Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1476 articles
Browse latest View live

O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże historyczne - część druga

$
0
0
No i dwie grupy róż mamy już z lekka przybliżone ( podstawowo, ale zainteresowani mogą rozwinąć zainteresowania na blogach różanych ). Teraz następne różane info, czyli o tym jak wśród  róż ogrodowych pojawił się biały kolor kwiatów. Pojawił się bardzo wcześnie bo już starożytni  uprawiali róże o białych kwiatach i ostro z nimi kombinowali. Pozyskiwali materiał z dziczyzny, bo od czasu do czasu pojawiają  się naturalne mutacje o białych kwiatach wśród kwitnących różowymi kwiatami róż.  Metodą selekcji otrzymano przez stulecia różne formy biało kwitnących róż.  Jednak dopiero  w czasach zaawansowanego średniowiecza uzyskano rośliny które zasługiwały na to by utworzyć z nich  osobną grupę róż  - róże białe.

Róża biała  Rosa x alba

Najnowsze badania genetyczne jako jednego z protoplastów tej grupy róż wskazują Rosa canina, naszą zwyczajną róże dziką vel psią. Natomiast inne geny  wskazują na znaczny udział genów róży francuskiej Rosa gallica, stąd twierdzenie  że róże alba są produktem wielokrotnej hybrydyzacji róży francuskiej vel galijskiej i róży  psiej.  Rosa x alba jest o tyle niezwykła że w każdej komórce ma sześć zestawów chromosomów, znaczy jest heksaploidem ( na ogól róże to diploidy, tetraploidy i pentaploidy, ta większa ilość chromosomów może wskazywać na bardzo złożoną hybrydyzację ). Tyle genetycy, a nos podpowiada jedno - większość róż białych ma w sobie damasceńską "krew", znaczy powstały w wyniku wielokrotnych krzyżowań hybrydy Rosa gallica z Rosa phoenica czyli  Rosa x damascena zróżami w obrębie tej samej grupy i  grupy Rosa x gallica ( ten iks przed "małą  łaciną" oznacza zawsze mieszańce, "czyste gatunki" nie mają iksa ). Po prostu nieustająca selekcja róż o kwiatach w białym kolorze w obrębie dwu zaprezentowanych Wam w poprzednim wpisie grup róż. Wiem że to łopatologiczne i gromy na mnie za "spłaszczenie tematu" powinny spaść od różankowych ale to ma być dla początkujących ogrodników ( którzy teraz  podejmują przy tych moich wypocinach decyzję że żadnej róży w swoim ogrodzie nie posadzą a jeżeli posadzą to wyrzucą metkę czy tabliczkę informacyjną, wyłączą internet, na wszelki wypadek wywalą też  różane poradniki i na pewno nie będą niczego przycinać w żadnym terminie ). Róże  alba kwitną raz  a dobrze, podobnie jak ich przodkowie - róże damasceńskie typu I i grupa róż galijskich.

Róże alba podobnie jak ich kwitnące w kolorze wysyconego różu  krewne dostąpiły wielu zaszczytów, biel ich płatków utożsamiana  była  z czystością, niewinnością, nieco eteryczna uroda podbijała serca tych dla których "czerwone" róże były zbyt świeckie i zbyt blisko miłości dworskiej.  To Rosa x alba o wielkich kwiatach zdobiła herb rodziny  York i to ona była ową słynną białą różą z wojny dwóch róż ( mieszaniec damasceński o  płatkach koloru ciemno różowego i białych to słynna Rose  York and Lancaster, symbol pokoju, niekiedy utożsamiana z tzw. różą Tudorów ). Trafiła też na tarczę herbową królewskiego domu Stuartów jako Bonnie Prince Charlie’s Rose . Do historii przeszła pod nazwą 'Maxima' utworzoną od imienia króla  Bawarii Maksymiliana II. Nie wszystkie róże  alba mają czysto białe kwiaty, wiele odmian ma delikatnie różowe pączki i różowiejące kwiaty we wczesnej fazie rozwoju.  Pojawiają się też czasem spory o przypisanie konkretnej odmiany do  róż damasceńskich czy też róż alba. Takie spory toczyły się dawno, dawno temu o słynną   Rosa damascena aurora czy też Rose'Aurore Poniatowska' jak ją podpisał Pierre-Joseph Redouté. Dziś ta róża, bardziej znana pod kolejną nazwą 'Celeste' zaliczana jest  do grupy róż alba. Ostatnio róże alba po latach zapomnienia wracają do łask hodowców, tworzy się nowe krzyżówki z ich udziałem o kwiatach kwitnących w różnych kolorach. Tylko czy róża o czerwonych kwiatach ma prawo do nazwy alba?

Róża stulistna Rosa x centifolia

A teraz kolejna grupa róż  "do opanowania" - piękne róże stulistne. W ich powstaniu udział miały  Rosa  x gallica, Rosa x damascena ( pośrednio  Rosa caniana i Rosa moschata ). Wyhodowano je pod koniec XVI stulecia, nazwę zawdzięczają mnogości  płatków. Miejscem urodzenia tej róży jest ponoć  Holandia, tak sugeruje XVII - wieczna nazwa tego  typu róży - róża holenderska. W XVII i XVIII wieku  róże stulistne pojawiły się w innych krajach i z czasem ich  "holenderskość" uległa zatarciu w pamięci ogrodników - zostały po prostu Rosa centifolia. Róże stulistne były i są  sterylne ale zdarza się że wyrastają im tzw. sporty, czyli pędy o innych cechach niż te na reszcie krzewu ( dobra, powtarzam to  do znudzenia ). Taki sport wyrosły w 1796 roku z kwiatami z pojedynczym okółkiem płatków zapoczątkował wiele  odmian róż stulistnych, hybrydy powstałe z zapylenia tej rośliny powtórzyły cechy stulistnych  a wzbogacenie genami innych grup róż rozszerzyło skalę barwną różanej grupy ( róże stulistne do trzeciej ćwierci XVIII wieku różniły się rozmiarami kwiatów i wielością płatków, natomiast kolorek miały niemal ten sam - dobrze nasycony różyk ). Róże stulistne dorastają na ogół do 1,5 do 2 metrów  wysokości, cechą  charakterystyczną są przewieszające się pędy, zielono - szarawe listki odziedziczone po damascenkach. Kwiaty kuliste, bardzo ciężkie ( w końcu upakowane tymi płatkami ) o zapachu silnym, wskazującym na damasceński  rodowód. Ten zapach spowodował że w okolicach prowansalskiego Grasse powstały swego czasu różane "centifoliowe" plantacje. Do dziś sadzi się w ogrodach wiele z tych róż mających swoje wielkie chwile chwały w XVII i XVIII wieku. Taka XVIII - wieczna 'Petite de Hollande' zwana inaczej 'Pompon des Dames', czy 'Rose de Meaux' znana od roku 1637 to ozdoby całkiem współczesnych rabat co prowadzi do wniosku że   ta grupa róż "coś w sobie ma".


Niewątpliwie przyczyniła się do tego pewna cecha która pojawiła się w tej  grupie róż na początku XVII wieku. Otóż pąki niektórych  odmian tych róż posiadają żywiczne gruczołki, wyrostki czy też  meszek  nadający im dość niesamowity wygląd. Pierwsze mchowe mutanty pojawiły się bardzo wcześnie  lecz mech nie był cechą na tyle spektakularną  żeby można było  mówić o różach mchowych. Dopiero  gdzieś pod koniec XVII stulecia pojawiły się odmiany z solidniejszym "zarostem" na pąkach. Za pierwszą taką udokumentowaną różę uchodzi znaleziony w Carcasonne w roku 1696 sport róży stulistnej nazwany później 'Muscosa' ( co prawda Holendrzy twierdzili swego czasu że pierwszy  "mszak" to kwitł w Leydzie w 1720, ale francuska  wersja okazała się bardziej "nośna" ). To z tej pierwszej opisanej  róży mchowej  powstał z kolei sport o kwiatach z pojedynczym okółkiem płatków 'Muscosa  Simplex', który przekazał dalej w genach ten meszek na pąkach. Na kolejne sporty róż mchowych o  kwiatach dających możliwość zapylenia trzeba było poczekać ponad stulecie - w roku 1807 powstał płodny sport który dał możliwość tworzenia kolejnych odmian. Potem ponoć był jeszcze jeden gdzieś w latach czterdziestych XIX wieku i od tej  trójki mają  wywodzić się wszystkie znane dzisiaj róże mchowe. Henry Shailer w swojej szkółce "Little Chelsea" uzyskał różę mchową o białych kwiatach,  sport  od odmiany  'Muscosa' zwanej w Anglii 'Old Moss', nazwany w 1788 roku  Rosa provincialis muscosa flore-pleno alba.  Kwiaty róży zwanej dziś 'Shailer's White Moss' mają jakość kwiatów  Rosa centifolia.  Piszę o tym nie bez przyczyny, róże mchowe z XIX wieku zatraciły na wskutek  krzyżowania urodę pełnych, kulistych kształtów kwiatów róży stulistnej. Pojawiły się nowe kolory kwiatów, meszek rozpełzł się z pączków na pędy i liście, no ale coś za coś - kwiaty i zapach nie zawsze ten tego. Mimo tego że kwiaty późniejszych róż mchowych nie były tak urocze jak te róż stulistnych, w epoce wiktoriańskiej róże  mchowe miały swoje prawdziwe "pięć minut". Dziś też figurują w ofertach szkółek, nawet mają osobne działy i nie są podpinane pod  Rosa centifolia. W końcu te  gruczołki na pakach i nie tylko na pąkach są urodne.

O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże historyczne - część trzecia

$
0
0
Mam nadzieję że szczęśliwie znieśliście różaną podróż prze wieki średnie i XVI, XVII i XVIII stulecie. Witamy w wieku XIX, a konkretnie to witamy w Malmaisone, domu cesarzowej  Józefiny i w jej ogrodzie który był  na początku XIX wieku największym światowym rozarium. To właśnie z tym miejscem na ogół wiąże się  proces w wyniku którego mieszańce róż zyskały zdolność wielokrotnego kwitnienia. Tak, tak, wszystkie znane nam jak na razie róże ( damascenki powtórnie kwitnące i  róże portlandzkie do ponownego  nieśmiałego kwitnienia potrzebują sprzyjającego klimatu ) kwitły co prawda świetnie i długo ale tylko jeden raz w sezonie. Teraz będzie wielki różany skok, czyli róże europejskie spotkają się ze swoimi azjatyckimi kuzynkami. Wymiana genów  w powszechnej świadomości  "zrobiła się"  w ogrodzie cesarzowej rozwódki, gdzie ogrodnikiem był pan  Vibert. Fajnie ale to legenda bo tak naprawdę to nie w tym  francuskim ogrodzie spotkały się po raz pierwszy róże  z dalekiej Azji i z Europy.

Róża burbońska Rosa x bourboniana

Na wodach Oceanu Indyjskiego znajduje się wyspa Réunion należąca do  archipelagu Maskarenów. Wysepka jest taka że główną uprawą była ( i chyba jeszcze jest ) trzcina cukrowa i tzw. korzenie. Klimacik zwrotnikowy, żyzna gleba  wulkaniczna i zamorska Francja.  Historycznie to było jak w innych koloniach z dobrą ziemią pod  uprawy - plantacje, plantacje, plantacje. Najpierw uprawiali je dla francuskich właścicieli afrykańscy niewolnicy, potem sprowadzono robotników  z Chin. Oprócz chińskich robotników na wyspie jeszcze przed nimi pojawiły się  chińskie  róże ( najprawdopodobniej tzw. 'Old Blush China' vel 'Parsons' Pink China'  ). Plantatorzy przybyli na Île Bourbon,  jak nazywano  wówczas  Réunion,  przywieźli z Europy róże galijskie, damasceńskie. Róże rosły w wulkanicznej glebie świetnie i dość szybko wypełzły z ogrodów na wolność, różanymi żywopłotami dwurzędowymi ( z dwu  różnych odmian róż - wspomniana wcześniej chińska 'Parsons' Pink China' i europejska 'Autumn Damask' ) obsadzano granice posiadłości. No a na wolności to totalna rozwiązłość,  znaczy swobodna wymiana genów. I tak potomkowie  europejskich róż z Réunion pozyskali od chińskich krewnych zdolność wielokrotnego kwitnienia. W 1817 Eduard Périchon znajduje siewkę róży mającą cechy róż europejskich i azjatyckich. Roślina ciekawa ale pan  Périchon nie jest botanikiem tylko właścicielem ziemskim.

