma.  Męska część rodziny wyalienowana, męscy  przyjaciele i kumple takoż ( co to się z samcami porobiło ). No do doopy nastrój nierozświetlany przez wizję zbliżającego się przedwiośnia. Nierozświetlany bo leje i cóś nie zamierza przestać. Znaczy nici z przycinania róż i  grabienia byłego Tyrawnika, nici z różnych innych ogrodowych prac - jak  tak dalej  pójdzie to do Alcatrazu będę płynąć  łódką. W dodatku zeszłe śniegi ujawniły całą mizerię łysego ogrodu - smętek nad smętkami. Serbinów miejscami.
Polityczni urządzają ostatki -  rzundzący właśnie wpadli na pomysł że z tą wycinką drzew to chyba jednak nie tego. Wszystko w zgodzie z najlepszą tradycją  słusznie  minionego ustroju, który głównie likwidował problemy które sam  starannie stworzył. W bonusie mamy Himalaje arogancji oraz szybkich i  wściekłych + dobrego batiuszkę i złych bojarów. Łopozycja  jest przeciw a nawet za, no a mnie pomysł ustawienia wszystkich politycznych przed cekaemem coraz bardziej  się podoba. Takie marzonka w stylu Tarantino, wicie rozumicie - krew po ścianach i  śmiech szaleńca.


Ostatnio zrobiłam sobie leciutką powtórkę z Tarantino ,  "Pulp Ficktion" obejrzawszy z przyjemnością,  Mój boszsz... jakoś łatwiej mi zrozumieć Marcelusa Wallace'a niż bohaterów współczesnych hiciorów  kinowych ( taa, niełatwo człowiekowi identyfikować się z komiksowymi postaciami ). Na szczęście nie tylko hiciory produkują na tym świecie - oblookałam dwa porządne nowe filmy, z których jeden wydaje mi się być czymś więcej niż tylko dobrze nakręconą historią ( nie ma zmiłuj, nie dostanie żadnej porządnej nagrody, zbyt  trudna historia zbyt prosto opowiedziana - nie ma artystowskiego zacięcia tak obecnie cenionego przez różne jury - po prostu świetne  kino ). Dobra,  zacznę od  tego który zrobił na mnie mniejsze wrażenie, "Manchester by the Sea" czyli jak żyć z rzeczą z którą żyć się nie da. Prosto opowiedziana hamerykańska historia, która mogłaby być "okruchem  życia" gdyby nie dobry scenariusz i świetne aktorstwo. Dobre kino, uciekające od jednoznaczności i uproszczeń. Na hicior rzecz jasna się nie nadaje ale jak dla mnie to trzy półeczki wyżej niż faworyt oskarowy Srala land.  Natomiast na całkiem innym regale znajduje się "Milczenie" Scorsese, film niełatwy w odbiorze, przegadany  ale taki z którego  obrazy zostają  w pamięci ( nie tylko  dlatego że za kamerą stał Rodrigo Prieto ). Bardzo się boję że ten film będzie traktowany  ideologicznie, zagorzali wyznawcy chrześcijaństwa i ateizmu poplują się i zajmą się przywalaniem światopoglądami na potęgę ( potrafią się popluć nawet przy "Sausage Party" ), nie zwracając uwagi na to czego tak naprawdę dotyczy film. Przyznaję  że historia opowiedziana z perspektywy jezuitów będzie trudna do zrozumienia dla kogoś kto nie wyrósł w chrześcijańskiej  kulturze ( nie chodzi o poglądy religijne ale o nieuświadomione a obecne wciąż  w nas zanurzenie w chrześcijaństwie  - w przypadku wzmiankowanego wyżej "Sausage Party" wyglądało to tak: "Słuszna krytyka wciskania bajek ale ten seks to całkiem niepotrzebny" ).

 Ludziom niewyrosłym w kulturze religii monoteistycznych, z których każda na pewnym etapie miała okres misjonarski łatwiej za to będzie zrozumieć japońskie "nie" nie tylko  dla powiązań religii chrześcijańskiej z polityką ale nie dla chrześcijaństwa w ogóle ( w Japonii do dziś boją się zbyt gorliwej wiary made in Bliski Wschód, stąd dziś problem z muzułmanami w tym kraju ). W naszym kręgu kulturowym ten film  powinien  być prosto przyswajalny ( o ile ideologia  nie zaślepi ) i odczytywanie znaczeń (  he, he, rzecz jest o wieloznaczności ) nie powinno sprawiać kłopotów. Ostrzegam - w tym  filmie jest dużo słów, dla niektórych może być zbyt dużo, obraz jest ich dopełnieniem co absolutnie  nie jest filmowe i kłóci się z przyjętym kanonem sztuki ( krytycy zaczną rozpaczać - mniej filmoznawstwa więcej borykania się z treścią słów, opowiadaniem bardziej literackim niż filmowym  ), przypomina nieco  ilustrowaną przypowieść a nie sztukę w której  źródłem przekazu jest obraz. A jednak robi wrażenie i to dobra filmowa robota bo to obrazy przypisane do słów  zostają w pamięci. Tak nawiasem pisząc ból dupy krytyków będzie na pewno - jakim to grymasem czółka wyrazić aktor powinien  wyrazić bardzo skomplikowane egzystencjalne rozterki i wywnętrzyć  wnętrze, dlaczego młodzi aktorzy rozpaczliwie  żarliwie grają tak rozpaczliwie żarliwie wierzące postacie ( bo młodzi jezuici tak jak i młodzi zetempowcy z natury rzeczy pogłębioną refleksję trenują, taa ), dlaczego tak dużo słów w filmie który mówi o ich rozumieniu i tralalala, dlaczego to nie jest "ten" Scorsese od mafii i wilków byznesa. Znaczy tam gdzie  kino przestaje być tylko sztuką i zaczyna się "coś z całkiem innej beczki" sporo krytyków filmowych się potknie. Tak to bywa gdy film wychodzi z ram. W każdym razie  jeżeli macie ochotę zobaczyć  film o potrzebie religii i  całkowitej zbędności onej religii, lub o zbędności potrzeb a trwaniu w nas duchowości jakby na przekór owej zbędności  lub też o cenie jaką płacimy za potrzebę wiary to  nie pomińcie tego filmu, warto go obejrzeć choć nie jest to tak do końca przyjemne. Jak dla mnie to najlepsza przypowieść o to czym jest lub może być wiara od czasu "The Mission" Joffé. Qrcze, równe trzy dychy musiałam czekać!


Dobra,  po przeglądzie filmowym przegląd zakupowy. W tym roku wcześniej wyszła oferta Mid - America, sporo interesujących nówek, niestety w cenach zaporowych jak dla mnie ( albo najnowsze odmiany albo podróże ). W związku ze związkiem kupiłam nie aż takie  świeżynki ale też bez przesadyzmu, nie są to jakieś staruszki - wszystkie odmiany urodziły się w tym tysiącleciu. Jest tylko jeden SDB ale za to uroczy - ciemno lawendowe bródki i  plikata w kolorze "orchid" na białym, znaczy 'Lucky' Blacka z 2016 roku ( no, to jest prawie świeżynka ). W tym roku nie ma sprowadzania odmian IB ale są zamówione dwie odmiany  TB - 'Enter The Dragon' Blytha z 2009 roku  i 'Bronze Heart' Johnsona z 2013 roku. Skromniutko ale za to sporo maluchów przyjedzie od Roberta i szykuję się na jedną jego TB. Dodać australijskie zakupy i planowane odwiedziny Irysowa i wychodzi na to  że pewnie znów poszerzę suchą rabatę. Nie ma lekko, he, he. Ofert pozairysowych na razie nie przeglądam, styczniowe odwiedziny stronek utwierdziły mnie w przekonaniu że egzoty atakują i trzeba poczekać na  żywcowy ogląd zielonego i majowe szkółkingi. Poza tym są plany oddrzewiająco  - zadrzewiające ( przecineczka ) i renowacyjne oczkowe, co nie będzie tanie i pochłonie kasę zazwyczaj przeznaczaną na rośliny. No ale na braki roślinne nie mam co narzekać, poradzę sobie z  obsadzaniem nowych rabat "zasobami własnymi" ( może tylko paprociumów będę trochę potrzebować ). Staram się nie grzeszyć postanowieniami wstrzemięźliwości zakupowej w szkółkach, czy tam  abstynencji ofertowo - netowej. Zazwyczaj jak podejmę  decyzję o tym że koniec z roślinnym zakupochlizmem to dopiero mnie się durchfall zakupowo - zieloniasty  robi. Lepiej zatem zbytnio się nie zarzekać. Wystarczy że dziś  zwycięsko wyszłam bez łupów z  Leroya ( rzucili kapersy - byłam ponad to! ), w przyszłości mogę natrafić gdzieś na coś czemu się nie oprę. Bo ja taka łatwa jestem, he, he, normalnie sama siebie czasem nie szanuję.
Oho, koniec pisania - faraonka Szpagetka zwróciła uwagę że służbę pełnię niedbale. Czas na przekąskę międzyposiłkową a ja się zajmuję waleniem w klawiaturę zamiast sprawami wagi państwowej. Dzisiejszy wpis ilustrują pocztówki autorstwa Sofii Chiostri, najczystsze karnawałowe Art  Deco! Przynajmniej niech ilustracje  będą niesnujne.
Pisałam wczoraj, wklejam dziś. Pogoda dalej snujna ale szczęśliwie już nie leje. Ciotka Elka  od bladego świtu smaży te pączki co się do nich wczoraj przygotowywała. Może mnie się lepiej zrobi po onych w Ogólnopolskim Dniu Zwalczania Depresji. Naprawdę ten Tłusty Czwartek wiedział kiedy wypaść w tym roku.


Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem

$
0
0

Dawno, dawno temu oglądałam film z Gian Maria Volontè,  w którym grał on na wpół szalonego  szefa kryminalnych i służby bezpieczeństwa. Szef ów popełnił był mord na kochance i starał się ze wszystkich sił dostarczyć swoim podwładnym dowody pogrążające jego osobę. Podwładni z kolei ze wszystkich sił starali się ich nie przyjąć do wiadomości, piekąc własne pieczenie przy ogienku szefa. Jak widzicie dziełko ponadczasowe. Wpis nie będzie dotyczył naszej władzuni, która się zapętla w śledztwie "w sprawie stłuczki", będzie o ciekawszych osobach. W domu miało dziś miejsce  śledztwo w którym niektórzy dostarczają aż nadto dowodów ( co prawda pośrednich ) na tzw. zdrożność  a inni ( Małgoś - Sąsiadka i Ciotka Elka w roli tzw. aparatów vel organów władzy ) nie chcą przyjąć do wiadomości że ten a nie inny sprawca  ma za uszami. Historia kryminalna prawie najgorszego sortu, opis nie wystarczy by oddać grozę sytuacji dlatego postanowiłam zantropomorfizować kociambry i wyposażyć je w umiejętność komunikacji charakterystyczną dla  ludzi. W tym wpisie koty mówią! Zacznę jednak od własnych słów.

- Kto do  cholery po raz kolejny narżnął na półpiętrze?!!!
Brak reakcji, zero drgnień, zapluszczone ślepia. Wkurzona tym bezruchem ryczę dalej.
- Wiem że to któreś z was!
Uniesienie czterech głów, Lalek dalej twardo nieporuszony.
- Tę szczeżuję która obsrywa korytarz potraktuje jak szmatę  i wytrę nią obsrane miejsce ( w domyśle chlor, potem woda, potem ocet ).
- Spiendralaj - cicho wymrukuje  Felicjan - to na pewno nie ja, jakbym to był ja to postarałbym się  żeby to była  rzadka sraka.
Czuję że może  Felicjan   jest niewinny, konsystencja guana rzeczywiście  nie wskazuje na najzłośliwszego z kotów ale on coś wie.  Nie ma zmiłuj, Felicjan jakoś jest w tę sprawę zamieszany, bo skąd to harde pyskowanie i zjadliwie złośliwe spojrzonka. Strzelam jednak z zaskoczenia w innym kierunku.
- To może być zarówno męskie gówno jak dziewczęca kupa!
Obruszenie panieńskie.
- Ja nie chodzę na półpiętro! - jednogłos oburzony Okularii i Sztaflika, której sie zapomniało  że  jest prawie samcem.
- Za mnie kupę robią podwładni - dystyngowanie cedzi  Szpagetka, po czym dodaje - Sedes jest tylko mój.
Damskie oburzenie przechodzące u Sztaflika w pultanie się w temacie skatologicznym zdecydowanie kieruje moje podejrzenia w  kierunku  samców. Ryczę
- Po mojemu to jest gówno a nie kupa!
Felicjan zezłoszczony moim rykiem zeskakuje z kuchennego kaloryfera i pomrukując brzydkie  wyrazy pod nosem przenosi  się na kaloryfer pokojowy, Lalek twardo śpi. W tym momencie następuje olśnienie, jak można spać przy takich wrzaskach?! A zaraz potem uświadamiam sobie kto najczęściej wizytuje sąsiadów i w ogóle pęta się po kamienicy. Felicjan też się kręci ale rzadko zapuszcza się poza schody, dziewczynki wolą spacerować po podwórku i ogrodzie. No tak, to on, Lalenty Hedoniusz narżnął, najsłodszy z  kotów! I tak, Felicjan na pewno wiedział o przestępstwie bo on Lalka śledzi z tych niższych partii schodów na które się za Lalkiem wdrapuje. Jak dla mnie sprawa wyjaśniona. Lecę, mało nóg nie połamię  by powiadomić o wyniku  przeprowadzonego śledztwa Małgoś - Sąsiadkę i Ciotkę  Elkę, która rano odkryła przestępstwo. No a tu zaskoczka, Małgoś - Sąsiadka i Ciotka Elka też wydają z siebie jednogłos.
- To na pewno nie był Lalek! 
a potem dalej w ten deseń
- On jest bardzo grzeczny i dobrze wychowany.
- W ogóle nie jest złośliwy, nie tak jak niektóre inne kocury - ( w domyśle Felicjan rzecz jasna ),
w tym momencie przypominam Ciotce Elce skrytonapaści na Puszka, Ciotka odpala
- Ale to było dawno i się nie liczy!
W końcu  Małgoś - Sąsiadka daje z najcięższej armaty
- To na pewno były inne, obce  koty, te co się tu kręcą!
-Ale one nie wchodzą do kamienicy! - oponuję już niemal takim rykiem jaki stosowałam podczas przesłuchania kotów
-Ale chciałyby! - zgodnym  chórkiem  odpowiadają Małgoś i Ciotka.
Dotarło do mnie  że Lalek został nowym świętym i właśnie przechodzi mentalne  męczeństwo jako "niesłusznie oskarżony" i jakkolwiek moja dedukcja jest prawilna to Małgoś - Sąsiadka i Ciotka Elka  w życiu nie przyjmą jej wyników do wiadomości, a Lalek w razie złapania na gorącym uczynku jeszcze będzie broniony ( obsrywanie z podżegania albo coś w tym stylu ). Tak, tak, nasz Lalenty  Hedoniusz jest obywatelem poza wszelkim podejrzeniem! Dumając nad tym udaję się "do miasta" w celu nabycia repelentu.

Przylaszczki pospolite - problemy z mniej pospolitymi

$
0
0
O przylaszczkach pisałam już w zeszłym roku we wpisie Przylaszczkarnia , dość szczegółowo "odbębniłam" wtedy europejskie Hepatica nobilis. Dziś będzie tak bardziej o wykorzystaniu przylaszczek w ogrodzie i o tym że jednak nie każdą przylaszczkę wystarczy tylko posadzić w odpowiednim podłożu, w cieniu drzew a jej uroda porazi nas przy pierwszym kwitnieniu. Niestety tak prosto z przylaszczkami nie  jest. Nie da się ukryć że przylaszczki najlepiej wyglądają w ogrodzie naturalistycznym, trudno je sobie wyobrazić jako na przykład tzw. rośliny obwódkowe czy sąsiadujące z topiarami. No nie ta bajka. Jak wszystkie maluchy  przylaszczka najlepiej wygląda sadzona masowo, czasem jednak masowe sadzenia  "jak w naturze" nie załatwia sprawy. Tak się dzieje kiedy nas podkusi i postanowimy sobie zafundować odmianową przylaszczkę o zwiększonej ilości płatków albo ciekawych pylnikach, albo cud cieniowanych płatkach ( odmiany o płatkach innego  koloru ale jednorodnie wybarwionych nie są tak wymagające, często są mutacjami powstałymi na "łonie przyrody" więc są na tyle silne by na tym łonie  przetrwać ) lub marmurkowych liściach. No mamy okaz, chcielibyśmy go jakoś pięknie  wyeksponować a tu kicha bo okaz nam niknie w towarzystwie "dzikich" przylaszczek.

