Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1476 articles
Browse latest View live

Pierwiosnki - półklęska

$
0
0
Zabierałam się do tego tematu jak pies do  jeża bo co  tu dużo pisać, w temacie pierwiosnki w ogrodzie  nie mam  się czym pochwalić.  Nie to że pierwiosnków nie lubię i z obrzydzeniem omiatam wzrokiem kwitnące kępki ( no dobra, czasem łobrzydliwym  ślepiem  spoglądam  na te okrutnie kolorowe pojawiające się w styczniu i lutym w marketach ), lubię je ale one  nie chcą współpracować z Alcatrazem ( albo Alcatraz z nimi, trudno rozstrzygnąć ). Próbowałam z różnymi gatunkami kwitnącymi w różnych terminach i mającymi rożne wymagania uprawowe i jest tak  pół na pół. Na ten przykład z ciągle tym samym skutkiem uprawiałam  niziutkie pierwiosnki wczesnowiosenne - pierwszy sezon w porządku, drugi sezon oj, coś się dzieje, trzeci sezon gdzie jesteście moje miłe? Na zdjęciu obok ukochany Wiktorek, przybrany synek Azy wizytuje stanowisko pierwiosnków gruzińskich i pruhonickich w drugim sezonie uprawy, tak to właśnie wyglądało ( Wiktorkowi w to graj, wylegiwał się na nagrzanej glebie i nic  zielonego go w ciałko nie ugniatało ). Przenoszenie roślin na coraz to nowe stanowiska w ogrodzie nigdy nie dało zadowalających rezultatów, wyraźnie tym pierwiosnkom z Alcatrazem nie jest dobrze.

Taa, tylko za nim ja do  wniosku doszłam że nie wszystkie pierwiosnki mój ogród zniesie  ( lub one zniosą Alcatraz ) to ładne parę lat minęło. No i przez ten czas przez Alcatraz przewinęło się na tyle  dużo  pierwiosnków że udało mi się wyłowić te gatunki twardsze i pożegnać się z całym stadem gatunków delikatniejszych. Zacznę od wczesnych pierwiosnka gruzińskiego Primula juliae  i pochodzącego  od niego i Primula vulgaris mieszańca  pierwiosnka  pruhonickiego Primula x pruhoniciana. Żeby były szczęśliwe i dobrze im się rosło  wymagają stanowiska półcienistego, gleby żyznej, próchniczej, dość zwięzłej ( żadne piochy ) lubią taką glebę w której jest trochę gliny, o  odczynie obojętnym, i w miarę wilgotnej. No i niby wszystko ty było i co z tego, cóś nie podpasowało i te w sumie bezproblemowe pierwiosnki  ( opinia babowo  - rynkowa "Toż to chwast Pani!" ) regularnie u mnie dawały ciała. Kępy odmładzałam do upadłego ale podziałkowe  egzemplarze rosły wstecz, kiedy postanowiłam  nie odmładzać pierwiosnki odpowiedziały zamieraniem - no z której  strony się nie obrócić wszędzie tyłek! Wielka szkoda bo to genialne rośliny w te miejsca gdzie młodą wiosną dociera słoneczko a potem jest cień. Kolejne pierwiosnki z którymi sobie nie poradziłam to te marketowe, pierwiosnki pospolite vel wulgarne vel bezłodygowe Primula vulgaris.  Jedyny pierwiosnek tego gatunku o dubeltowych kwiatach, który do mnie przemówił 'Lilacina Plena' ( fotka wyżej ) , dar od Danuto  - Doroty,  odfrunął z królikami po pierwszej zimie ( co prawda była to sławetna zima  2012 roku ). Te mniej arystokratyczne ale nie mniej urodne ( bosz... jak wybierałam z dużym trudem łagodniejsze w odbiorze coolorki wśród marketowacizny ) też rosły kiepsko i obecnie nawet  śladu po nich nie ma w Alcatrazie. Ani po tych kupowanych w marketach, ani po tych lepsiejszych kupowanych w szkółkach.

Kolejnym wielkim niepowodzeniem zakończyła się w Alcatrazie uprawa pierwiosnka ząbkowanego  Primula denticulata. Ta klęska boli mnie szczególnie bo przez parę lat egzemplarze  tego gatunku  trzymały się na tyle dobrze że wróciła mi nadzieja na pierwiosnkowe kwitnienia  w Alcatrazie. W dodatku dzięki darowiźnie Sylwika mogłam zapuścić z nich tzw. łany. Do dziś nie wiem co im zaszkodziło ( być może  cholerna susza a być może paskudnie mokra zeszłoroczna zima )  ale z łanów ostały się sztuki dwie. Ostatni Mohikanie! Te śliczne , pochodzące z Azji pierwiosnki nie mają jakichś nadzwyczajnych  wymagań, warunki trzeba stworzyć im takie jak pierwiosnkom gruzińskim, pruhonickim czy pospolitym.  Jak solidniejsze  zimy dobrze jest okryć miejsca gdzie rosną ich kępki ( u mnie robiło się samookrycie ze spadających liści ). Jednak to nie mrozy załatwiły pierwiosnki u mnie i w ogrodzie  Mamelona ( ząbkowany to ulubiony pierwiosnek Mamelona ),  śledztwo nie doprowadziło do wskazania ze stuprocentową pewnością sprawcy pierwiosnkowej hekatomby. Być może za to że w Alcatrazie rosną nędzne wspomnienia po łanach pierwiosnków ząbkowanych odpowiada po prostu splot różnych niekorzystnych czynników, no takie  nieszczęście  chodzące po ogrodach. Jeżeli nędzne wspomnienia przeżyją jako tako tę zimę, spróbuję  je rozmnożyć przez podział. Nowych  ząbkowanych nie zamierzam kupować. W moim ogrodzie podobne przejścia jak pierwiosnki  ząbkowane miały  też pierwiosnki Siebolda Primula sieboldii. Może nie rosły aż tak spektakularnie jak  pierwiosnki ząbkowane ( znaczy gatunek dostany od  Wiesi Wukar radził sobie całkiem całkiem, natomiast 'Snowflacke' odpłynął po dwóch sezonach ), jednak rosły  ale ostatnio jego  kępki ledwie dychają. Mocno  późną wiosną będę próbowała reanimować rośliny przez podział ( jedyna szansa bo liście tego pierwiosnka zanikają po kwitnieniu, czasem w sierpniu już jest łyso na jego stanowisku ).




Nie będę dłużej rozwodziła się nad takimi  gatunkami  jak Primula rosea, Primula japonica ( za mało wilgoci zaoferowałmu Alcatraz ), Primula capitata ssp. mooreana czy Primula auricula w odmianach ( sadzonemu na suchej, piaszczystej glebie wzbogaconej wapienkiem ) czy też nad egzotem Primula vialii. Ich obecność w Alcatrazie była incydentalna, czasem jednosezonowa a niekiedy wręcz półsezonowa ( Primula vialii to rekordzista jeśli chodzi o pierwiosnkowe szybkie zwinięcie  się z ogrodu, no niby jest krótkowieczny ale  żeby aż tak! ). Jak do tej pory gatunkiem najbardziej odpornym  na Alcatrazowe warunki okazał się być pierwiosnek lekarski Primula veris. Kochany, dzielny kluczyk ( oczywiście Dżizaas  natychmiast przekręciła  i rosną u na  kulczyki, he, he ), twardziel dający sobie spokojnie radę i na bardziej suchych stanowiskach ( dobrze rośnie pod  drzewami ). Prawdziwy  pierwiosnek kluczyk wygląda jak ten na fotce obok i ten na tej poniżej , kwiatki ma żółte jak cytryna z takimi  malutkimi pomarańczowymi plamkami u podstawy każdego płatka. Czasem można  go spotkać na trawnikach w parkach.  Przyznam się że mój pochodzi z takiego właśnie stanowiska, bezczelnie uszczknęłam nieco z kępki rosnącej w starym zapuszczonym parku zwanym Małpim Gajem ( w nowych pielęgnowanych parkach on nie porasta, toż szpeci  Tyrawniki ).  Uszczknęłam bo o dziwo nabyć  go nie mogłam, różności pierwiosnkowe po szkółkach swego czasu oglądałam a on w ofertach nie figurował. Dwie malutkie sadzonki w miarę szybko zaczęły tworzyć niezłe rozety i choć daleko jeszcze do widoku pierwiosnkowych łanów w Małpim Gaju to idzie ku dobremu. Mam nadzieję że Małpi  Gaj jeszcze długo, długo zostanie zaniedbanym parkiem i będzie cieszył nasze oczy wiosną, oby do czasu kiedy co poniektórzy  z  zieleni  miejskiej pokumają że pielęgnacja parków nie oznacza monokulturowej uprawy trawy.


Zdarza  się  że pojawiają się w ogrodzie rośliny  bardzo podobne do kluczyków ale o kwiatach innego koloru. To mieszańce z innymi pierwiosnkami, głównym podejrzanym o tatusio - mamizm jest najczęściej pierwiosnek wyniosły  Primula eliator. Mieszańce o cechach budowy kwiatów charakterystycznych dla gatunku Primula veris mają odporność odziedziczoną po kulczykach, tfu, kluczykach! Mnie trafił się taki jeden, okrutnie pomarańczowy. Nie jest to może kolorek przeze mnie ostatnio preferowany ale żywotność rośliny i tzw. wdzięk dziczyzny uzyskał dal tego pierwiosnka  całkiem sporo miejsca w moim serduchu.  No w końcu pierwiosnek który mi rośnie! Podobnie jak  pierwiosnek kluczyk odmiany mieszańcowe o przeważających cechach tego gatunku mogą rosnąć na bardziej suchych stanowiskach, przypuszczam że spokojnie poradzą sobie też w ogrodzie naturalistycznym, znaczy zasiedlą pseudotrawniki pod  drzewami a jak gleba będzie w miarę wilgotna to taka roślina powinna  dać radę na  nasłonecznionych stanowiskach stanowiąc urozmaicenie darni. Drugi  z rodziców, ten najczęściej podejrzewany  o rodzicielstwo wysokich mieszanców pierwiosnek wyniosły woli bardziej  wilgotne stanowiska, pierwiosnki mieszańcowe o cechach charakterystycznych dla Primula eliator lepiej sadzić w bardziej wilgotnej glebie. Gatunek  Primula eliator ma nieco większe kwiaty od malutkiego kluczyka, no i przede wszystkim inną ich barwę - jest delikatnie kremowy. Zarówno pierwiosnek lekarski jak i pierwiosnek wyniosły oraz ich mieszańce uwielbiają dodatek  gliny w glebie, po mojemu to nawet bardziej niż niziutkie pierwiosnki wcześniej kwitnące.


Kolejnym pierwiosnkami które jako tako radzą sobie w Alcatrazie są mieszańce Prymula x polyantha ( Primula veris x Primula vulgaris x Primula elatior ). Dość odporne, w miarę szybko tworzące widowiskowe kępy, o ładnych dużych kwiatach. Kwiaty delikatnie pachną, zapaszek dziedziczony po pierwiosnku wyniosłym wyczuwalny dla takich co wrażliwe nosy mają ( podobno różne odmiany mają różne natężenie zapachu imo ze zwykłymi siewkami jest podobnie ). Ostatnio najbardziej podobają mi się te egzemplarze pierwiosnka wielokwiatowego ( tak chyba trzeba  tłumaczyć to Primula x polyantha ) o bardzo jasnych , kremowych kwiatach. Wydaję mi się że  jakoś najbardziej pasują do tego Alcatrazu jaki pragnę stworzyć. Takie barwy kwiatów jak delikatnie wrzosowe, słodkie kremowe, podejrzanie zdechłoróżowe są obecnie tymi preferują roślinę do dalszego dzielenia na "młode kępki". Oczywiście zawsze wiatr w oczy, najszybciej przyrastają te pierwiosnki o ciemnych kwiatach, jakaś złośliwość losu, bo kiedy miałam fazę na pierwiosnkowe ciemne  kwiaty to te jasnokwietne rosły  lepiej. A może tylko tak mi się zdaję bo oczekiwanie wydłuża czas? W każdym razie nie mogę się doczekać widoku pierwiosnków wielokwiatowych  o jasnych  kwiatach"po całości",  zasiedlających  Alcatraz w okolicy "sadku" ( pasiłyby do kwitnących jabłoni i japońskich wisienek ).



A teraz o pierwiosnkach ogrodowych tak że już bardziej ogrodową rośliną to być się nie da. "Piętrowe mieszańce wielogatunkowe" vel "wysokoogrodowce" - tak to nazywam. Niekiedy trafiają  się hybrydy zachowujące dar rozrodczości, które krzyżuje się z kolejnym gatunkiem. Czasem ten proces zachodzi niezależnie od człowieka ( choć nie do końca, ogród jako zbiorowisko różnych gatunków często nie występujących obok siebie w naturze to jednak dzieło człowieka ) a czasem jest celowy, opisany i w ogóle. Mieszańcowego "wysokoogrodowego" mam jednego - Primula x margotae 'Guinevre'. Tak po prawdzie to margotae to chyba tak na wyrost bo częściej jednak spotyka się oznaczenie Primula'Guinevre'. Rośnie jakby chciał a nie mógł, znaczy kwitnie corocznie ale złośliwie zielsko nie przyrasta. Ponieważ nawet nie aspiruje do bycia spektakularnym jakoś obiektyw go nie zaszczycił. Szkoda  że kiepsko rośnie bo roślinka z niego ciekawa ze względu na ciemne wybarwienie liści kontrastujące z jasnymi kwiatami.  RHS go docenił, dostał Award of Garden Merit. Hym... z opisu wygląda papagajowato ale żywcem jest przyjemny dla oka. U Mamelona za to rośnie inny "wysokoogrodowy" - 'Francisca', i to rośnie bardzo ekspansywnie. Początkowo ta  odmiana wydawała mi się zbyt "bogatokwietna" jak dla Alcatrazu ale zestawienie jej przez Mamelona z małymi hostami o limonkowych liściach mnie urzekło. Kwiaty przekwitają a limonkowe liście hosty robią się bardziej złote i dobrze wyglądają przy zieleni liści pierwiosnka. Chyba wyłudzę od Mamelona sadzonkę i spróbuję z tą odmianą  pobawić się w kolory w Alcatrazie. No i to by było pierwiosnkowo na tyle,  może klęska nie jest całkowita ale oszałamiających sukcesów  uprawowych z tymi roślinami  nie odniosłam.


Liliowce - historia byłego zauroczenia - część pierwsza

$
0
0
Temat na czasie - historia zauroczenia, he, he, może nie tak rozdmuchana jak samolotowe peregrynacje co poniektórych ale że tak się wypiszę też uczuciowa klasyka. Zauroczenie się zaczęło zanim dobrze przyjrzałam się roślinie, wystarczyło przeczytanie takiej oto ogrodniczej opinii o liliowcu - "Roślina dla leniwego ogrodnika". Jak się ma przed sobą wizję obsadzenia niewymagającymi  czasochłonnej pielęgnacji bylinami rabatki  mierzącej około trzysta metrów kwadratowych to człowiek po  przeczytaniu takiego zdanka natychmiast zakochuje się w liliowcach. Taka miłość od pierwszego czytania, przydarzająca się wielu ogrodnikom ( najczęściej tym początkującym ) którzy wierzą że: istnieją rośliny bezproblemowe, rosnące zarówno  na Saharze  jak i na bagnach Luizjany, roślina dla leniwego ogrodnika to taka którą  jak raz posadzisz to o niej zapominasz i już nic nigdy nie musisz przy niej robić, uprawa wszystkich gatunków i odmian to pryszcz ( pisali że łatwouprawowe, pisali! - no przecież napisaliby że niektóre liliowce to może niekoniecznie dla początkujących ), nie ma szkodników atakujących naszą roślinkę, długie kwitnienie to przynajmniej sześć miesięcy z kwiatami i  wszystkie gatunki i odmiany super rośliny gwarantują takie kwieciste rozkosze, katalogi sprzedażne nie kłamią  zdjęcia przedstawiają realny wygląd roślin. Taa, zawierzenia i  inne myślenia magiczne które w zderzeniu ze skrzeczącym realem tworzą tzw. doświadczenie ogrodnicze.

Przygodę z liliowcami zaczęłam od uprawy najpopularniejszych gatunków uprawianych w naszych ogrodach, liliowca rdzawego  Hemerocallis fulva i liliowca Dumortiera Hemerocallis dumortieri. Oba gatunki pochodzą z Azji i odporne są na stres wszelaki jak japoński menadżer.  Zresztą wystarczy sprawdzić jaki jest zasięg naturalnego występowania tych roślin żeby pokumać że jak cóś rośnie od wschodniej Syberii do  Japonii to musi być hardcorowe. Ponieważ nie mam fotek obu gatunków opiszę  je pokrótce, tak żeby niezorientowani liliowcowo szybko  zidentyfikowali. Liliowiec Dumortiera Hemerocallis dumortieri to dorastająca do 60 cm, kwitnąca pod koniec maja roślina o  żółtych kwiatach ( zewnętrzna część płatków ma brązowawy nalot ) a liliowiec rdzawy Hemerocallis fulva to kwitnąca w czerwcu, lipcu wysoka roślina ( około 120 cm ) o pomarańczowych kwiatach z czerwonawym znamieniem na wewnętrznej stronie płatków. Jak widać termin kwitnienia obu gatunków jest różny, jednej wielkiej "ciepłej plamy" nie uzyskamy sadząc te rośliny obok siebie. W tym momencie dociera do człowieka że obsługa liliowca jest jednak  bardziej skomplikowana niż to zapodają nam katalogi firm ogrodniczych. Kolejnym gatunkiem do tworzenia "ciepłej plamy" stał się w Alcatrazie pochodzący z Chin liliowiec cytrynowy Hemerocallis citrina. Roślina kwitnąca w lipcu, o pędach kwiatowych dorastających do 120 cm, o kwiatach żółtych z takim zielonawym chłodnym odcieniem, w dodatku pięknie pachnących. Pasi? Jak najbardziej, dopóki nie zadamy sobie pytania dlaczego to zielsko nie otwiera kwiatów  w dzień?

Kwiat liliowca utrzymuje się tylko jeden dzień ( stąd  angielska nazwa dayliliy ) więc pożądane by  było zsynchronizowanie pory kwitnienia liliowców . Tymczasem kwiat liliowca rdzawego kwitnienie rozpoczyna dość wcześnie rano a kwiat liliowca cytrynowego otwiera się wówczas gdy ten z liliowca rdzawego kończy już swój  żywot. "Ciepła plama"że mucha nie siada! To jest właśnie ten etap podczas którego  człowiek zasiada do lektury, ewentualnie podpytuje znajomków i dochodzi do wniosku że ma  w ogrodzie niereformowalną dziczyznę, kwitnącą obficie i w zasadzie bezproblemową w uprawie ale niedającą się nagiąć do jego widzimisię ( tak to z dziczyzną jest i nie wiadomo dlaczego człowiek uważa  że powinno być inaczej ). No i przychodzi czas na liliowce ogrodowe a ta  ścieżka  nie jest już taka prościutka i łatwa do przejścia dla ogrodnika bez  dużego doświadczenia. Dlaczego  taka nierówna i wyboista ta nowa ogrodnicza dróżka? Ano dlatego że liliowiec ogrodowy "niejedno ma imię" a wielokrotne krzyżowania, dziwnie wywoływane mutacje, selekcje  roślin pod kątem największych kwiatów czy najdłuższego kwitnienia pojedynczego kwiatu  jak też i najdłuższego kwitnienia rośliny doprowadziły do stworzenia roślin mających nieraz znacznie większe wymagania niż gatunki z których powstały. Znaczy nie ma zmiłuj, liliowiec ogrodowy nie zawsze jest tak bezproblemowy w uprawie jak jego dzikie przodki i żadne zapewnienia firm ogrodniczych tego nie zmienią.