Szczęśliwym zdarzeniem losu napatoczył się  z kolei niejaki pan M. Bréon , botanicznie bardziej uświadomiony, który różę opisał jako Rose Eduard i wpadł na pomysł aby jej nasiona wysłać swojemu znajomemu panu Antoine Jacques, ogrodnikowi księcia Orleanu. Pięć cennych nasion zostało zasianych wcale  nie w Malmaisone ale w ogrodach Neuilly i w 1821 roku pojawiły się w Europie pierwsze wielokrotnie kwitnące róże,  sztuk dwie ich było  no ale cud nad cudy.  Burbonkami zostały za sprawą Redouté który w 1824 roku nadał im nazwę od nazwy wyspy gdzie nasiona hybryd powstały. A gdzie w tym wszystkim pan  Vibert i rozarium  Malmasione? A pan Vibert postanowił skopiować to co udało się na dalekiej wyspie, a że  marzyły mu się prawdziwie czerwone róże zajął się krzyżowaniem róż chińskich o czerwonych kwiatach z portlandkami ( czyli hybrydami damascenek II typu okazjonalnie powtarzającymi w mocno ciepłym klimacie kwitnienie ). I stąd to częste wiązanie powstania róż burbońskich z ogrodem Malmaisone. A jakie są burbonki? - rożne. Wczesne odmiany dość niestabilne,  mają przewagę cech róż europejskich bądź azjatyckich. Te późniejsze, będące wynikiem wielokrotnej hybrydyzacji łączą najlepsze cechy obu grup róż. Kwitną stabilnie, choć nie  wszystkie odmiany powtarzają kwitnienie. No i niektóre z odmian mają płatki w  odcieniach "prawie czerwieni", tak jak marzyło się panu Vibert ( choć ogniście czerwone tak naprawdę bywają  remontanki, ale to już inna bajka ).

Teraz będzie o różach, które w zasadzie u nas nie rosną ( za zimno dla nich ) ale bez historii których ciężko byłoby dziś mówić o współczesnych różach .

Róże herbacianeRosa xthea

Nie to nie będzie o różach złotawych jak herbata słabiutka co to smutne i jesienne, o mieszańcach herbatnich czyli współczesnych różach - nic takiego nie kryje się pod angielskim  terminem Tea Rose. To będzie  historia prawdziwych róż herbacianych, grupy która pojawiła się na początku  XIX wieku.  Skąd nazwa  róża herbaciana? Od zapachu herbaty z otwieranych drewnianych  herbatnic. Taką wonią świeżo otwartej herbacianej puszeczki ponoć pachniała chińska  róża sprowadzona do Londynu w roku 1810, najprawdopodobniej krzyżówka  Rosa chinensis z Rosa  gigantea. Róża przepiękna z tym że  możliwa do uprawy jedynie w ogrodach zimowych, delikates nad delikatesy. Oczywiście usiłowano   czym prędzej  chiński delikates krzyżować z burbonkami żeby uzyskać nieprzerwanie kwitnące róże o pięknym zapachu, odporne na chłody. Efekt tych krzyżówek to właśnie owe  róże herbaciane, rośliny które do świata róż ogrodowych wprowadziły większą paletę kolorów kwiatów i przede wszystkim inny ich kształt ( do tej pory odmiany pełnokwiatowe miały tzw. ćwierć rozetkową budowę kwiatów - czyli płatki jakby w czterech grupach układały się wokół centrum kwiatu ). Jeżeli dziś zachwycamy się wydłużonymi pączkami czy też  przepięknym, bardzo regularnym spiralnym układem płatków, wywinięciem uroczym ich brzegów to wiedzmy że to  wszystko współczesne odmiany róż zawdzięczają delikatnym różom herbacianym.

A skąd nazwa róża bengalska która często jest wiązana z różami herbacianymi? Róże chińskie używane do krzyżówek często przybywały z Chin via Indie, zdarzało się że odpoczywały nieco przed dalsza podróżą i przybywały na statkach płynących z tej  części brytyjskiego imperium i  niektórzy uważali że są to róże  indyjskie. Teraz trochę o zapisie łacińskim - prawidłowo zapisujemy   tę grupę  Rosa x thea ale ponieważ tak samo  zapisywałoby się się łaciną nazwę współczesnych mieszańców herbatnich wymyślono dla tych nowoczesnych róż zapis Rosa x theahybrida.  Tak śledząc łacińskie oznaczenia możemy mieć pewność z jaką konkretną  grupą róż mamy do czynienia. Nieco skomplikowane ale da się ogarnąć. Niestety róże herbaciane to nie są róże dla naszego klimatu, podziwiać na fotkach albo jak się trafi w szklarni czy za granicą, westchnąć i odpuścić. Jak chcemy przywołać  choć trochę prawdziwie  herbacianego czaru to możemy spróbować zapuścić  odmianę 'Glorie de Dijon', uchodzi za dość odporną. W niektórych  w szkółkach możemy natknąć się na róże herbaciane  wśród oferty tzw. róż chińskich czyli róż będących najczęściej różnego typu mieszańcami z przewagą  genów chińskich róż. Sadzimy na tzw. własne ryzyko, nie namawiam do tego bo herbaciane damy i w ogóle chińskie róże  są kapryśne.

Róże noisetteRosa x noisettiana

Za Atlantykiem na początku XIX wieku właśnie okrzepło nowe państwo. W ówczesnych amerykańskich ogrodach wschodniego wybrzeża  jeszcze nie spotykało się często rodzimych roślin, królowały rośliny z Europy łącząc byłą kolonię jak pępowiną z ogrodami starego kontynentu. Róże nie stanowiły  wyjątku. Róże  noisette narodziły się w okolicach  Charleston w Karolinie Południowej, największego amerykańskiego portu na południu Stanów, skąd do Europy w XVIII wieku płynął ryż uprawiany na plantacjach.  Niedługo po  ryżowej gorączce  wypłynęły stąd róże nowej grupy, ale zanim do tego doszło pewna róża pokonała drogę w odwrotnym kierunku.  Na początku wieku  przypłynęła z Francji od pana Ludwika  Noisette do  jego  brata Filipa 'Old Blush China', najnowszy w Europie chiński różany hicior. Pan Filip najprawdopodobniej w ramach tzw. kontaktów towarzyskich obdarzył sadzonką tej róży swojego sąsiada Johna Champneya. To w ogrodach tego człowieka doszło do  narodzin noisettianek, które przez tylko złośliwy kaprys losu nie są nazywane champneykami. Otóż w ogrodzie pana Champneya rosła sobie spokojnie, nie wchodząc specjalnie nikomu w oczy z narzucającą się urodą, róża piżmowa Rosa moschata. To jej krzyżówka z francuską sadzonką róży chińskiej była pierwszą różą noisette - ta odmiana do dziś jest dostępna w szkółkach, acz rzadko - 'Champney’s Pink Cluster' się nazywa. Róże noisette są urocze, zakwitają ciut później niż inne stare róże  ( to cecha po róży piżmowej ), no może z wyjątkiem niektórych róż portlandzkich ( też wpływ  Rosa moschata ). Wzrost mają słuszny, kwitną niemal cały sezon i jeszcze do tego mają charakterystyczny piżmowy zapach kwiatów. Nie trzeba było długo czekać kiedy róże noisette zostały użyte do krzyżówek  z innymi różami, przy ich udziale powstały takie odmiany jak 'Duchesse de Montebello' czy 'Madame  Plantier'. Jednak moim zdaniem najpiękniejsze krzyżówki róż noisette to te z różami herbacianymi. Kwiaty powalające, zapach wielu odmian jedyny w swoim rodzaju. Jest tylko jedno ale  -  nie znoszą naszego klimatu. Nawet  w klimacie  Francji czy Anglii mieszańce noisette z udziałem genów róż herbacianych bywają mocno kapryśne, mimo to zrobiły tam swego czasu  prawdziwą karierę. Jednak i w naszym klimacie rosną róże z genami róż noisette, to mieszańce piżmowe. No ale to już temat na osobny wpis.

Róża remontanka  Hybrid perpetual

A teraz o dziwnej grupie róż, która tak właściwie nie  ma łacińskiego zapisu ( Rosa x bifera jest sporadycznie używany ), nie wiem czy  z tego względu że jest  wielokrotną krzyżówką wielokrotnie krzyżowanych  hybryd czy po prostu ich twórca pan Laffay miał pecha i jego nazwisko nie zostało przypisane  do tej grupy róż. Te mocno hybrydowe róże ( wszystkie są tetraploidami, mają  dwadzieścia osiem chromosomów i są na ogół sterylne )  nazywa się remontankami lub z  angielska Hybrid perpetual.Wbrew nazwie nie są jednak wiecznie kwitnące, po prostu lepiej niż  róże burbońskie powtarzają kwitnienie.  U podstaw stworzenia grupy mamy mieszańca damasceńskiego ( najprawdopodobniej różę portlandzką ) i trzeciopokoleniowego mieszańca Rosa indica ( to indica to wg. Redouté, raczej chodzi o mieszańca róży chińskiej , najprawdopodobniej  różę burbońską ). Remontanki okazały się tak ciekawą propozycją dla ogrodników że bezczelnie zaczęły wygryzać z ogrodów burbonki. Co prawda nie zawsze są obsypane  kwiatami, ich kwitnienie nie jest tak stabilne jak to z jakim mamy do czynienia w przypadku starszych grup róż. Za to  trwa dłużej, choć np. nie może konkurować z takim  kwitnieniem jak to róż noisette. Remontanki mimo że kwitną ponownie jesienią nie kwitną spektakularnie, to nie jest jesienne obsypanie kwiatami   do jakiego nas współczesnych przyzwyczaiły  mieszańce herbatnie ( nie róże herbaciane po raz kolejny zaznaczam, choć te też pięknie kwitną jesienią ) i ich potomkowie. Pierwsze remontanki powstały w latach trzydziestych XIX wieku lecz ich dni chwały  przypadają na następne trzy dekady. Dopiero gdzieś koło roku 1890 remontanki zaczęły ustępować w ogrodach miejsca nowoczesnym różom. Jakie to krzewy? - różne i różniste. Jak  to z mieszańcami wielokrotnymi bywa różne cechy po przodkach z nich wychodzą, odmiany remontanek potrafią się nieźle różnić wyglądem liści i kwiatów ( choć kwiaty na ogół są budowy rozetowej ). Wiele odmian ma piękne czerwone kwiaty, to właśnie wśród róż tej grupy mamy pierwszy raz do czynienia z tak mocną, prawdziwą czerwienią wielopłatkowych kwiatów.

Dziś w ilustracjach nie tylko  Redouté ( nikt nie jest wieczny, w dniach chwały remontanek Redouté uprawiał już Niebieskie  Rozarium ). Pozwolicie że przed wpisami  na temat róż nowoczesnych nabiorę nieco oddechu i różanego dystansu, no zbiera mi się z lekka na rzyg różany więc zarządzam przerwę na odpoczynek i podjęcie innych tematów. Do róż rzecz jasna wrócę ( tak, grożę! - he, he ) ale może w przyszłym miesiącu, albo nawet w przyszłym roku. Przed nami w końcu pernetiany, piżmaki, mieszańce herbatnie, floribundy i tak dalej. Oj, niedobrze mi!

Gryplany ogrodowe jako antidotum na paskudną jesień

$
0
0
Rany  Boskie, posłuchać i pooglądać a nawet poczytać trudno  żeby na ryżego z Hameryki się nie napatoczyć. Strach lodówkę otworzyć. Jakby te wybory miały coś zmienić.  No może poza jednym -  rządzący powinni solidnie uważać na sondaże bo wysokie poparcie jak się okazuje wcale nie jest takie wysokie. Ryżawemu współczuwam resztką współczucia na jaką mnie stać dla starego dziada, pomylił bajki i  teraz z niego zrobią kiełbasę, dla przykładu rzecz jasna.






Szczęśliwie są rejony neta gdzie da się od tego harmidru uciec. Mnie pognało po raz kolejny do szkółki  Tempo Two bo przyszedł ostateczny czas wyboru irysów. Ściepka ma termin zgłoszeń i słusznie, bo niektóre odmiany trzeba sobie pozaklepywać ( mnie  to nie dotyczy bo  nie kupuję najnowszych introdukcji TB, ale inni  Irysowi tak ). No memlałam, memlałam ten katalog, różne za i przeciw były wyciągane, rodzice i inni antenaci wyszukiwani na TWiki. W końcu wybrałam i lista zakupowa obecnie przedstawia się tak: 'Tuscan  Glow' Blytha i 'Venita Faye' i 'Friendly Advice' Keppela. 'Tuscan  Glow' to stosunkowo świeżutka introdukcja, wprowadzona w sezonie 2013/14,  'Venita Faye' jest w handlu od sezonu 2008 a 'Friendly Advice' od 2012. Wszystkie są "Bubble  Ruffled" choć 'Venita Faye'  chyba najmniej. To pofalbanienie kwiatów nie bardzo pasuje do rabat, takie irysy zasadniczo lepiej wyglądają kiedy człowiek gapi się tylko na nie, a nie na to jak wpisują się w całą rabatę. Taki to jest problem ze współczesnymi irysami bródkowymi, przecywilizowanie. No ale co zrobić jak człowiek  falbanom nie jest się w stanie oprzeć? Można biadać tylko że po co przed sobą udawać, hipokryzja wyłazi uszami. Lubię urok dziczyzny ale jak widzę obłędną bródkę to mnie mięknie i sprowadzam roślinę ze względu na urodę kwiatu a nie ze względu na urodę ogrodu. Grzych ciężki kolekcjonerstwa. A tu Wam linki zapodaję żeby było widać jak  one odmiany wyglądają -'Tuscany Glow' ,'Venita Faye''Friendly Advice'.