Metoda nr 1 - załatwienie problemu przez zahandlowanie przylaszczką ( odmianowe  przylaszczki są cholernie drogie ) lub jej wydanie. Pozbywamy się  wszelkich zmartwień wraz z przylaszczką. Mało kto jest jednak w stanie twardo wymóc na sobie pozbawienie  się takiej słodkiej, małej i niewinnej przylaszczki szczególnie jak na nią od dłuższego czasu polował, więc najczęściej bierzemy na klatę wszystkie "ale cósie" ( od "ale cóś ona tu nie pasuje, ta roślinka" ). Metoda nr 2 - w masie siła, więc mnożymy przez podział i kibicujemy. Zonk, przyjęły się podziałkowe egzemplarze ale rosną trochę wolniej i nie kwitną tak obficie jak dzielone w tym samym czasie przylaszczki "czystogatunkowe". Śliczne egzemplarze z marmurkowymi liśćmi przyrastają średnio, pełnokwietne  odmiany na ogół przyrastają bardzo dobrze ale ich kwiaty nie są zazwyczaj tak okazałe jak kwiaty zwyczajnych, poczciwych przylaszczek. Nie da się ukryć że dwu czy  trzyletnie kępy ogrodowych odmian nie wyglądają  zbyt ciekawie zestawione z gatunkiem. Nie ta siła rażenia, że się tak wypiszę. Dowody przytaczam poniżej, na ostatniej  fotce w tym wpisie na pierwszym planie widać  zwyczajne przylaszczki a gdzieś tam w tle majaczą różowości odmianowej 'Rubra Plena', kępki w tym samym czasie były dzielone i rozsadzane. Przylaszczki o niebieskich kwiatach zmieniły się w w dobrze widoczne rośliny natomiast odmianówki niby widać. Znaczy żeby uzyskać efekt podobny do tego jaki tworzą pospolite przylaszczki niepospolitość potrzebuje znacznie więcej czasu. Możemy się  z tym pogodzić i twardo realizować wizję kęp odmianówek przerastających łany dziczyzny, co nam dobrze wpłynie na charakter ( ćwiczymy cierpliwość ) lub zastosować metodę nr 3 na odmianową przylaszczkę.

Metoda nr 3 - odmianową przylaszczkę traktujemy jak roślinę "mocno ogrodową", żadnych zestawień z dziczyzną które ujawniają że ogrodowa rarytetność w przypadku Hepatica nobilis przekłada się na  mniejszy wigor i tym samym na mniejsze efekty wizualne. Przylaszczka odmianowa rośnie sobie osobno a my traktujemy ją jak prawdziwą osobliwość - specjalnie wydzielone miejsce w ogrodzie, najlepiej eksponowane ( w końcu zdobyta i rarytetna ) i zestawienie z roślinami które jej nie przytłoczą. A że niemal wszystkie rośliny ją w nasadzeniu zdominują człowiek zaczyna się rozglądać  za innymi odmianowymi przylaszczkami, w tym samym tempie przyrastającymi i kwitnącymi równie  delikatnymi kwiatami. No tak, otchłań kolekcjonerstwa już czeka i ani się obejrzymy a zaczynamy polować na piciumy sprzedawane za setki złotych. Jeżeli kochamy przylaszczki i kolekcjonowanie ich odmian sprawia nam przyjemność to czemu nie, ale jeżeli chcemy mieć po prostu dobrze widoczne stanowisko przylaszczki odmianowej  to lepiej jednak pozostać przy jednej  odmianie rarytetnej, stworzyć z niej więcej kępek i czekać aż urosną na tyle by ich kwitnienie naprawdę  mogło cieszyć oczy. Jak widzicie i metoda nr 3 jest z tych ćwiczących charakter, he, he. Dobrą jej stroną jest to że nie denerwuje nas widoczna różnica pomiędzy wigorem dziczyzny a ogrodowych odmian. Teraz jeszcze uwaga na koniec wpisu - przylaszczki japońskie są mniej odporne od europejskich kuzynek, ich odmiany ogrodowe to naprawdę delikatesy nadające się do nasadzeń kolekcjonerskich. W ich wypadku nawet nie ma co marzyć o dzikich łanach, he, he.






Bratki ogrodowe - więksi kuzyni fiołków

$
0
0
Bratek ogrodowy Viola x wittrockiana to efekt trwających  ponad dwieście lat prac howowlanych z udziałem gatunków z sekcji Melanium w rodzaju Viola Viola altaica, Viola tricolor, Viola lutea i Viola cornuta. W ciągu dwóch stuleci powstało wiele grup bratków i odmian, różniących się wielkością kwiatów, ich kolorem, kształtem płatków  a także terminem kwitnienia czy mrozoodpornością. Bratki ogrodowe zaliczane są do roślin dwuletnich, choć niektóre grupy mieszańców można zaliczyć do krótkowiecznych bylin. Roślina jest nadal bardzo popularna wśród ogrodników, głównie dlatego że
uprawa bratków nie jest bardzo skomplikowana i nawet rozpoczynający przygodę z ogrodem sobie z nią poradzi. Czasem zdarza się nawet tak że radzi sobie z nią aż nazbyt dobrze bo bratki sieją się wszędzie, he, he. Mnie akurat to snu z powiek nie spędza, lubię bratkową inwazję ale są ogrodnicy którzy parę lat temu posadzili słodkie brateczki a teraz tropią bo rabatach wraże siewki ( dotyczy to zwłaszcza odmian o drobnych kwiatach ). Bratki robią dziś głównie za rośliny obwódkowe, wyposażenie skrzynek balkonowych i tzw. zieleń miejską. Coś mi się wydaje że raczej już mało kto wysiewa w pod koniec maja i w czerwcu nasiona bratków,  przynajmniej w dużych miastach w których centra ogrodnicze oferują w sezonie wczesnowiosennym  hurtowe ilości kwitnących sadzonek. Bratki powoli zamieniają nam się w jednoroczne rośliny sezonowe.



Dobra, teraz trochę o bratkowej historii. Na początku XIX wieku lady Mary Elizabeth Bennet, angielska dama  żyjąca w  latach 1785 - 1861, córka hrabiego Tankerville , uprawiała w  ogrodach rodowej posiadłości ojca Walton - upon - Thames w hrabstwie Surrey wszelkie znane wówczas w Anglii formy Viola tricolor. Głównym ogrodnikiem w hrabiowskich ogrodach był niejaki pan William Richardson  i tak naprawdę to jemu zawdzięczamy pierwsze krzyżówki Viola tricolor ( ponoć lady  bratki krzyżowała sama  ale pod główno - ogrodniczym  nadzorem, z angielską arystokracją nigdy  nie wiadomo - może być to info prawdziwe ) . W roku 1812 pierwsze  bratki promowane przez lady Bennet pojawiły się "na salonach", a już rok później  pan lee, znany szkółkarz, rozpoczął uprawę tych roślin. Na bratki zaczęła panować moda, były delikatne i romantyczne, odpowiadały duchowi epoki w angielskim wydaniu.
Niemal w tym samym czasie kiedy lady Bennet wraz z panem Richardsonem krzyżowo mnożyli  Viola tricolor, James Lord Gambier pod okiem swojego ogrodnika Williama Thompsona,w swoim ogrodzie w Iver krzyżował pochodzącego z Rosji Viola altaica i Viola lutea. Krzyżówki te wraz z krzyżówkami lady Bennet były podstawą do stworzenia nowej klasy hybryd nazwanych na cześć szwedzkiego botanika Veita Brechera Wittrocka Viola x wittrockiana. W 1833 roku znanych już było około 400 odmian różnych bratków ( nie wszystkie dałoby się  podciągnąć pod Viola x wittrockianama , istniało mnóstwo  "prostszych" krzyżówek ). Pragnienie  hodowców aby uzyskać okrągłe w kształcie kwiaty o nakładających się płatkach powolutku nabierało kształtów. W późnych latach trzydziestych XIX wieku pojawiły się pierwsze bratki z plamami ciemnego  koloru na dolnym płatku ( kiedyś nazywaną to buźką ). Słynna odmiana 'Medora' z ogrodów w Iver była pierwszym tego typu bratkiem, którego uznano za na tyle udaną roślinę  że postanowiono zaprezentować szerokiej  publiczności ( rzecz miała miejsce w roku 1839 ). Bratki robiły się coraz bardziej okazałe, "tyły" wraz z królową Wiktorią. Stawały się też bardziej wymagające. Miłośnicy bardziej naturalnych klimatów i mniej wymagających roślin nie zostali pozostawieni samopas - pojawiły się hybrydy stworzone przy udziale  Viola cornuta, rośliny mniejsze, zwarte i  mniej wymagające ( to one tworzą grupę krótkowiecznych bylin ).  Tę "bratkową rewolucję" zawdzięczamy dwóm  panom  - James Grieve i Charles Stuart stworzyli podstawy pod moje ulubione formy bratków.