Liliowiec ogrodowy Hemerocallis x hybrida to wielokrotna krzyżówka gatunków Hemerocallis fulva, Hemerocallis citrina, Hemerocallis dumortieriHemerocallis middendorffi, Hemerocalis lilioasphodelus, Hemerocallis thunbergii, Hemerocallis minor. Podkreślam słowo wielokrotna bo liliowce  hybrydyzuje się jak irysy bródkowe - namiętnie  i do upadłego. W wyniku takiego procesu uprawy otrzymano karłowate odmiany, olbrzymy wypuszczające pędy kwiatowe  powyżej 150 cm, rośliny o zwiększonej  liczbie płatków kwiatu  ( liliowcowi się wzdrygną - liliowiec ma tepale i sepale ), o kwiatach  osiągających  jakieś straszliwe rozmiary ( np. prawie 38  cm średnicy ), o kwiatach  żyjących  dłużej niż 24  godziny ( to że przeciętny liliowiec  kwitnie całą dobę możecie między bajki włożyć, gatunki kwitną około 12 - 14, niektóre odmiany o dobrej teksturze  i substancji  kwiatu kwitną 24 - 32, rekordzista dobrnął do 36 godzin ale za urodny nie był ), oraz rośliny  kwitnące bardzo, bardzo długo ( co wiąże się z ilością  wyprodukowanych pąków kwiatowych na pędzie ). Znaczy  wyuprawiano na tyle  dużo odmian że niemal każdy cóś tam liliowcowego dla siebie jest w stanie wyszperać i ogrodowi zadać. Liliowce ogrodowe są dobrym tworzywem letnich rabat dla tzw. "normalnych" ogrodników i o ile tylko nie będą oni przesadzać z nadmierną ilością odmian ( zostawić to kolekcjonerom ) ci "normalni" powinni być happy, znaczy liliowcowo  usatysfakcjonowani.

To że czasem  nie są jest efektem nieznajomości wymagań uprawowych konkretnej  odmiany a przede wszystkim nieznajomości faktu że liliowce dzielą się na grupy utworzone ze względu na preferencje określonych warunków klimatycznych. A te preferencje często - gęsto  są skutkiem  ilości chromosomów posiadanych przez roślinę. Taa, od genetyki nie da się uciec w wypadku tak mocno hybrydyzowanych roślin, nie ma zmiłuj! Liliowce  to diploidy i tetraploidy i to te drugie bywają najczęściej obiektem westchnień  jak i kłopotów ogrodników. Diploidy to rośliny posiadające 22 chromosomy a tetraploidy to rośliny posiadające 44 chromosomy, czyli dwa razy tyle co formy wyjściowe ( gatunki są diploidami ). Ze względu na mrozoodporność liliowce podzielono  na trzy grupy: dormant ( całkowicie mrozoodporne gatunki jak i mieszańce diploidalne ), semievergreen ( rośliny delikatniejsze, wymagające okrywania kęp  zimą ), evergreen ( absolutne delikatesy, rośliny mają liście zimozielone, potrafią bezczelnie odfrunąć z królikami mimo  solidnego  okrycia, tetraploidy jedne ). Jak wygląda  "łatwa uprawa liliowców" typu evergreen w naszym klimacie możecie łatwo sobie wyobrazić. To są rośliny dla zapalonych kolekcjonerów, którzy dużym nakładem wysiłku a często i kosztów utrzymują takie liliowce w uprawie. Piszę o tym bo właściwe poza bazami forumów ogrodniczych i bardzo profesjonalnymi ofertami  hodowców nie spotkacie się z określeniem do jakiej  grupy należy odmiana którą chcecie posadzić. Za to w necie mnóstwo piania - ach, liliowce wszelakie jakie to w uprawie proste rośliny,  w sam raz dla leniuszka, ti, ti!


Teraz  trochę o wymaganiach glebowych - liliowce ogrodowe generalnie lubią żyzną glebę, lekko wilgotnawą i leciutko kwaśną. Odmiany diploidalne są znacznie bardziej tolerancyjne na inne rodzaje podłoża, tetraploidy potrafią grymasić. O ile gatunki i sporo diploidów znosi nazwijmy to "warunki naturalistyczne" o tyle wszystkie tetraploidy wymagają  dla swojego dobrostanu dobrze odchwaszczonej i nawożonej gleby. Nawóz nie powinien zawierać zbyt  wiele azotu ( ostrożnie z obornikiem ), liliowce mogą zareagować na przenawożenie azotem czymś tak  paskudnym jak mokra zgnilizna. Jeżeli  zachorują nam  kłącza to mamy podobnie jak w przypadku irysów bródkowych,  przerąbane. Chyba nawet bardziej niż w przypadku bródek, bo ich  kłącza da się skrobać "do czystego" a w przypadku liliowców takie skrobanko to jazda figurowa. Liliowcom zdarza się też podłapywać grzybówkę, rdzawą plamistość liści. Niby wielkich szkód nie wyrządza ale rośliny za piękne nie są. Jak już tak o sprawach nieprzyjemnych to należy wspomnieć o tej paskudzie, pieprzonej muchówce Contarinia cinqenotata  której larwy załatwiają pąki liliowców. Powodują coś co się nazywa opuchlizną pąków liliowca. Zjawisko bywa bardzo groźne jeżeli ponad jedna dziesiąta pąków na roślinie jest opuchnięta. Metoda zwalczania jest jedna, ściąć pędy kwiatowe i starannie zniszczyć ( rozgnieść pąki razem z larwami, spalić a następnie zatopić na dnie Oceanu, najlepiej w lustrzanym pudełku ) jeżeli tylko zobaczymy coś takiego. Nie ma się co próbować bawić w Chemicznego Alego, to i tak nic nie da. Podobno są odmiany odporne na opuchliznę a ja przy odrobinie treningu mam sporą szansę na zostanie solistką baletu Bolszoy. Najlepiej pokochać pająki i błonkówki mające podłe larewki w menu.

Kłącza liliowców bywają uszkadzane przez rolnice,  takie całkiem spore ( prawie 4,5 cm )  gąsienice motyli. Żeruje to to w glebie i niejako przy okazji  uszkadza korzenie roślin gdy  nocą wychodzi na powierzchnię, gdzie z kolei zajmuje się uszkadzaniem nadziemnej części roślin. Działa w czerwcu i od połowy września, efekty ich żerowania łatwo zauważyć - nasady pędów, korzenie i liście liliowców są ogryzione, rośliny rosną wolniej i wyglądają zdychająco. Aby uniknąć takich "radości" trza  opielać kępy do bólu, żeby nie rosło w ich pobliżu nic zwabiającego owady ( np. komosa biała która kusi samice motyli  i zachęca do składania jajeczek w pobliżu tej rośliny ). Jeżeli nie radzimy sobie z pieleniem możemy zastosować ściółkę z kory, byle nie świeżynę.
Dobra, skończmy z tym niemiłym tematem, teraz o innych wymaganiach liliowców. Będzie git  jeżeli zapewnimy roślinom słoneczne stanowisko, w cieniu zakwitną ale spektakularne to nie będzie. Zauważyłam też że na stanowiskach półcienistych liliowce częściej zapadają na choroby, po mojemu to zdecydowanie słońcoluby. Jednak niektóre odmiany o ciemnych lub czerwonych kwiatach ( mam takowe ) źle reagują zarówno na zbytnie nasłonecznienie jak i na opady deszczu. Oczywiście na ogół to znów tetraploidy są takie grymaśne ale wszystko jednak tak naprawdę zależy od tego jak konkretna odmiana radzi sobie z warunkami świetlnymi i atmosferycznymi. Info trzeba szukać przed zakupem w bazach odmian na forach, czasem ogrodnicy wypisują jak odmiana się u nich w ogrodzie zachowuje.

Raz na parę lat nadchodzi ten moment kiedy liliowce trzeba dzielić, gatunki  starsze odmiany  diploidalne rosną bez uszczerbku dla wyglądu znacznie dłużej na stanowisku niż nowsze odmiany  diploidalne i tetraploidy. Liliowce najlepiej jest dzielić wiosną, przy okazji zmieniając im stanowisko lub wymieniając glebę na dotychczasowym.  I to by było na tyle w części pierwszej "przybliżającej" roślinę. W części drugiej i ostatniej będzie o tym dlaczego  zauroczenie liliowcami mi przeszło.


Liliowce - historia byłego zauroczenia - część druga

$
0
0

W części drugiej liliowcych wynurzeń będzie o tym dlaczego z pięknego gryplanu wyszły nici i  o moim otrząśnięciu się z fascynacji liliowcami. Taa, Tatuś mawia że zbyt wielkie oczekiwania zawsze kończą się pretensjami do całego świata, rzecz jasna z wyłączeniem osoby oczekującej. Samokrytyka to nie jest to co dobrze nam wychodzi, jak nas nikt nie przymusza to radośnie taplamy się w głupocie jaką jest oskarżanie wszystkich wokół ( bo nie pisali że są liliowce trudne w uprawie, bo na zdjęciach wyglądało inaczej ). No nie jestem wyjątkiem, moje pierwsze niepowodzenia w uprawie liliowców radośnie zwaliłam na tych złych, nieinformujących sprzedawców ( a wystarczyło trzymać się takich samych zasad jak przy zakupie świeżej włoszczyzny na rynku, znaczy mieć ograniczone zaufanie do sprzedającego i bardziej zainteresować się - poczytać - rośliną którą zamierzałam posadzić w ogrodzie ). Pieprzona 'Darla Anita' kwitnąca to był ten pierwszy sygnał że liliowce niekoniecznie są takie jak oczekiwałam. Przyzwyczajona do prostych kwiatów gatunku i  "franczaków" ( odmian wyhodowanych przez Franczaka ) pokusiłam się na barokowe kształty kwiatów tej odmiany. Barok  w barwie lilaróż miał robić  wśród drobnych kwiatków za akcent "ciągnący oczy". Taa, na rabacie pojawił się  jednak liliowiec kwitnący kwiatami w kolorze wieprzowiny. W ramach bonusa niestabilny kolorystycznie i z petalami obrośniętymi czymś w kolorze starego tłuszczu. Sam wdziąk i czar! Od ładnych paru lat wmawiam sobie że  nie będzie tak źle i w tym sezonie kolor kwiatów będzie  lepszy. Oczywiście te nadzieje  kończą się zawsze lekkim zdziwkiem ileż ta wieprzowina ma odcieni a lilaróż w wydaniu barokowym jest po prostu nieosiągalnym Graalem.



No i dochodzimy do problemu coolorków, tak problemu. To że odczuwamy rzeczywistą kolorystykę kwiatów liliowców cóś nie halo związane jest z opisami i fotkami katalogowymi, a często i tymi umieszczanymi w liliowcowej encyklopedii necie na stronce stowarzyszenia liliowcowego ( AHS prowadzi "daylily cultivar online database" ). Kolor lawendowy w opisie liliowca  nie ma  nic wspólnego z odcieniem niebieskawego fioleciku powszechnie kojarzonego z barwą lawendy, to odcień różu, nawet nie specjalnie chłodny w odbiorze. Liliowce o ciemnych  kwiatach przedstawiane jako fioletowe są liliowcami kwitnącymi w kolorach czerwonego wina, z mniej lub bardziej  chłodnym odcieniem tej barwy. Im bliżej do chłodniejszych odcieni tym większa pewność  że mamy do czynienia z tetraploidem. Liliowce o kwiatach w odcieniach wrzosu - jak dla mnie jest spory problem ze znalezieniem odmian kwitnących w czystym kolorze. Znacznie więcej jest tzw. przełamanych wrzosów, znaczy podejrzanie brudnych różyków z wrzosowym odcieniem. Za odmianę o najczystszym wrzosowym kolorku uchodzi 'Absolute Tresaure' ( rzecz jasna tetraploid i evegreen ), nie posiadam więc trudno mi się odnieść do tego czy on zaprawdę jest tak wrzosowy jak to opisują czy pokazują na fotkach. W ogóle twierdzenie że liliowce to bylina kwitnąca  kwiatami o niespotykanej palecie barw to nie jest prawda. Piszę to ja, trener irysów drugiej klasy ( trener drugiej klasy nie irysy ). Biele, żółcie ( z pomarańczem jako odcieniem koloru ), róże i czerwienie - w takich kolorach występują liliowce.





Teraz sprawa oczek czyli ciemniejszego wybarwienia kwiatów w okolicach gardzieli. To miejsce jest albo jednolicie ciemno wybarwione albo inna barwa tworzy tzw. halo, coś na kształt pastelowego znamienia rozkładającego się wokół gardzieli. Ostatnio bardzo popularne są tzw. niebieskie  oczka czyli przebarwienia w kolorze zbliżonym do"niebiewskiego" ( umówmy się że ten fioletowawy odcień to jest kolor niebieski  ). Błękitu są tam śladowe  ilości ale te liliowce  jako jedyne mogą pretendować do miana "niebiewskich". Jak się domyślacie oczkowce to  tetraploidy, w większości zależące do grupy semievergreen. W śnieżne zimy albo te lżejsze rośliny bezproblemowo przeżywają ale solidniejszego mrozu  z małą pokrywą  śnieżną bez okrycia mogą nie zdzierżyć. Niektóre odmiany są  bardziej odporne na zimowe zawirowania pogodowe, inne mniej. Jedyne co można zrobić to popytać liliowcowych na forach ogrodniczych o konkretną odmianę i jej wytrzymałość na polskie zimy. Kontynuując kolorystyczne  rozważania muszę nadmienić o jeszcze jednej  zagwozdce, która czasem przyprawia o palpitację serca tych ogrodników którzy kupili  wymarzeńca bo kolorek kwiatego był śliczny  na wszelkich możliwych zdjęciach w necie a i w opisie stało  że on kwiat ma kremowy jak ta śmietanka  a tu jakaś taka podejrzana brzoskwinia wylazła czy cóś. Kwiaty tetraploidalnych liliowców dość często reagują zmianą tonu a niekiedy i barwy na warunki atmosferyczne ( kiedyś podejrzewałam  że to kwestia  użytego nawozu ale to była błędna  ścieżka ). Wołami napiszę - nie wszystkie tetraploidalne odmiany liliowców mają stabilny kolor!



Teraz będzie o tym że w przyrodzie nie ma nic za darmo, cóś musi  cóś rekompensować. Jeżeli marzą nam się olbrzymie kwiaty ( takie pająki,  czyli kwiaty o dłuuugaśnych ale  cienkawych  płatkach ) to nie oczekujmy wielkiej ilości pąków na pędach. Wyprodukowanie bardzo  dużych kwiatów jest na tyle ciężkim zadaniem dla rośliny że nie ma się co dziwić że ilości pąków nie powalają. Rośliny kwitnące średniej wielkości pajęczymi kwiatami, jaki i tymi mniej pajęczymi kwitną znacznie obficiej. Taki 'Desperado' z dwóch ostatnich zdjęć powyżej i zdjęcia obok trzyma moim zdaniem właściwy balans - ma dość duże kwiaty a jednocześnie na tyle dużo pąków że  długo kwitnie. Kwitnąca kępa tej odmiany powoduje tzw. dłuższe zawieszenie oczu. Z liliowcami "wiecznie kwitnącymi" czyli głównie z odmianą 'Stella d'Oro' jest trochę podobnie jak z tymi liliowcami  o wielkich kwiatach, bardzo długie kwitnienie oznacza  że nie ma takiego spektakularnego obsypania kępy kwiatami jak to ma miejsce w przypadku odmian krócej  kwitnących. Roślina słusznie uhonorowana w 1985 roku najwyższym dla liliowców wyróżnieniem czyli Stout Silver Medal w porównaniu z kępami kwitnących a mniej  utytułowanych krewniaków  wygląda tak sobie. Niby kamień milowy w  historii krzyżowań liliowców ale jednak porównując "największe" kwitnienie  tej odmiany z innymi "szczytowo" kwitnącymi  liliowcami diploidalnymi ( tak, 'Stella d'Oro' jest diploidem ) nie jestem aż tak bardzo urzeczona. Poza tym te późniejsze kwitnienia są raczej skąpe, to nie jest nieustający festiwal kwitnienia. To zresztą nie byłoby możliwe w wykonaniu bylin czy krzewów powtarzających kwitnienie - jest po prostu kwitnienie główne a potem powtórka z rozrywki czyli okazjonalne pojawianie się kwiatów lub w optymalnych warunkach kwitnienie tzw. uderzeniami. Długo i wytrwale  to kwitną niektóre rośliny jednoroczne, tylko raz im się kwitnienie w życiu zdarza.



Teraz o odmianach o zwiększonej liczbie płatków.  Swego czasu uprawiałam bezproblemowego liliowca rdzawego w odmianie 'Kwanso'. To jest naturalna w miarę stabilna mutacja "rdzewiaka", znaczy taka która dość dobrze produkuje  półpełne kwiaty co roku. Później w ogrodzie pojawił się dobrze kwitnący  liliowiec 'Double Dream'. Ponieważ przeżywałam wtedy etap wiktoriański ( pełne płatków kwiaty ) zachęcona tymi kwitnieniami ściągnęłam do Alcatrazu odmiany 'Schnickel Fritz' i 'Jean Swann'. Śliczne diploidy o kremowych płatkach, 'Jean Swann' na dodatek pięknie pachnąca. Kwitły całkiem dobrze ale po trzech sezonach zauważyłam że liczba płatków  wypełniających kielichy obu odmian zmalała. Szczególnie mocno było to zauważalne w przypadku  'Jean Swann' gdyż kwiaty tej odmiany nie są tak ućkane płatkami jak  te odmiany  'Schnickel Fritz' ( w  ogóle Joasia jest taka bardziej elegancka ). Solidniejsze dokarmianie pomogło jednak to doświadczenie nauczyło mnie że diploidy też  nie są ogrodowymi samograjami które tylko posadzisz i szlus, bywają roślinami które zatracają wyróżniające je cechy gdy nie są odpowiednio traktowane. Potem ściągnęłam do ogrodu jeszcze dwie nowsze odmiany liliowców o pełnych kwiatach które aż trzy lata pracowały na  kwiaty zgodne z opisem AHS po czym mi przeszły wiktoriańskie klimaty. Nówki  i starsze liliowce o pełnych kwiatach wydałam, zostawiłam sobie jedynie dwie słodkie kremowo kwitnące odmiany i "więcej grzechów nie pamiętam".



W ogóle im głębiej w ogród się wgryzałam tym tym mniej tetraploidalnie się robiło na rabatach. Alcatraz zdecydowanie lubi diploidy, niektóre tetraploidy  darzy sympatią, inne ledwie toleruje a przy czterech odmianach tetraploidalnych solidnie wierzgnął. Przyznam że liliowców jest u mnie coraz mniej, wędrują z mojego ogrodu do ogrodów  do których bardziej pasują (ogniste rabaty Pikutka, Magdziołowe okolice oczka wodnego  i jeszcze parę innych miejsc ), u mnie ostają się kremy i słodkie róże - znaczy liliowcowa kraina łagodności. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to że  mięsnobarwana 'Darla Anita' w tym roku  zostanie uroczyście wykopana z Alcatrazu i tym samym zakończę etap kryzowy w uprawie liliowców ( mam falbankowce ale  kryz już nie chcę )

Śmiem twierdzić że znaczne zmiejszenie ilości odmian a także zmniejszenie "areału"  ( boszsz... jak to rolniczo wygląda ) uprawy liliowców wychodzi  Alcatrazowi a dobre. Liliowce są naprawdę świetnymi roślinami pod warunkiem że nie zaczynają dominować rabaty, która ma być w miarę miła dla oczu  także w innych miesiącach niż lipiec. Nie będę sprowadzała nowych liliowców o kwiatach w preferowanych ostatnio przeze mnie kolorach, uważam  że nie ma to sensu. Te liliowce o pastelowych kwiatach które rosną już w Alcatrazie zaspokajają aż nadto  moją chęć posiadania tych roślin. Po prostu liliowce to nie irysy bródkowe, odkochałam się i finito romansu. Pamelo  żegnaj i liliowce wypadają z naszego puebla.

Teraz tak, ja nie jestem żadnym liliowcowym ekspertem, to wszystko o czym tutaj piszę zaobserwowałam w ciągu ładnych parunastu lat mojego ogrodowania w Alcatrazie  jak i oblookałam ( i omowiłam ) w ogrodach tych znajomków do których bywam żywcowo zapraszana. Być może nadepnę na jakiś odcisk na duszy fana liliowców ( OK ja w przypadku bródek bywam stronnicza ), ale moje doświadczenia z liliowcami tak a nie inaczej wyglądały i na ich podstawie zbudowałam sobie obraz rośliny, która nie zawsze bywa tak prosta w uprawie jak to o niej mówią i piszą.
Nie znaczy to że zniechęcam kogokolwiek  do uprawy liliowców, bez przesadyzmu. Liliowce ogrodowe  to świetne rośliny do ogrodu o ile tylko  nie będziemy  żywić złudzeń że całe nasze nimi zajmowanie skończy się w momencie zasypania dołka w którym posadziliśmy bulwkowate kłączka. Tak to już jest  że słowo ogrodowy łączy się z koniecznością naszego działania. Nie mamy wielkiej ochoty na działanie - sadźmy gatunki! Dziczyzna się wybroni.