Z planów różanych przyszłosezonowych też już została utworzona lista - obgadana wielokrotnie z Mamelonem, poprzymiarkowana do ogrodu. Oprócz tegorocznych zamówień realizowanych dopiero wiosną, zamiarujemy dokupić trochę angielek ( są najbardziej wytrzymałe ze "starych nowych" róż ). U mnie wlezą kolejne biele - 'Wollerton Old Hall' lub  'Generous Gardener', z różowych to zastanawiam się nad  odtworzeniem pięknej 'Sweet Juliet' lub zapuszczeniem 'Gentle Hermione', no i na 100% chcę mieć 'Janet' i 'William Morris' ( mam słabość do tych brzoskwiniowo- morelowych tonów ). Z mniej cywilizowanych róż chcę zaprosić różę Ayrshire - 'Splendens' i 'Suzanne'  należącą do mieszańców Rosa spinossisima. Wszystkie miejsca po berberysach zamierzam tym różanym dobrem obsadzić. Oczywiście róże mniej cywilizowane będą rosły w innej części podwórka, niezbyt dobrze wyglądają takie rabaty mieszane z róż ogrodowych  półdzikunów, to jest jednak inna różana opowieść. Jak to będzie z realizacją tych planów zakupowych  to dopiero zobaczymy, na razie to takie wytyczne czekające na obliczenia finansowe. W każdym razie pod  kolejnymi oknami kamienicy rośnie w moich marzeniach solidnych rozmiarów różanka a podwórkowe chynszory "na tyle" suchej rabaty zostają zastąpione krzewami "półdzikunów".





I tak sobie w tym hedonistycznym niby zakupowym szale przechodzę przez jesień, która pogodą nie rozpieszcza. Kolorowe zdjątka wyświetlające się na  monitorze mają właściwości terapeutyczne. Znów przestałam lekturować i przeszłam na filmowanie. Co prawda jakieś szmiry mnie się ostatnio udaje wynaleźć ale na kołysanki się nadają ( zasypiam jak facet, przy  włączonym monitorku - klasyka ). W piątek albo w sobotę zakupię kalendarzyki Gosiankowo - Białokureskie ( sorry, słowo kurskie mnie się teraz tak sobie kojarzy, kureskie jakoś  bardziej  przyzwoite ) dla się  i Cio Mary, zależy od tego kiedy mi się forsa na koncie wyświetli, mam nadzieję że się załapię. Najprawdopodobniej w sobotę urządzimy z Ciotką Elką  Wielkie  Pieczenie. Ciotka Elka marzy na jawie w związku z tym wydarzeniem, jej dłonie  jakieś wygibasy urządzają w powietrzu ( podobno trenuje formowanie  gwiazd, serc i róż - wszystko ciastowe ma być ręcznie bez foremek tworzone, ten przypominający orientalny taniec ruch dłoni to efekt  ciotczynego dorwania się do netu ). No dobra Tai chi  z ciastem francuskim i  jabłkami  będziemy uprawiać, zasłonię okna ciotczynej kuchni coby nikt nas przy tym ciastowaniu nie oglądał.


A co u kotów? Jak zwykle - są bardzo niedobre! Chyba martwić bym się zaczęła jakby było inaczej, niedobroć ich  charakterów utwierdza mnie w przekonaniu że są zdrowe, w dobrej  formie. Znoszę podgryzania Felicjana, jego nieustające kwękania na  tematy lodówkowe, paskudyzm Szpagetki, krnąbrność Sztaflika, złodziejstwa Lalka i  Okularii - masochistyczne usatysfakcjonowana ich siłą, dobrostanem pozwalającym na ciągłą upierdliwość i ciosaniem mi kołków na głowie. Dobre koty, dobre - no pogryźcie pańcię jeszcze żeby wiedziała  że się dobrze czujecie!
A co u Alcatrazu? - u Alcatrazu  jak na zdjęciach, szroniasto.

Jak wywinąć Orła Białego

$
0
0
"Ksiąg nie doczytali, nie skończyli pisać
drukując hymny, gorące epistoły.
Jakby miały spoić pękniętych ścian rysy

gryzące pochwały, pochwalne gryzmoły.
Odeszli do zajęć sennych długotrwałych,

nad biurka za małe dla królewskich zaleceń.
Gdzie świtem pióra skrzypiące się łamały
a świece świeciły by nic nie oświecić."


Jacek Kaczmarski "Krajobraz po uczcie"

W temacie święta Narodowego jak powyżej, paczę, paczę i paczę i nadziwić się nie mogę - ludzi wyraźnie roznosi energia nie tam gdzie trzeba. No taa, ale to mniejszość, większość zastanawia się kto ostatni światło zgasi i to jest dopiero dołujące. Prawdziwe wywinięcie  Orła Białego!

No ale co tam smętne jak endecja u schyłku lat trzydziestych myśli, mamy nasze Narodowe, własne listopadowe święta. Weekend długi nam się z nich zrobił i dzięki luzikowi możemy z Ciotką Elką powypiekać  ciasteczka. Wiecie  jak  Ciotka lubi ten sport, teraz to się nawet tak rozkokosiła że zaczęła coś pobrzękiwać o orle. Koncepcja wywinięcia orła z ciasta przekracza moją zdolność pojmowania i szczęśliwie jak na razie ciotczyne umiejętności "wywijania" ciasta. Stanowczo muszę ograniczyć Ciotce Elce dostęp do internetu, jeszcze się naogląda i dopiero będzie. Kto wie czy nie zakażą orła z czekolady a tutaj takie plany ciastowe. Pachnie dywersją i brakiem szaconku dla godła. No ale jakby go tak bez korony upiec i żreć to podpada pod chwalebne pastwienie się nad peerelowskim ptaszkiem, niekoronowanym i podszywającym się pod tego prawdziwego, narodowego orła. Znaczy  żarcie państwowotwórcze. Z drugiej strony mogą dojść  że to jednak piastowski, rodzimy, taki co to nie rzuci gniazda skąd jego ród -  i wtedy to już w ogóle obraza tego...ten...etnosu. Nie ma co ryzykować, od tego ptaka trzymamy się z daleka, orzeł to w końcu drapieżnik. Będziemy wypiekać spokojne, bezpieczne  różyczki. Różyczki to u nas niepolityczne, z niczym nie kojarzące się  kwiatki ( uwaga na lelije ) i można je bezstresowo  kuszać.

Pogoda dopisała, znaczy biało i czysto się zrobiło, choć śniegodeszcz taki nieprzyjemny. Z moich planów wyjazdowych rzecz jasna tradycyjnie nici, choć w tym wypadku nie ma co obwiniać pogody. Po prostu luzik jest na smyczce i naprawdę urwać "na wolność" się nie da. Znaczy  dzieje się gdzie indziej. Między innymi Dżizaas na stałe nam się wyprowadza, muszę pilnować żeby mały potwór książek  mi nie podebrał ( ma brzydkie tendencje ). Niestety kończy się poddział szaleństw  kulinarnych Dżizaasa, ale spokojne - witamy w poddziale wymuszeń kulinarnych dokonywanych na Ciotce Elce.  I tym  optymistycznym akcentem kończę ten mało optymistycznie nastrajający wpis Pa,  Orzeł wylądował!

Jesienne różyczki z jabłek wymuszone na Ciotce Elce

$
0
0

Słodkie jeść lubię ale robić to nie za bardzo. Kibicuję  przy wyrabianiu, nawet uczestniczę ale staram się jednak trzymać  dystans żeby nikomu nie przyszło do głowy zatrudniać mnie przy jakichś rodzinnych imprezach. Bezczelnie przyznaję że wielu  rzeczy celowo "nie umiem" zrobić. Cwaniactwo i lenistwo ze mnie radośnie wyłazi. Nie dam się już nigdy więcej zagnać do pasztetów i innych takich. Ponieważ  kończy się boski czas żerowania na Dżizaasie oplatam mackami pochlebstw i przymileń naszą Ciotkę Elkę ( Ciotka jest kuchenna, niewiele trzeba żeby ją podpuścić ). Po ciasteczkach kruchych przedlistopadowych przyszedł czas na proste różyczki ( przepisów na nie w necie w bród ). Ciasto francowate w wykonaniu proste do bólu, znaczy kupione w sklepie. Cała robota to obranie i odpowiednie przygotowanie jabłuszek. Marmoladę pod układanie jabłuszek miałyśmy pigwową, dobra jest też morelowa czy różana ( wiadomo domówki najlepsze ale bez przesadyzmu, w sklepach teraz można całkiem przyzwoite  marmolady dostać ). Jabłuszka układane przemyślnie i rodzinnie  bo i Dżizaas wyprowadzany przyleciał skuszony ciasteczkową robotą ( zamiast karnie kartony pakować ). Kawa pita, stolnica na stole, kłótnie koncepcyjne ( budowa ćwierćrozetkowa kwiatu charakterystyczna dla niektórych róż historycznych odpadła w przedbiegach ) i ciotczyny Władymir zmuszany  do pilnowania  prawidłowej pracy piekarnika - normalnie pełnia ciasteczkowego rodzinnego szczęścia ( z tradycyjnym łasowaniem Władymira ). Nie ma to jak integracja przy wypiekach.

Piecuchowanie

$
0
0
No i nam się jakoś cieplej zrobiło co nie znaczy wcale że ładniej. W domu tak sobie, Dżizaas wyeksmitowany, Ciotka Elka już z lekka za nią stęskniona, Cio Mary dochorowuje zarazę przywleczoną przez Wujka Jo ( z nosa smarkopad Niagara się jej wylewał,  teraz to już jakieś tam skromne smarkopadziki płyną ), Tatuś wykłóca  się ze wszystkimi  dookoła, Magdzioł usiłuje opanować trudną sztukę krawiecką, Mamelon jeździ palcem po mapie w poszukiwaniu cieplejszych i słoneczniejszych okolic, koty zalegają, Pies w Swetrze niepokojąco milczy i nie ona jedna z resztą. No, listopad na całego - fujowy!

Przy takiej pogodzie to mało co człowiekowi się chce robić, chęcią zalegania zaraża się od kotów zapraszająco mruczących. No powinnam działać, cóś tam wykonywać a jedyne co mi się udało to nakłonienie Ciotki Elki do wypieku ciasta drożdżowego ( podstępnie skusiłam Ciotkę Elkę możliwością wywijania onego ). Czytać jakoś mi nie tego, oglądać filmideł takoż, muzyczka tylko odtwarzana mnie nie denerwuje. Spleen się rozwłóczył po chałupie, prawie że młodopolski. W taką pogodę chce mi się  tylko  zagrzebać w gawrze, łeb kocykiem nakryć, kotami się obłożyć i odpłynąć w sen, najlepiej taki o ciepłych krajach w których palmy rosą a powietrze pachnie  goździkami i inną wanilią. Słodkie kocie ciałka będą mruczeć do wtóru wyśnionej łagodnej bryzie, sprawiającej że senne ciepełko nie zamieni się w paskudny upał. Pod powiekami migotać będą słoneczne promienie,  wibrowanie kolorów, ich jaskrawość będzie cieszyć zamknięte oczy. Dyskretna muzyczka zagłuszy odgłosy deszczu, listopadowa  rzeczywistość nie wkradnie się do wyśniwanej właśnie krainy. Inicjatorzy snów w kolejności - na pierwszej fotce Felicjan z harrypotterowym znakiem na nosie ( wychodzi na to że Laluś jest Voldemortem, he, he ), na fotce drugiej  tercet egzotyczny ( Felicjan tym razem robi  za piękną Izabellę ), na fotce trzeciej Sztaflik i Szpagetka ( Szpagetka pełnym pretensji wzrokiem wpatruje się w  obiektyw ), na fotce czwartej Sztaflik która postanowiła wyglądać Bardzo Poważnie, na fotce piątej Szpagetka nadal pełna pretensji, na fotce szóstej Laluś panuje nad światem i poduszkami, na fotce siódmej Okularia odpoczywa po jakimś tajemniczym spotkaniu w ogrodzie ( Rudy był widziany w okolicy ). Na fotkach kotom towarzyszą kocyk i poduszki, pierwszorzędne składniki  gawry, na zdjęciach niewidoczne ciepełko ( takie tam różne urządzenia do ogrzewania ), no i ja w szlafroku, przygotowana do zalegania. Przystępujemy do piecuchowania.







Jak nie zakładać oczka wodnego

$
0
0


Dawno, dawno temu, w zamierzchłej przeszłości czyli jakieś naście lat nazad, marzyło się piąknej i  grubej książniczce wypasione równie jak ona ( książniczka do dziś ma  problema z rozróżnianiem co jest wypasione a co opasłe ) oczko wodne. Era była przedpotopowo - przednetowa i książniczka pragnąca się dokształcić w dziedzinie oczkownictwa wodnego była skazana na przeglądanie ogrodowych czasopism i książek poświęconych ogrodnictwu. Książniczka dowiedziała się mnóstwa pożytecznych książkowych rzeczy całkowicie niepożytecznych przy urządzaniu realnego oczka wodnego i nie dowiedziała się niestety o rzeczy podstawowej ( nie dowiedziała  się bo nie chciała, no i tak naprawdę to właściwie  zapomniała, bo czasy akwarium skończyły się dla niej dawno, dawno, temu wraz z zejściem z tego świata jej ostatniej rybki cierpiącej na gówniany system odporności ) - małe bezdopływowe środowisko wodne wymaga nieustannej kontroli człowieka bo szybko może przestać być  środowiskiem wodnym. Im środowisko mniejsze tym kontrola powinna być częstsza. Znaczy niby w książkach i czasopismach cóś tak w tym guście stało ale nie było wydrukowane drukiem neonowo błyszczącym i czcionką którą by  oczy z tzw. zaćmą dojrzałą dostrzegły.