A jak uprawiam bratki w Alcatrazie?  Kupuję odmiany, najczęściej drobnokwiatowe,  wpadające  mi w oko, wsadzam a one się sieją wśród innych roślinek lubianych w czasach królowej Wiktorii - niezapominajek. Delikatniejsze odmiany o większych kwiatach dosadzam do towarzystwa hiacyntom ( lubię to połączenie ). Bratki urosną prawie na każdej ziemi ( nie lubią zbyt dużego kwachu w glebie , a poza tym są baaardzo tolerancyjne jeśli chodzi o podłoże ), dobrze im będzie w półcieniu a odmianom wielkokwiatowym w pełnym słoneczku.



Ciepły koniec zimnego lutego w Alcatrazie

$
0
0
No i powolutku ale nie po cichutku przychodzi bardzo, bardzo  młoda wiosna. Nie po cichutku  bo skoro się tylko przejaśni po nocy  ptocy zaczynają pruć dzioby, do ptoków dołącza koci  chórek no i nie ma lekko - "jak dobrze wstać skoro świt". A jeszcze nie tak dawno na sosnowych igłach szadź a na glebie śnieg a tu  proszę zaczyna nam się przedwiośnie.  Kwiatami oczarów się zaczyna, kiełkami przebiśniegów, krokusów i pączuszkami cyklamenów dyskowatych, kotkami wyłażącymi na wierzbie i kotami wytrwale towarzyszącymi mi w ogrodzie. Jeszcze jest szarawo i beżowo, zdechło słomianie i w ogóle trochę nijako ale w powietrzu czuć zapach ziemi, coś po czym rozpoznaję bezbłędnie koniec zimy. Nawet jakby przyszło teraz ochłodzenie to będzie to coś przejściowego, wiosenne kaprysy ale już nie prawdziwa zima. Przede mną teraz solidniejszy przegląd pozimowy roślin, pobieżnie  wygląda na to że nasadzenia w Alcatrazie trzymają się jako - tako. Nie wiem co z kłączami irysów, rozejrzę się w pierwszych dniach marca, kiedy zabiorę się za wycinanie umarłych części bylin. Paprocie zimozielone wyglądają  nieźle, magnolia wielkokwiatowa też nie wygląda na poszkodowaną przez mrozy, trochę oberwał ostrokrzew i berberysy zimozielone ( ale  bez przesadyzmu ). Przyznam że rozpieszczona przez dwie ostatnie zimy spodziewałam się w tym roku większych uszkodzeń pędów delikatniejszych krzewów czy roślin zimozielonych, jednak jak na razie widzę takie tam kosmetyczne problemy a nie poważniejsze historie. Krasnale przeżyły zimę bez szwanku!






Korzystając ze sprzyjającej aury usiłuję coś tam z doskoku w ogrodzie zdziałać. Trochę to robota głupiego bo  jest tak dużo do roboty a ja jestem tylko jedna "ogrodowa" i skazana przez to na "skakanie z tematu na temat". Na początku marca mam dzwonić do ludzi od przycinania, coby pomogli z higieną kasztanowca i formowaniem korony podwórkowego jesionka, przecinką gdzie nie gdzie, no i wywózką "chrustu". Teraz mam  brzydkie przeczucie  że mimo wcześniejszego umawiania mogę się w tej ogólnopolskiej siekierezadzie, prawdziwym szale wycinki, nie załapać na normalne, korekcyjne cięcia. Inne klienty, o tzw. większej sile nabywczej mogą mnie wykukać z kolejki,  bo oni ciąć muszą dlatego że już za minutkę,  zaraz i chwileczkę  ten karnawał się skończy. I one, te klienty, zapłacą znacznie więcej niż ja jestem w stanie zapłacić bo ich czas goni ( już słyszę te tłumaczenia w słuchawce "Pani rozumie, jest taka sytuacja" ). Taki może być dla mnie  skutek ustawy drzewno  -  przewałowej,  Ministerswto Tartakownictwa i Ochrony Środowiska Deweloperskiego urządziło tradycyjny bajzel, z elementami maskarady ( to nie oni, to posłowie - akurat! ) a ja podejrzewam że będę musiała się  z tym bujać. Pewnie Mamelon i Piesa w Swetrze będą działały uspokajająco na moje pultania, ale szlag mnie chyba trafi jak życie potwierdzi moje obawy.

No nic, na razie trzeba się będzie brać za to co sama dam radę zrobić. Przede wszystkim muszę w Alcatrazie pozbierać zeszłoroczne liście i zacząć je przerabiać na kompost. Trzeba usunąć resztki bylin i przyciąć róże. Nie narzekać i wyczekiwać pomocy tylko zebrać się w sobie, wziąć piłkę ręczną i nożyce do gałęzi i ciąć to czemu dam radę. Nie ma zmiłuj!  Jeszcze przy okazji uważać żeby się nie przerobić bo jak padnę to dopiero się zrobi bajzel ( nie ma nic gorszego jak chcesz coś zrobić a nie możesz bo złośliwe cielsko odmawia posłuszeństwa ). W ramach relaksu będę sobie oglądała wychodzące cebulaczki,  ciemiernikowe pączki, włochate zaczątki pastorałów paprotników i tym podobne atrakcje. No i oczywiście będą zabawy z kotami, nie mam złudzeń że prace  ogrodowe nie będą przerywane od czasu do czasu donośnymi miaukami na temat "Dlaczego nie zwracasz na mnie uwagi?". Grabienie liści i odpieranie ataków kota na grabie lub pielenie kolanowe  z kotem lub kotami na grzbiecie na dłuższą metę jest męczące. Lepiej się z nimi wybawić, usatysfakcjonowane tym że  mi dołożą w naszych gierkach, zajmują się swoimi sprawami a ja mogę swobodnie popracować. Oby ładna pogoda utrzymała się jak najdłużej!




O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - róże czepne

$
0
0

Róże czepne to róże o długich pędach, należące do różnych różanych grup. Znaczy kategoria róża czepna lub też róża pnąca jest  podoba  do kategorii róży parkowej - na upartego do róż parkowych da się zaliczyć wysokie floribundy, mieszańce piżmowe, mieszańce niesklasyfikowane i tak dalej. Do grupy róż czepnych można zaliczyć gatunki wytwarzające długie pędy, mieszańce Ayrishire, mieszańce Wichuraiana, niektóre mieszańce Moyesii, zmutowane odmiany odmian róż historycznych i mutanty powstałe z nowoczesnych róż. Prawie każda grupa róż wydała z siebie jakiegoś długopędowca.
Powszechnie róże długopędowe dzieli się na ramblery i climbery, poniżej wyjaśniam o co kaman.

Ramblery - grupa róż długopędowycho stosunkowo wiotkich pędach, osiągających często duże lub nawet bardzo duże rozmiary. Przeważnie  są to róże starych grup, na ogół raz kwitnące ( dlatego produkują tak długie pędy ). Wytwarzają dużą ilość pędów, samopas zostawione, bez podpór, podpinania i tak dalej, pędy te "pełzają" po glebie i jak się uda to bezczelnie się ukorzeniają ( lubię taką bezczelność, he, he ). Stare  odmiany ramblerów, uprawiane  na własnych korzeniach ( czyli nieszczepione na podkładce ) mają tendencję do "łażenia" po ogrodzie  za pomocą odrostów korzeniowych. Silnie się też zagęszczają. Z mrozoodpornością jest różnie, np. mieszańce z udziałem Rosa brunonii potrafią niemile zaskoczyć, natomiast niektóre pnące formy róż historycznych wydają się niezniszczalne ( no niby podmarznę ale wiosną się zazielenię ). Problemem jest to że ramblery na ogół kwitną na starszych pędach więc to że odbiją po zimie nie oznacza zaraz cudownego kwitnienia ( sytuacja w której co roku mamy  zieloną  różę bez śladu kwiatów może  wkurzać ). Dlatego w cięższych warunkach ramblery warto na zimę przygruntować i na wszelki wypadek co wrażliwszym okryć pędy.

Climbery vel Klimbery ( tak z polska ) - grupa róż długopędowych o  sztywnych pędach, najczęściej to mutacje pędów nowoczesnych grup róż ( sporty ). Rosną znacznie niżej  są bardziej niż ramblery wrażliwe na warunki atmosferyczne ( w końcu to skompilowane  hybrydy są ), wymagają okrywania zimą. Za to kwitną na jednorocznych pędach i powtarzają kwitnienie ( choć na ogół nie jest to spektakularna sprawa ).