Tym którzy chcą jednak mieć w ogrodzie rośliny do ogrodów stworzone polecam odmiany autorstwa brata Stefana Franczaka. Wyhodowane w Polscze i świetnie dostosowane do naszych  warunków klimatycznych. Większość z tych odmian to rośliny niezawodnie kwitnące. Jest w czym wybierać bo "franczaki" liczą około  dziewięćdziesięciu odmian. Może ich kwiaty nie wydają się tak nowoczesne i cudnie falbaniaste  ale mają za to wigor który u  współczesnych diploidów jest cóś mniej zauważalny ( o najnowszych nówkach  z tetraploidów lepiej byłoby zmilczeć, problem ten sam co w przypadku irysów bródkowych - za wiele rejestracji odmian, które nie powinny być odmianami, znaczy handelek rzundzi ze szkodą dla jakości roślin i ogólnie ze szkodą dla ogrodnictwa ). Jeżeli nie  Franczaki to liliowce z lat  dziewięćdziesiątych i z przełomu wieków nie powinny na  ogół sprawiać ogrodnikom w Polszcze  kłopotów,  o ile tylko będą sadzić dormanty  i semievergreeny.  Tak, wszystko co najgorsze o liliowcach ogrodowych i do odkochania doprowadzające zostało ujawnione, mam nadzieję że liliowce jednak bez tej  średnio prawdziwej  łatki absolutnych  bezproblemowców  nie zostaną wypchnięte z ogrodów. Może nawet się kto w liliowcach zakocha po tym niby obrzydzającym je poście, szanse są. W końcu lepiej wiedzieć z kim ma się do czynienia na  ogrodowej "drodze życia" - mniej rozczarowań więcej satysfakcji ze związku, he, he!

Króli trzech

$
0
0

"Na całej połaci śnieeeg, w przeróżnej postaci śnieeeeg" - no i bardzo dobrze bo bez śniegu to my takiego mroziku nie lubimy. Taki mrozik bezśnieżny to robi roślinkom kęsim a ze śniegiem to im może nadudkać. Obchodzimy święto  Króli  Trzech a nawet sześciu ( wieczorem idę do Mamelona, królowie mogą się w czasie wizytki  mnożyć jak te króliki, zdarzają nam się świąteczne ekscesy ) a teraz świętuję w stroju świątecznym czy szlafloku. Szlaflok jak wiadomo jest najlepszym świątecznym strojem, założę się że dziś pół Polski  od rana paraduje w  swoich najlepszych świątecznych szlaflokach. Niektórzy zatwardziale świętujący ortodoksi szlaflokowi przebalują w nim całe  święto a potem zaczną szlaflokaować w pozostałe dni długiego weekendu. Świąteczna Polska szlaflokowa. Pogoda jednak mimo mrozu śliczna, znaczy jest słonecznie i zachęcająco spacerowo. Może po obiadku trochę wylezę, sadełko spalę ( nadzieja umiera ostatnia ) i płucka  przewentyluje półsmogiem. Ludziska palą w piecach czym się da, aromaty z kominów czuć tablicomendelejewowe. Oczywiście mimo obowiązującej ustawy nikt niczego nie jest w stanie wyegzekwować, co nie dziwi zważywszy na ilość kamienic opalanych jak za króla ćwieczka, w których  administracja nieruchomości nie jest zdolna sprawdzić jakiego opału używają ludziska. Jak zawsze  - papier sobie, życie sobie. Założę się jednak że sprawozdawczość będzie kwitła, sprawozdawczość zawsze kwitnie w takich razach. Taa,  im bardziej się zmienia tym  bardziej zostaje po staremu.

W domu ostatnia już odsłona świątecznych dekoracji, jutro rozbiorę moje stresogenne stroiki ( wiecie kto będzie najbardziej tego rozbierania żałował i kto na pewno nie zostanie dopuszczony do tej zbożnej  czynności  ). Ciotka Elka i Mamelon miłośniczki zajadłe świątecznych dekoracji ( choinka centralna i tzw. akcenty ) trwają w świętowaniu aż do  Gromnicznej, czyli do drugiego  lutego. W moim wypadku to odpada, miesiąc stresu, zerkania na to co  robią bestie, wynoszenia  ustrojstw do pralni - nie ma takiej opcji. Czas na koniec świątecznego monitoringu, spokój i relaks kiedy widzę jakieś tajemnicze przemykania się i podejrzane chroboty. Moja sister Dżizaas spędziła swoje pierwsze dorosłe święta z  Jedyneczką i Dwójeczką, co będzie  dalej tego nie wie nikt ale Jądrzej, luby Dżizaasa otrzymał zakaz występowania alergii ( chyba zagrożony sankcjami, skoro dzielnie twierdził że te ślozy co mu z oczu leciały i glutanie ogólne to  tylko było przeziębienie ) i zostały podjęte ze mną negocjacje na temat ewentualnej wakacyjne opieki dochodzącej ( "one do ciebie nie pójdą bo potem do mnie nie wrócą" - akurat! ). Dżizaas telefonicznie rozpływała się nad kocią inteligencją, nad wielkimi oczami jednej koty, nad sprytem drugiej, nad cudnymi futerkami i nad wyższością przygarniętych przez nią  kotów nad wszystkimi innymi. Klasyka w najlepszym wydaniu. Skojarzonko mam - Tatuś nadal nie odwiedził lekarza, to też jest klasyka, chyba znów zbliża się czas wielkiej Pogadanki Tatusiowej ( Magdziołowi opadły macki ).

Mróz "czaskający" i inne zimowe atrakcje

$
0
0
No i pogroziło, Wielki Pogodowy postanowił tak z grubej rury mrozem przywalić. Szczęśliwie przed tym uraczeniem  nas mrozem przez parę dni wytrwale pudrował więc mam nadzieję że co wrażliwsze rośliny są  pod śniegiem bezpieczne i nie grozi im odfrunięcie do "Niebiewskich Ogrodów" z powodu "mrozu czaskającego". Żeby mnie się leń tak całkowicie nie zalągł ( leń chroniczny jest trudno wyleczalny ) bywam na niezbyt  urodnym łonie ódzkiej natury a nawet odwiedziłam "miasto".



Łono natury mocno zmarznięte, nawet nasza największa river  zamarzła kawałkami. Na szczęście kawałki niezamarznięte są na tyle  spore że kaczki stadnie mają  gdzie  nóżki moczyć. Na kolejnym spacerku dokarmię, na tym na żarciucho załapały się jedynie gołębie ( nie przepadam za nimi ale żal mi  jak tak wyczekująco drepczą po śniegu, dzikim kotom też otwieram szopki i uchylam dyskretnie drzwi do korytarza - jak pobrudzą najwyżej  posprzątam ). Koty na "czaskający"zareagowały odmową porannego wyjścia, zwlekły się z kaloryferów dopiero w okolicy południa i wykonały tzw. krótką przebieżkę. Wróciły, zasiadły na kaloryferach i wyglądały jak te kaczki z naszej river, szyjek nie było widać.





Tak szczerze pisząc to mnie po spacerku też szyjki nie było widać, oswetrzyłam się i oddałam szybko błogim  rozmyślaniom o lecie. Mamelon wspierała bo ona od pewnego czasu nie lubi zimy, konkretnie to  od momentu kiedy przestała uprawiać saneczkarstwo w wieku lat dziesięciu. Może gdyby tak Mamelona zaimplantować na saneczki to odkryłaby ponownie zimowe rozkosze, ale nie wiem czy propozyszyn spotkałaby się  z ciepłym przyjęciem. Mamelon nie przejawia w sposób widoczny  jakichś uczuć na widok dzieci ciągnących saneczki za to toczy złym wzrokiem po zaśnieżonym i zmarzniętym ogrodzie. No i potem szybciutko wraca do  domu, zasiada przy kominku i w ogóle nie ma śladu po szyjce.


Mimo niesprzyjających okoliczności metereologicznych udaliśmy się w trzyosobowym składzie na zwiedzanie największej ostatnio ódzkiej atrakcji.  Nie, nie przyjechała  do nas  "Dama z gronostajem" ani filharmonicy wiedeńscy nie grali do towarzystwa promowi kosmicznemu wystawionemu na widok publiczny w Manufakturze, nic  z tych rzeczy. Od grudnia odzianie przechadzają się z minami znawców sztuki po dworcu kolejowym jak po "fułaje" teatru. Jak te owieczki dołączyliśmy do naszego ódzkiego stadka. Ha, rośnie w Odzi masowy ruch krytyków architektury! Najsampierw była oglądana stajnia dla jednorożców czyli przystanek  tramwajowy teraz zapamiętale oglądamy dworzec kolejowy o rozmiarach w sam raz odpowiednich dla Londynu. Ciekawe czy pozwolą nam obejrzeć ów słynny tunel średnicowy który zamierzają kopać pod miastem, he, he? Dworzec wygląda porządnie i nie jest dziadowski, ma poczekalnie i takie tam inne czyli moim zdaniem spełnia się jako dworzec. Jest trochę eklektyczny, nowoczesność w domu i zagrodzie czyli duuużo szkła, atrapy starej fasady budynku  dworca Łódź Fabryczna i malowanki naścienne przypominające takie dekoracje malowane na ścianach w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Hym... tego...cała  Ódź,  na swój sposób urokliwe ale pewnie głównie dla takich lodzermenschów jak my. Łobce mogą nie zakumać i uznać za niestrawne. Mnie najbardziej podobała się  okolicznościowa dekoracja czyli stara lokomotywa w cynfolii. W śniegu na tle wieczornego nieba robiła surrealistyczne wrażenie. Fotek nie wykonywałam więc nie mam co pokazywać, ale w końcu kiedyś tam przyjedziecie do ziemi obiecanej albo będziecie przejeżdżali przez Ódź, może nawet pociągiem, to sobie wtedy misia na miarę naszych możliwości obejrzycie.
Na zanętę wstawiam trochę  ódzkich fotek. Głównie Piotrkowska z perspektywy żaby, detale czyli fotograficzny samograj ( ale spróbujcie focić aparatem z taką a nie inną ogniskową architekturę, wszystko fruwa ).









Powojniki - pnącza z lekka niewdzięczne ale lubiane

$
0
0
Powojniki bylinowe udają mi się całkiem nieźle ale w styczniowych roślinnych postach narzekających ( no tak się jakoś składa że że te pierwsze roślinne posty w tym roku są o roślinach na których w jakiś sposób się zawiodłam ) nie  mogło zabraknąć miejsca dla roślin z rodzaju Clematis posiadających  dłuższe pędy,  które przyprawiają mnie czasem ( rośliny nie pędy ) o ból głowy. No bo wicie rozumiecie, lubię jak rośliny budzą się do życia po zimie a nie okazują się być roślinami przeszłymi w stan wiecznego spoczynku. Nie znoszę nagłych ataków chorób grzybowych, takich co to w parę tygodni  powodują że z całkiem żwawo wyglądającego pnącza robi się zeschnięte wspomnienie. Lubię też kiedy rośliny których głównych ogrodowym atutem są kwiaty po prostu dobrze kwitną. Obficie, moi Drodzy, obficie!


Najbardziej przypadły mi do serca powojniki pnące o niewielkich kwiatach. Nie dla mnie czar wspaniałych wielkokwietnych hybryd, choć mam ledwie dychających przedstawicieli takiej grupy. Liczba sztuk dwie ( 'Madame Baron Veillard' i 'Proteus' ), żyją jeszcze chyba z przekory wobec mojej wizji Alcatrazu zapowojnikowanego "na drobno" i bardzo starają się nie produkować   kwiatów. Żadnych kwiatów, nawet takich  najmniej podobnych do tych z fotek odmiany. Wywalić ich nie wywalam, bo jak tak można - roślinę  żywą jeszcze?! Trzeba by być ostatnim koszonem,  nie obrażając świni.  Jest też powojnik nieznanej odmiany, o dość dużych ciemno purpurowych kwiatach, przywleczony do Alcatrazu w zamierzchłych czasach, który w  porównaniu do tych dwóch wcześniej opisanych zdechlaków przejawia  wigor. No ale właśnie - w porównaniu. Kwitnie ale nie jest to kwitnienie jakiego bym oczekiwała. Jakoś nie po drodze mi z powojnikami o większych kwiatach. W Alcatrazie głównie porastają powojniki z grupy Atragene i Viticella ( ten o purpurowych kwiatach to jednak  twarda sztuka, więc myślę  że to też chyba ma cóś wspólnego z grupą Viticella ), w wypadku roślin z obu tych grup mogę liczyć na to że ich pędy wyprodukują kwiaty, których będzie więcej niż kilka.


Rosną sobie różnie, są odmiany które corocznie bezproblemowo kwitną ale są i takie które miewają wzloty i upadki. Parę lat temu wprowadziłam do ogrodu pierwszego powojnika z grupy Flammula, 'Sweet Summer Love',  licząc na olśniewające widokiem  ( morze malutkich kwiatków ) i oszałamiające zapachem  kwitnienie. Jak do tej pory jest średnio zarówno z jednym jak i z drugim, być może jest to kwestia stanowiska ( chyba za mało słoneczka,  zbiorę się na wykopki ). Znacznie lepiej pnie się powojnikowi 'Anita' z  grupy Tangutica. Tangutica to w ogóle dobra grupa dla początkujących ogrodników, żelazne rośliny. Swego czasu na  Ciepłym Monstrum porastał sobie taki zwyczajny "czystogatunkowy" , zginął starannie wypielony przez osobę która bardzo, ale to bardzo chciała mi pomóc w ogarnięciu ogrodu i wyrywała w związku z tym to co nie miało sztywnych  pędów. Nad powojnikiem solidnie się spociła a ja miast okazać wdzięczność wyraziłam tzw. brzydkie uwagi. Szczerze pisząc to przez moment miałam myśl że szkoda że pieląca nie padła przy tej czynności. Zdarzenie wywarło na mnie takie wrażenie że nawet dziś, gdy ciężko mi ogarnąć ogród, wszelka myśl o pomocy w pieleniu wywołuje u mnie  dreszcze. 'Anita' ( krzyżówka Clematis potaninii var. fargesii x Clematis tangutica ) jest trochę bardziej delikatna niż reszta znanych  mi powojników z grupy Tangutica, ale nie jest z niej znów jakiś straszny delikates.


Dobra, teraz jak sadzę.  Klasyka, znaczy przy różach czepnych lub wysokich krzewach, żadnych trejażyków i innych kratek pod  pnącza nie stosuję. Z lekka dziko wspinają się te moje powojniki ale tak właśnie zapowojnikowany Alcatraz mi się podoba. Są też powojniki które kiedyś tam posadziłam przy siatce, cały czas  się odgrażam że wykopię tak posadzoną świetną odmianę z grupy Viticella,  'Minuet', ale na odgrażaniu kończę ( jak powinnam robić wykopek to akurat w pobliżu zaczynają kwitnąć wczesnowiosenne rośliny których nie chcę tratować a jesienną porą po prostu o tym zapominam ). Czasem zdarza się  że muszę pod  powojniki przygotować lżejszą glebę,  w niektórych miejscach ogrodu w których je zapuszczam ziemia jest dla nich zbyt ciężka. Powojniki lubią glebę zasobną ale nie ciężką. Superpodłoże  powinno być próchnicze, o neutralnym lub leciutko zasadowym odczynie,  w miarę przepuszczalne ( a w przypadku  Clematis montana nawet mocno przepuszczalne ).

Prawdą jest że na ogół  jest dobrze jak powojnikowe "nóżki" rosną w cieniu a im wyżej od  gleby tym więcej słońca dobrze robi powojnikowi. Piszę na ogół bo są odmiany ( np. niektóre z grupy Atragene które wolą półcień  "po całości"). Czy mimo tego że nie wszystkie powojniki rosną tak jakbym tego od nich oczekiwała zamierzam wprowadzać je dalej do Alcatrazu? Yes, Yes, Yes! Ogród zapnączowany to ogród tajemniczy a ulubione przeze mnie i  przede wszystkim przez Alcatraz powojniki o drobnych kwiatach pasują do tzw. dzikich klimatów które sobie dla Alcatrazu  wymarzyłam. Mam swoją listę przebojów, powojników hardcorowych jak np. genialna krzyżówka Clematis vitalba z Clematis potaninii'Paul Farges' czy w miarę prostych w uprawie jak prześliczna  odmiana 'Fay' z grupy Viticella. No dużo jeszcze powojnikowego sadzenia przede mną.

Jadę po wszystkich dupkach od polityki - post wściekle polityczny

$
0
0


Żałosna komedia na wyżynach władzuni trwa, dziewczęta i chłopcy pilnie pracują nad przeniesieniem konfliktu na ulicę ( ciekawe kiedy się  zorientują że nikt z nich nie ma siły przyciągania frontmana grupy rockowej i że jak tzw. naród ich pogoni to wszystkich - od prawa do lewa a największy wpierdol dostaną ci którzy mają problem z dogadaniem się ze wszystkimi ). Słabość  instytucji państwa jest porażająca ( w tym wypadku to słowo jest naprawdę uzasadnione ) i jedyne co mnie w tej chwili interesuje  to jak najszybsze zakończenie tej kabaretowej orgii o  moje jest najmojejsze w wykonaniu władzy wykonawczej i  ustawodawczej, a ostatnimi czasy nawet sądowniczej. "Państwu rzundcostwu" palemka za nasze pieniądze bije i jak się ktoś  nie ocknie to obawiam się że przykrócenie uciech i "rozwianie  wizji" będzie musiało boleć, a boleć w tym wypadku oznacza to czego cholernie się boję. W tym kraju demonstracje dwustu  tysięcy do  pół miliona ludzi to tylko demonstracje , powyżej pół bańki zaczyna się rewolucja, a jak pisałam  żadna ani żaden z polityków nie może liczyć na poparcie tłumów. Za to mogą liczyć  na to  że ludzie wylezą przeciwko nim jako grupie.  Jak się w końcu ludzie zbieszą bo nam kasa unijna zniknie a stara unia wróci do własnego klubu ( już widzę jak  słynna  grupa wyszehradzka uchwala własne  fundusze strukturalne na wyrównanie poziomu  życia, po prostu turlam się ze śmiechu ) to przestaną maszerować,  mogą nawet olać budowanie własnych komitetów za to zacząć palić cudze  a zaraz potem wymienią  wszystkich na pierwszego który obieca więcej chleba a mniej  igrzysk.  Przez  niemal trzydzieści lat wolnej Polski nie wprowadzano mechanizmu zabezpieczającego porządku konstytucyjnego przed zakusami "wizjonerów", karwa, co oni przez te lata żyjąc za pieniądze z moich  podatków robili?! Problemem tego państwa i nie tylko tego jest fakt że płacimy zbyt duże podatki i wyhodowaliśmy  sobie na nich klasę próżniaczą, ludzi żyjących z polityki, którzy nie potrafią wykonywać w sposób profesjonalny swojego zawodu. Pieprzona banda amatorów od najbardziej prawicowego betonu do maoistowskich epigonów. Ślicznie się na ogół wpisujemy w struktury państwowe stworzone przez innych, własnych nie potrafimy  wypracować. Może powinniśmy poprosić innych żeby nam je opracowali, byle tych z tzw.  wolnego świata. Mój boszsz...  a może jest jeszcze gorzej - czyżbym dożyła czasu w którym będą demokratyzować korporacje bo ani państwa narodowe ani ich bloki nie będą w stanie utrzymać struktur społecznych? Ryba psuje się od głowy, obecnie jedzie odorem na kilometr (  i nie chodzi mi o to  że politycy mają być bez skazy, mają być skuteczni w zakresie znacznie szerszym niż ich wyłączne interesy ). No nie jest dobrze!