No nie było to wołami napisane tuż pod tytułem, na pierwszej stronicy, tylko gdzieś tak drobnym druczkiem ukryte przemyślnie pisało za tak istotnymi dla oczka  problemami  jak wodospady i nocne podświetlenia i książniczce chcącej bardzo  zaoczkować udało się sobie samej wmówić że to są naprawdę mało istotne pierdoły. Książniczka na wpółuświadomiona błądziła podczas kiedy wydawało jej się  że zmierza prostą drogą do wymarzonego celu - w miarę naturalistycznego oczka wodnego.
Kiedy  książniczka rozpoczęła budowanie oczka wodnego na dzień dobry napotkała problem. Oczko było w miejscu starannie wybranym przez książniczkę,  odpowiednie nasłonecznienie umożliwiające uprawę grążeli czy nenufarów, odpowiedni widoczek ogrodowy i jeszcze parę innych "odpowiedniości". Jednak jednej odpowiedniości nie było, książniczka mogła była sobie zafundować gliniankę gdyby nie to że w glinie znajdował się żwirek  ( cholerstwo jak rzadko, wody taka  gleba nie trzyma a żwirek uniemożliwia współpracę z folią - dół musi być głęboki bo piaskować solidnie trzeba ). Książniczka coś tam sobie zaczęła przypominać że mieszka koło wzgórza morenowego, z tym że nawrót pamięci to tak ją złapał jak dół miał już 3 x 4 x1 a zakupiona folia jak ten wyrzut przyciągała wzrok rozłożona na Tyrawniku. Kopaliście kiedyś w glinie ze żwirkiem? Cudowne przeżycie!

 Przyjaciółka książniczki daczesa Pabasia rzekła do niej "Jej Obłość pozwoli że zauważę, ze srà się Madamme a dziurwy nadal nie będzie" i książniczka zrozumiała  że do pogłębiania wykopu oczkowego będzie zmuszona zatrudnić chłopstwo. Szczęśliwie chłopstwo się znalazło, nie odmówiło książniczce ( choć były jakieś tam mamrotania jak  glinę zażwirkowaną zobaczyło ) i dół został w całości zaplanowanej wykopany ( z trudem i złamaniem szpadla ). Potem oczywiście piaskowania, podmurowywania ( książniczka miała wyrafinowaną koncepcję że lustro wody będzie miało barokowy kształt ) i położono folię kupioną za ciężką kasę. Książniczka zaczęła układać na folii zgodnie ze sztuką jakieś tam  kamory przytrzymujące, potem nalała do foli wody by stwierdzić że jej lustro dziwnie się obniża, potem była rozrywka pod tytułem gdzie jest przeciek ( nie ma to jak fête galante ), potem kamienie i znowu woda, potem ohydne kosze które miały roślinom uniemożliwić rozrastanie się, sadzenie i właściwie oczko było gotowe. No było i kompletnie nie podobało się książniczce - fujoza a nie wymarzony stawek! Książniczkę wzięło i wzdrygnęło jak zobaczyła przebijającą przez  toń przejrzystą jadowitą zieleń folii, mało nie womintnęła na widok pałętających się wszędzie wokół oczka granitowych okrąglaków przytrzymujących folię . Tragizm z tego oczka wyzierał, tragizm!

Książniczka wzięła sprawę na ambit - to się wszystko jeszcze da naprawić, zrobię skarpkę, tak podsadzę, tu walnę tatarak a tam trzcinę i jakoś to będzie. Książniczka znaczy postanowiła załatwić sprawę za pomocą jeszcze większej kupy okrąglaków ( poszła na całość, skarpka taka prawie na metr wysoka, to się nazywa zrobić kupę ) i całej masy roślin ( wicie rozumicie - szum sitowia, wiatru wiew itp. ). Przez jakieś dziesięć minut czasu ogrodowego ( ludzkie pół sezonu ) książniczce wydawało się że jest cool i jeszcze moment a zacznie gonić kormorany. W oczku pozalęgały się różne istoty, najpierw przylazły komary a za nimi znacznie milsze dla ludzkiego oka ważki. Potem książniczka przyuważyła żabę i doszła do wniosku  że czas na rybki pluskające się w stawku. Rybki takie chamskie zakupiła, żeby zimę wytrzymały ( oczko głębokie więc woda nie zamarza do końca i rybki dzięki takiemu urządzeniu jak pływaczek najeżony słomkami były należycie dotleniane ). Niestety książniczka  nie wzięła pod  uwagę instynktów łowieckich młodego kociego księcia Wiktora. Książe co prawda zachował się godnie, uszanował uczucia książniczki i upolowane rybki zżerał na podwórku sąsiadów ( książę był naprawdę dobrze wychowany, miał tylko te  nieszczęsne kocie narowy - polowanka i  wyjścia wielodobowe na łajdactwa ) ale książniczce zasmuconej znikaniem wodnych stworzeń nie przynosiło to wielkiej pociechy.





Książniczka doszła po pewnym czasie do wniosku że kupowanie nowych  rybek nie ma sensu, chyba że chce dokarmiać księcia Wiktora żywiną ( książę mimo wielokrotnych próśb książniczki o darowanie rybkom życia postanowił nadal czynić kocie zło, był złośliwie głuchy na wszelkie książniczkowe perswazje, ba rozkokosił się i usiłował prześladować żaby i namawiał do tego zła księciunia  Lalencjusza ). Książniczka zasmucona pogodziła się z tym że rybki już w stawku nie zapluszczą i postanowiła traktować oczko jako jeszcze jedną rabatę w ogrodzie, znaczy oczko miało być głównie roślinne, zwierzątka zalęgały się w nim przy okazji. Mimo tego uroślinnienia oczka książniczka mogła nadal obserwować przy tej wodzie jaką to suką jest Matka  Natura, normalnie wodopój na afrykańskiej sawannie z drapieżnikami czyhającymi na swoje ofiary. Książniczka szybko zrozumiała że jej oczko wodne to nie jest le hameau de la Reine, wyizolowane z rzeczywistości miejsce wiecznej szczęśliwości wszystkich zwierząt i roślin. Poczuła się  jak ta francuska arystokracja w chwili ujrzenia tego dziwnego, pomalowanego na czerwono przyrządu ustawionego na Place de la Concorde - zdziwiona i przygnębiona realiami życia. Nie wiedziała wówczas jeszcze że to nie jedyne zdziwienia i przygnębienia jakie ją w związku z oczkiem wodnym czekają.



W kolejnym sezonie w oczku wodnym zbyt głośny stał się szum sitowia. Cholerne trawsko cudem wydostało się z koszy i zaczęło opanowywać co płytsze rejony oczka. Całkiem niespodziewanie w oczku pojawiły się też rośliny, których książniczka nie sadziła a które najprawdopodobniej przybyły do oczka wraz z kaczkami ( książniczka biła bravo jak pierwszy raz kaczuszki raczyły wylądować w jej stawku, jak wylazły przy jego brzegu młode wierzby słowo kaczka weszło w umyśle książniczki w całkiem nowy dla niej związek frazeologiczny ze słowem dubeltówka ). Korzenie roślin zaczęły tworzyć coś co książniczka nazywała materacami, paskudna plątanina zarastająca dno oczka, genialne miejsce do kiełkowania innych, całkiem niespodziewanie pojawiających się roślin. Książniczka za którymś tam kolejnym usuwaniem tego badziewia dostała crise de nerfs i postanowiła odpuścić sobie jeden sezon motywowana walką ze swoją własną błękitną krwią, która dawała jej popalić. W następnym sezonie wściekle zarosłe bagno dosłownie rozłożyło mentalnie książniczkę. Sił biedaczyna nie miała żeby to bajoro zarosłe ogarnąć.



Książniczka poszła po rozum do głowy, postanowiła ponownie skrzyknąć chłopstwo i oczyścić oczko z wszelkich sitów, trzcin, wierzb i tym podobnych i zostawić je łyse. Nie bawić się w naturalizm bo naturalizm skończy się w przypadku tak małego zbiornika zarośnięciem bagiennym ( jak to ma miejsce w naturze z bardzo małymi zbiornikami wodnymi ). I tak będzie coroczna robota z efektami siania się różnych takich przywlekanych czy przywiewanych, obsadzanie sitami w celu zwiększenia sobie zajęć ogrodowych w wypadku wiekowej już książniczki odpada w przedbiegach. Totalne pozbycie się wody z ogrodu też nie wchodzi w grę, nad bajorem porozrastały się rodki, paprociumy i inne takie potrzebujące nieco więcej wilgoci w powietrzu. Co prawda gołe kamory nad oczkiem to nie jest to co estetycznie satysfakcjonuje książniczkę, ale ten badziew który jest tam obecnie satysfakcjonuje ją jeszcze mniej. Książniczka się pociesza jak może w najlepszym polskim stylu - "Jakoś to będzie". No właśnie jakoś, to jest to jakoś co nie przechodzi w jakość. Moje drogie Czytaczki i drodzy Czytacze, morał z tej bajeczki jest taki - lepiej wykorzystywać dary natury niż tworzyć sztuczne środowiska. Książniczka ma przerąbane i w ogóle do doopy, bo przez taki a nie inny dobór roślin skazała się na oczko wodne i będzie tego garba ze sobą nosiła. Czeka ją prędzej czy później zdanie się na usługi chłopstwa czyszczącego oczko i utrzymującego je w stanie względnej równowagi. I jak nie wprowadzą ponownie pańszczyzny to książniczka mająca ledwie tyle wdzięków ile zostawia jej nieubłaganie płynący czas i niewiele kasy ( bo książniczka jest ze szlachetnego ale mocno podupadłego finansowo rodu ) może ostać się z paskudnym bagnem zarosłym jeno równie paskudną trzciną. Trzy razy pomyślcie, potem usiądźcie na rączkach i jeszcze raz pomyślcie zanim zdecydujecie się że oczko wodne to jest właśnie to co absolutnie konieczne jest Wam do szczęścia.



Dzisiejszy wpis jest ilustrowany pracami Johna Lautermilcha, malarza z St. Louis w stanie Missouri. John studiował sztukę malowania w Washington University School of Fine Arts, którą ukończył był dawno, dawno temu ( książniczki chyba jeszcze na świecie wówczas nie było ). Książniczka najbardziej lubi jego prace "nad oczkiem wodnym", no, przemawiają do książniczki. Mam nadzieję że przemówią też do Was i kolory od "poety stawów" zapiszą się w Waszej pamięci. Po mojemu John Lautermilch to wodnik, tylko się nie przyznaje i od czasu do czasu maluje "na inne tematy"żeby nikomu nie przyszło do głowy jakie środowisko jest dla niego właściwe.


Słoneczny listopad i starcze utyskiwania

$
0
0

Słoneczny listopad, cud miód i malina. Przycinam w ogrodzie krzewy do bólu ( znaczy one radykalnie cięte a mnie ręce bolą ), sadzę ostatnie  doniczki z przyszopia i ostatnie przybyłe późno róże ( 'Constance  Spry' zawitała do różanki podokiennej ), znaczy sezon jakby jeszcze trwa, taki półgwizdkowy i nie całkiem prawdziwy ale co tam - grunt że w ogrodzie człowiek jeszcze choć trochę się porusza. Dobrze że z różami przyjechał różany krem do rąk, niby tnę w rękawicach ale odgniotki od nożyc i sekatorów się robią, nie ma lekko. Ręce smaruję łącząc "pielęgnacyjną" akcję  ( tak naprawdę to akcja ratownicza ) z aromaterapią. Niucham te damasceńskie wonie jakimi jadą moje dłonie i marzę o  czerwcowym kwitnieniu róż, łagodnym ciepełku dom i całą ogrodowość przenikającym  i kotach wygrzewających się na swoich parapetowych stanowiskach w popołudniowym, nieparzącym słoneczku. Znaczy jeszcze jesień się nie skończyła a ja już z utęsknieniem wyglądam  wiosny i lata.




Z tej tęsknoty za cieplejszymi porami roku urodził się  plan wyjazdu do miejsca gdzie temperatura rzadko kiedy zbliża się do zera, tzw. Ciepłe Kraje mnie i Mamelonowi się  wyśniły podczas deszczów i śniegów pierwszej połowy listopada. Co prawda ciepłość  w porze w której zamierzamy Ciepły Kraj odwiedzić jest taka mało upalna czy tropikalna, jako już starszawe rury nie cieszymy się z +38 w cieńku i wilgotności powietrza 98% . To przez to że my generalnie lubimy łazić, a najlepiej się łazi paniom na  wpół starszym w temperaturze około 20 stopni Celsjusza. Cóż, nie dla nas czar basenów w cieniu palm i chlanie w nich drinków z parasolką, Karaiby odkładamy na czas kiedy będziemy poruszały się o kulach czy przy wsparciu chodzików. Co prawda w basenie zanurzone będziemy raczej  wówczas chlały nie mojito zagryzane mango ale herbatki na trawienie zagryzane tabletkami na artretyzm, no ale "wypoczynek stacjonarny"  w takiej "wiekowej" sytuacji pewnie będzie  jedynym mającym szansę na realizację ( no chyba że szczęśliwie zrobi nam się na starość  jak się zrobiło  Leni Riefenstahl i zaczniemy nurkować z obiektywami ). Jednak póki sił będziemy dreptać, wybierając miejsca i pory roku w których  to dreptanie nie zamieni się w czysty masochizm. Ma być ciekawie, w miarę ciepło i inaczej niż  jest w domu.