Pillar roses czyli róże kolumnowe -  czyli co wymyślić jak róża nie jest ani ramblerem ani climberem, tylko czymś pośrednim. Zdarza się to najczęściej w przypadku starych historycznych róż, burbonek i remontanek. Pędy za wiotkie na climber ale zbyt małe  na to żeby dochrapać się nazwy rambler. No i wymyślono to określenie. Pasuje też do niektórych austinek czyli róż angielskich o długaśnych ale nie dość sztywnych pędach. Po mojemu to takie trochę pitu - pitu, po prostu na "kolumnach" czy tam innych "obeliskach" ( ażurowe podpory w kształcie zbliżonym do  prostopadłościanów, walców czy innych ostrosłupów ) rozpina się pędy wysokich  krzewów. Cała tajemnica pillar roses, he, he.


Mieszańce Ayrshire czyli mieszańce Arvensis - grupa róż pochodząca od róży polnej Rosa arvensis, gatunku w sumie jednak dość  ciepłolubnego ( u nas występuje sporadycznie na południu kraju, natomiast w rejonach cieplejszych aż po Maroko,  jest pospolita ), o małych białych, silnie pachnących kwiatach. Co prawda są tacy którzy twierdzą że coś jest nie  halo z tym pochodzeniem bo szkockie róże z Ayrshire  są jak to się mawia - hardy. Mieszańce ponoć znoszą z godnością spadki temperatur i nie najciekawsze warunki klimatyczne, jak to naprawdę w tym wypadku z tym pochodzeniem od  Rosa arvensis jest rozstrzygną zapewne badania genetyczne. Co prawda szkockie zimy a nasze to jednak inna bajka, więc może odporność na szkockie warunki klimatyczne nie przekłada się  na odporność tych róż w warunkach centralnej Polski. Cóż, przetestować by trzeba. U nas w handlu wyhaczyłam jedną odmianę z tej grupy róż - 'Ayrshire  Splendens' ( znana przed 1837 rokiem ). W zasadzie mieszańce Ayrshire powinny zaliczać się do róż czepnych, dorastają bowiem do ponad  6 metrów  wysokości ( no rambler klasyczny czyli  róża długopędowa z tych największych ), jednak ze względu  na to że daje odrosty które pokładają się na glebie niektórzy zaliczają ją do róż okrywowych ( z różami okrywowymi  jest trochę tak jak z czepnymi - po prostu pędy niektórych gatunków są wiotkie i się pokładają, jeżeli nie są zbyt długie to bach, i mamy różę okrywową ). 'Ruga' ( 1830 ) , 'Dundee Rambler' ( 1837 ), 'Venusta Pendula' ( 1928 ), 'Bennet's Seedings' (1953 ) i przede wszystkim słynna 'Ayrishire Queen' do kupienia w zagranicznych szkółkach. Róże dla miłośników naturalnych klimatów, jakie w uprawie nie wiem ale zamierzam przetestować.

Mieszańce i sporty Rosa filipes  - gatunek róża cienkoszypułkowa vel nitkowata pochodzi z zachodnich  Chin, do Europy sprowadzono ją dopiero w 1908 roku. Na rynku jego forma  'Kiftsgate' ( w Kifsgate  Court Gardens rośnie od 1938 roku, opisana w 1951, wprowadzona w 1954 roku, nie wiem czy to  mutacja występująca w naturze czy też dopiero  gatunek zmutował w ogrodach Kiftsgate  Court ) jest tą najpopularniejszą. Są też mieszańce Rosa filipes o kwiatach  z większą ilością płatków w inych  niż biały kolorach -  w niemieckich szkółkach można nabyć  'Kiftsgate Violett' ,  w Anglii istnieje odmiana  o jasnoróżowych kwiatach, pięknie pachnąca 'Brenda Colvin' ( 1970 ). Róże filipes to prawdziwe potwory ( widziałam żywcem słynny egzemplarz w Kifsgate Court ) doratsją do ponad piętnastu metrów ( wg. najnowszych doniesień różanych pędy moga być jeszcze dłuższe ). Są niestety dość ciepłolubne, podobnie jak niżej opisane "himalajki".

Mieszańce  Helenae - róże czepne mające w rodowodzie Rosa helenae, gatunek wywodzący się z Chin, Wietnamu i Tajlandii. Gatunek odkrył Ernest Henry Wilson podczas swojej pierwszej podróży do Chin w 1900 roku i nazwał odkrycie imieniem swojej żony Heleny. Nad hybrydami z udziałem Rosa helenae pracował na początku wieku XX duński hodowca Axel Olsen. Jemu zawdzięczamy odmianę
'Lykkefund' ( wprowadzenie w 1930 roku ), podobno krzyżówkę Rosa helenae z czepną różą  burbońską 'Zéphirine Drouhin'. Inny Duńczyk, Valdemar Petersen "wyuprawiał" odmianę 'Sempilena'. Zarówno gatunek jak i  mieszance to ramblery o długości pędów dochodzących do 7- 8  metrów ( w optymalnych warunkach, u nas  aż tak dobrze nie będzie ). Na ogół mrozoodporne ale mrozów poniżej -30 stopni Celsjusza nie zdzierżą.


Mieszańce himalajskie, mieszańce z udziałem Rosa brunonii - Rosa brunonii pochodzi z Himalajów ( Afganistan. Kaszmir, Nepal ), odkryta została przez Johna Lindleya w 1820 roku.  Jest pełnym wigoru krzewem, którego pędy mogą  osiągać ponad 10 metrów długości. Pędy są z lekka paskudne bowiem uzbrojone są one w  haczykowate kolce za pomocą których potrafią się przyczepić dosłownie do wszystkiego (  np. do drzew, co jest pożądane , ale i do człowieka co pożądne nie jest ).  To jest prawdziwa róża czepna. Gatunek ma liście są szare, pokryte meszkiem, niestety  łatwo ulega uszkodzeniom mrozowym. Różę tę nazwano na cześć Roberta Browna, lekarza który miał tak solidnego botanicznego fioła że porzucił swoją profesję ( co wyszło chyba na dobre, w końcu to ten facet botaniczne zakręcony stwierdził że każda żywa komórka ma jądro, pewnie dlatego że nie musiał nikogo zszywać ani  nóżek czy rączek amputować ). Kiedyś "himalajskie ramblery" zaliczano do grupy róż piżmowych z powodu dawnej łacińskiej nazwy Rosa brunonii Rosa moschata var. nepalensis, dziś ten "piżmowy" rodowód nie jest już tak często przypominany. W Polsce  w handlu spotyka się z grupki "himalajskiej" odmianę mieszańcową 'Paul's Himalayan Musk', w Anglii popularnością cieszy się odmiana 'La Mortola' ( podobna do gatunku ale o większych kwiatach, liczniej zebranych w  klastry, za to z dużą podatnością na mączniaka ).

Mieszańce Wichuraiana -  róża  Wichury Rosa  wichuraiana dziś zwana Rosa luciae pochodzi z tej najdalszej  Azji - wschodnie Chiny, Tajwan, Japonia, Półwysep Koreański a  nawet Filipiny to miejsca naturalnych siedlisk  gatunku. Różę tę opisał po raz pierwszy niemiecki adwokat i botanik z zamiłowania ( kolejny przykład ciężkiego fioła ) Ernst Wichura ( he, he, he, takie typowo niemieckie nazwisko ). Wypatrzył ją w Japonii, gdzieś koło roku 1856. W roku 1891 roku różę przywieziono do Stanów Zjednoczonych, gdzie z uporem sadzono ją na cmentarzach ( tzw. Memorial Rose z niej się zrobiła ). Chyba głównie zdrowotność liści zaważyła na jej popularności. Gatunek ma pędy dochodzące do około pięciu - sześciu  metrów, liście drobne, pięknie ciemnozielone zielone, mocno lśniące, kwiaty niewielkie zebrane w klastry, białe z lekkimi różowymi przebarwieniami. jedne z pierwszych i chyba  zarazem najpiękniejsze mieszańce wichuraiana powstały w szkółce Barbiere & Freres. Firma działała  pomiędzy rokiem 1900 a 1930 i to jest złoty okres tych róż. Ze wszystkich mieszańców z azjatyckimi gatunkami właśnie te róże długopędowe są najodporniejsze na chłody ( co nie znaczy że są totalnie mrozoodporne ). Moim zdaniem są bardziej odporne  niż mieszańce Helenae. Przeważnie mieszance mają pędy długości powyżej trzech metrów, są zdrowe i tolerancyjne  zarówno w stosunku do gleby jak i świetlistości stanowiska. Bardzo lubię tę grupę róż, moja ukochana 'New Dawn' do niej należy.

Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Paula de Longpré . To był francuski malarz i wielki rosoman. Tworzył głównie w Stanach Zjednoczonych i był jednym z pierwszych mieszkańców Hollywood. Zanim w  do południowej Kalifornii przybyli filmowcy w Hollywood uprawiano prawdziwe gwiazdy - w ogrodzie posiadłości Paula de Longpré rosło ponad cztery tysiące różanych krzewów. Ogród był na tyle znany że stał się z atrakcją turystyczną. Tak, tak, na początku XX wieku turyści w Hollywood zupełnie nie interesowali się przedstawicielami tak podrzędnej profesji jak aktorzy filmowi lecz zjeżdżali się w to miejsce głównie dla różanych widoków. Niestety, a może na szczęście, nic nie trwa wiecznie. W roku 1911, po śmierci Paula w wieku  56 lat, jego rodzina powróciła do Francji. W 1924 roku nie było już ogrodów różanych a w 1927 domu w którym mieszkała rodzina  de Longpré - gwiazdy filmowe wygryzły róże!
 

O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - Hybrid Kordesii, róże kanadyjskie, róże angielskie, Hultemias

$
0
0

Zaczęło się od tego że mieszańce herbatnie i floribundy, które zaczęły  dominować w  programie uprawy róż pod koniec lat trzydziestych XX wieku  ( w drugiej połowie wieku zdominowały  niemal po całości ) cóś nie bardzo ogrodnikom pasowały. Róże zaczęły wymagać coraz większejj ilości fugnicydów, okrywań starannych  na zimę, dostarczania nawozów w ściśle określonych terminach i dopiero po spełnieniu tych wszystkich różanych "muszę mieć" jako tako wyglądały. Znaczy uprawa zrobiła się mocno kłopotliwa, oględnie pisząc, a  mieszańce  herbatnie i floribundy niekoniecznie powalały olśniewającą urodą wskazującą na świetny stan zdrowia ( w latach siedemdziesiątych było  chyba apogeum takiego typu uprawy ). Problem robił się na tyle widoczny że zaczęto obawiać się  że przełoży się na sprzedaż różanych krzewów.  Szczęśliwie  hodowcy nie spali i od ładnych parudziesięciu lat tworzyli  nową różaną jakość.

Rosa kordesii  i  Hybrid Kordesii

Najpierw Wilhelm Kordes poprawił  mrozoodporność róż poprzez stworzenie róż Kordesa - grupy  tetraploidalnych róż hybrydowych  powstałej w latach czterdziestych XX wieku z krzyżówki pomiędzy Rosa rugosa i Rosa wichuraiana , w miarę odpornej na zimowe zawirowania pogodowe ( kocham jedną odmianę zaliczaną do drugiego pokolenia  rosa kordesii - 'Ilse Krohn Superior'  ). No i teraz będzie tzw.  zagwozdka botaniczna o której szerzej napiszę ( o ile dam radę bo Lalek,  zwany  obecnie Dziadosławem domaga się nieustannego smyrania po brzuchu, łepek pod moją pachą, łapy rozłożone "na samolot", dupsko na moich kolanach, wydawane ryki ponaglające ). Początki tej grupy róż to odmiana 'Max Graf', uważano że to typowa bezpłodna hybryda a tu nagle zdziwko -  róża wydała  z siebie dwie siewki, z których jedna przeżyła i okazała się płodna. To róża założycielska że się tak wypiszę, od niej zaczęła się cała grupa  krzyżówek określanych jako  Hybrid Kordesii czyli hybrydy Kordesa. Ta nowa róża, nazwana  Rosa kordesii jest rzadkim zjawiskiem - sterylna ( niby ) diploidalna róża wydała z siebie tetraploidalną siewkę o  dwudziestu ośmiu chromosomach  ( a niby powinno być czternaście ) i była zdolna do krzyżowania z innymi różami. Historia o   amfidiploidalnej roślinie, taki cud nad cudami w roślinnym świecie ( no wiecie, dziewica porodziła i tak dalej ). Rosa kordesii "po botanicznemu" traktowana jest jak gatunek i to jest naprawdę baaardzo rzadki przypadek kiedy gatunek rodzi się w szkółce. Grupa  Hybrid  Kordesii swoje wielkie lata miała w latach pięćdziesiątych  i szęśćdziesiątych XX wieku,  potem nieco o niej zapomniano co nie znaczy że zapomniano powszechnie. To właśnie hybrydy Kordesa zostały  wykorzystane  w Kanadzie  do tworzenia nowej grupy róż. U nas  "kordesy" są bardzo lubiane ze względu na to że są w sumie mało kłopotliwe i dość odporne na mrozy ( 'Flammentanz', 'Dortmund' to róże długopędowe które nie są strasznie wrażliwe na zimno, choć nie aż tak odporne jak to się niektórym wydaje, he, he ).



Róże kanadyjskie Canadian roses

W Kanadzie miłośnicy róż mieli drobny problem - ten cholerny  klimat. No wicie rozumicie - na południu Kanady można róże uprawiać ale spróbujcie je  uprawiać na północy tego kraju. A ogrodnikom spod koła podbiegunowego też się marzyło różanie. W Kanadzie  oczywiście porastają "dzikie" róże -  gatunki takie  Rosa blanda, Rosa woodsi, czy też Rosa acicularis to bardzo odporne różane krzewy, prawdziwe hardcory zasiedlające północne tereny kraju. Felicitas Svejda wpadła na pomysł aby krzyżować tę dziczyznę i róże  z niej powstałe z  Rosa kordesii. W wyniku  tych krzyżowań pojawiła się grupa hardcorowych róż ogrodowych do tworzenia nasadzeń w tzw. niesprzyjających warunkach. Nie znaczy  że przed Svejdą w Kanadzie  nie tworzono w Kanadzie róż będących  hybrydami gatunków miejscowych i innych - Frank  Skinner, Georg Bugnet i inni kanadyjscy hodowcy otrzymywali jednak róże przeważnie kwitnące jednokrotnie, dopiero krzyżówki Svejdy przełamały ten problem ( choć nie do końca - w naszym klimacie róże kwitną raz a dobrze bo drugie kwitnienie jest często takie parokwiatkowe ). Niestety w połowie lat osiemdziesiątych zarzucono na jakiś czas prace nad kanadyjskimi różami. Trochę przez  zbyt mały rynek zbytu jak i niezbyt  bogatą paletę kolorystyczną odmian tych róż oraz ich nazwijmy  to naturalistyczny charme. Ludziska chcieli uprawiać róże ućkane płatkami, w kolorkach morelowo - brzoskwiniowych a tu tylko czerwienie, róże i biele i kwiaty takie "prostackie". Dopiero zwrot ku bardziej naturalnie wyglądającym roślinom jaki dokonał się na przełomie  tysiąclecia zwrócił ponownie uwagę na tę grupę róż. Oczywiście hodowcy  przystąpili do działania i w tej chwili   róże kanadyjskie  krzyżuje się na potęgę z czym tylko się da. Jak to z hodowcami bywa naturalny wdzięk kwiatów i obecne trendy ogrodnictwa nie są jedynymi wytycznymi w hodowli. Odnoszę wrażenie że w najnowszych  różach z genami kanadyjskiej  grupy głównie chodzi o to żeby przy zachowaniu odporności rozszerzyć paletę barw a miłośnikom kwiatów wypełnionych mnóstwem płatków też sprawić frajdę. Mój boszsz... czy to jednak są jeszcze róże kanadyjskie? A może to już zupełnie nowa jakość?