Ten tekst napisałam 23 grudnia zeszłego roku, ale ze względu na tzw. świąteczną atmosferę nie publikowałam. Ponieważ pod koniec roku było ogólnie smętnawo wlewałam w kogo się da otuchę. Nadal patrzę optymistycznie choć bardziej dlatego  że perspektywa długoterminowa jest w porzo a nie dlatego że to co już jutro jest takie fajne. Ponieważ prasówkę robię sobie u Mamelona ( u siebie postanowiłam nie włazić do kompa bo mnie nerwy w stronę lodówki rzucają )  różne fajności  polityczne docierają do mnie z niejakim opóźnieniem. Od grudnia zeszłego roku zdarzyły się nam: sylwestry na Maderze czy gdzieś tam, jakieś narty,  ujawnienie potężnej malwersacji dupka obdarzonego społecznym zaufaniem, podpiszę tę ustawę choć przekonania nie mam w wykonaniu dętego, odkrycie geograficzne San Escobar i obstrukcja sejmowa budżetowa która może przerodzić się w niezłą srakę. Cudne numery, normalnie kabaretowe, z czego dwa mogące mieć dla nas paskudne konsekwencje a jeden z nich jest przy tym  sztuką dla sztuki.  I ja za to wszystko płacę!

 Jeszcze. Jak doprowadzą do stanu  że wyrokami sądów będzie można podcierać sobie tyłki to przestanę.  To już niedługo z tego co widzę. Zaoszczędzoną kasę wydam na ochronę złożoną z bandytów i na urlopy w San Escobar, do urzędników skarbowych, miejskich i bankowych będzie się strzelać ( pamiętacie ten tekścik z "O Brother, Where Art Thou?" - "Raz złapałem urzędnika! Dobry chłopak." ), a  potrzebę demonstracji zaspokoję chadzając na pogrzeby zdechłych z głodu polityków ( zdechłych, zdechłych bo nawet w Luksemburgu czy innej Panamie mają pamięć do wynajęcia ). Właściwie to czego ja się martwię, poradzę sobie w przeciwieństwie do tej  bandy uzależnionej od publicznych pieniędzy. Może powinnam się zastanowić do czego mi są właściwie potrzebni. No, na pewno nie do udawania zarządzania państwem i korzystania z mojej kasy. Niech tylko spróbują wyciągnąć rączki po więcej, odgryzę  razem ze stawem barkowym przy okazji zarażając  wścieklizną, która  powoli ale za  to systematycznie opanowuje mój organizm.

Wścieklizna czyli do konkretów. Ślepa nie jestem, widzę jak teraźniejsza władza "zarządzaniem kryzysem"  przykrywa brak zarządzania państwem ( poprzednia tylko zwyczajnie udawała  że cóś robi, opierdzielając się niemal po całości  ). I po cholerę ta cała awantura o budżet który na starcie wymaga poprawek?! Czy óne są już tak debilne że myślą  że ludek będzie tylko pianę bił bo  poprawnie nie było. A ja się pytam co będzie jak nam deficyt podjedzie w górkę przy tak przeszacowanym wzroście. Łunia z dziką radością zrobi to czego wzdraga robić się krajom od nas bogatszym. I będziemy dumnie stali w gównie nie mając kasy. Co wtedy, będzie zarządzanie kryzysem na ulicach jak za pińcet  po jakimś  czasie będziemy sobie waciki jeno mogli kupować?!
A te z drugiej strony? - gdyby tam był ktoś normalny i na tyle medialny że dałoby się go do ludzi z rozsądną ofertą wysłać to smoleńscy nie mieliby  żadnych szans. Powoli  to nawet na pisdzielskim Podkarpaciu oczka ze zdumienia przecierajo, jak zapłaco wszytko co trzeba a w "porponetce" bedzie goło to przetro jeszcze bardziej. A te z drugiej strony głównie zajmują się gwiazdorzeniem i pokazywaniem kto jest "najpiękniejszą w  świecie". Karwa, żaden! Problemem jednych jest główny nowoczesny a drugich cała "pierwsza linia". W tle  chłopstwo i prawactwo które chce być za a nawet przeciw. A poza parlamentem - partia Razem, która chce być zawsze osobno, popłuczyny po komuchach, które nie  mogą uwierzyć  że gomułkizm wraca i libertarianin zasiadły na "majątku po mamusi". Brakuje tylko  tych co byli przyjaźnie nastawieni do piwa. Człowiek marzy o dniu  bez polityka i zaraz sobie przypomina  co się działo jak ostatni taki miał miejsce.

P.S. Czy nie sądzicie że dobrze by było żeby  ktoś kto nie przebywa w kraju dłużej niż sześć miesięcy w roku nie mógł głosować? Zdrowy mechanizm, podobnie jak wymiana połowy parlamentu raz na dwa lata. Myślę że po smoleńskich ( nikt nie włada  wiecznie ) przydałoby się parę nowych zapisów w konstytucji, takich ochronnych ale nie tylko. I boszsz... daj nam do tego dobrych prawników, bo ci  od ostatniej konstytuszyn dali dupy  przy mechanizmach zabezpieczających jej działanie.
O ochronie przyrody w wydaniu  pisdzielskim nie piszę bo dostanę apopleksji, smog  to w końcu propaganda wiadomych sił  a dżewa w Puszczy Białowieszczańskiej powinny rosnąć w szeregu żeby było łatwiej  drwalom pracować. Mimo tego że tak naprawdę nie mam na kogo głosować to zagłosuje na każdego kto zaniecha kretynizmów obecnej władzy i starannie rozliczy ją ze szkód prawnych, politycznych i tych które my zwyczajni ludzie będziemy ponosić. No dobra, wykluczam faszystów i maoistów, to jest właściwie to samo gówno co teraz.

Pobieżny przegląd ofert szkółek i Klara od błogosławionego kwiecia

$
0
0
Oddycham głęboko po wczorajszym poście, sorry że na Was tak wylałam "gorzkie żale" ale mnie naprawdę wkarwili. Wszyscy! Tymi gierkami bez  znaczenia, ważnymi sprawami leżącymi odłogiem i rozejściem się absolutnie z oczekiwaniami ludzi, fêtes galantes psiakrew!  Polityczni całkowicie odjechali, żadna ze stron nie liczy się tak naprawdę z ludersami, a wszyscy razem głęboko wierzą że będą mogli jeszcze długi czas politykować w stylu ostatnich dwudziestu  siedmiu lat.  Cóż, "kto sieje wiatr, ten zbiera burzę" jak napisano w Dobrej Księdze, nie mnie będzie bolało obudzenie się ze słodkich snów. 







Jak na razie to mnie boli rachunek za wodę i  ścieki, cóś podejrzanie dużo. Oby to żadna dziurwa ruły nie zniszczyła, działania sprawdzające muszę podjąć. Mamelon ma doła, ja mam doła, Małgoś - Sąsiadka ma wysokie ciśnienie, Ciotka Elka i Cio Mary cierpią na nadaktywność ( inaczej objawianą ) a Lalek ma pchły urojone ( dostał je na widok  Rudego podżerającego na parapecie za oknem żarcie dla dzikich kotów  - nieustannie Lalentego Hedoniusza  muszę iskać, mimo tego  że od pcheł futro wolne a przez szybę kontakt z Rudym to tylko był foniczny ).  Mam nadzieję że reszta sobie nic nie uroi bo w  odpowiedzi na tzw. potrzeby musiałaby mi wyrosnąć trzecia ręka na brzuchu. Za oknem jak na razie spokój, oczekujemy na Dietera czy jak mu tam  ( osobiście wolałabym Marlenę albo Helgę ). To że spokój nie oznacza bynajmniej że jest przepiąknie czy cóś - wszawo jest.




Polazłam do pierwszego otwartego w styczniu netowego sklepiku z nową ofertą - oglądałam tzw. rarytety. Oko mnie się zaczepiwszy  o Pteridophyllum racemosum, taką japońską  kruszynkę  porastającą liściaste lasy, no podszyt znaczy i o masę epimediów.  Polookałam, polookałam i postanowiłam sobie  rarytety odpuścić - za mało cienia mam na ich stanowiska. Drzewa muszą trochę podrosnąć, nie ma zmiłuj. Potem polazłam do Szewczykowa i wyhaczyłam szałwię lekarską o białych kwiatach, taka w sam raz do  upchnięcia na przyszłej Suchej  - Żwirowej. No i paprotniki mi w oko wpadły, to fajne paprocie, nie potrzebują bardzo wilgotnego podłoża i "poprawnie" rosną w półcieniu. Ponieważ dalej było mi mało poshoppingowałam  do sklepu  z pnączami. Hym... ciekawe jakie szanse ma na  przeżycie w naszych warunkach  Clematis  armandii? Może takie jak rarytet  drzewkowaty z  tego sklepu - Sassafras albidum, choć drzewku dawałabym większe szanse. Sasafras do tej pory kojarzył mi się z Luizjaną i kuchnią kreolską ale drzewo porasta też w południowej części stanu Maine, więc nie jest aż tak bardzo ciepłolubne. To ładne "dżewko" o dużych liściach, pięknie się przebarwiających  jesienią. U nas będzie znacznie niższe niż w warunkach naturalnych,  bardziej krzewiaste  niż drzewkowate.  Sasafras pasi do ogrodów  dendrologicznych ale nie jestem pewna czy każdy ogród naturalistyczny zniósłby sasafrasego. On jest jednak troszki egzotyczny. No i to przebarwianie! Jako obcująca na co dzień z  ambrowcem odmiany  'Gumball' przestałam  być ciężko wierząca, wizja jesiennego "trzymania"  przez sześć tygodni przebarwionych liści jest dla mnie równie odległa jak te siedemdziesiąt sześć hurys z mahometańskiego raju. Owszem  'Gumball' trzymał dzielnie  niemal wszystkie swoje liście do grudnia, były piękne, z lekka tylko podmarznięte i jadowicie zielone! Sceptycyzm znaczy we mnie istnieje co do jesiennej orgii kolorystycznej w  wykonaniu sasafrasa. Z drugiej strony egzot pasiłby do mojej grandiflorki, znaczy zimozielonej magnolki ( ksywa "Fikus" ). Taa, tylko cypryśnik błotny  walnąć w oczko  wodne  i mam bayou. Może przy następnej wizycie sprawdzającej ofertę pozostanę na stronie oferującej powojniki włoskie. Chyba będzie bardziej bezpiecznie dla Alcatrazu. I to by było na tyle po wstępnej przebieżce po netowych szkółkach.



A teraz obabrazki ilustrujące - Claire Basler jest absolwentką l'Ecole Nationale des Beaux-Arts w Paryżewie. Nazywam ją Klarą od błogosławionego kwiecia . Wicie rozumicie, tych delikatnych kwiatowych osobowości  rozrzuconych na srebrnych i złotych tłach. To sztuka dekoracyjna, Claire maluje ściany domostw, panele itd. Mamelon jest jej zagorzałą fanką. Claire podobnie jak Mamelon i ja  jest już nieźle rurowata, może dlatego jej prace do nas przemawiają. Mieszka i pracuje w Chateau de Beauvoir, miejscu gdzie  ogród zajął wnętrza domu - dosłownie. Poniżej zestawy  z różykiem, dla Mamelona to zestawy szczytujące, he, he.





A ja tak w  trawiastych klimatach, choć nie do końca pastewnych. Też jest kwiatowo ale nie calkiem ogrodowo.



Zjawisko - egzoty w ogrodach

$
0
0
Post  się narodził z zakręcenia - znaczy  Megi w swoim poście ogrody bez granic- Findlingspark Nochten zadała przemyślenia na temat "Tryndy długofalowe w ogrodnictwie ogólnym i szczególnym" a ja ciężko wkurzona na politycznych ( co ja mam z tej całej  grandy budżetowej? ) polazłam się odstresować do netowych szkółek i natychmiast natknęłam się na egzoty. No i mnie olśniło - tryndy są dwa, przeciwstawne. Z jednej strony pojawia się oferta mnóstwa  roślin jeszcze nie testowanych w europejskich warunkach lub też słabiutko przetestowanych,  które mogą być tworzywem ogrodowym dla projektantów czy takich zwyczajnych ogrodników.  I jakby w odpowiedzi na ten zalew nowych roślin z różnych stron  świata całkiem spora rzesza ogrodniczej braci zaczyna sobie zadawać pytanie "Po cholerę odkrywaliśmy Australię czy tam inne  Borneo?". Grupa naturalistów preferuje nasadzenia z roślin "zapłotowych" czyli  takich występujących  w naszej  dziczy. Oczywiście nasza dzicz też skażona przybyszami z innych części świata tylko  że przybysze już zdążyli wrosnąć w krajobraz, dokonać szkód, zająć  te nisze i w ogóle najlepiej o tych obcych  zapłotowych nie wiedzieć . Oba tryndy w  wydaniu ekstremalnym są ciężkie do strawienia, bo ekstrema tak majo. Sadzenie na siłę  egzotów, uporczywa ich uprawa z pominięciem wszystkiego innego  zielonego co tylko ma coś wspólnego z miejscem w którym istnieje ogród i wyłączne sadzenie gatunków rodzimych w przekonaniu  że zatrzyma to ekspansję gatunków obcych i nie zmieni stanu  środowiska (  mrzonki - panta rhei - zawleczenie do  Ameryki  holenderskiej choroby wiązów nie miało nic wspólnego z sadzeniem "łobcych" w ogrodach, świństwo przyjechało jako drewno, znaczy  import szkodników może być pozaogrodowy ) - jazda po krawędzi. W tym poście przyjrzę się jednak  bliżej sadzeniu w ogrodzie egzotów, jako tryndowi mocno wspieranemu przez handel.

Czy zastanawialiście się kiedyś co jest a co nie nie jest w Waszym ogrodzie  egzotem? Jak to naprawdę jest z tymi swojskimi floksami wiechowatymi, dzielżanami, marcinkami czy jeżówkami? Wiejskie rabaty szczerzepolskie gatunkami obcymi rosną,  ogromna część bylin uprawianych w naszych ogrodach to tzw. antropofity - gatunki z innych części  świata,  obce naszej  pradziczy. Przybywają do nas takie rośliny od czasów prehistorycznych, łatwo  o to bo Europa  i Azja to w sumie jeden kontynent ( łańcuchy górskie nie są zaporą nie do przebycia ) a od Afryki nie oddzielają nas oceany. Z grubsza to antropofity dzieli się na te przywleczone celowo ( kochane  ziemniaczki, boskie pomidorki, luba papryka ale także nieuprawiane już dziś rośliny które  "uciekły" z pól i ogrodów czyli okrutnie rzecz nazywając - przeniknęły do środowiska ) i te których przywleczenia wcale nie planowaliśmy, po prostu któregoś dnia okazało się  że już tu są ( cholerna moczarka kanadyjska ). Klasyfikacja bardziej szczegółowa prowadzona jest "po czasie przybycia" i "stopniu zadomowienia". Mamy  metafity które już tak wrosły w środowisko że są jego częścią "niezbywalną", mamy archeofity czyli rośliny zawleczone przed rokiem1500, które pojawiają się na tzw. wtórnych siedliskach ( chaber bławatek, cud niebiewskość błyszcząca w zbożach co to też nie zawsze u nas porastały ), mamy kenofity czyli  rośliny zawleczone po roku 1500 które dzielą się na kolejne fity że względu na rodzaj środowiska w którym się pojawiają i trwałość występowania. Znaczy strasznie mundrze i określeniomnożąco, ale nawet bez włażenia w te mundrości szybciutko człowiek się orientuje że środowisko naturalne w którym  żyje to sobie stworzył sam, dzicz trwa jedynie w rezerwatach. Co więc jest w takim stworzonym przez człowieka środowisku egzotem?

Egzotem są nowości ale także rośliny które nie radzą sobie bez ludzkiej opieki w naszych warunkach klimatycznych. Tak, tak, egzotami są dalie, kanny , krokosmie, większość uprawianych u nas mieczyków. Jednak nas jakoś okrucieństwo estetyczne  nie zatyka kiedy w  wiejskim ogródku na rabacie dalie "rwą oczy", nie czujemy  że to egzot z Meksyku czy tam innej  Gwatemali. Dalie  zostały oswojone przez czas, przywykliśmy do nich, wrosły w krajobraz. Bardziej nami wstrząsną tuje z tyrawnikiem wśród pól niż rabata z obcych roślin, wśród których są takie które naszego klimatu nie znoszą. Któż zatem może z całą pewnością stwierdzić że  hamerykańskie żywotniki z tyrawniczkiem w pakiecie to za lat sto nie będzie  ów sielski swojski ogródek  znany z opowieści dziadków do którego tęsknić będą prawnuki, he, he.  Czas wpisuje egzoty w krajobraz i jedyne co  może takim egzotom wymagającym opieki zagrozić to bogatsza oferta spędzania wolnego czasu. Wymiera powolutku pokolenie działkowców uprawiających rośliny a grillowanie staje się sportem narodowym. Energia skierowana jest w innym kierunku, zielone koło domu czy działka to głównie plac zabaw, grunt  żeby tyrawnik był. A jak teren  duży to i drzewa, najlepiej iglaste. Egzot w takich "po nowemu" ogrodach  jest o tyle mile widziany o  ile nie sprawia kłopotów. Ma być efektowny, nieznany w sąsiedztwie  i świadczyć o wyrafinowanym ogrodniczym guście właściciela. Jak egzot się sprawdzi  i  jego  uprawa nie będzie upierdliwa to z czasem pojawi się w innych ogrodach a potem ujrzymy go poza nimi. Za sto lat olbrzymia większość z nas ( optymistcznie z tymi nami pojechałam, he, he,  ale o ludziów mi chodzi ) nie będzie  świadoma że to "cóś obcego".

Taa, może jednak skuszę się na kwaśnodrzew konwaliowy albo sasafras, w miejskich ogrodach więcej nowych egzotycznych nasadzeń uchodzi bezkarnie. Nasze przyzwyczajone do utrwalonej wersji krajobrazu wiejskiego  mózgi mogą nie zdzierżyć nowości w takim otoczeniu, dysonansik się pojawia,  ale miasto czyli środowisko zmienione w takim stopniu że już bardziej się nie da pod groźbą  utraty  życia, to inna bajka. W miejskich ogrodach ( takich nie na obrzeżach miast, gdzie już widać pseudodzikie środowisko  ) egzotyczne perwersje nie rażą, jak wszystko zielone wygląda na wyalienowane to jeszcze jeden wyalienowaniec niczego nie zmienia. A czas i tak sporo egzotów odegzotyczni.
A teraz o grafice ilustrującej wpis. Nie wiem czy Wam się spodoba, Ciotka Elka twierdzi że jej się podoba pod  warunkiem  że ktoś to wydrukuje na lnie czystym polskim i ona zrobi sobie wreszcie prawdziwe zasłony,  dla mnie może być bez lnu - podobie mnie się! Te na wpół fantastyczne rośliny powstały gdzieś koło 1888 roku. Są takie egzotyczne  że bardziej już się chyba nie da. Czuć Williama Morrisa w tle ale temacik potraktowano subtelniej, już w duchu Art Nouveau. Niestety nie udało mi się ustalić nic więcej o artyście noszącym nazwisko Buchert ( pewnie za płytko kopałam ), no ale cieszyć się należy  że przynajmniej jego prace do mnie  dotarły ( jak dotarły nie bezimienne to i nazwisko nie zginie w powodzi tylu innych ). Paście oczy egzotyką!  Nie tylko od  egzotycznego San Escobar człowiekowi weselej.