Polecimy samolotem, zgodnie z najnowszymi  tryndami "intelektualnymi" interneta będziemy śledzić jak masoni sztucznie zakrzywiają przestrzeń usiłując wmówić stadu inteligentnych inaczej że Ziemia jest kulista. Ale  inteligentni inaczej swoje wiedzą, ziemia jest płaska jak linia wykresu aktywności niektórych miejsc w mózgu u inteligentnych inaczej i nie ma że nie ma. To jest oczywista oczywistość, pisane było a słowo pisane jest święte dla durni, nawet jeżeli autorem pisanego jest inny dureń. Zalewa nas obecnie takie morze głupoty że przewiduję za jakieś  dwadzieścia lat umieszczanie przed urnami wyborczymi prostych zadań logicznych w celu przesiania elektoratu ( wszak już istnieje grupa ludzi dorosłych, którzy ze względu na stan mentalny nie mają pełni praw obywatelskich ). Okropne ale jak tak dalej pójdzie to będzie konieczne, bo różne niedemokratyczne struktury będą radośnie wykorzystywać idiotów. Z drugiej strony socjologowie biją na alarm bo ponoć ci którym się w życiu udało nie odczuwają już zobowiązań wobec tych 15 - 20%  którym się w życiu nie powiodło i którzy w każdym społeczeństwie w takim stosunku procentowym istnieją jak ten wyrzut sumienia. To podobno dlatego ta obojętność że obecnie  awans społeczny w dużej  mierze zawdzięcza się możliwościom intelektualnym, a za te nie ma kogo przepraszać ( to nie ziemia dziedziczona po przodkach, czy kasa  której się samemu nie zarobiło ). Mam nadzieję że różnicowanie społeczeństwa nie pójdzie tym kluczem, brzydko pachnie mi taka "lepszość". To że się komuś w życiu tak a nie inaczej ułożyło nie zawsze zależy  tylko od "intelekta"  i takie upraszczanie świata raczej wskazuje że upraszczający sam ma z myśleniem problem. Ech, współczesność nasza  cholerna. Jak by nie żuć zawsze ością w gardle stanie.







A w ogóle  mimo tego słoneczka co przygrzewało  znowu mnie starość dopadła.  No nie jest jeszcze tak źle że dowcipów nie rozumiem, ale po kręceniu nosem na lektury "zaczło się"  kręcenie nosem na muzyczkę - coraz ciężej mi przychodzi słuchanie tzw. music pop. Już raz coś takiego miałam w czasach hegemonii rapu ( jak dla mnie istnieje ledwie parę dobrych  płyt tego nurtu, a poza tym nie każdy czarny gangster umie śpiewać, podobnie jak nie każdy biały  bandzior to mistrz pióra - ideolo i kasa udupiły tę muzykę rodem z funk jak zawsze zresztą się dzieje z nowym co to szybko populrnieje ). Usiłuje słuchać nowszych prodakszyn i zaczyna do mnie docierać że ja w ogóle nie kumam, tzn. nie czuję. Wniosek - albo mam  atrofię połączeń odpowiedzialnych za przetwarzanie wrażeń dźwiękowych ( emocje mi siadają, bo słuch dobry ) albo wzorce tak mi się utrwaliły że nie jestem w stanie łyknąć niczego nowego. To co mi się podoba  to utwory ludzi niewiele  młodszych ode mnie, w moim wieku albo jeszcze starszych. O żesz, dopadło mnie jednak tetryczenie! Stąd może te narzekania na współczesność ( podejrzewam że liczba idiotów  od lat utrzymuje się na tym samym poziomie, po prostu ja teraz wyraźniej dostrzegam ich obecność, taka starcza nadzwroczność, z dopalaczem w postaci neta ), brak łatwo osiąganego "zaangażowania emocjonalnego", pojawiająca się kassandryczna pewność co do obrotu niektórych spraw ( to niestety umacnia moje wybujałe ego, choć "pożyteczny idiotyzm" to nie jest stan w którym chciałabym się znajdować ) i niestety towarzyszący temu pojawianiu się cynizm.  Staroruryzm atakuje na całego! I jak tu się zdobyć na łagodną  akceptację przemijania i odnaleźć te radości wieku dojrzałego?


Wydaje mi się że receptą na atakujący staroruryzm może być tworzenie. Czegokolwiek - ciast, robótek, grafik, przestrzeni życiowej. Zazwyczaj poczucie tworzenia mam przy pracach ogrodowych ( Alcatraz jest wymagającym "tworzywem", jeżeli można tak o kimś żyjącym napisać ), niestety teraz doopa z powodu nadchodzącej zimy. Ciasta i ciasteczka? - Ciotka Elka by mnie ubiła za odebranie sobie możliwości szaleństw cukierniczych ( w końcu ile ciast można degustować, znaczy pożerać? ). Robótki druciarskie? - co bym nie robiła zawsze wychodzi z tego zwierzak. Grafiki? - dostałam kalendarze od dziewczyn, nawet się nie przymierzam bo robią to tak jak ja bym nigdy nie była w stanie zrobić. Zostaje mi przestrzeń życiowa. Na malowanie chałupy obecnie brak mi sił ale sobie ustawiam różne dekory z moich zbieractw, których potem to dekorów zawzięcie pilnuje przed ciekawością kotowatych ( Felicjan osiągnął kolejny etap Samego Zła ). Może mało ambitnie ale zawsze cóś. Dziś dla Was trochę agatowych mgławic i kosmosów, świeczki płonące prawie andrzejkowe ( boszsz... jak pięknie pachnie prawdziwy wosk i jak szkoda że mam tak mało woskowych świec ) i resztki jesieni z ogrodu. A ja sobie wracam do  słuchania "Under pressure" i tym podobnych staroci z czasów gdy  gwiazdy  muzycznej sceny mogły sobie pozwolić na posiadanie  niemal  karykaturalnego tyłozgryzu bez ryzyka utraty uczuć fanów ich muzyki.

Szamotuły - Wielko - To - Polska

$
0
0
Po wyprawie późno listopadowej do Tatiego i Przyległości siedzę uziemiona prze świeżo sprezentowaną przez siostrzeńców "infekcję dziecięcą" i odgrzebuję podróżnicze zaległości ( znaczy porządkuje zdjęcia i w ogóle ). Odpowiednie zajęcie dla chyrchającej i mówiącej czymś co przypomina "skrzekliwy bas" ( określenie Małgoś  - Sąsiadki  ). Starannie obłożona kotami, z herbatką z wkładem zasiadam przed kompem i produkuje -oto wpis o wycieczce szamotulskiej.


Do Szamotuł nas zagnało tuż po wyprawie  do  Tajemniczego Kraju Tajojów, taki wypad na Zachód został uskuteczniony. Wielko - to Polska jak mawia coolega Sonaj została obrana jako cel podróży,  i to taka  Wielko - to - Polska bliska stolicy regionu Poznania. Najprawdziwsza z Wielko - to - Polsk. Pretekstem, jak prawie zawsze zresztą, było odwiedzenie szkółek - nasz stary numer wykonywany z Mamelonem przy pomocy  Sławka nagle chętnego do  wożenia  naszych tyłków paręset kilosów od  Odzi. Prawda zaś była taka  że my podróżniczo z Mamelonem po Tajojowie pobudzone a Sławencjusz z lekka o nasze wojaże zazdrosny, własnej wyprawy spragniony. Szkółki owszem, przydałoby się akurat odwiedzić  ale ten "akurat" temat podróży to my mamy zawsze "ograny" i powiedzmy jasno - tak,  niekiedy odwiedzenie szkółek jest tylko przykrywką do  wypraw tak sobie, w świat. Lubimy się szlajać po kraju i nie tylko po kraju! Mamy źwierzęta więc wyprawy  nie są długie, są za to intensywnie przeżywane.

Szamotuły  to dla mnie głównie Zamek Górków i wszelkie  ekspozycje mieszczące się w obrębie zabudowań tzw. zespołu zamkowo - parkowego. Mile wspominkuję ekspozycję etnograficzną, zajmującą sporo miejsca w zbiorach muzeum płacowego. Mieści się w dwóch budynkach - oficynie i wieży, sam zamek od etnografii wolny, co akurat nie czyni  go bardziej godnym zwiedzania. Co prawda  ekspozycja etnograficzna nie jest tak naturalna jak ta dworkowa w Suchej, ale  jest porządnie , po wielkopolsku zrobiona. Oczywiście kuchnia nr 1 listy przebojów, choć w tym wypadku  kuchnia to nie osobne pomieszczenie a tylko wygospodarowany kąt w jednej izbie ( to tak muzealnie bo z tego co mi wiadomo to region był zasobny, przez ponad sto lat po prusacku  zarządzany, co nie zostało bez śladu  w gospodarce wielkopolskiej,  więc  domy jednoizbowe to nie była powszechność ).

W kuchni  mnóstwo sprzętów które jeszcze pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Pojemniczki na sól i mąkę wiszące na ścianach przypominają mi te które wisiały na ścianach kaszubskiej kuchni Frau Małgosi, pani u której przechowywano mnie  "za młodu", kiedy rodzice  pracowali a w przedszkolu szalała świnka albo inna odra.  Żeliwna waflownica, rozgrzewana na gorącej "placie" to także miłe wspomnienia podwieczorków na których wafle oprószone cukrem pudrem w towarzystwie "Pfefferminz" lądowały na stole. Czasem do parzonej dla dzieci mięty zamiast wafli były "szneki" albo "kuch z glanzem" - ech, lube wspominki. Kiedy  Frau Małgosia dostała elektryczną waflownicę z Niemiec stara powędrowała do "brudnej izby", ale jak twierdziła Frau "Fajbiszka" ( piękne spolszczenie niemieckiego nazwiska ) wafle z elektrycznej waflownicy nie umywały się do tych z żeliwnej. Normalne, w XIX wieku gdy nastały kuchnie węglowe wśród smakoszy pieczystego można było usłyszeć narzekania że pieczyste z pieca węglowego to już nie to samo co takie prawdziwe,  pieczone na otwartym palenisku opalanym drewnem.

Pieca tak zbudowanego jak ten w Szamotułach  i użytkowanego,  z lat dzieciństwa nie pamiętam, ale budowane piece zawsze robiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie, podobały mi się zdecydowanie bardziej niż "westfalki" czy gazowe kuchenki moich rodziców i dziadków. Moim zdaniem bez  wbudowanego pieca kuchnia wygląda na tymczasową, jakaś forma kuchni polowej to jest a nie kuchnia domowa, centralne miejsce domu. Takie to zacofanie we mnie tkwi nieprzystające do dzisiejszego stylu życia, szybciutkich posiłków, pichcenia zminimalizowanego do parunastu minut, przyjmowania gości w necie i tym podobnych znamion czasu.  Niestety piec  po muzealnemu zimny, pięknie wybielony i bez śladów okopcenia. Nie jest to niestety tylko  wielkopolski porządek, to  muzealność czuwa - ten piec jest martwy! Żelazka z duszą nie pomogą, baniaczek wody niby grzanej nie pomoże, ziółka suszące się nie sprawią że piec ożyje - piece i kominki ożywia tylko ogień, o czym najlepiej świadczą  paleniska w Suchej, nadal karmione drewnem. Lepiej zawiesić więc oko na tej części izby "od parady". Łóżko z poduszkami należycie ułożonymi jedna na drugiej, ustrojone w hafty i nie tylko "ślubne serca" w ramkach, skrzynie  przykryte czerwono - czarnymi pasiakami, święte obrazy i  figury ustawione na domowym ołtarzyku. Jezusy, Matki Boskie i stada aniołków gapiących się z oleodruków, od czasu do czasu jakiś święty się trafi. Wynosić z tego należy że w szamotulskich izbach znaczy było pięknie jak w kościele i opatrzność nad wszystkim czuwała ( taa, przed okiem wiecznie patrzącym uciec trudno, a jeszcze palec Jezusowy napominająco serce Jezusowe wskazywał ). Poczułam jakąś magię, "Półbaśnie" Nowaka mi się czkawką pamięci wróciły, mimo muzealności wszędobylskiej i nachalnej z izby szamotulskiej wyłażącej


Spokojnie zniosłam ekspozycję typu warsztat tkacki, kuźnia i stolarnia i dopiero  przy zdjęciach okolicznych wsi i ich  mieszkańców z różnych dziesięcioleci ubiegłego wieku oraz przy  figurze św. Walentego z Jastrowa, pięknie różami z papierowej krepy przystrojonego ( niestety jakoś to obcięłam ) znów mnie magia półbaśniowa wzięła w posiadanie. Tak tym czarodziejstwem chłopskich  bajań przesiąknięta wolnym kroczkiem polazłam do gotyckiej baszty, jedynej "prawdziwej" części szamotulskiego zamku. A w baszcie stroje szamotulskie, jedwabnice i poszywane na tiulu czepce. Czepce wielkopolskie są prześliczne, delikatne i  trudne do zachowania, jak i należytej ekspozycji. Wykonane były z greży jedwabnej ( przędzy klejonej, nieskręcanej ), oraz organzy ( cieniutkiej, prześwitującej tkaniny.  która swoją nazwę zawdzięcza leżącemu na jedwabnym szlaku turkiestańskiemu miastu Köneürgenç czyli Stary Urgencz, wzrosłymu na pradawnym - chyba starszym od Rzymu - mieście będącym najprawdopodobnie stolicą legendarnego państwa Chorezm ). Tkanina i przędza z tych delikatesowych, zatem kiedyś czepiec  tani nie był i świadczył o pozycji głowy, która go nosiła. Z czasem tkaniny zrobiły się mniej delikatesowe, rewolucja przemysłowa pozwoliła zakładać czepce na włościańskie głowy. Ale napracować się nad należytym  wyglądem czepca  trzeba było. Koronka fabryczna spospolitowała się w pospolitych strojach niższych warstw społecznych w mieście, na wsi  jednak pracowicie ślęczano z igłą i dziubdziulono wzorki na organzie czy jedwabnym tiulu - te wyroby nie miały nic wspólnego z masówką z jakiej szyto miastową  odzież. Na białych delikatnych tkaninach wyrastały subtelne białe kwiaty, gwiazdki, pajączki, "dziurki obrabiane". Czepiec szamotulski musiał mieć denko, tiulki ( często rurkowane na patyczkach )  i wiązania oraz pasek jakiejś konkretniejszej tkaniny  łączące pajęcze denko z resztą konstrukcji. Krochmaliło to się solidnie. Mężatki opasywały czepiec zwiniętą jedwabną tkaniną ( to właśnie owa tajemnicza jedwabnica ), a panny nosiły na głowie nieco skromniejsze ustrojstwa. Do tego wszystkiego tiulowe kołnierzyki, fartuszki zakładane na niebieskie zapaski,  - jedna wielka zwiewność tego kobiecego stroju ludowego. Żadne tam ciężkie wełniane pasiaki, czy tybetowe  spódnice drukowane w "kfiotki". Oczywiście wszystko  "od parady", codziennym nakryciem głowy była po prostu chustka a ubiorem zwyczajnym, na dni powszednie proste spódnice i koszule, gorsety i fartuchy z grubego lnianego płótna  - no w batystach, organzach i tych tiulach do chlewika?!  Stroje  szamotulskie to niejedyna atrakcja  wieży ale najpierw trochę o samym budynku  i związanych z nim podaniach.