Róże angielskie  English roses

Róże angielskie to grupa róż stworzona przez Davida Austina  a właściwie dwóch Davidów Austinów - Davida Charlesa  ojca i Davida J.C. ( Junior Charles? ) syna. Ten pierwszy podłożył podwaliny, ten  drugi zbudował na nich coś całkiem nowego używając "dobrych, starych sprawdzonych składników".
Austin w pewien sposób stworzył "nową różę XIX wieczną", korzystając obficie z wielkich dokonań hodowców dziewiętnastowiecznych sięgnął do  współczesnych róż, których pewne cechy pragnął przydać starym różom. Można  to w skrócie tak przedstawić - dał XIX wiecznym wspaniałym różom dar niezawodnego powtórnego kwitnienia i świetne nowe  kolory, oraz jakimś cudem ocalił podwyższoną mrozoodporność historycznych twardzielek i  całą gamę zapachów. No żeby jeszcze były "austinki" grzyboodporne to rosomanes nosiliby Austinów na rękach.   Najprościej rzecz ujmując narodziny róży angielskiej wyglądały tak - mieszańce herbatnie skojarzone zostały z pachnącymi, mocnej budowy, krzewiastymi różami XIX wieku. Później kojarzono je z innymi  grupami róż ( stąd np. pojawił się cały bukiet zapachów, między innymi  charakterystyczny zapach mirry, nowość charakterystyczna dla austinek ). Krzewy róż angielskich nie odziedziczyły patykowatości po mieszańcach herbatnich, są wspaniale bujnie krzewiące się jak różane staruszki. Co prawda różany krzew musi posiedzieć w gruncie parę lat żeby zaczął robić wrażenie ale wart  trochę poczekać bo mało co tak  satysfakcjonuje miłośnika róż jak oblepiony klastrami kwiatów dobrze rozrośnięty krzak. Pokrój krzewów odmian austina jest różny - od wąskich niemal pionowych roślin do krzewów z przewieszającymi się  gałązkami do gęstych, szeroko rosnących. Oczywiście są i climbery. Kwiaty odmian mają raczej tradycyjne formy - rozetowe, ćwierć rozetowe, z oczkiem, o różnych stopniach formy kubeczkowej i kulistej. Nie ma charakterystycznych dla mieszańców  herbatnich kwiatów ze spiralnym układem płatków   ( są co prawda odmiany których kwiaty zbliżają się do tego typu układu  płatków, ale jest ich niewiele ). Niektóre z odmian produkują kwiaty tak mocno  wypełnione płatkami i posiadają przy  przy tym kulistą formę że  raczej nie nadają się do sadzenia w okolicach z dużą ilością opadów. Pierwszą angielską różą jest 'Constance Spry',wyhodowana w roku 1960. Zresztą jedno z jej imion to Ausfirst czyli pierwszy Austin ( Austin  tworzy ze swoich róż grupy nazwane od tzw. róż przełomowych np. Leander Groups od odmiany 'Leander' - jest to grupa róż Austina w której odnajdziemy wpływy róż mieszańców Rosa  wichuraiana ). Róże angielskie  odniosły wielki sukces komercyjny i stąd w różanym światku pojawiły się  propozycje innych hodowców  utrzymane w tym typie - to tak zwane róże nostalgiczne. To te różne róże bajkowe itd. proponowane nam przez hodowców niemieckich, duńskich  czy  francuskich.

Mieszańce hultemii Hultemias

 Zacznijmy od tego że Hultemia persica to nie  jest  gatunek z podrodzaju Eurosa z którego pochodzą prawie wszystkie uprawiane w ogrodach róże. Owszem należy do rodziny Rosa ale do podrodzaju Hultemia  - to taki dalszy krewny naszych róż, kuzynostwo znaczy, he, he. Hultemia persica wygląda tak - ma całe liście, a nie pierzaste jak u znanych nam  róż, dorasta  do około pięćdziesięciu cm wysokości,  kwiaty wiąże pojedynczo a  nie w grupach. Kwitnie raz w sezonie. Jest rośliną endemiczną z terenów  Iranu i Afganistanu, porasta rejony Morza Kaspijskiego i Jeziora Aralskiego. Prosta do wyhodowania z nasion, co nie przekłada się niestety na  prostotę uprawy. Zdycha ze złośliwą  lubością. Możliwością krzyżowania tego gatunku z różami innych grup zainteresował się  znany brytyjski  hodowca Harkness ( pierwsza hybryda róży i hultemii której autorem był Julien - Alexandr Hardy  powstała w roku 1835, wystawiono ją w  Ogrodach Luxemburskich i nazwana została Rosa x hardii ). Szło ciężko, bo pierwsze mieszańce okazały się nie tylko mało urodziwe ale i  bezpłodne. Dopiero krzyżówka hultemii z różą piżmową 'Trier' dała coś  na czym  można  było zawiesić oko i co nadawało się do  dalszego rozmnażania - odmianę 'Tigris'. Tą odmianą natychmiast zainteresowało się wielu  hodowców i w ciągu parunastu lat pojawiły się mieszańce hultemii, dość łatwo rozpoznawalne w  katalogach szkółek różanych o z powodu kwiatów z płatkami  pojedynczo lub zaledwie podwójnie ułożonych w  okółku,  z atrakcyjnymi plamami przy pylnikach. Dla różankowych solidnie zakręconych tzw. czad. Ponoć nowa grupa odporna na choroby i solidnie kwitnąca ( w tym momencie pada słówko ciągle ). Niestety dość ciepłolubna ( kopczyki i inne okrycia  w zimniejszych rejonach kraju ) i nie lubiąca nadmiaru wody ( niespecjalnie nadaje się na gleby trzymające zimą w wodę ).

Codziennik - wiosenne sprzątania

$
0
0
Pogoda w tym tygodniu była już wiosenna, jedno gradobicie z prawdziwą burzą a potem słoneczko. Znaczy czuję się  pogodowo usatysfakcjonowana. Ptocy nam się osiedlają i chyba z tym cięciem konarków nie będzie  radykalnie z tzw. powodów niezależnych, niektórzy drzewni zostaną zostawieni w spokoju bo przesunięcie terminu rozłożyło moje gryplany. Czułam że tak będzie, ja tu mam gryplany a  real siurprajz wyszykował. Nic to,  powojuję z krzaczorami czyli zrobię coś co mogę zrobić sama. Mamelon chora i to nie jest lekka boleść więc uważam z całych sił  żeby i mnie nie trafiło. Nie dowierzam że to już prawdziwa wiosenna aura, dawkuję sobie pracę w ogrodzie. Wiośniany zapał wykorzystuję przy porządkach domowych. Rozsądnie wykorzystuję,  za to  prawdziwy szał porządkowy ogarnął Ciotkę  Elkę, normalnie strach się bać - firany fruwają, pralka wiruje, Ciotka  cała w pianie daje wykłady Małgoś - Sąsiadce o wyższości jednych ściereczek "do okien" nad innymi. Umyłam upieprzone zimowym brudem miejskim okna, dokładnie to połowę  posiadanych w mieszkaniu okienek i padłam jak kawka, Ciotka w międzyczasie tańcowała z drabiną malarską, uskuteczniała jakieś prania tapicerek czy cóś, wywalała rzeczy z szuflad, gotowała obiad, piekła niedzielne ciasto  przygotowała się do prasowania. Qrna, pełnoobjawowe ADHD!

Starannie zamknęłam drzwi i przyczaiłam się w nadziei przeczekania tej  ciotczynej nadaktywności sprzątalniczo - wytwórczej, która jeszcze o zgrozo może zagrozić mojemu odpoczynkowi (  Ciotka może zawsze potrzebować kogoś do przeciągania bielizny czy powieszenia firan ). Czułam się jak ten świstak Phil którego wyciągają drugiego  lutego z norki żeby pogodę przepowiedział, bezczelnie wyciągają nawet jak się świstakowi wyjść  nie chce bo on by  sobie poleniuszył. Po tych okiennych przejściach poleniuszyłabym a tu Ciotka Elka na odkurzaczu lata jak zmechanizowana  wiedźma i kłuje w oczy tymi działaniami oczyszczającymi. Coś jakby wyrzut sumienia się we mnie lęgnie że mnie się dalej pracować nad porządkiem nie chce. Szczęśliwie nie mnie jednej -   Włodzimierz uciekł z domu pod  pretekstem montowania anteny a Małgoś - Sąsiadka przypomniała sobie o nieodbytej wizycie o wnuczki a sąsiadka Gienia oświadczyła że "czuje zawirowania w głowie" ( rozważam czy też nie powinnam "mieć zawirowań" tak na wszelki  wypadek ) - czuję że wszyscy by  poleniuchowali a Ciotka Elka szaleje jak ten cholerny szkolny prymus któremu reszta  klasy ma ochotę spuścić manto.

Wiosna instant wyzwoliła w Ciotce Elce Wielkiego Czyściciela - porządki instant mam nad głową, jeszcze końca nie dobiegły. Przez moment dziś po południu zaświtało mi czy nie uzbroić Ciotki Elki w grabie i nie napuścić jej na  podwórkowe liście pod jarząbkiem i brzózkami . Jednak w porę sobie przypomniałam że Ciotka to Conan  Niszczyciel i lepiej  jej energii nie kierować na zielone.  No i tak nam prawie zeszła połowa pierwszego marcowego weekendu, trochę na porządkach, trochę na ukrywaniu się.