Wredne zielsko czyli radosne narzekania na niewdzięczność roślin

$
0
0
O radości utyskiwania! Wiecie co to znaczy utyskiwać, znaczy to polskość w sobie pielęgnować, he, he. Nie, nigdy nie jest dobrze tak całkiem, zawsze musi być ta cholerna łyżka  dziegciu  co cały miód popsowa. Styczeń tak mi mija na rozpamiętywaniu klęsk i półklęsk ogrodniczych, tych wszystkich miało być tak pięknie a wyszło jak zawsze ( "jak dupa z pokrzywy"  wieszcz Jeremi wieszczył ). Smętnie dochodzę przyczyn takiego a nie innego zachowania roślin w Alcatrazie, zastanawiam się gdzie popełniłam błędy i czy i jak te błędy  naprawić. Czy naprawić pytam siebie dlatego bo czasem naprawiać nie warto ( czuję przez skórę że i tak rzeczywistość  wierzgnie i guzik z usiłowań  wyjdzie ), jak naprawiać sprawa jeszcze trudniejsza - kosztuje mnóstwo czasu spędzanego na wertowaniu info o roślinach i szukaniu przyczyn dlaczego niektóre  zielone może odmawiać współpracy. Czuję się jak ten Sherlock, dedukuję tak wytrwale że mi grozi dekukcja. Otoczenie nie pomaga, zespół pań  starszych niczym  chór z greckiej tragedii rzuca  komentarzami w stylu "Pytasz dlaczego ogórek nie śpiewa", za nic mając  moją wizję ogrodu i rarytetność problematycznych roślin ( "Posadź pietruszkę, ona rośnie nawet jak korzonek udziabiesz" ). W chwilach największego zwątpienia gdzieś mi tam zaczyna w głowie wyświetlać się  obrazek  - Alcatraz zapietruszkowany. Czym prędzej porzucam ten upiorny widoczek i ładuję się w sieć zgłębiać, zgłębiać i jeszcze raz zgłębiać problem  ogórków które nie chcą  śpiewać. Czasem idą te studia bardzo ciężko, znajduję info ale ono jest napisane przez osobę uprawiająca wredną roślinę w innych warunkach klimatycznych albo w ogóle nie znajduję niczego przydatnego o uprawie. Psuję oczy wślepiając się w monitor i klnę na na internautów, którzy miast zająć się problemem mnie gryzącym wypisują morze głupot. Pracowicie zimę spędzam, tyram ogrodniczo!

Problem nr 1 - bergenie posiadam różne ale to bergenia orzęsiona Bergenia ciliata jest tą najbardziej wredną. Miejsce pochodzenia - południowy Kaszmir i południowo - zachodni Nepal, wschodni Pakistan. No tak, naturalny zasięg występowania rośliny powinien zadziałać studząco na entuzjazm chcących sadzić tę roślinę w  ogrodach centralnej i wschodniej Polski ale jakoś nie działa. Pewnie przez  to że w sieci łatwo natknąć się na info że luba bergenia spokojnie znosi strefę piątą, a większość z nas ogrodujących "wyczynowo" wypiera z siebie świadomość że strefy USDA przystają do naszej rzeczywistości mniej więcej jak cudny kraj  San Escobar do rzeczywistości w ogóle. To nie jest tak że ta bergenia daje ciała kompletnie, ona tylko nie przyrasta u mnie w takim tempie w jakim ja bym chciała ( choć ponoć i tak rośnie  się  jej u mnie nieźle, w końcu już  ją dzieliłam ) i bardzo źle znosi nasze wiosenne zawirowania aury typu majowe przymrozki. Uprawiam jej dwie formy - orzęsioną po brzegach Bergenia ciliata var. ligulata i  orzęsioną "po całości"Berenia ciliata var. ciliata. Ta druga wg. moich obserwacji jest trudniejsza w uprawie. Sporym problemem oprócz zimowania ( dobrze okryć stanowisko ale w marcu trzeba szybko usuwać okrycie żeby roślina nie zagniła ) jest tzw. miejskie lato. W miastach  temperatura zawsze jest nieco wyższa a tej bergenii to nie służy. Umiarkowane ciepełko, dużo wilgoci w powietrzu i półcieniste stanowisko to przepis na udaną uprawę orzęsionej.  Niestety u mnie za sucho i za gorąco, w związku z czym roślinę ratuje całkowity cień. Tylko  że w całkowitym cieniu ona jest cieniem samej siebie. Tak, bergenii takich jakie widziałam w Devon to ja  się raczej nie doczekam, chciałabym jednak  żeby rozrosły mi się w jakąś widoczną z daleka gołym okiem grupę. Na fotkach poniżej widzicie jak to bergeniowe stanowisko wygląda. z daleka  cóś niezauważalnie. To jedna z wolniej rosnących bergenii ale  żeby tak się ślimaczyć?!



Problem nr 2 - cholerny ambrowiec  Liquidambar styraciflua'Gumball'. Gnojek, paskudnik i jak mawia Mamelon karłowate samo  zło ( egzemplarz Mamelona zszedł był z tego świata z powodu  tajemniczej choroby objawiającej się całkowitym zaschnięciem liści a potem całej reszty krzaczka ). I u mnie i u Mamelona ambrowiec zachowywał się  mało książkowo - niechętnie się przebarwiał jesienią.  Mój 'Gumball' posadzony na naprawdę słonecznym stanowisku starał się prezentować te przebarwione liście, najczęściej tak pod koniec października przypominało mu się  że dobrze byłoby przynajmniej parę liści czerwonych pokazać. Mamelonowy krzaczek posadzony w lekkim półcieniu dzielnie prezentował zieleń aż do pierwszych mrozów. W tym roku moja roślinka poszła tym śladem - jadowicie zielone liście przywitały grudzień. W miarę jak 'Gumball'  rośnie coraz dłużej trzyma liście a one coraz później zaczynają się przebarwiać. Pocieszam  się że brak przebarwień to może wina  deszczowej jesieni ale niepokojąco stoi  mi przed oczami obrazek sprzed dwóch lat - sucha jesień a na  krzaczku ledwie parę czerwonych listków. Owszem czerwień z tych odblaskowych ale dużo tego dobra nie było. Podczytuję  że ambrowce w Polsce przebarwiają się bez problemów więc błąd leży gdzieś po mojej stronie, ale gdzie? Wystające spod   śniegu zmarznięte  zielone liście ambrowca nie dają zapomnieć o tym niepowodzeniu ogrodniczym. Cała jestem w nerwach na myśl  że może inne rośliny pochodzące  z Hameryki, takie o świetnym jesiennym kolorze liści,  mogą mi taki numer wywinąć. Qurcze, nasadziłam fotergilii licząc na ogniste październikowe oczarowania!

Problem nr 3 - nerecznica Siebolda Dryopteris sieboldii, zimozielona w lepszych warunkach paproć. U mnie  warunki rzadko bywają lepsze także nerecznica budzi się do  życia późną wiosną. Coraz  późniejszą. W ubiegłym roku późna  wiosna wypadła na początku lipca, po tak zwanym odżałowaniu starej rośliny i zakupie nowej.  Nowe stanowisko, nowa nadzieja - wybrałam mniej książkowe, nie tak dużo wilgoci, nie za duży cień, tylko  gleba należycie kwaśnawa. Może na mniej starannie przygotowanym miejscu roślina poczuje  że musi i zacznie jakoś przyzwoicie rosnąć, w końcu jak w innym  miejscu Alcatrazu rosną zimozielone paprocie i dają radę. Niektóre nawet dzielnie trzymają  frondy ( dobra nie  wymagam  żeby ten azjatycki skurkowaniec też  trzymał ale budzić ma się w kwietniu ).
Problem nr 4 - kielichowiec  mieszańcowy Calycanthus x raulstonii 'Venus'. No u mnie to ten krzaczek nie ma w sobie nic ze słodkiej  Wenery, to jest ucieleśniona ( ukrzaczona ) Discordia. Wredne zielsko od początku nie chce współpracować z Alcatrazem, zachowuje się gorzej niż jedno z rodziców czyli Sinocalycanthus, wiecznie zagrzybiony. Marność nad marnościami oba egzemplarze tej odmiany kielichowca rosnące w moim ogrodzie - o kwiatach zapomnieć, o pokroju roślin zapomnieć, o szybkim tempie wzrostu zapomnieć. Pamiętać jak wyglądał krzew posadzony w Wisley i mieć nadzieję że kiedyś tam roślina odwdzięczy się za zaproszenie jej do Alcatrazu. Sprawa jest o tyle dziwna że inny mieszańcowy kielichowiec rosnący na tej samej rabacie 'Hartlage Wine' rośnie naprawdę świetnie i w dodatku wyprodukował owoc ( na fotce poniżej ). No i popatrzcie jak fajnie wygląda kwitnący, a 'Venus' nic nie produkuje, jakby chorobę weneryczną w sobie miała. Cztery problemy wystarczą, dalszymi moimi narzekaniami na zielone nie będę Was nudzić ( dzisiaj, ponarzekam przy innej okazji ku poprawie samopoczucia ).



Hosty raz jeszcze

$
0
0
Kwitnienie host , Sprawy hostowe , Jak sadzę hosty w Alcatrazie , o hostach napisałam już parę postów. Hostowe  fotki pojawiają się też często  przy okazji postów poświęcanych cienistym nasadzeniom Alcatrazu. Dlaczego tak o hostach przytruwam? Bo wraz z zapotrzebowaniem na tzw. ogród bezobsługowy ( tak, wiem że to oksymoron - nawet beton "po całości" wymaga uwagi ) coraz więcej osób zerka w stronę host zanęconych towarzyszącą hostom opinią roślin w zasadzie bezobsługowych. No tak, wszystko pięknie i ładnie ale hosty nie zdzierżą każdych warunków ogrodowych i nie do każdego ogrodu pasują. Będą pięknie wyglądać w okolicy niektórych  drzew liściastych ale przy większości tak lubianych przez polskich ogrodników  iglaków będą  wyglądały  jak nie z tej  bajki. Niby dobre towarzystwo dla rodków ale może niekoniecznie tych porastających w cieniu sosen ( naszłam w dalekim sąsiedztwie  cóś takiego, nie grało  i widać było  że hosty mimo nawodnienia nie były w tym układzie szczęśliwe ). Jednak ludzie twardo sadzo bo ogród z rodkami kojarzy im się z ogrodem z hostami, po wschodniemu tak jakoś.

Ruszyłam  na przeszpiegi  ( net - szpera ) do miejsc skąd hosty pochodzą czyli do i lasów ogrodów bardzo  Dalekiego Wschodu. Pogapiłam  się na fotki z ogrodów i wyszło mi  że hosty generalnie są tam warzywem ( jadłam, smaczne ). Owszem  są uprawiacze host ozdobnych, powstają w tym Oriencie ( głównie w Japonii ) urodne odmiany ale nie oszukujmy się - w klasycznych ogrodach japońskich z hostami krucho. W ogrodach w stylu roji ( takich niewielkich ogrodach przy pawilonach herbacianych ) czy też  w ogrodach typu kaiyu - shiki - teien ( znacznie większych ogrodach w których są zbiorniki wodne ) hosty występują sporadycznie. O innych stylach klasycznego japońskiego ogrodowania nawet nie wspominam bo to ogrody strice krajobrazowe ( tak szczerze pisząc to  wszystkie stare japońskie style ogrodowe są krajobrazowe, nawet te dwa tutaj wymienione najbardziej przystające do europejskiego pojęcia ogrodu, czyli takiego w którym sadzi się rośliny też dla ich urody a nie tylko dla stworzenia krajobrazu pełnego symbolicznych znaczeń ).  Trzeba było zatem pogapić się na dzikie  hosty w naturze, na przykład te rosnące w prefekturze Gifu czy te z Kochi na wyspie Shikoku. Niejednemu miłośnikowi host szczęka opadnie na te widoczki. W trawskach  i przyczepione do skałek w liściastych lasach.  Porastają  lasy mieszane charakterystyczne dla umiarkowanej strefy jak i te podzwrotnikowe, na otwartych przestrzeniach za nic mając palące promienie słońca twardo rosną na żyznej ale znów nie  podmokłej glebie wśród traw i innych łąkowych roślin. Nic piąknego ogrodowego.




W cieniu jakich drzew najlepiej sadzić hosty? Na pewno nie w cieniu wysysoli ( kuszące brzózki ) i na pewno nie tuż przy  pniach. Można założyć system nawadniający i wspomagać  ale koszty będą duże. W  przypadku Alcatrazu liczę się z przesadzaniem host ( przypadki ze  zdjątek powyżej i tego obok ) - tak właśnie nie powinno się sadzić host ( ale się posadziło bo akurat cień tam był ). Owszem, cień magnolki  kuszący ale  magnolka  i hosta zbyt blisko niej posadzona oznacza  prędzej czy  później marniejącą hostę. Najlepszy cień dają duże drzewa o głębokim systemie korzeniowym, dobrze jak liściaste bo ziemia wiosną szybko się nagrzewa i hosty mają odpowiednio wczesną pobudkę.  Jeżeli sadzimy hosty przy drzewach płytko się korzeniących musimy zachować sporą odległość ( częściej  łapiemy się na półcień niż na taki prawdziwy cień  ). Podasadzenie hostami drzew owocowych? Problematyczne, ale hostomaniacy potrafią. Czy taki zwyczajny ogrodnik mógłby powtórzyć ten numer? No nie do końca jestem o tym przekonana.  Ocena czy  odległość od pnia jest odpowiednia, tzw. opad  świętojański ( część zawiązanych owoców jabłoni i grusz naturalnie spada z drzew w czerwcu ),  owocobranie ( czereśnie, wiśnie i śliwy zbiera się w czasie kiedy liście host powinny zdobić ogród ). Problemy z pielęgnacją drzew i z pielęgnacją host  - tak to widzę. No i do tego dochodzi tzw. kwestia estetyczna. Cóś nie gra, jak w przypadku tych sosenkowo - rodkowych  klimatów. Współczesne ogrodowe hosty sadzi się namiętnie w japońskich ogródkach znajdujących się poza Japonią, zatem kwitnące japońskie wiśnie ( szczęśliwie niedające owoców ) czy japońskie wierzby pojawiają się niekiedy na netowych  fotkach jako towarzystwo dla host ( tzw. zespół czar orientu ) ale nie jest to nasadzenie nazwijmy to optymalne. No i z japońskim ogrodem ma to tyle wspólnego co film "Poszukiwacze Zaginionej Arki" Spielberga  z filmem dokumentalnym.


Znaczenie lepiej hosty wypadają w okolicy kloników japońskich . Stworzyłam sobie taką kategorię drzewo - krzewków, czyli drzew lub krzewów nieprzekraczających wysokości pięciu metrów takich jak dereń kousa, dereń skrętolistny,  oczar japoński, pośredni, wspomniane klony japońskie w okolicy ( dalszej ) których można sadzić hosty. Dodałam  stewarcję  i magnolie gwiaździstą i mieszańcowe  pod warunkiem że okolica w której  zamierzamy sadzić hosty będzie bardzo daleka. To tak dla mniejszych ogrodów w Polsce , w tych  dużych to odpowiedni będzie ( ten daleko rzucany ) cień buków czy trochę mniej cień grabów. Nie należy kierować się tylko azjatyckim rodowodem drzew zacieniających hostowe  stanowiska , perełkowiec  czy aralia  to nie jest dobre towarzystwo dla host, prędzej grujecznik czy miłorząb będą odpowiednimi drzewami o dalekowschodnim rodowodzie w cieniu których można uprawić hosty. Jak tak się nad tym lepiej zastanowić to wychodzi na to że uprawa host wcale nie jest tak bezproblemowa jak to się na ogół wydaje, stworzenie odpowiedniego stanowiska wymaga albo szczęścia posiadania odpowiednich warunków ( co rzadko zdarza się w ogrodach miejskich ) albo dość długiego procesu tworzenia dla nich odpowiednich stanowisk. No, chyba  że zamierzamy posadzić  undulatę po całości "żeby chwasty nie wchodziły".
P.S. Dzięks Danieli za "podbudowę merytoryczną" w temacie ogrodów japońskich.

Ogród bezproblemowy

$
0
0
To nie jest post o tym jak zrobić bezproblemowy ogród. Ci którzy chcą go posiadać czytają moje wypociny na własną odpowiedzialność. Jak poczują się urażeni, trudno. Kawa na ławę - ogrodu bezproblemowego nie ma, tylko głupki sądzą że coś takiego istnieje!

Straszne to wieści Meg naniosła do mego salona ( naniosła bo one takie nieprzyjemne  jak błotko lepiące się na parkiecie ) - ludziska zapadli na bezproblemowość. Rozmówki ogólnoludzkie  w sąsiedztwie bliższym  i dalszym przeprowadzone  potwierdzają nadciągającą straszność - życie ma być bezproblemowe. Bo brak problemu  równa się brak stresu. Na  ogrody przekłada się to tak - stresu ma nie być po praca, bo życie, bo w ogóle, no to ogród to już mus oaza spokoju  i bezstresowość zapewniona na piśmie. Ludziska są głupie ( Meg może  to ode mnie przekazać komu uważa, uważając  przy tym żeby nie stracić źródła  finansowania ) żywe jest z natury stresogenne,  martwe mniej bo mimo tego że samo  się  nie stresuje to żyjących potrafi zestresować.  Codzienność  składa się z mniejszych lub większych  stresów, potem się umiera i to jest dopiero stres, a jeszcze później się nie żyje i wtedy stres mają inni bo trzeba posprzątać. Chowanie dzieci bez stresów powoduje tylko to że dorośli wyrastający z tak  chowanych dzieci  mają sraczkę i stresy nieustające  i udzielające się innym. Czym skończą się uprawiane  bezstresowo ogrody?  Głupie ludziska kombinujo,  rozważajo posiadanie fototapety z widoczkiem ogrodowym przyklejonej do pełnego ogrodzenia i  trawniczków z plastiku  ( ten wyrób zrobiłby  furorę - nie trzeba kosić, wystarczy od czasu do czasu spłukać wodą dla odświeżenia i jeszcze można sztuczne stokrotki powtykać żeby naturalniej było - mam już nawet nazwy dla wyrobów: "Trawnik prawdziwie angielski" - dla tych co czują  że się muszą dopieścić ogrodowo, "Wiejska murawa"- ten ze sztucznymi  kwiatkami stokrotek i mleczy, "Trawnik prawdziwy" - wymagający podłączenia do rurek i wężyków  w celu produkowania rosy,  "Zielony jedwab" - plastkik miętki dla tych co lubiejo  połazić boso po trawce ). Nature se ludziska pooglądajo na  Animal Planet albo National Geographic i będo szczęśliwe  że robaki im się po  ogrodzie nie pałętajo. Jak zaczno zdychać na alergię na życie to się będo głupio  pytały "Dlaczego?". A Wielki Ogrodowy odpowie im "Dlasrego!" i nawet nie wspomni o tej wolnej woli czy tak jakoś, bo co będzie z głupimi gadał.

Teraz będą ogólności, czyli takie tam rozważania o ludziach. Życie  to jeden wielki stres! Zmniejszanie do zera ilości problemów żeby się  nie stresować to przepis na położenie się do trumny. Stresu  uniknąć  się nie da, można  tylko sprawić by był czymś motywującym i pobudzającym a nie obezwładniającym.  To głównie  praca nad sobą, czyli coś czego strasznie nie lubimy robić. Wysiłek, twórcze działanie choćby nim było  pozornie nieatrakcyjne przygotowanie podłoża na rabatę ma swoją wartość, to zaniechanie wysiłku  i gnuśność psychiczna i fizyczna nas rozwalają.  Tak jestem naharowana czy naharowany że już na nic nie mam siły i absolutnie  żadnego stresu nie zniosę  - typowa gadka  ludzi których praca nie polega  głównie na wysiłku fizycznym. Takie opowieści to mogą snuć ciężko  fizycznie pracujący ludzie, ale o dziwo oni rzadko je snują. Jak człowiek nie jest chory i nie ma  żadnych przeszkód żeby trochę  na świeżym powietrzu popracował to dobrze żeby to zrobił. Dla niego dobrze.  Jak nie ogród to cóś innego ale jednak nie zaleganie na kanapie bo to się  źle kończy i to  w miarę szybko.  Wiadomo im większy ogród tym więcej czasu trzeba mu poświęcić, sama nie daję sobie rady z tym moim metrami ale wtedy należy się zastanowić w jaki sposób zaprojektować ogród tak żeby nie zmuszał do tyrania ale cieszył. Cieszył mnie na ten przykład w ten sposób że będę mogła w nim wykonywać ulubione przeze mnie prace ogrodowe ( mniej pielenia ale zero rezygnacji z ciekawych odmian irysów bródkowych, he,he ) ale nie będą mi spędzały snu  z powiek te miejsca ogrodu których nie zdążę "obrobić".  Tylko nie zaprojektować  tak żeby ten zielony teren  nie wymagał ode mnie kompletnie niczego. W okolicy obserwuję jednak  że praca w ogrodzie wyraźnie ludzi nie cieszy, istny wysyp żwirków i iglaków bo  doopska nie chce się ruszać żeby uwaga, uwaga - około 400 - 500 metrów  kwadratowych ( tyle przeważnie na działkach w mojej okolicy zostaje  miejsca pod zielone, jak odliczyć te place zabaw czyli miejsca  pod  grille i skakalnie  dla latorośli to z 200 -  300 pod uprawę zostaje ) zagospodarować.  Właściciele tego dobra to nie są  górnicy przodkowi ani też nie harują po 16 godzin na dobę, wyglądają solidnie i zdrowo. Dlaczego nie chcą otoczyć się czymś co nie jest wiecznie zielone i nie posiada igieł. Bo nie lubią prac ogrodowych. Nie muszą, OK, ale nie powinni  też snuć opowiastek o tym że mają ogródki przydomowe ( od pewnego czasu w ramach postępującego u mnie psucia się dobroci charakteru, he, he, brzydko gaszę te opowieści ). Mają po prostu zagospodarowane działki budowlane.