Na dzień dobry Czarna Halszka, najsłynniejsza lokatorka wieży. Trochę to wszystko z jednej strony niedopowiedziane a z drugiej przejaskrawione. Widząc dzisiejszą samotność wieży moglibyśmy sądzić że  Halszka wyleciała z zamku i została osadzona w samotnej wieży za krnąbrność, zakazane "mniłości" i posiadanie zbyt dużego majątku. Taa, brakuje jeszcze smoka! To nie było tak. Wieża jest najstarszą częścią zamku, mury gotyckie moi Kochani. W czasie w którym Halszka w wieży mieszkała  zamek składał się z murów obronnych z narożnymi basztami i wieży mieszkalnej. Tak, tak.
W ogóle z zamkiem  w Szamotułach jest spore zamieszanie, wg. niektórych źródeł Szamotuły miały pecha i mieszczanie mogli "cieszyć" się obecnością dwóch zamków. Galimatias powstał dlatego że Szamotuły zmieniały lokację, były Stare były Nowe, jakieś Świdliny - Ostrówki, Osówki się w pobliżu pałętały. W średniowieczu zamki drewniane stawiano, nasze wyobrażenie że zamek  to tylko murowany jest błędne. Oczywiście z drewnianych zamków mało co zostało, ślady wałów ziemnych czy cóś w tym guście. Zamek murowany, czyli jakieś  mury obwodowe i baszty pojawił się dopiero w XV stuleciu. Halszka zatem nie mieszkała za karę w wieży tylko w budynku murowanym zamku, zamek Górków dopiero rósł. Elżbieta Ostrogska znana  później jako Halszka urodziła się w 1539 roku jako owoc związku córki Andrzeja Kościeleckiego ( lub też naturalnej córki Zygmunta  Starego, he, he ), Beaty Kościeleckiej i księcia  Ilii Ostrogskiego. Jak to z tym ojcostwem Starego Zygi było nie do końca wiadomo, ale plotka XVI wieczna głosiła że Kościelecki był listkiem figowym dla amorów króla. Po mojemu to chyba nie tak. Domniemana babka Halszki Katarzyna Telniczanka wszak urodziła królowi troje nieślubnych dzieci bez żadnego listka  figowego a człowieka który trzymał kasę całego królestwa poślubiła dopiero w roku 1509, kiedy królowi zdrowo już uczucie wychłódło. Plotka miała jednak twardy żywot i Beata do końca życia była  brana za córkę króla a jej córka za królewską wnuczkę. Ze strony księcia Ilii  było tzw. pochodzenie od Ruryka, legendarnego władcy Rusi ( co oznacza że późniejsi rosyjscy carowie uważali ten ród za kuzynów dalekiego stopnia, he, he ). No  Halszce bardzo wysoko się urodziło.

Wysoko urodzona panienka z prawdziwe książęcą krwią i domniemywanym królewskim pochodzeniem miała kasy jak lodu. Przypadł jej cały majątek  księcia  Ilii, nie dzieliła go z  żadnym innym dzieckiem książęcej pary z tej prostej przyczyny że innego dziecka nie było. Podczas turnieju rycerskiego będącego uatrakcyjnieniem wesela książęcej pary doszło do wypadku, potykający się z Zygmuntem Augustem Ilia spadł nieszczęśliwie z konia. Przeżył ale swej córki już nie poznał, zmarło się biedaczynie parę miesięcy przed jej narodzeniem. Zaczęło się znaczy niezbyt tego, a potem było jeszcze bardziej nieciekawie. Duża kasa odziedziczona po tatusiu przyniosła  Halszce same kłopoty - najpierw mateczka uzależniła córkę od siebie w sposób który budził zdziwienie w XVI wieku, w czasie kiedy rodzice zarządzali życiem swoich dorastających dzieci, potem opiekunowie Fiodor Sanguszko, Wasyl Ostrogski oraz sam król,  Zygmunt August zaczęli się wtrącać w wybór małżonka dla  Halszki ( specjalna ustawa została pod małżeństwo Halszki "skrojona" na Litwie ), a kiedy pojawił się wreszcie kandydat, Dymitr Sanguszko,  którego Halszka darzyła uczuciem i który sam ją uczuciem darzył to zrobiła się z tego  chryja w stylu latynoskiego serialu.

 Porwanie, ślub z odpowiedziami udzielanymi w zastępstwie panny młodej, potem interwencja króla, interwencja przyszłego cesarza, sądy na posiedzeniu których nikt się nie pojawił, ucieczka młodej pary do Czech a tam zabójstwo młodego Sanguszki dokonane przez ścigających go wysłanników króla. Poruta po całości. Potem było równie paskudnie, król wydał  Halszkę za Łukasza Górkę, kierując się głównie własnym interesem. Halszka podczas drugiego ślubu niby przemawiała sama ale tak żeby  król i mateczka byli zadowoleni ( mateczka nie była tak do końca usatysfakcjonowana, trzeba jej  było siłą pierścień rodowy potrzebny do zaślubin z ręki ściągać ). No dziewczynina dość bierna była, rzucały nią te wichury dziejów. Małżeństwo z Górką było non consumatum,  papierowe znaczy. Beata mateczka wzięła sprawy w swoje ręce, wykorzystując nieobecność  Górki i zajęcie się króla wojną inflancką wywiozła córkę do Lwowa. Król się wściekł, zarządzono  oblężenie klasztoru w którym  schroniły się dwie kobiety a Beata znalazła wyjście z  sytuacji -  po raz trzeci Halszka, w tym po raz drugi z rozkazu mamusi stanęła na ślubnym kobiercu. Tym razem  troskliwa mamusia dopilnowała dopełnienia obowiązków małżeńskich i Siemion Olelkowicz został trzecim mężem Halszki "w pełnym wymiarze", że się tak wypisze. Na wiele to się nie zdało, król stwierdził że "to się nie liczy" i  Halszka wraz z posagiem ( a właściwie posag wraz  z Halszką ) wylądowali u Górki w Szamotułach. Górka postanowił z Halszki nie spuszczać wzroku i śledził każdy krok żony ( znaczy posagu ) ograniczając jej możliwość podróżowania ( odwiedzała Poznań i dobra Górków pod czujnym okiem strażników ). W wieży zamknięta nie została, po prostu tam mieściły się jej apartamenty. Dzieci z tego związku nie było, ponoć Halszka dotrzymywała wierności temu mężowi z małżeństwa co  się "nie liczyło". Oficjalnie występowała przy Górce jako żona, wygodnie i spokojnie sobie żyła, nie wplątywana w awantury. Mieszkała w Szamotułach do 1573 roku, kiedy to Łukasz Górka oddał ducha. Jej  trzeci nieuznany przez króla mąż nie żył już od roku 1560, mateczka miała własne problemy małżeńskie ( Beata poślubiła Olbrachta  Łaskiego, który naprawdę uwięził ją  w skrajnie trudnych warunkach w swoim zamku w Kieżmarku, rzecz jasna zaraz po tym kiedy Beata przepisała na niego swój majątek ). Kiedy została wdową po Górce miała zaledwie 34 lata, jej szansę na kolejne zamążpójście były znacznie większe niż te polskiej infantki Anny Jagiellonki ale Halszka wybrała wdowieństwo ( czemu się nie ma co dziwić ). Osiadła w Dubnie, w majątku stryja, gdzie zdaje się była kochana przez rodzinę. Nieszczęsny posag wrócił do  Osrtrogskich, Halszka zapisała cały majątek rodzinie. Lata spędzone w Szamotułach wcale nie były najsmutniejszymi w jej życiu, opowieści o uwięzieniu w baszcie, maskach na twarzy i tak dalej to  tylko wytwór romantycznej wyobraźni  i przetworzenie ludowych podań o "księżniczce co nie chciała męża". Halszka miała znacznie cięższe życie z własną, charakterną mamusią.

 Po Halszce w Szamotułach nie zostało nic, w jej komnacie stoi sobie manekin w sukni w stylu "Jak kostiumolodzy teatralni  wyobrażają sobie strój kobiecy w epoce renesansu" i tyle. No ale za to są inne ciekawe zbiory. Na dole wykopki archeo, na  górnych piętrach codzienna historia Szamotuł, taka bez zadęcia.  Na mnie największe wrażenie  zrobiły judaica  i przepiękna  szesnastowieczna rzeźba  Chrystusa, świetnie wyeksponowana. Zamek  Górków należycie odbudowany, po wielkopolsku czyściutki i porządny wielkiego ach nie wywołał, ot takie sobie muzeum ( choć współczesny gobelin z damami ukazanymi w duchu prerenesansu włoskiego zapisał się mile w mej pamięci )



 Największą atrakcją szamotulskich zbiorów zamkowych okazał się zbiór rosyjskich ikon z drugiej połowy XVIII i  XIX wieku. Pantalejmony, Nikolaje i Jewdoksje, wszyscy wpatrujący się w niewidoczne dla innych byty, z dłońmi zastygłymi w tajemniczych gestach, które tylko biegli w ikonicznym piśmie są w stanie rozszyfrować. Złote tła na których pasą się stada z biblijnych przypowieści, motywy wypukłych zdobień rodem z Bizancjum, delikatne ślady pędzla mistrzów z Palechy. Prawdziwa wschodnia uczta dla oczu z zamku położonym w zachodniej  Polsce. Mamelon i ja, świeżo po Grabarce, zdumione tym prawosławiem zalęgłym się w Wielkiej - To - Polsce, wpatrywałyśmy się w twarze wielikomuczenic, swiatych i celitieli wspominkując wschodnią ekskursję i dreszczyk mistycyzmu który nas dopadł przy słuchaniu wschodniej liturgii. Odkryłyśmy właśnie typ ikon z przedstawieniami wszystkich świat prawosławnych i widząc znaczną ich ilość wśród "szamotulskich" ikon poczułyśmy znajomą już nam, chęć rozwikłania zagadkowych przesłań niesionych przez pisane obrazy. Ot, tajemnice Wschodu. Długo jednak wśród ezoterycznych bytów przebywać nie mogłyśmy, żołądki przywołały nas do rzeczywistości. Kolejne wzniosłe uczucia opanowały nas dopiero nad talerzami pierogów w Obornikach Wielkopolskich. Owe wytwory zdaje się rodzinnego przedsiębiorstwa, sprzedawane w jednej z kamieniczek przy obornickim rynku, były tej klasy że zwyczajne mlaskanie nie wystarczało. Po prostu genialne pierożki! Rzecz jasna pierogarnia oblegana przez miejscowych, widać wszyscy spragnieni uczuć wyższych powstałych nad prozaicznym talerzem z pierogami, he, he.