Święto Dziewczynek

$
0
0
No i tak, od czego by tu zacząć w Święto Dziewczynek. Może od dużego wdechu i życzeń dla Dziewczynek, żeby Dziewczynki nam żyły długo i zdrowo, według własnych chęci ii wyobrażeń o życiu i żeby inne Dziewczynki  nie wzięły sobie za punkt honoru im  w tym przeszkadzać ( są takie osobniki chore na władzę, po mojemu dość nieszczęśliwe i dlatego pragnące jakiejś kompensacji od  życia ). Moje Dziewczynki kocie, rodzinne i sąsiedzkie świętują dziś na całego, będzie impra. Ciacha, kawa i promile, dla tych dla których wyżej wymieniony zestaw nie jest atrakcyjny będzie  mięcho ( daję głowę że Lalek i  Felicjan też przylecą i będą się domagać lepszego żarła na podstawie utraty samczych  klejnotów, no prawie z nich Dziewczynki ). Zamierzam dziś robić nic i to z przyłożeniem się, tak starannie i sumiennie. Robienie niczego jest pochłaniające, czas leci szybciutko, ani się człowiek obejrzy a tu już  jutro i nic nie zrobione, he, he. Jednak od czasu  do czasu robienie niczego się człowiekowi należy, niezależnie od tego czy jest Dziewczynką czy inną "pcią". Ostatnio słyszałam określenie  "siusiorkowi" na samczyków, he, he - jak raz pasuje do różnych  Ziemkiewiczów czy Korwinów - Mikke, żywych dowodów na szybkie zanikanie w starszych samczych mózgach połączeń neuronowych  - nikt tak nie pieprzy bez sensu jak stary facet żyjący dawnymi chwilami męskiej chwały i mający w związku z tym zaburzony ogląd rzeczywistości od sfery prywatnej poczynając na sprawach ogólnoludzkich kończąc. Śmiem twierdzić że te wszystkie  "mundrości" wylewające ze zdziadziałych ust są próbą ukrycia głównie przed samym sobą prawdy o przemijaniu i zaprezentowaniu się samemu sobie w jak najlepszym świetle. Żałosne jak opakowanie Viagry a smętne jak młoda  żona dziadka Trumpa, która poślubiła go z wielkiej miłości. O  młodych siusiorkowych, naiwnych, z opóźnionym dojrzewaniem w okolicach trzydziestki lepiej zmilczeć  bo tu się  trzeba by pochylić nad ludzkim nieszczęściem. Na szczęście "siusiorkowi"  to nie same "zielonki", "tradycjonalisty" i "breluscony" ( "berluscon" to jest męska wersja Madonny, popisowa praca chirurga plastycznego + duże  ego ), na świecie jest mnóstwo fajnych samczyków - nie martwcie chłopy,  żadnych rezerwatów nie będzie!


Pracuje z moim nowym aparatem wytrwale ale cóś nie jestem zadowolniona. Zdjęcia z bliska są kiepskawe. Nie jest ostro tam gdzie bym  chciała żeby było ostro. Zaczęłam przełazić na tryb manualny co wcale nie pomogło. No nic, może to kwestia tego że po prostu byłam przyzwyczajona do mojego staruszka ( tak po prawdzie to moja małpka wcale nie robiła ostrych zdjęć w trybie "w rozmytą nieskończoność", ale wydaje mi się że jednak lepiej "ostrzyła"  ). Jak tak dalej pójdzie to może sprzedam nówkowego i pomyślę o hybrydzie ( na pewno nie będę dźwigać lustrzanki ). Bardzo szybko to  jednak nie nastąpi, przede mną podróż a ten  obiektyw całkiem nieźle daje sobie radę z szerokimi planami. Zobaczę jak się spisze  nówkowy na  urlopku.

W ogrodzie powolutku robi się wiosennie, choć oczywiście wiosenność  jest z tych najwcześniejszych. Niestety fotka cyklamenów  wyszła tragicznie ( "niebiewska" linia na  brzegu płatka - zgroza ). Z  dużym trudem udało mi się wybrać dwa zdjęcia  nowej w Alcatrazie  odmiany  śnieżyczki przebiśnieg - 'Viridapice'. To tak zwana "malowana śnieżyczka", choć jej cecha odmianowa w oczy nie bije. Być może dlatego że dopiero jeden kwiat w pełni się rozwinął ( a ja tu mam wymagania, he,  he ). W domu hiacyntowo - narcyzkowe szaleństwo, pachnie w pokojach i w kuchni. W tym roku hiacynty  kwitną w całej naszej kamienicy począwszy od mieszkania Małgoś - Sąsiadki  na lokum sąsiadki Gieni  kończąc. Nawet  Ciotka Elka postanowiła się pokatować  (  astma ) hiacyntowym zakupem z Leroya. A co tam, niech pachną w Święto Dziewczynek!



Codziennik - przedurlopowo

$
0
0
No i minął tydzień przedwiosenny jak z bicza trzasł! Ani się człowiek obejrzał a tu do wiosny  ledwie dziesięć dni. Nadal usiłuję wiosennie porządkować w domu, ciężko mi idzie. Pralka chodzi na okrągło, w powietrzu unosi się zapach "chemicznej mięty" przemieszany z zapachem "chemicznej cytryny" ( płyny  odkażające cóś często tak pachnieją ). No zawsze to lepsze niż gęsta woń lizolu czy duszący domestosowy odorek. Staram się  żeby chemii domowej  dużo nie używać jednak nie zawsze sobie  bez niej jestem w stanie poradzić. Pod koniec ubiegłego tygodnia skończyło nam się paliwko, kombinowałam jak kuń pod górę żeby nie dokupować już grzania ale koty ryczały okrutnie że kaloryfery zimne i  one zaraz i natychmiast, pod groźbą nabawienia się choroby płucnej muszą mieć gdzie doopska wygrzać. Było w chałupie coś koło  16 stopni jednak miauki robiły się donośne, upierdliwość kocia wzrastała,  no i wygrałam z kotami jak premiera z Unią - paliwko znaczy kupione, stanęło na kocim. Nic to, zniosę z godnością ten wydatek, dzięki któremu koty zrobią się milsze. Nie mam wyjścia bo  zostawiam je na trochę pod opieką Cio Mary i Małgoś - Sąsiadki ( z obiecanymi  wizytami doglądającymi w wykonaniu Ciotki Elki ) a sama ruszam w tzw. świat. W tym czasie kocisy muszą zachowywać się bez zarzutu a nie pozwalać sobie na różne takie i wstyd przynosić mojej osobie ( choć  jakoś nie chce mi się wierzyć żeby i tak ktoś dobrze myślał o moich zdolnościach pedagogicznych ).

Na dworze ( czytaj w ogrodzie ) tak sobie, pąki nabrzmiewają,  ptasie trele się niosą, na szybie dziś przysiadł złotook i widziałam  pierwszego motyla  - cytrynka latolistka ale niebo  zachmurzone a w powietrzu  wilgna zawiesinka. Prognoza pogody też z lekka  zniechęcająca, lać ma w przyszłym tygodniu choć bardzo zimno nie będzie. Na wyjeździe  zapowiada się cieplejsza aura, na szczęście żadnych upałów.  Chciałabym żeby i u nas takie miłe powyżej 15 stopni Celsjusza już się robiło, dosyć mam tegorocznej  zimy ( może nie było baaardzo  mroźno ale ogólnie rzecz biorąc nie była to najmilsza zima - paliwko dokupuje już drugi raz a baaardzo tego wydatku nie lubię ). Powolutku odczuwam Reisefieber, głównie za sprawą odpraw on - line. Oczywiście  z tanimi liniami  jest jazda, ciekawe czy linia na R znów nie wyśle na czas formularza odprawy ( raz przesłali mi go po odprawie zrobionej na lotnisku za dodatkową kasę - czuję że się będę musiała przypomnieć elektronicznie żeby podkładka była jakby przyszło do zdzierania  kasy i wydobywania jej z chytrej, irlandzkiej spółeczki ). Linia na W jest prostsza w obsłudze, karty pokładowe wydrukowane i stres mniejszy ( linią na R  lecę tylko dlatego że  godzina mi mocno pasi, inaczej moja noga by nie stanęła na pokładzie ich maszyny ). Na razie zatem piszę Wam  chau! Bądźcie grzeczni jak mnie nie będzie, znaczy nie zastrzelcie Nadszyszkownika choćby nie wiem jak bardzo Was kusiło ( mnie kusi, polowanie z naganką bym urządziła na tego zwierza, he, he ), nie wychodźcie do ogródków  bez szaliczków  i kaloszków, nie wyzywajcie się od  Grażyn i Januszów i postarajcie się zachować resztki zdrowego rozsądku żyjąc w naszej  Paranoilandii.

Viewing all 1479 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>