Tak to się będzie rozwijało dopóki ludziska głupie nie poczujo  że posiadanie prawdziwego ogrodu nobilituje. Dlatego pracę u podstaw trzeba rozpocząć, paskudną i niewdzięczną - tekścik "Kochana na ogród to trzeba abo mieć czas albo duże pieniądze", tak ulubiony przez żwirko-  iglakowców należy z odpowiednią intonacją powtarzać "No tak ja rozumiem, na ogród to trzeba mieć czas i pieniądze", odczekać i podkreślić "Zwłaszcza pieniądze, bo znów iglaki Państwu posadzą i żwirek wysypią". Można stosować też określenia "ogródek bieda - żwirek - tujak", "bieda - trawniczenie", "iglaki po taniości", "zero kasy to zero wyobraźni" ( gówno  prawda ale kupa ludzi w to wierzy jak w Matkę  Boską Naszybną ) , "Chałupa jak pałac tylko dlaczego taka zieleń miejska dookoła" ( dla bardziej kumatych ), "O znów iglaki i żwirek, to już chyba standard?". Ludzie nie cenią czegoś co nie podnosi im statusu, moim marzonkiem jest  żeby ogród  bezproblemowy przestał być fetyszem.  Bezproblemowy to ma być taki  nie najlepiej świadczący o nas.  Chciałabym żeby   do ludzi wreszcie dotarło że cztery iglaki na krzyż, żwirek po całości albo takiż  trawniczek to nie jest ogród tylko ogarnięcie placu po budowie i do ogrodu  to jeszcze daleka droga  i w ogóle to aspirować trzeba. Niech sąsiedztwo wie że nas stać na byliny albo  naprawdę pięknie zakomponowane iglaki ( bo lubimy )! Z najniższych pobudek ludziom niekiedy  wychodzą fajne rzeczy a z  tych dobrych to na ogół mnóstwo  problemów, zastosujmy więc lekki trumpizm a może skończy się era "ogrodów bezproblemowych". No i znowu było złośliwie - mój charakter to klimakter, he, he. Ale ze mnie małpa.
Wpisy dzisiejszy ilustrują prace Cicely Mary Barker, autorki  "jedynie słusznych elfów". W 1923 roku opublikowano zbiór rysunków pod tytułem "Flower Fairies of the Spring" no i  się zaczęło. Cicely Mary stworzyła taki elfowy alfabeciko - zielniczek  dla anglojęzycznych dzieci. Urocze.

Koniferyzm stosowany czyli rzecz o iglakach w ogrodzie

$
0
0
Kwiatowa ostatnio mnie opieprzywszy za domniemane pogardzanie koniferami, więc się postanowiłam zrehabilitować i ujawnić światu te  uprawiane w Alcatrazie iglaki ( tak, tak nie tylko Gołuchów w iglaki bogaty ). Tak w Alcatrazie występują drzewa i krzewy szpilkowe, bo dlaczego miałyby nie występować, jednak nie uprawiam tajgi bo: nie jestem kolekcjonerem roślin iglastych, monokulturę iglastą w naszym klimacie odbieram jako cóś nie tego. Klimat mamy taki  że las nam mieszany kraj porastał, bory owszem występowały ale nie stanowiły aż tak dużego odsetka lasów jak nam się to dziś wydaje. Te iglaste lasy które dziś uznajemy za te najprawdziwsze, bo "choinki w lesie rosną" ( moja definicja lasu powstała w czasach przedszkolnych ) to wynik  wprowadzenia w XIX wieku tzw. gospodarki leśnej. W borach klimatu  umiarkowanego drzewom iglastym towarzyszą drzewa liściaste, przewaga  tych iglastych czyni las borem. Jak są same sosenki czy  świerczki to mamy uprawę leśną, system ubogi w gatunki czyli tzw. las gospodarczy . Dziś taki  typ uprawy lasów uznaje się za błędny, wyjaławiający glebę z określonych składników i stwarzający mnóstwo zagrożeń ekologicznych ( z ukochanym przez nadszyszkownika wylęgiem masowym szkodników na czele listy  ). Znaczy nie ma się co podniecać  że jak iglaczka posadzimy to   leśny ogród  sobie zrobimy bo "choinki w lesie rosną".










Jak iglaki zawędrowały do ogrodów? Rzymskie, antyczne cyprysy odnalazły się  w renesansowych ogrodach włoskich  ale z uwagi na klimat zimniejsze rejony Europy przytuliły ogrodowo szpilkowce troszki  później. W XVII stuleciu wykorzystywano dające się łatwo formować cisy a   gdzieś tak  w okolicach drugiego ćwierćwiecza XVIII stulecia zaczęto doceniać urok innych szpilek, np. boskiety świerkowe nazywane  bois verts uznawano za najpiękniejsze i dające... najlepszy cień.  "W Wersalskim  ogrodzie oko kunstmisztrza wymaga  koniecznie, obok tej sosny jakby piramida Egypska lub na inny wzór wystrzyżonej..."  - ciachali te iglaczki jak całą resztę zielonego.  Najpierw w klasycznym stylu Le Nôtra, nieco  później wraz z rozwojem idei ogrodu bajkowego Dufresne'go  w stylu "prawie jak prawdziwe" a jeszcze  później  wraz z modą na posiadanie ogrodu chińskiego egzotycznego w stylu chińsko- egzotycznym ( czyli wg XVIII wiecznych wyobrażeń o drzewach rosnących w  ogrodach Państwa  Środka w których niemal nic nie trzymało pionu ). W drugiej połowie XVIII wieku  i  XIX wieku drzewa szpilkowe sprowadzano z lasów całego świata i z lubością sadzono w wielkopańskich, przyrezydencjonanych ogrodach. Było  bez strzyżenia bo moda na naturę przyszła ( tolerowano nawet rodzime szpilkowce byle malownicze były ), no i ten imperializm ogrodowy pasował  do XIX wiecznej mentalności europejskiej ( mamy co najlepsze z całego  świata ).

Do ogródków czysto iglaczych to jeszcze daleka droga, iglaki traktowano jako tworzywo pozwalające wydzielać w dużych ogrodach mniejsze przestrzenie (  żywopłoty cisowe w późnowiktoriańskich i edwardiańskich założeniach ) bądź też jako malownicze solitery, rzadko jako  grupy roślin, czasem tworzono z nich szpalery ocieniające aleje. W Polsce obce iglacze gatunki pojawiały się od  XVII wieku, pierwsze żywotniki zachodnie Thuja occidentalis trafiły do nas w drugiej połowie tego stulecia, w XVIII stuleciu sprowadzono do Polski sosnę wejmutkę Pinus strobus i  biotę wschodnią Platycladus orientalis. Pierwszego na ziemiach polskich świerka kłującego Picea pugens ( srebrnoigielne marzenie z lat głębokiego PRL-u ) posadzono w roku 1895.

Jednak  prawdziwy "szał ciał" zaczął się w momencie kiedy do arboretów zaczęto sprowadzać podgatunki a potem  tzw. czarcie miotły (  sporty, zmutowane  pędy wyrastające na konarach drzewa , rozmnażane poprzez szczepienie na podkładkach gatunku matecznego lub blisko spokrewnionego ). W 1904 roku z kanadyjskiej prowincji Alberta sprowadzono do Arnold Arboretum w USA odmianę świerka białego Picea glauca var. albertiana dziś znaną jako 'Conica'. Z tej odmiany uzyskano sportdziś znany jako 'Aberta Globe'i sporo innych odmian, małych  świerczków  różniących się zabarwieniem igieł i pokrojem. Dzisiaj to tzw. odmiany standardowe, sto lat temu protoplasta 'Conica' był wielkim rarytetem. Kolejnym krokiem w uprawie była selekcja siewek o wybranych cechach i prace nad krzyżowaniem, przy czym należy zaznaczyć  że krzyżowania celowe nie stanowią bardzo znaczącej grupy w stosunku do innych sposobów uzyskiwania roślin o nowych cechach ( chyba największa grupa takich krzyżowań dotyczyła cisów i jałowców ).

Kiedy zaczęto uzyskiwać iglaki o mniejszych gabarytach zaczęto wykorzystywać ich urodę w mniejszych  ogrodach. Wielkie zachłyśnięcie się ogrodników iglakami zaczęło się gdzieś w latach sześćdziesiątych XX wieku i trwało niemal  przez dwie dekady, dopóki słowo ekologia nie zaczęło być  odmieniane przez wszystkie przypadki. U nas rzecz jasna moda na iglaczenie napotykała trudności, było trudniej kupić rzadką odmianę  iglaka niż załatwić włoskie szpilki - wicie rozumice, przejściowe trudności na linii produkcji iglaków dla ludności. Pewnie dlatego w latach dziewięćdziesiątych wpadliśmy w ogólnonarodowy iglakowy amok, wreszcie mogliśmy sadzić kupowane a nie załatwiane rośliny i to  w takich do tej  pory ciężko dostępnych odmianach. Już nie tylko olbrzymi "srebrny świerk", teraz można było sadzić srebrnoigielne karły, rarytetne odmiany jodeł koreańskich ( na  początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku w naszym kraju "zwykła" jodła koreańska  bywała wymarzonym drzewkiem ), nieco  egzotycznie wyglądające cyprysiki, no i wreszcie dorwaliśmy się do tuj!

To zachłyśnięcie się iglakowacizną niekoniecznie wychodziło ogrodom na dobre. Iglaki sadzono w dużej ilości, niespecjalnie zastanawiając się nad tym jak  małe sadzonki będą wyglądały po latach. To było takie sadzenie "po bylinowemu", żeby kompozycja z małych iglaczków dobrze wypadała. Oczywiście problem z tych solidnych pojawiał się tak  średnio po około pięciu latach. Jedne iglaczki złośliwie nie rosły, inne za to wprost przeciwnie i z  uroku sadzonkowych kompozycji nic się nie ostało. Pojawiły się na rabatach iglakowych piły i gęste sadzenie wszelakich młodych iglaków zastąpiono sadzeniem iglaków nieosiągających niebotycznych rozmiarów. Świerk pospolity w formie "gniazdowej"Picea abies'Nidiformis' czy sosna górska ( kosodrzewina )  Pinus mugo rozgościły się na rabatach.





W pierwszej fazie naszego zafascynowania iglakami wielkie powodzenie miały odmiany o innym niż zielone kolorze igieł. Jak świerk to tradycyjnie najlepiej srebrzysty, jak cis czy żywotnik nie na  żywopłot a do kompozycji to złocisty jak to słońce. Sadzono te kolorowe iglaczki nie bacząc na wymagania odmiany i potem się dziwiono "oszukany bo zzieleniał", "wziął i wypadł", "ta choinka zgniła" ( na własne uszy info o zgniłej choince słyszałam ). Na zasobnych glebach usiłowano uprawiać jałowce skalne Junisperus scopulorum'Skyrocket' a na piochach cypryśnik błotny Taxodium distichum. Powszechnie jakoś się utarło że iglaki "wolą jak jest sucho i kwaśnawo" w związku z tym wszystkie iglaki przeciętnie ogrodujący traktował tak samo ( i to się do dzisiaj chyba nie zmieniło ). Ziemia ma być przepuszczalna, wzbogacona w wysoki torf i najlepiej  używać dużej ilości nawozu przeciwko brązowieniu igieł, he, he. Aha, iglak to słońce zniesie  i cień, taki twardy!

Rzecz jasna co delikatniejsze odmiany nie przetrzymywały takiego równego traktowania i dlatego  jakoś nie wiele widać w naszych ogrodach dojrzałych okazów ciekawych odmian roślin szpilkowych. Przeżywało to co znosiło warunki powszechnie uważane dla iglaków za najlepsze. Jak Polska długa i szeroka tak zaświerczona i zatujowana, jodła kalifornijska i kosówka nie są aż tak lubiane, choć występują dość  licznie w ogrodach. Z jałowcami, cyprysikami chyba jest zbyt dużo problemów - pierwsze łapią choróbska ( ten sam problem co z sosną wejmutką tylko że jałowce zapadają na to co żyje na gruszach a  wejmutka na to co żyje na porzeczkach  ) a drugie potrafią nie przetrzymać ostrzejszej zimy. W miastach na skutek zanieczyszczeń powietrza sporo  iglaków wypada, ot kolejne ofiary smogu.




Dziś koniferyzm stosowany sprowadza się w zasadzie  do obtujaczania działek i sadzenia "jakichś tam" iglaków jako roślin idealnych do ogrodu bezproblemowego ( no to iglaki muszą być "jakieś tam" bo po co komu potencjalnie problematyczny iglak w bezproblemowym ogrodzie ). Ze świadomą uprawą iglaków to ma mniej więcej tyle wspólnego co kupowanie "imieninowych kwiatków"  z umiejętnością uprawy kwitnących bylin. Takie sadzenie iglaków "bo niewymagające są","liści nie sypią" ( ale jak potrafią zrzucać igły i szyszki, he, he ), "roboty z nimi nie ma" to nie jest umiłowanie iglaczenia a raczej umiłowanie nic nierobienia w ogrodzie. Kiedy sadzi się iglaki z powodu prawdziwej  fascynacji tą grupą roślin  to nic nierobienie odpada, iglaki potrafią być tak samo wymagające w uprawie jak wszelkie insze kłopotliwe a miłe sercu ogrodnika kolekcjonera  rośliny.

Czy da się uprawiać w ogrodzie same iglaki? Pewnie  że się da ale co to będzie za ogród? Bez pszczół, motyli, narażony na ataki szkodników grasujących na wielu iglastych gatunkach ( tak, tak, kiedyś zalecano przy świerkach nie sadzić odmian modrzewia europejskiego tylko japońskiego, bo ochojnik miał japońskich igiełek nie lubić - gust kulinarny żywinie się zmienił, o czym uprzejmie donoszę ). Nawet w iglaczych kolekcjach rosną  rośliny liściaste, zieleń  igieł  pięknie podkreśla jesienną  żółć  i czerwień liści czy  kolory zimowych pędów derenia syberyjskiego. Krzewinki wrzosu wśród których rosną sosny czy jałowce pospolite Junisperus communis, byliny które bardzo  dobrze znoszą bliskie sąsiedztwo cisów, trawy zarówno te na suche jak i bardziej wilgotne  siedliska mogą być świetnym towarzystwem dla iglaków - mnóstwo możliwości wyboru i dopasowania roślin do ogrodu jaki nam się marzy. Iglaki dobre roślinki są, tylko bezproblemowcy sadząc je bez pomysłu i na "odwal się" robią im antyreklamę.







A co tak pięknie będzie wyglądało ośnieżone jak "choinka", no co? Brzózka, klonik, dąb? Never! W ubrankach ze śniegu iglaki wyglądają najpiękniej ze wszystkich roślin. W końcu spora część z nich lubi chłodniejszy klimat, taki w którym zima trwa dłuuugo i jest śnieżna.


Bodziszki kłopotliwe czyli mieszańce Geranium wallichianum

$
0
0
Geranium wallichianum czyli bodziszek Wallicha jest jednym z ładniej kwitnących bodziszków.  Ładniej w tym wypadku oznacza  że ma dość duże kwiaty ( około  trzech i  pół cm  średnicy w kolorze lila - róż,  z białawą plamą u nasady płatków ). Kwiaty są delikatne i robią wrażenie, przynajmniej na mnie robią. Niestety roślina jest z tych wrażliwych i ciężko znoszących zimy w naszym klimacie. Pochodzi z okolic  Himalajów - północne Indie, Nepal,  Pakistan, Afganistan. Niby górskie klimaty więc bodziszek powinien być bardziej odporny  i zalicza się go do  roślin mogących rosnąć w strefie piątej, ale tak po prawdzie  to cóś hardcorowy nie jest. Po naszych zimach najczęściej zostaje po nim puste stanowisko i miłe wspomnienia letnich dni chwały. Bodziszek Wallicha jest bodziszkiem późno kwitnącym, jego kwiaty pojawiają się w sierpniu a kwitnienie przez cały wrzesień a jak  jesień ciepła  to jeszcze w połowie października potrafią pojawić się na tej roślinie kwiaty, znaczy byłby rośliną mile widzianą na rabatach w sezonie marcinkowo - dąbkowym. No ale się nie da oswoić, egzot jeden. Mój pierwszy kontakt z bodziszkiem Wallicha miał miejsce w ogrodzie Beth Chatto, przyuroczyła mnie odmiana 'Buxton's Variety', znaleziona w walijskim ogrodzie na początku XX wieku forma różniąca się od gatunku kolorem kwiatów ( cud niebiewskość ). W Alcatrazie zakupiony w Albionie bodziszek okazał się być grymaśny jak podstawowa forma gatunku, odpłynął nim zdążyłam się nim nacieszyć ( no bo co to jest jedno kwitnienie w przypadku byliny ).

Ponieważ nie udało się mi z gatunkiem postanowiłam poszukać mieszańców, licząc na to że mieszańcowe  bodziszki mogą być bardziej odporne. Zaczęłam od odmiany 'Rozanne' ( ostatnia fotka ), mieszańca Geranium himalayense z Geranium wallichianum'Buxton's Variety'. Roślina kwitnie kwiatami podobnymi do odmiany 'Buxton's Variety' a geny bodziszka himalajskiego powinny sprawić że będzie bardziej odporna. Powinny ale w przypadku  Alcatrazu jakoś się to nie sprawdziło, wielokrotnie pełna nadziei sadziłam 'Rozanne' i wielokrotnie przeżywałam wiosną rozczarowanie wgapiając się w puste stanowisko. U Mamelona było podobnie, żadne miejsce w którym Mamelon sadził  'Rozanne' nie okazało się dla tej odmiany odpowiednim stanowiskiem, takim na którym  roślina jest w stanie przeżyć.

Nie dało rady z 'Rozanne' postanowiłam spróbować z innymi mieszańcami Geranium wallichianum. Padło na przepięknego 'Lilac Ice', bodziszka wyczajonego w brytyjskiej szkółce Blooms of Bressingham i na 'Sweet Heidi' z holenderskiej szkółki Marco van Noorta. Oba bodzichy urodne choć w różny sposób - 'Lilac Ice' ( pierwsza fotka ) nie ma charakterystycznej białawej plamy w centrum kwiatu za to jedyny w swoim rodzaju odcień płatków kwiatów, niewystępujący wśród znanych mi bodziszków, 'Sweet Heidi' ( fotki  druga i trzecia ) jest bardziej podobna do Geranium wallichianum, charakterystyczna  dla gatunku plama jest bardzo mocno widoczna,  kwiaty tej odmiany są wręcz kontrastowo wybarwione. Niestety oba mieszańce okazały się być delikatesami. 'Lilac Ice' odpłynął pierwszy mimo starannego okrycia późną jesienią,  'Sweet Heidi' wytrzymała niemal trzy sezony ale  budziła się późno i nie dochodziła do siebie do końca sezonu. Zeszłego roku tak zaspała  że już nie wstała. Postanowiłam pogodzić  się z tym że z bodziszków kwitnących w drugiej połowie lata w Alcatrazie będzie rosła 'Salome' i 'Ann Folkard' ( obie odmiany kwitną w Alcatrazie w drugiej połowie sierpnia - 'Salome' wypuszcza wtedy pierwsze kwiaty, 'Ann Folkard' po przycięciu pędów kontynuuje kwitnienie ). Bodziszków spokrewnionych z  Geranium wallichianum już nie chcę.