Muzeum Zabawek w Pradze

$
0
0
Ten wpis to taki  mikołajkowy, wicie rozumicie - prezenta się szykują. Ja nadal  chyrczę, lube siostrzeńce jak coś sprzedadzą to zawsze najwyższej jakości. Oni skończyli na antybiotyku, mam nadzieję że mnie się uda uniknąć brania świństwa i jakoś tam przeżyję choróbsko na środkach domowych wspomaganych aptecznymi  powszechnie dostępnymi. Chrypię, chyrczę, siąpię i polewam, gorączkując przy tym mało radośnie ( gorączka zawsze mnie dobija). Jedno co dobre że wyleżę się za wszystkie czasy, drugie co dobre że mogę bezczelnie zajadać galaretki malinowe ( domowej roboty ), popijać malinowe i czarnobzowe soczki. Jakoś to leżenie i podchlewanie mi tę chorobę obłożną osładza. Jakby do tego wszystkiego dołożyć  jeszcze ciepełko dostarczane przez  koty które uznały za swój obowiązek uczestniczyć w moim zaleganiu to właściwie tylko chorować i w ogóle to co ja tutaj narzekam na chorobę. Chorować o tej  porze roku - sama  radość, he, he! Ponieważ nie da się zalegać całodobowo bez ryzyka odleżyn, usiadłam do kompa i wypisuję tu dla Was  opowieść o zabawkowym raju w Pradze, miejscu niemal nieodwiedzanym przez turystów, mimo tego że znajduje się  na najbardziej chyba popularnej turystycznej trasie ( okolice Złotej Uliczki ). Dlaczego w mieście marionetek, gdzie w prawie każdym pamiątkarskim sklepie sprzedają kreciki  i inne ruszałki na sznureczkach muzeum zabawek nie cieszy się wysoką frekwencją? Praska tajemnica! Jak dla mnie  to akurat miło że zwiedzając to muzeum człowiek nie ociera się o drugiego człowieka, można odpocząć od tłumu kłębiącego się na Hradczańskim Zamku.


Muzeum zabawek to nie jest wielki sklep z zabawkami, nic z tych rzeczy,  to urocza zbieranina antyków rodem z dziecięcego pokoju. Wielbiciele staroci powinni czuć się usatysfakcjonowani. No w każdym razie  ja się czułam. Przyznaję że obejrzenie całej ekspozycji zajęło mi "troszki czasu", no bo jak tu pominąć dział pluszaków czy zabawek mechanicznych, jak obojętnie przejść koło tak skomplikowanego ustrojstwa jak mechanicznie wspomagana zamkowa góra "z udogodnieniami", powstałego  gdzieś w końcu XIX wieku? No nie da się, coś tam zawsze człowieka zaciekawi i zatrzyma. Małpki skaczące, pieski grające, cała banda innych stworków z emaliowanej blachy nakręcana kluczykami, osznurkowana, poruszana tajemniczymi dla dziecka siłami. Natychmiast przypomniałam sobie  gumową skaczącą żabę i nakręcanego ruskiego misia, moje własne "zdobycze techniki" z czasów wczesnego dzieciństwa ( ofutrzonego  ruskiego misia to nawet potem  przyuważyłam w jednej z gablot, żaba nie dostąpiła zaszczytu zostania obiektem muzealnym ). Przyznaję że przez bardzo króciutką chwilkę chciałam zostać posiadaczką nakręcanej małpki i faceta na świni, ale  to było naprawdę tylko chwilowe zaćmienie.  Ustąpiło niemal natychmiast  po przelezieniu do tej części ekspozycji w której wystawiono domki dla lalek. Taa, zabawki mechaniczne odpłynęły, teraz chciałam być posiadaczką kuchni z garami i inszym oprzyrządowaniem.




Swoją fascynację domkami dla lalek usiłuję usprawiedliwić "szaconkiem" dla antyków, wszak pierwsze domki to wykopaliskowa starożytność, potem późny renesans ( domek dla córek Albrechta V Bawarskiego ) i najsłynniejsze bodaj  domki dla lalek powstałe w XVII stuleciu w Holandii. Te ostatnie nie były co prawda takie całkiem domkowe, zminiaturyzowane wnętrza domowe wypełniały wnętrza kabinetów. Zadanie dydaktyczne "domków" holenderskich było takie - niech się młode damy oswajają z całym gospodarstwem domowym. Całym to znaczy z tym miejscem do oskubywania  drobiu też. Po prawdzie te domki bardzo szybko stały się przedmiotem zabaw całkiem dorosłych dam, co znajduje u mnie zrozumienie. Jak tu od brzdąca paroletniego wymagać docenienia jedwabnego obicia salonu, albo srebrnej zastawy stołowej? Żeby takowe rzeczy docenić trzeba mieć więcej latek niż pięć czy nawet dziesięć. Domek pani  Petronelli Oortman wystawiany dziś w Rijskmuseum w Amsterdamie na pewno nie powstał w celu "nauki o gospodarstwie" dla młodej panienki, to raczej ciężki posag tej panienki. Swego czasu plotkowano o tym kabinetowym domku że powstał dla cara  Piotra  Wielkiego, hym...wyobraźcie sobie klasę tego miniaturowego wnętrza. W praskim muzeum wystawiają domki XIX wieczne, bardziej przystępne, że tak się wypiszę. To już nie domki dawane bardzo młodym dziewczynom w dniu ślubu ( żeby nie tęskniły za domem rodzinnym ), to domki przeznaczone naprawdę dla dzieci. Szafki w których eksponowano wnętrza otrzymały drzwi w kształcie fasady domu, a zamożność  szerszych warstw społeczeństwa pozwoliła bez trudu gromadzić miniatury mebelków czy naczyń. Oczywiście były domki bardzo zamożne ( jeden z polskich arystokratów zafundował dzieciom komplet naczyń kuchennych i stołowych ze srebra, wykonanych w jednej z najlepszych manufaktur francuskich ) i takie nieco skromniejsze, ale urok miniatur, nawet tych wykonanych z mniej szlachetnych materiałów robi swoje. Bezczelnie przyznaję się do fascynacji miniaturowym światem domków dla lalek, ze szczególnym uwzględnieniem kuchni. Te emaliowane gary, miedziane rondle i formy do ciast, kretyńsko słodkie  durszlaczki i moździerze ( co w tym cedzić i co w tym tłuc - jeden pieprz? ), chochelki, kufelki i całe miniaturowe serwisy - no miodzio i konfitura  z płatków róż. Z nabożeństwem obchodziłam gablotki!






Łazienkowe wnętrza to sprawa późno XIX wieczna, właściwie to boom na łazienki w domkach dla lalek miał miejsce dopiero w XX wieku. Przedtem były jakieś  higieniczne akcesoria  ale kudy tam nocnikowi , nawet  porcelanowemu, do "prawdziwego" waterclosetu z górnopłukiem! W latach dwudziestych XX wieku łazieneczki z wanną, sedesem i umywalką, czasem bidetem  to już był w domkach dla lalek niemal standard ( w prawdziwych domach dla ludzi to jeszcze ho, ho, ho trwało zanim uznano to za normę - znaczy domki dla lalek jakby prekursorskie takie, he, he ). Lata dwudzieste XX wieku to też szał na lalki Kewpie  ( na pierwszym zdjęciu poniżej aż cztery lale w typie Kewpie - to te z największymi głowami w stosunku do reszty ciała ). Co prawda pierwszą Kewpie wyprodukowano w Niemczech wg. projektu amerykańskiej rysowniczki Rose O'Neil w 1912 roku ale dopiero po przeniesieniu produkcji do USA w 1920 roku dziewczynki ogarnęła kewpiemania ( 50 lat  później to samo będzie działo się z Barbie ), być może dlatego że  lalek po prostu produkowano więcej. Kewpie i epoka wanien w domkach dla lalek wystawienniczo się zgadzają, he, he.





Na przyziemnościach typu kuchnia i łazienka  dom się nie kończy, istnieją sypialenki, bawialnie i inne salony. No może te salony w Pradze to nie to samo co salony windsorskiego domku dla lalek królowej Mary, to w końcu salony "zwyczajnych ludzi" a nie brytyjskiej rodziny panującej ale nadal jest uroczo. Miniaturowe mebelki, firaneczki, "portrety rodzinne" na ścianach, bibeloty,  pożyteczne urządzenia domowe typu barometr, tzw. przybornik na biurko czy żardiniera z kwiatami - wszystko  to co powinno znajdować się w porządnym, mieszczańskim domu z przełomu wieków XIX i XX. Czas zastygły w miniaturowych wnętrzach, życie odwzorowane w najdrobniejszych szczegółach. Domki oczywiście nie są puste,  zamieszkują je lalki  ludzi i zwierząt. Najzabawniejsze są lalki posiadające inne lalki, zminiaturyzowane jeszcze bardziej  niż niby posiadające je miniatury, zabawki zabawek. Wszystkim zanęconym i "załapanym" na uroki  domków dla lalek niosę dobrą wiadomość, nie trzeba wyjeżdżać do  Pragi żeby nacieszyć się ich widokiem. W Warszawie w Pałacu Kultury i Nauki działa od  połowy roku 2016 Muzeum Domków dla Lalek Fundacji Belle Époque. W muzeum prezentowanych jest około 100 domków dla lalek, jest co oglądać.




Lalki, te duże, nie miniatury zamieszkujące domki tylko solidne lale to kolejna część ekspozycji której zwiedzanie zajęło mi sporo czasu. Nie będę Was tutaj zanudzać, Armand  Marseille czy Johannes Daniel Kestner ( czyli Dior i Lagerfeld lalkowego świata ) nadal będą Wam obcy, przybliżę Wam jedynie laleczność przystępną, taką dla niezaawansowanych. Lalki są stare  jak te ludzie, to zapewne wiecie. Najsampierw były magiczne na zasadzie tzw. przeniesienia ( tak jak samo z malowidłami z Altamiry czy małymi lalkami starożytnego Sumeru i Egiptu - podobizna zwierzęcia czy ludzia przejmowała zwierzęce lub ludzie jestestwo ) potem się zrobiły trywialnie użytkowe. Ale nie od dzieci zaczęło się to użytkowanie niemagiczne lalek  tylko od dam modnych. Papier dawnymi czasy był bardzo drogi i praktycznie niemal do końca  XVIII wieku wykorzystywano go oszczędnie a drukowano rzeczy tak istotne jak  książki czy "bardzo poważne gazety".  W krajach bogatych w połowie  XVIII zaczęto drukować rzeczy mniej poważne a w ostatniej ćwierci wieku zaczęto drukować tzw. żurnale czyli grafiki przedstawiające najmodniejszą odzież. Jednak zanim nastąpiła era mody na papierze za rozpowszechnianie najnowszych trendów odpowiadały w XVIII wieku tzw. Pandory ( to we Francji ) lub Queen Anne dolls ( to na Wyspach Brytyjskich ). Takie lalki modowe krążyły po  Europie już od XV wieku ale ich prawdziwy wysyp to właśnie wiek  XVIII. Jasne że taka lalka modowa nie nosiła strojów dziecięcych,  to była miniatura dorosłej osoby ( zachowano proporcje ciała ) ubrana ze szczególną starannością w miniaturową kopię najmodniejszej bielizny, stelażu pod manteau,  no i oczywiście sukni. Uczesanie też musiało być najmodniejsze ( stąd lalki miały gładziutkie włoski czyli pomalowane drewienko na które nakładano peruki czy kapelusze ), czasem dochodził jeszcze maquillage ( czyli  przyklejanie tzw. muszek - kawałków czarnego jedwabiu, imitujących pieprzyki, których zadaniem było podkreślenie bieli cery ). Takie lalki podróżowały po Europie i koloniach, Grande Pandore ( lalę w stroju dworskim ) wysyłała Marie Anoinette do swojej mamy, cesarzowej Austrii, a żona w miarę zamożnego radcy dworu z jakiegoś niemieckiego księstewka mogła otrzymać z Paryża pocztą pantoflową ( albo i nie pantoflową ) Petite Pandore czyli lalugę w stroju codziennym. Ceny papieru wykosiły lalki ale nie do końca, lalki przeniosły się do salonów mody powstających w Paryżu około połowy XIX wieku. Robiły nadal za manekiny, lecz coraz częściej wpadały  w "łapy dzieci" ( drewno i wosk z których były wykonane nie służył długiemu żywotowi laleczek, a laleczka wybrakowana mogła zostać przejęta przez sprytną małoletnią ). Odkrycie że porcelana  to tworzywo w sam raz  na łebki, rączki a czasem i lalkowe nóżki było wielkim cóś. Tym większym że porcelanowe lalczyne łebki można było w miarę tanio sprowadzać z Chin.  Przypominały  te łebki nadmuchane główki porcelanowych figurek, czasem posiadały dziurki w uszach dla kolczyków. Te chińskie wyroby w drugiej połowie XIX wieku przyczyniły się przez swoją masowość do rozpowszechnienia się lalek  wśród dzieci ( taa, wniosek się sam nasuwa - do XX wieku  zabawkami bawili się głównie dorośli ).




Prawdziwą rewolucją w lalkarstwie zwiastowało jednak europejskie novum - lalki zaczęły przypominać dzieci. Proporcje ciałek zaczęły  się zmieniać, duże główki, mniejsza reszta. Łebki coraz częściej wykonywano z biskwitu, wprowadzono takie  techniczne nowinki jak  szlifowane ząbki w rozchylonych usteczkach "zamykane" szklane oczy czy zmienny kolor włosów ( większość  lalek miała włoski nakładane, coś na kształt peruki ).  Moda też była dziecięca, lalczyne sukienki szyto jak sukienki dziewczynek, mnóstwo zakładek miały ( dla rosnących dzieci zakładki w strojach  były niezbędne, w razie przybrania na wadze i wraz z wyższym wzrostem  co nieco  się rozpuściło i strój nadal nadawał się do noszenia ). Pojawiły się też lalki niemowlaki, całe odlane z biskwitu.  Oczywiście wszystkie lalugi miały swoje stroje, pieluchy, przybory toaletowe, serwisy do kawy, parasoli, łóżeczka,  psy i koty do towarzystwa, no pełne wyposażenie. Pod koniec XIX wieku papier-mâché z którego  były wykonane główki bardzo tanich lalek zastępowano celuloidem, najstarszym plastikiem, z czasem celuloid zaczął zastępować biskwit i niestety nadeszła era lalek  plastikowych. Ha, dziś nawet celuloidowe lale są w cenie, dziwne ale wiek nadaje szacowną patynę nawet plastikowi. Oczywiście lalki zmieniały kształty ( od Shirely Temple do dorosłej Barbie ) ale  praktycznie od końca XIX do początku XXI wieku nie wydostawały się z pokojów dzieci, wreszcie lalka została zabawką dziecka. Teraz znowu podstępne lale wcisnęły się do świata dorosłych za sprawą  jednej wielkookiej laleczki.