Codziennik - dzieje się średnio

$
0
0
Zaczęło się od  Felicjana i jego problemów z kamieniem nazębnym ( dwa pogryzienia w gabinecie temu  nasz dohtor mi sygnalizował że się będzie działo więc niby byłam przygotowana ).  Jego  Podłość został zbadany  solidnie ( głupi Jasio był konieczny ) a następnie zaczęło się czyszczenie zębisk donarkozowanego  Felicjana.  Buzię wytamponowano, leków zadano, w auto załadowano i pod  dom podwieziono. Trzy godziny później Felicjan usiłował ugryźć mnie tymi  odświeżonymi zębami, ale dałam odpór i musiał zadowolić się podrapaniem ręki i prychaniem w moim kierunku - znaczy narkozę zniósł dobrze. Teraz wizyta kontrolna, może ze sprawdzeniem czy mu się  śrubki w główce nie poluzowały bo po tych czyszczonych zębach jego  upierdliwość przekracza stany alarmowe. Usiłował wywalić mój kubek z kawą ( tak, to było celowe ) bo nie reagowałam na jego pomruki wydawane kiedy ujrzał za oknem  Rudego ( nie będzie gryzienia Rudego tą gębą świeżo po zabiegu ). Uznał  że teraz nie będzie jadł a właściwie podpijał pap tylko konsumować będzie gotowanego kurczaka i indyka, w pierwszym przypadku mięsko ma być z uda, w drugim z piersi. I on nie będzie schylał łebka do talerza tylko zmuszał mnie rykami do karmienia czyli podawania miąsek do wybrednych kocich usteczek.  Klasyczne podejście tego gnojka, stosowane  po wszystkich zabiegach medycznych. Chciałam  żeby  trochę pojadł po tych przeżyciach i pierwsze karmienie było po jego myśli, drugie też ale trzecie już nie. W związku z moim nieposłuszeństwem Felicjan okazuje  humory innym kotom, co nie zawsze jest takie złe ( Szpagetka została zdetronizowana, Felicjan zdobył  kibelek ). Na mnie tylko pomrukuje i patrzy "złymi oczkami" ale czuję że chętnie by mi dokopał za dbanie o stan jego zdrowia. Zero wdzięczności!

W czwartek rano występ miała Małgoś - Sąsiadka, po środowym podjechaniu w górę ciśnienia wzięła dodatkową tabletkę i cóś ona tabletka za dobrze zadziałała. Ciśnienie pani starszej  zjechało gwałtownie i Małgoś - Sąsiadka  ocknęła się na podłodze. Była przy tym święcie przekonana  że leży wygodnie w łóżku i dopiero krzesło widziane z perspektywy   żaby uświadomiło jej że jest mocno nie tak. Na szczęście akcja nie trwała długo więc się nie zdążyła przeziębić  tylko zdrowo strachu najeść (  a ja razem z nią jak tylko poszkodowaną zobaczyłam, nad Małgosinym okiem śliwa jak się patrzy ). Małgoś - Sąsiadka szczęśliwie nie wymaga podawania wybranych kawałków kurzyny czy indyczyny do usteczek, mogłam spokojnie skarmić ją zupą mrożonkową ( wg. teorii Małgoś - Sąsiadki "stare ludzie" nie powinny jeść  dużo mięsa, zwłaszcza wtedy kiedy można nim skarmić koty ) i przyobiecać naleśniki "z czymś" ( czytaj z jagodami "na krótko" ). Obecnie Małgoś  - Sąsiadka zalega z Lalkiem i Felicjanem ( obłożenie powstrząsowe ) i ryczącym telewizorem do kompletu ( aż dziw  że koty  drzemią przy tym akompaniamencie ). Zalegając głośno  informuje koty co sądzi  o ostatnim wypadku Nadobronnego, mgle która  śmie atakować  autostrady, ryżym z Ameryki i prezenterce jakichś programów informacyjnych która nie ma klasy Edytki Wojtczak. Koty ignorują ryki telewizora, uwagi wypowiadane crescendo  przez Małgoś - Sąsiadkę a nawet dźwięk wydawany  przez otwierane drzwi Magicznej Szafeczki czyli lodówki. Całkowite oddane są leczniczemu zaleganiu. Zdaje się  że Małgoś - Sąsiadka docenia tę terapię bo słyszałam  pseudoszept ( Małgoś  -  Sąsiadka jest  głuchawa, oględnie rzecz nazywając, więc szept w jej wykonaniu  jest taki... teatralny ) - "Babcia ma dla Was wszystkich rybkę w lodówce, dorszyk prawdziwy". Zdaje się  że zapowiadana od dawna ryba po grecku w wykonaniu Małgoś - Sąsiadki nie będzie przez nas szybko jedzona.

Dziś ciężki dzień dla Mamelona - "nasza kuzynka Gosia" pakuje Mamelona na fotel dentystyczny i Mamelon będzie   mogła  pofelicjanić. Znaczy nie wiem czy  zażąda po kaźni miąs wprost  do ust podawanych ale stomatologiczne rozkosze jakie  były ostatnio udziałem Felka niechybnie Mamelona czekają ( nawet odczuwa  bóle w tym  samym miejscu  które zaczęło już denerwować Felicjana, cęgi ją bolą ). Staram się nie myśleć  że  i ja powinnam przejrzeć szczenę i żuchwę ,  nie pamiętać słów  takich jak paradontoza czy endodoncja i na wszelki wypadek obiecałam  sobie nie będę nadgryzać jabłuszek tym zębem który wcale mnie nie boli tylko tak troszkę daje znać o swoim istnieniu. To  zapominanie jest szczególnie teraz dla mnie ważne  bo plomba dobrej jakości  kosztowna a ja właśnie za pożyczoną od Mamiego kasę kupiłam nowy aparat. Rzecz jasna kompakta jak dla szympansa ( mniej rozgarniętego ) o jakich takich parametrach, za to bez tych wszystkich bajerów które teraz producenci uparli się  ładować do aparatów  fotograficznych. Czy w Bloggerze jest widoczna różnica pomiędzy zdjęciami ze stareńkiego Sławkowego Olympusa ( akcja "Masz, wiem że nie możesz żyć  bez aparatu" ) czyli tymi dwoma pierwszymi a tym z nówkowego aparatu czyli ostatnim zdjątkiem?


Usiłowałam zrobić dekora ale mnie cóś nie wyszedł, musiałam postawić na oku miskę z mandarynkami która nijak pasi do hiacyntów ( musiałam bo mandarynki można z miski wyjąć i turlać po podłodze, po co niszczyć kocią piłeczkę ). Hiacyntów w ogóle mi mało, te dwa to tak jakoś nędznawo wypadają. W dodatku to nie jest wyśniony przeze mnie różyk ( no tak ale różyk wyśniony to bym musiała we wrześniu lub październiku kupić, cebule w lodówce  chować a potem sobie w porę o nich przypomnieć,    posadzić  w konkretnej donicy i w ogóle ). Nic to, następne hiacynty będą białe, będzie ich więcej i  gonić zamierzam takich którzy za nic mają moje dekoracyjne parcie i kombinują ze wstążkami i serduszkami które zamierzałam walniętynkowo wykorzystać. A w ogóle co to za zaleganie na moim ołtarzyku ?! Ja się pytam co te obłe cielska tam robią?! I co z tego że serweta niewyprasowana! To wcale nie znaczy że tam jest sypialnia ( Okularia i Sztaflik ) czy buduar ( wieczne wylizywanie się Szpagetki ).  Ołtarzyk jest pańci, dekoruje sobie w tym miejscu jak uważa. Kociej aneksji ołtarzyka moje stanowcze nie!

'Sirak' i 'Salome' - bodziszki kwitnące w kolorze lilaróż

$
0
0
'Sirak' to moja bodziszkowa miłość od pierwszego spojrzenia, świetny, dość wysoki bodziszek ( około 50 cm wysokości osiąga ) kwitnący w końcówce maja i czerwcu a na północy Polski nawet w lipcu. Kwiaty ma spore, ich średnica może dochodzić do 5 cm. Mimo tak dużych jak na bodziszka kwiatów 'Sirak' ma w sobie "wdzięk dziczyzny". Odmiana powstała z krzyżowania Geranium gracile z Geranium ibericum, za przybycie jej na świat odpowiadają Simon i Bremner. Świat okazał wdzięczność, roślina została uhonorowana w 2004roku Award of Garden Merit RHS. Alcatraz też go docenił, choć nie obyło się bez pewnego poślizgu ( porozsadzałam w sierpniu a potem  była zima w 2012 zabójcza nie tylko dla dzielonych w sezonie roślin,  więc to się nie liczy ).

Dwa razy wprowadzany do Alcatrazu 'Sirak' okazał się rośliną dobrze przyrastającą ( Mamelon szybko zapragnęła mieć tę odmianę na rabacie i długo nie czekała - Alcatraz i bodzio współpracowali i już w pierwszym "drugim" sezonie bodziszek nadawał się do podziału ). Dobrze rośnie zarówno na stanowisku  słonecznym jak i w półcieniu, ceni sobie jednak dobrą glebę. Lubi jak ziemia jest żyzna i dobrze jak lekko wilgotna ( ale bez przesadyzmu, to nie ma być tak jak w przypadku irysa mieczolistnego - żadnego  chlupania w korzonkach ). Za takie warunki 'Sirak' się pięknie odwdzięczy, naprawdę pięknie!

'Salome' to odmiana pochodząca z krzyżowania Geranium lambertii z Geranium procurrens. Pierwszy z  rodzicielskich gatunków to  taki sam delikates jak Geraniu wallichianum, z którym dzieli siedliska. Podobnie jak  bodziszek Wallicha Geranium lambertii kwitnie w drugiej połowie lata. Geranium procurrens uchodzi za nieco twardszego bodziszka, pochodzi z Himalajów,  jednak przy opisie gatunku natknęłam się na info że podczas ciężkich zim ( uwaga - ciężkich holenderskich zim )  na stanowiskach tej  rośliny można zaobserwować wypadanie całkiem pokaźnej ilości kęp, choć uspokajająco dodano że to co  wytrzymało szybko przyrasta. Znaczy niby hardy geranium ale cóś nie do końca. Cechą charakterystyczną dla  Geranium procurrens jest długość pokładających się  pędów, którą to cechę ten bodziszek z lubością przekazuje hybrydom ( np. odmianie 'Ann Folkard' ). 'Salome' też dostała ten długopędyzm "od tatusia" i jest tak  zwanym bodziszkiem rozpełzłym. W optymalnych warunkach długość pędów może dochodzić do 90 cm, ale u mnie ten bodziszek ma pędy o połowę krótsze ( pewnie Alcatraz uznał  że ani mu się  śni być ogrodem optymalnym do uprawy 'Salome' ). "Po tatusiu"  'Salome' otrzymała kolorek kwiatów,  natomiast  "po mamusi" ma tę umiejętność zakwitania w czasie kiedy większość bodziszkowych kwiatów jest już tylko  miłym wspomnieniem.

Oprócz urodnych,  niewielkich kwiatków 'Salome' ma liście w kolorze chartreuse, czyli  takim zbliżonym do koloru jabłek papierówki. Uprawiana w półcieniu wygląda świetnie, szczególnie gdy pełza przy roślinach o ciemniej zabarwionych liściach. Jej kwitnienie nie jest bardzo spektakularne ( przynajmniej w Alcatrazie )  ale z tymi żółtawymi liśćmi i delikatnymi kwiatami wygląda całkiem dobrze. Co prawda zastanawiam się każdej zimy  czy 'Salome' się wiosną obudzi ale do tej pory bodziszek mnie nie zawiódł. Może dlatego  że zimę spędza okryty opadłymi z drzew liśćmi ( a mieszańcom Geranium wallichianum nawet  liście i iglakowe gałązki przetrwać nie pomogły ).Odmianę wyuprawiała Elizabeth Strangman w legendarnej i niestety nieistniejącej już szkółce roślin Washfield Nursery w hrabstwie Kent. 'Salome' nie jest taką najnowszą z nówek, data jej introdukcji to rok 1981.

Codziennik - mija styczeń

$
0
0
Niespiesznie ale nieustannie tyka zegar, styczeń  powoli odchodzi w przeszłość. Przypominam sobie rosyjską bajkę o dwunastu miesiącach i zaraz chce mi się styczniowych poziomek i styczniowych  śnieżyczek. Poziomki na upartego można by  tam w jakichś delikatesach ustrzelić ( w cenie zabójczej ), śnieżyczek nikt nie pędzi, trzeba by  do najcieplejszych rejonów Anglii się wybrać na śnieżyczkowe party. W marketach morze hiacyntów, szafirków,  cebulic syberyjskich i krokusów ale śnieżyczek się nie dostanie.  Zadowalam się hiacyntami, jeszcze trochę i przywlekę do domu brzozowe i leszczynowe gałązki. W lutym chcę mieć choć trochę wiosny w domu. W powietrzu w ogóle wielka zmiana i nie mam tu namyśli  że nagle zrobiło się niezwykle czyste czy cóś, po prostu czuć że zima trochę odpuszcza. Pod oknem zalotne miauki, do  Rudego dołączył Niescęście i nieznany nam nowy kotek ( proponowana ksywa Ocelot Jaguar Drugi ), lada moment a pojawi się Epuzer ( słyszałam jego ryki na sąsiedniej posesji ). Moje stadko poruszone, Felicjan już zapomniał o przejściach, dużo  rzeczy jest mi wybaczone za szybkie wypuszczanie go na dwór żeby  mógł bronić honoru domu szarganego ( honoru nie domu ) przez występną Okularię. Lalenty ma za nic  swoje podeszłe kocie lata  i uczestniczy w tych burdach wraz ze Sztaflikiem, która chyba już ostatecznie zdecydowała  że nie jest kotką tylko kocurką.

Robocop czyli Szpagetka ( o rany, nie powinnam się nabijać z jej zdrucikowania ) rozpędza wszelkie bójki tzw. nagłym wtargnięciem w środek konfliktu i rykiem wydobytym z małego gardziołka podobnym  do  "Amami Alfredo" w wykonaniu Marii Callas. Kotłująca się bójka się  anihiluje, kociska spłoszone mykają na wszystkie strony a primadonna kroczy na tych sztywnych, robocopowych nogach  zapomniawszy że powinna wdzięcznie utykać dla podtrzymania pozorów  inwalidztwa.  Okularia nie uczestniczy w bójkach, zadowala się rolą przyczyny bójek. Jej białe łapki po dreptaniu w miejskim śniegu są szare, muszę myć bo nie chcę żeby zlizywała to  świństwo. Na Okularii brud widać na innych kotach nie ale "prać"  trzeba wszystkie. Normalka, coroczne kocie rytuały obchodzone w podobny sposób. Taki miły  prowiosenny  punkt programu każdej zimy, koty zaczynają towarzyskie spotkania znaczy niedługo będzie ciepło i zacznie wychodzić zielone. Uspokojona tym trwaniem cyklicznym kocich obrządków wkurzam się czymś innym ( widać  czymś się wkurzać muszę jak w domu - tfu, tfu, tfu!  - sprawy toczą się zwykłym trybem ).


Smog hasłem miesiąca. Smog oczywiście nie zrobił się dlatego że ta  a nie inna partia wygrała wybory, smog jest dlatego że wszyscy dotychczas będący u władzy politycy chowali łeb w piasek i udawali że problemu nie ma a media zajmowały się dupą Maryni w znacznie większym stopniu niż czymś tak istotnym jak powietrze którym oddychamy. Powietrzny kłopot  był i jest  na tyle duży że jak czegoś z tym nie zrobią to kolejna ostrzejsza zima zmiecie tego kto aktualnie będzie u władzy. Problem jest  że tak się wypisze systemowy  i nie wystarczy sypnąć kasą na kotły tego czy innego rodzaju, bo to kropla w morzu. Jak Polska długa i szeroka  ludziska palą czym popadnie i świadomość u nich jak u ameb + charakterystyczna dla pierwotniaków mentalność  Kalego - sąsiad  smrodzi źle ale jak ja palę oponami to konieczność  ekonomiczna i trzeba to tolerować. Potrzeba i marchewki i kija i przede wszystkim kogoś rozsądnego kto będzie ten kij i marchewkę w należytych proporcjach stosował. Tylko przegląd naszych kadr politycznych mnie optymizmem nie napawa co do rozsądku  aktualnie "rzundzoncych" jak i tych którzy aspirują do "rzundzenia". No bryndza, pocieszanie się że Hamerykany mają ryżą wersję Berlusconiego a Albionianie swoją wersję  Hani  Suchockiej nie skutkuje. Ech, może powieje solidny wiatr historii i nam smog rozpędzi ( byle nie razem z nami  ). Na razie smętnie patrzę na ohydną rozpyloną na śniegu "miastowość" i nerw mnie się robi, kiedy przygotowuję gąbkę i michę do mycia kocich łap.




Teraz o ilustracjach wpisu - jak sobie skazkę  o dwunastu miesiącach przypomniałam  to pogrzebałam mocniej w pamięci  i różne takie wspominki zasłyszanych, przeczytanych i oglądanych skazek do mnie wróciły. Takie tam koniki  Garbuski,  Żar  ptaki, jaszczurcze królowe, chatki na  kurzych  nóżkach, szczupaki, cwane Liszki, dobre wilki i niedźwiedzie, Wasilisy przepiękne i Kościeje. Cały ten  ruski folkowo - bajeczny personel stanął mi przed oczami. A jak folkowo - bajecznie to Fiedoskino i Palecha i tamtejsze mistrzynie  i tamtejsi  mistrzowie.

O różach dla początkujących ogrodników słów kilka - mieszańce herbatnie, pernetiany

$
0
0
Mieszańce herbatnie - Rosa thea hybrida

 Od czasu kiedy pojawił się pierwszy z nich nie mówimy już o różach historycznych tylko o różach nowoczesnych.A za pierwszego mieszańca herbatniego czy jak to dziś zwą różę wielkokwiatową uchodzi odmiana 'La  France'przedstawiona światu w roku  1867 przez faceta trojga imion Jean Baptiste Andre Guillot. Rodzicami tej róży są odmiany  'Madamme Bravy' ( czasem podaje się  że to nie  'Madamme Bravy' brała udział w tym słynnym krzyżowaniu tylko  'Madamme  Falcot' ) i 'Victor Verdier'. Tatuś  'Victor Verdier' czyli odmiana remontanki ( Hybrid  perpetual ) autorstwa Lamarche'a ożeniony został z różą herbatnią ( 'Madamme Bravy', jak i domniemana mateczka 'Madamme  Falcot' są różami herbatnimi autorstwa pana Guillot ). Krzew początkowo zaliczany był do burbonek jednak powtarzalność i stabilność kwitnienia skłoniła hodowców róż do uznania  że oto narodziła się nowa grupa róż - mieszańce herbatnie. Późno to uznanie nastąpiło bo w przypadku British National Rose Society dopiero w roku1893. Tyle rosariańskiej legendy, rzeczywistość była jak zwykle bardziej skomplikowana. Przed panem Guillot krzyżowano  róże różnych grup z różami herbacianymi, jednak efekty tych krzyżowań nie były może aż tak świetne  ( chodzi mi tu o długość i powtarzalność kwitnenia ) w zimniejszym klimacie. Najprawdopodobniej miały też miejsce krzyżowania róż herbacianych z remontankami, jednak pewności nie ma gdyż na francuskich polach różanych większość zapyleń wykonywała natura. Dopiero 'La France' była dobrze kwitnącą różą "całosezonową" w niemal każdym klimacie i to taką z w miarę dobrze ustalonym rodowodem ( spuśćmy zasłonę na tę dwumatczyność ).

 Angielski hybrydyzer róż Henry Bennet postanowił bardziej  zawierzyć celowemu krzyżowaniu i  zajął się  produkcją nowych odmian mieszańców herbatnich. Podchodził do spraw krzyżowań róż jak do hodowli bydła, swojego "zajęcia właściwego" co  nie tylko   grupie  mieszańców herbatnich wyszło to na dobre. Inni hybrydyzerzy poszli w jego ślady, tworzenie nowych odmian weszło na zupełnie inny poziom.  Efekty krzyżówek celowych stanowiły i stanowią olbrzymią większość wśród uzyskiwanych mieszańców wszelkich typów. W XX wieku mieszańce  herbatnie zdominowały rynek róż. Czym oprócz wielokrotnego stabilnego kwitnienia mieszańce herbatnie urzekły ogrodników? Na pewno nie pokrojem krzewów i nie zdrowotnością ( dotyczy to szczególnie późniejszych  mieszańców z udziałem pernetian ) - większość róż tej  grupy Ma mało ciekawy, paciorowaty pokrój ( to  nie od paciorków tylko od paciorów vel patyków ), wymagają solidnej pracy z sekatorem ( w sezonie wykonuje się solidne cięcie wiosenne i cięcia podczas  sezonu, szczególnie gdy uprawia się tę grupę róż w cieplejszym klimacie ). Chyba najbardziej prawdopodobnym powodem dwudziestowiecznej hegemonii uprawy mieszańców herbatnich jest to co dla ogrodnika dbającego  o wygląd ogrodu stanowi wadę - wytwarzanie przez roślinę długich prostych pędów. Ta grupa róż jak żadna inna nadaje się na kwiat cięty i moim zdaniem ogromna większość odmian  mieszańców  herbatnich tylko w takim celu powinna być sadzona. Kształt kwiatów jest piękny, odziedziczony po różach chińskich ( pąk w środku wokół którego układają się płatki ), same pąki bywają rzadkiej urody, jak dodać do tego oszałamiającą i różnorodną skalę zapachów to nie ma się co dziwić  że pojedynczy różany kwiat urzeka. Owszem zdarzały się zboczenia, np. koncentrując  się na nienagannym kształcie kwiatów hybrydyzerzy  nie zwracali zupełnie uwagi na zapach, na szczęście bezzapachowe odmiany przestały cieszyć się powodzeniem. Dziś powolutku mieszańce herbatnie  wypierane są z ogrodu przez inne grupy róż, chyba to jest właściwy kierunek.


Róże Perneta  Rosa x pernetiana

To w zasadzie archeologia różana ale bez niej nie byłoby współczesnych róż. No kamień milowy i w ogóle. Jak zapewne się zorientowaliście stare historyczne  grupy róż kwitną w odcieniach różu i bieli ( galijki, damascenki, portlandki i stulistne z mchowymi, burbonki i remontanki, bardzo wczesne noisette i herbaciane ) a także czerwieni (  remontanki ), ale  nie ma wśród nich róż o żółtych kwiatach. Tak, tak, do wieku XIX żółto kwitnąca to była dziczyzna w wydaniu  Rosa foetida, Rosa  hemispaherica  i Rosa banksiana. Po ogrodach nic hybrydowego żółtego w różanym wydaniu się nie uświadczyło. Do czasu kiedy uprawą róż nie zainteresował się pan  Joseph Pernet - Doucher, który wprowadził geny żółto kwitnących dzikich róż do różanych hybryd ogrodowych. Prosto nie było. Pracę nad wprowadzeniem żółtej barwy trwały od roku 1838 czyli  od momentu sprowadzenia do Europy okazu Rosa foetida nazwanego  pęknie 'Persian Yellow'. Pierwszą różę ogrodową o  nazwijmy to złotawej barwie płatków uzyskano dopiero w roku 1891 ( pierwsze kwitnienie siewki datują na rok 1893, któraś z tych dat jest cóś nie tego ) . Dlaczego oczekiwanie  na różę w kolorze żółtym trwało tak długo? 'Persian Yellow' nie była skłonna  do przekazywania genów, złośliwie odmawiała współpracy, Pernet - Doucher wykonał tysiące krzyżówek z remontankami i tylko dwie siewki ( remontanka 'Antoine  Doucher' rośliną mateczną, pyłek od 'Persian Yellow' ) miały w sobie "cóś  złotawego".

Pierwsza z siewek, podobna do 'Persian Yellow' okazała się bezużyteczna w pracach hodowlanych ( złośliwość miała po tatusiu, zero chęci do rozmnażania ), druga  okazała się być płodna. Do prawdziwej złocistości było jeszcze daleko, płatki były z jednej strony różowawo  - pomarańczowe ale miały złocisty rewers. No nadzieja się zrodziła. Ponieważ ten hodowlany cud kwitł tylko raz w sezonie pan Pernet - Doucher ożenił go z mieszańcem herbatnim i tak powstała słynna 'Soleil d'Or' - pierwsza róża o złotych płatkach ( no, pomarańczowo - złotych ). W roku 1897 na wystawie ogrodniczej w Lyonie ta odmiana został przedstawiona  światu i  wzbudziła prawdziwy entuzjazm. Pernetiany krzyżowano z różnymi grupami róż,  ich geny obecne są w mieszańcach Noisette, róż piżmowych,   w mieszańcach  herbatnich. Dziś rzadko kiedy spotyka się te  róże w uprawie, są dość delikatne i mało odporne na choroby grzybowe ( czego pan Pernet - Doucher nie był świadomy uprawiający ogród w zanieczyszczonych siarkowymi wyziewami okolicach  Lyonu - to jest ten rzadki przypadek  kiedy zanieczyszczenia  środowiska korzystnie wpłynęło na  rośliny ). Jednak bez ich udziału nie byłoby takich róż jak  'Peace' Meillanda czy 'Graham Thomas' Austina. Znaczy cześć ich pamięci, szaconek  i w ogóle ale z zaroszeniem do ogrodu to jednak lepiej się wstrzymać. No chyba że ma się "szczęście" i ogródek w zasiarczonej należycie okolicy leży. Wtedy można cieszyć się pernetianami i astmą jednocześnie!

O różach dla początkujących słów kilka - polianty, floribundy i mieszańce piżmowe

$
0
0
Rosa x polyantha  - polianty

Kolejna zagmatwana  historia różana, różne tropy prowadzą do znanych botaników i hybrydyzerów róż - zagadka nadal nierozwiązana i więcej w historii tej grupy róż domysłów niż niepodważalnych faktów. Zatem dochodzenie czy to Robert Fortune czy Jean Sisley czy też Francois Coignet podarował nieustalonemu hodowcy róż z okolic Lyonu czy też panu  Guillot nasiona japońskiej róży w ówczesnej systematyce nazywanej Rosa polyantha multiflora możemy sobie darować. Wiadomo że rzecz działa się w latach sześćdziesiątych XIX wieku i tylko tego możemy być pewni. W roku 1872 światu po raz pierwszy przedstawiono krzyżówkę Rosa polyantha multiflora z  różą chińską 'Dwarf Pink China' ( oczywiście są tacy którzy twierdzą że to nie była wcale ta  róża tylko cóś  chińskiego nieznanego, typowe dla rosmoańskich opowieści  śledczych ). Tym nowym krzyżówkowym hitem była odmiana 'Paquerette'.  Jednak to jej siostrzana odmiana ( znaczy z tego samego krzyżowania ) nazwana 'Mignonette' była "matką poliantów", z tej linii wywodzi się niemal 1/4 wszystkich nowoczesnych róż. Pierwsze polianty były niewysokimi roślinami dorastającymi do 60 cm  wysokości ( tzw. "patio rose" lub też "bed rose" współczesne  to prawnuczki pierwszych poliantów ), które kwitły niemal nieprzerwanie przez cały sezon ( dziedzictwo chińskie ), wiechami niewielkich, pachnących kwiatuszków ( geny Rosa multiflora ). Te  wczesne polianty skrzyżowano następnie z różami herbacianymi, ramblerami ( typ róży czepnej ) oraz mieszańcami  herbatnimi. Dwa pierwsze typy krzyżowań zaowocowały roślinami  o długich pędach ( to z nich wywodzi  się wiele współczesnych wysokich krzewów "parkowych",  róż płożących  vel rozesłanych i cała masa róż podobnych  do ramblerów o  drobnych kwiatach ), trzeci typ krzyżowania stworzył nową grupę róż - floribundy. Chwała poliantów  trwała krótko, floribundy je wygryzły. Trochę szkoda bo polianty miały mnóstwo wdzięku i cudowną cechę wytwarzania sporej ilości sportów ( samoistnych mutacji powstałych na krzewie ). Nie wszystkie jednak odziedziczyły twardość po  Rosa multiflora , mieszańce z dużą ilością "chińskiej krwi" potrafią w zimniejszym klimacie sprawiać problemy.


Floribundy

Ta grupa róż to sprawka pana  Poulsena, duńskiego hodowcy który  usiłował stworzyć odporną na skandynawską pogodę różę. Za pierwszą protofloribundę uchodzi odmiana 'Rodhatte' z roku 1911, lecz dopiero krzyżowanie chyba jednego z najsłynniejszych poliantów 'Orléans Rose' Levavasseur'a  z roku1909  z mieszańcem herbatnim 'Red Star' z roku 1917 autorstwa  Hensa A. Verschurena dało coś nowego - odmiany 'Ellen Poulsen' ( 1918 ) i 'Kritsen Poulsen' (1924 ).  Początkowo nazywano nowy  typ róż "Hybrid polyantha"  dopiero w 1930 roku Amerykanin  dr. Nicolas nazwał te róże floribundami. Nazwa upowszechniła się wśród amerykańskich szkółkarzy, potem się rozniosło i  floribundy z czasem zagościły w słowniku różankowych na całym świecie. W  Polsce nazwę róż tej grupy tłumaczą jako  róże wielokwiatowe, no może być - na upartego. Czym floribudny różnią się od poliantów skoro obydwie grupy róż są "wielokwiatowe" czyli posiadające wiechy kwiatów ?  Przede wszystkim wielkością kwiatów, sztywniejszymi  pędami i na ogół większą odpornością na zawirowania pogodowe ( piszę na ogół bo floribunda floribundzie nierówna, są odmiany twarde jak serce Stalina i są delikatesy ). Pierwsze  floribundy kwitły kwiatami o pojedynczym okółku płatków. Kwitły długo i wytrwale, tak jak polianty. Ich kwiaty były różowe bądź czerwone, czasem białe,  dopiero w roku  1938 pojawiła się pierwsza  żółto kwitnąca floribunda  nazwana po prostu 'Poulsen Yellow'. Z czasem kwiaty nie tylko zyskiwały nowe barwy, zwiększała się liczba płatków, "średnia wielkość" kwiatów ulegała zmianom itd. Floribundy to w ogóle bardzo zróżnicowana grupa róż, istnieje wśród odmian duża różnica wzrostu, zapachu i wigoru. Niektóre z odmian to niemal krzewy parkowe, inne nadają się do nasadzeń w typie "bed" ( wicie, rozumicie, dziurwa w tyrawniku jak za czasów gomułko - gierkowskich a w tej dziurwie róże w jednej  odmianie po całości, np. 'Nina Weibull' kwitnąca kwiatami czerwonymi jak robotnicza krew ). Przez cały  XX wiek floribundy poddawały się modzie różanej wyznaczanej  przez mieszańce herbatnie. Kwitło się pomarańczowo, w paski, na "niebiewsko", zmieniał się kształt kwiatów ( ta radość to już niezwiązana z mieszańcami herbatnimi ale raczej z grupą róż angielskich ). Są,  trwają, trochę przez płynność granic grupy,  trochę z przywiązania do nazwy floribunda ( ileż to można podpiąć pra pra prawnuczków poliantów i mieszańców herbatnich, pokoligaconych podejrzanie różyczek pod piękną nazwę floribunda ).


 Mieszańce piżmowe

Kolejna grupa róż która w rodowodzie ma Rosa multiflora. Te róże są wieloskładnikowymi mieszańcami, trudno je oznaczyć łacińską nazwą więc wśród różankowych utarła się nazwa zapożyczona z języka angielskiego - Hybrid musk.  Żeby powstały mieszańce piżmowe konieczna była rzecz jasna róża piżmowa Rosa moschata. Prawdopodobnie jest to naturalny, bardzo stary mieszaniec, określany często  jako gatunek, mimo tego że nie została odnaleziona  forma dzika tej róży. Opisując powstanie mieszańców Noisette  wspomniałam o tej fascynująco pachnącej róży. 'Aglaïa' mieszaniec Rosa multiflora ( wersja chińska tej róży ) z odmianą róży Noisette 'Rêve d'Or' mającej w rodowodzie Rosa moschata został skrzyżowany przez Petera Lamberta z odmianą 'Mrs. Sharman-Crafwford' zaliczaną do  grupy remontanek i w roku 1904 przedstawiono protoplastę  mieszańców piżmowych - odmianę 'Trier'. Peter Lambertstworzył klasę róż zwaną lambertianami, dziś mało kto już o niej pamięta choć lambertiany są urocze. Pierwsze trzy z nich zresztą nie były wyhodowane przez Lamberta, prawa do nich zostały odkupione od pana Schmitta. Trzy  Gracje Lamberta: 'Thalia', 'Euphrosyne' i 'Aglaïa' bardziej przypominały ramblery  niż róże krzewiaste, ich potomkowie byli często już mniej czepni. Te pierwsze Lambertiany z Rosa multiflora, różami Noisett i poliantami w rodowodzie kwitły raz w sezonie (  nawet  'Euphrosyne' mająca niby więcej chińskich genów odpowiedzialnych za  ciągle kwitnienie ) , dopiero krzyżówki z różami powtarzającymi kwitnienie dały zadowalający Lamberta efekt. Powstały róże odporne na choroby grzybowe, dość twarde żeby pozbierać się po środkowoeuropejskiej zimie, kwitnące wielokrotnie. Znaczy witajcie "piżmaki"! Jednak prawdziwy "wielki skok" w hodowli miał miejsce kiedy za pracę nad mieszańcami piżmowymi Lamberta zabrał się pastor Joseph Pemberton, działający wraz z siostrą Florence oraz pomocnikiem i wspólnikiem Jack'iem Bentallem. Mieszańce  Pembertona a później i Bentalla powstały przy udziale mieszańców herbatnich, do dziś te krzyżówki powstałe w pierwszych trzech dekadach XX wieku uchodzą za najlepsze w swojej  grupie róż. Powstał prawdziwy cud różanstwa - olbrzymia większość róż tej  grupy kwitnie wielokrotnie, przy czym to późniejsze kwitnienia są z tych powalających, są na ogół krzewy  hardcorowe choć u nas lepiej niektóre odmiany okrywać na zimę. Mieszańce piżmowe w drugiej połowie XX wieku nie cieszyły się  wielkim zainteresowaniem ogrodników, większość różanego towarzystwa wolała sadzić floribundy i przede wszystkim mieszańce herbatnie. Na szczęście wzięło i minęło i gdzieś tak w latach  siedemdziesiątych zeszłego wieku w Belgii znalazł się taki który powrócił do prac nad mieszańcami piżmowymi, Lens się nazywa. Dziś piżmaki są poszukiwane bo pasują do naturalistycznych ogrodów, myślę  że najlepsze chwile jeszcze przed nimi.


Trochę  znów  przystopuje z pisaniem o różach, Ciotka Elka przeczytała moje wypociny i stwierdziła że jestem jak ta ciotka Makowiecka i normalny człowiek nie zdzierży w za dużej dawce tych wszystkich koligacji. Znaczy dręczenie różami po raz kolejny zostaje wstrzymane.

Codziennik - różne takie nasze sprawki

$
0
0
Powolutku, po cichutku weszliśmy jakoś w luty ( Małgoś  - Sąsiadka z twarzą niewyjściową, kolorki na niej jak na tyłku mandryla ). Jestem w trakcie niecierpianej przeze mnie czynności czyli mycia podłóg i kombinowałam jakby tu znaleźć jakiś wiarygodny pretekst na dłuższy przestój. No i znalazłam - napiszę Wam co się dzieje w domostwie.
W domostwie kocie sprawki na tapecie - Felicjan wizytując przychodnię wetowską nabawił się kataru, nie wpłynęło to na osłodzenie jego charakteru. Bierze leki, kicha  i namiętnie pluje zieloną pietruchą która usiłuję przemycić do mięcha. Niby taki biedny ale instynktów nie zatracił. Dziś rano Szpagetka przywlokła małego ptaszka, zdążyłam go wyrwać tej małpie z pazurów tuż przed egzekucją ale niestety  Felicjan okazał się czujny.

 Wykonałam coś co w języku komentatorów sportowych nazywało się niegdyś bramkarską  paradą i cudem to ptasie maleństwo uniknęło skręcenia karku. Ptasię się nie ruszało ale serduszko biło, zaimprowizowałam w kocim transporterze "leżankę chorobową" i umieściłam biedaka. Obejrzałam rzecz jasna przedtem jak wygląda, czy nie widać ran, połamań i itd. . Mały po dwóch godzinach zaczął podskakiwać więc wypuściłam na wolność,  pofrunął całkiem nieźle. Jednak nie wiem jak to się skończy  bo przysiadł na modrzewiu pod oknem, podfruwanie pomiędzy gałązkami urządza i  świergoli a ekipa kasacyjna zagrzewa się do boju  kręcąc cielskami po parapecie. Wypuszczę ten gang na smog dopiero kiedy ptocy  pójdą spać, nie ma uprawiania krwawych sportów na malutkich kolorowych ptaszkach! W ogóle ja im  zaraz zrobię zero tolerancji dla przemocy! Znajdę tę starą wiklinową trzepaczkę i wytrzepię im te kocie tyłki, szczególnie Szpagetce, nudzącej się małpie. Zastanawiam się  przedstawiciel którego to ptasiego gatunku mało dziś życia nie stracił przez niecne uczynki Szpagetki i Felicjana Chorowitego. Bardzo kolorowy jest ten maluch, żółte piórka na skrzydłach i rdzawa plamka u nasady dzioba.







A teraz z całkiem innej beczki. Wczoraj obejrzałam "Srala La Land" czyli wyrzuciłam kasę w błoto. Wiem że od czasu do czasu w tej Hameryce to lubio tymi nagrodami obsypywać  "Tajtaniki" albo inne opowieści o krasnoludach ale tym razem padło na wyjątkowego bezpłciowca. Rozciągnięta do absurdalnych czasowych  granic opowieść którą Cyd Charisse i Gene Kelly wytańczyli w pięć minut, zagrana przez  co prawda dobrych aktorów ale niemających tych specyficznych cech które wymagane są od aktorów grających w musicalach  ( i dlatego amatorstwo wyłazi po całości , a całkiem przyzwoita gra aktorska pomiędzy numerami wokalno - tanecznymi nie jest w stanie tego przykryć ), odgrzewane kotlety co pięć minut i cytaty z cytatów i nawiązania do nawiązań czyli wtórność nad wtórnościami a do tego wszystkiego wielkie niezdecydowanie czy  będzie to słodka niewinna opowieść w stylu hamerykańskich produkcji z lat pięćdziesiątych czy takie poważne zastanowienie się w stylu kina niezależnego na temat  ceny jaką płaci się za realizację osobowości.

Mam wrażenie że w Hameryce w filmowym światku i na salach kinowych odbiło się czkawką "We make America great again" i dlatego ta pozornie umieszczona w bezczasie ( co nie znaczy  że ponadczasowa ) budyniowata  opowieść podlana sosem "Prawie jak  za Eisenhauera, ho, ho, przed Wietnamem i tymi cholernymi wojnami na Bliskim Wschodzie" cieszy się tam takim powodzeniem.  Sentymenta i urok "bezpiecznej przeszłości" chyba ten film opromieniają jakąś magią bo inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć  ochów i achów, tego całego piania nad średnim filmem ( taki  "There's no business like show business" z yntelektualnymi ambicjami ). Mnie nie urzekło, nawet początek filmowany w tzw. pojedynczym ujęciu nie przesłonił mi faktu  że do "Moulin Rouge" jest bardzo daleko a do musicalowej świętej Trójcy Boba Fosse'a to wręcz lata  świetlne i jeszcze sto metrów za zakrętem. A mogłam sobie kasę do zakupu książki dołożyć! Zanim następnym razem wybiorę się żeby zasiąść  przed dużym ekranem solidnie przemyślę sprawę. Bardzo, bardzo solidnie!


Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Susan Herbert  z cyklu  "Movie Cats". Ciekawe czy rozpoznacie te filmowe gwiazdy i  hiciory Srebrnego Ekranu  do których nawiązują ilustracje.
Viewing all 1476 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>