Dobra, teraz o misiach.  Około roku 1902, na dwóch różnych kontynentach, w Europie i w Ameryce  pojawili się pierwsi pluszowi. Oczywiście istnieje odpowiednia legenda na okoliczność. Jesienią 1902 r. podczas polowania na niedźwiedzie w stanie Missisipi miał miejsce incydent zilustrowany przez  zatrudnionego w  The Washington Post rysownika Clifforda Berrymana. Małego baribala, wyczerpanego ucieczką przed psami, dało się złapać i przywiązać do wierzby. Myśliwy chcąc uczcić  ówczesnego prezydenta USA Teddiego Roosvelta, zaproponowali mu ubicie zwierzaka. Roosevelt się wkurzył,  propozyszyn odrzucił bardziej niż stanowczo i w ogóle dużo  mówił o tym jakie to świństwo. Normalnie całe myślistwo nagle z niego wyparowało. Wydanie The Washington Post z 16 listopada 1902 roku z wiadomą ilustracją i opisem całej  tej historii przeglądał sprzedawca cukierków Morris Michtom. Rysunek gazetowy był dla niego inspiracją do stworzenia pluszowego niedźwiadka. Wykonany miś, zasiadał  w witrynie firmowego sklepiku z cukierkami,  a Michtom otrzymał oficjalną zgodę prezydenta USA na nazwanie zabawki "Teddy".  Morris wyczuł dobry interes,  oprócz cukierków zaczął z żoną  Rose szyć miśki. Z miśkami poszło tak dobrze że  Michtomowie zamknęli cukiernictwo a założyli firmę Ideal Novelty and Toy Company, przez wiele lat produkującą z powodzeniem miśki i inne pluszaki. Po śmierci Morrisa w roku 1938 firma zmieniła  nazwę na Ideal Toy Company.
Miś europejski a właściwie pluszak europejski narodził się gdzieś tak pod koniec  XIX wieku.  Na świat przyszedł w domu Margarete Steiff,   niemieckiej  inwalidki, ofiary  choroby Heinego-Medina. Margarete od wielu lat zajmowała się szyciem pluszowych zwierzątek na sprzedaż, zwłaszcza lubiła szyć mięciutkie pluszowe  słoniki. Jej siostrzeniec,  Richard Steiff, którego rysunki Margaret wykorzystywała czasem w swoich projektach zabawek,  ukończył studia techniczne i zaczął rozmyślać nad tym jakby tu uprzemysłowić wytwarzanie pluszaków. W 1880 r. założył firmę produkującą pluszowe zabawki w wirtemberskiej miejscowości Giengen an der Brenz, oczywiście zaczął od produkcji słoników. Zwierzątka Margarete Steiff  po raz pierwszy zostały objawione światu na targach w Lipsku w roku 1903, wśród nich  był  ponoć pierwszy europejski pluszowy miś.
Wczesne misie przypominały bardziej  prawdziwe niedźwiedzie niż  to co nam się  kojarzy  kiedy myślimy sobie "pluszowy miś", takie  bardziej naturalistyczne były ( z tym że  bez kłów i pazurów ). Te dzisiejsze to tak bardziej są post puchatkowe.





A teraz z trochę innej beczki - zabawki ludowe i takie pseudoludowe. Te pierwsze jak wiadomo były obecne niemal od zawsze i w przeciwieństwie do zabawek ludzi bogatych naprawdę służyły dzieciom.
Te drugie pojawiły się na początku XX stulecia, jako wynik zainteresowania młodych artystów sztuką ludową. Przyznam się że mam słabość zarówno do holenderskich laleczek  jak i do tych pseudoludowców. Lew na kółkach, baranek w  żółci czy  zając w różowe laty, chętnie bym weszła w posiadanie. Niestety,  często te zabawki powstały tylko jako prototypy.  Niektórym udało się wejść do produkcji ale drewniane laleczki były mało  pokupne, celuloidy je wygryzały. Wiadomo - lalka miastowa. Łee.







A teraz lekki shocking - zabawki liturgiczne! Tak, istnieją takowe, są nawet tego...ten... mocno antyczne. Tzw. pierwszy "namacalny dowód" na ich istnienie to maleńki, mający 5,5 cm krucyfiks wykonany z cyny w XVI wieku, znajdujący się obecnie w muzeum w Cluny. Najprawdopodobniej przed nim istniały zabawki związane z praktykami religijnymi ale jakoś nic się nie zachowało. Historycy uznali krucyfiks z Cluny za zabawkę, gdyż ciężko było inaczej wytłumaczyć jego funkcję, co robić z takim maleństwem?  Tłumaczenie jest o tyle wiarygodne że w XVII wieku  produkcja takich właśnie zabawek-krucyfiksów i innych cynowych miniatur naczyń liturgicznych szla pełną parą. O tym że w krajach katolickich dzieci z radością odprawiały  chrzciny i nie mniejszą  radością odprawiały  pogrzeby wiemy z choćby z obrazów starych mistrzów. Figurki zakonników  i zakonnic, miniatury cel klasztornych, ołtarze były niegdyś tak pożądane jak dziś porządny zabawkowy wóz policyjny czy strażacki. Oczywiście bardzo małoletni mogli liczyć na jakąś taniznę, zabawki z droższych materiałów jak zwykle zagarniali dorośli. W niektórych miejscach dawnej Polski przyjął się zwyczaj, iż dziewczynka ze sfer wyższych idąca do zakonu, dostawała lalkę w habicie przeznaczonego jej zgromadzenia. Tylko że do zakonu nie wstępowały  już wówczas dziewczynki, jak na ówczesne kryteria były to panny w wieku zamążpójściowym. Z czasem ( czytaj w wieku XIX ) dzieciom zaczęły się trafiać "lepsze kąski", zabawki z bardziej szlachetnych tworzyw im się zdarzało  posiadać. Zabawa w księdza musiała być bardzo wzniosła, nas może dziwić ale jeszcze na początku XX wieku mamusie się zachwycały że Zbysio czy Jasio tak pięknie Laudate dominum po adoracji Eucharystii wyśpiewywał. Nie martwiło ich też specjalnie jak  Zbysio  czy Jasio bawili się w małego rzeźnika czy w szpital  polowy. No może westchnęły ciężko jak zobaczyły straszną ilość  "wybuchów bomb" z cyny, niezbędną do prowadzenia prawdziwej wojny za pomocą cynowych żołnierzyków. To było  takie westchnienie jakie dzisiaj wydaje moja siostra kiedy słyszy "Mamo czy możemy włączyć grę?". Dzieci mogą się nie bawić w księdza czy rzeźnika ale w wojnę bawią się zawsze, co nie wróży mile naszemu gatunkowi.



A  co tam poza muzeum zabawek w Pradze? Marionetki sobie w sklepach na Starym Mieście wiszą!


"Zimowy śniegu tren" i zgnilizny grudnia

$
0
0
Powinnam posty ogrodowe pisać jak ten blog zasadniczo ogrodowy a ja tu lajfstajle jakieś uprawiam ( pernetiany, mieszańce herbatnie i  piżmaki odłogiem leżą a Piesa i Megi  mają czytać ) i to  się za bardzo nie żenując. No ale jak tu ogrodować  w takiej temperaturze, przy ciągłych zmianach pogody, w dodatku z głosem  który powinien należeć do starej żaby a  nie do mnie ( pamiątka po  odsiostrzeńcowej infekcji ).  Nie składa się, że tak to eufemistycznie nazwę ( "normalnym" ludziom komunikuję - w błocie marznącym babrać się nie będę , never ). Zagrzać się samej do pracy "głęboką  żabianką"?  Po co, cóż ja takiego ogrodowego mogłabym teraz oprócz blogiego uprawiać? Cykorię?!




Dobra,  ogródek usprawiedliwiony ale żeby blog się stoczył w jakieś podróżniczo - ciastowe rejony?! No i co z tego, mógł się stoczyć w rejony  soft porno albo, o wstydzie, ugrząść w polityce i zamulić jadem tzw. debaty  publicznej ( "normalnym" ludziom piszę - wnętrzarstwa na całego nie będzie a mój udział  w debacie  publicznej powoli acz nieuchronnie  zmierza w kierunku "nagłego  wybuchu  ekspresji" w przestrzeni innej niż ta blogowa - boszsz... mam marzenie żeby  ci państwo od polityki wreszcie zaczęli płacić gremialnie, niezależnie od opcji, swoje zaciągane  u nas  szaraczków rachunki ). No więc o czym pisać kiedy ogród na przemian w śniegach i roztopowej brei, wspomnienia  letnich dni już się lekko  zatarły a do wiosny coś koło 100 dni?

Można niby  konkurs "Szukaj  kota" urządzić,  tylko że Okularię z powodu jej objętości łatwo wyczaić  ( właściwie tylko na pierwszym zdjęciu poniżej kota jest ukryta jak należy ). Znaczy gry i zabawy towarzyskie odpadają.




Teraz o wielkim osiągnięciu Szpagetki, nasza mała kota nauczyła się korzystać z sedesu! Początkowo byłam zachwycona licząc na to że inne koty ( poza Lalkiem, bo on nie takimi umiejętnościami może się pochwalić ) pójdą w jej  ślady ( gińcie kuwety ). Niestety Szpagetka broni watercloseta jak niepodległości, uznała  że tylko ona jest godna zaszczytu sedesowania. Zrobiło się nawet przez moment mało przyjemnie bo Szpagetka rozważała czy i ja mam prawo z kibelka korzystać. Miauk protestacyjny był, pokonałam potwora wzrokiem i hym... zaznaczyłam prawa.
Stan na dzisiaj  jest taki - kibelek musi być zaklapkowany  żeby Felicjan w nim nie rezydował, Szpagetka zatem ryczy kiedy czuje że musi "za potrzebą" a ja jestem jak ta matka "wysadzanego" dziecka - wiecznie nasłuchująca czy ryk zwiastujący tzw. prozę życia już brzmi. No i dzielę się tym "wydarzeniem" z Wami jak te mateczki małych dziatek zachwycone rozwojem progenitury - "Dziś Jasiu pierwszy raz nocniczkował!". Oho, z kibelka dobiega wściekle warczenie i gulgotanie, pewnie Sztaflik usiłuje  zdobyć sedes i stąd to zapluwanie się Szpagetki.




A co poza tym? A poza tym ten śnieg  topniejący i zgnilizna jakowaś w powietrzu się unosząca to tak na zmianę już  ponoć do końca roku,  która  to  perspektywa mnie   rozstraja. No nic, ale to absolutnie nic, poza tym co muszę ( cholera a dużo mi się tego nazbierało przez to zaleganie w wyrze ) mi się nie chce. Sorry za taki nieco  dobijający, przedweekendowy post  z jaśniejszym akcentem szpagetkowym ale jakbym jaką deprechę pogrypową podłapała czy cóś.


Zaginiona magia świąt

$
0
0

Pisać mi się nie bardzo  chce, "narobiona" jestem.  A tu jeszcze przede mną niemożliwe - cholerna magia świąt do zrealizowania.  Handel wspomagany  przez media robi  co może żeby magię zarżnąć i dobrze mu  idzie. Jak tak dalej  pójdzie to co normalniejsze ludziska w końcu Mikołajowi kominy  przyblokują, żeby nie wpełzł i  nie straszył. Klasyczna historia  o tym jak  przesyt powoduje womitowanie. Coraz więcej osób ma gdzieś ten cholerny przymus świętowania wraz z mediami, sklepami, ubezpieczycielami i zbieraczami datków na wszystko. Ho, ho, ho,  niech przyrastają świąteczne zyski wszystkich najbardziej  świątecznie zaangażowanych! Niektórzy w ramach protestu wyjeżdżają hen daleko ( he, he, he - świąteczne promocje ), inni żrą w  wigilię sajgonki a jeszcze inni zamieniają  się w Grincha. Taka reakcja na wciskanie namolne świąt.

W moim przypadku magia świąt dotyczy jeno najmłodszych członków rodziny  i Cio Mary, która nadal "nie wyrosła".  Mnie ta magia wydaje się  już nie istnieć. Może dlatego że  muszę się ogarnąć finansowo  i nie tylko finansowo, więc świąteczne wyczekiwania i podniosłe nastroje nie są uprawiane, bo real skrzeczy a wyczekiwanie na tego szczeniaka Kevina i kolejny łopatologiczny film o narodzinach Bozi ( że też ludziska nie pojmują że magię świąt  tworzyła kiedyś  Wielka Tajemnica, o którą ledwo, ledwo ocierały się jasełka ) wcale mi nie pomaga w tym ogarnięciu?  A może dlatego że mam swoje latka i po prostu dotarły do mnie pewne smętne prawdy o  naszym gatunku? Nie wiem tak na pewno ale mam podejrzenia że to raczej  smętne prawdy są odpowiedzialne za zniknięcie magii.

No a  sama Wielka Tajemnica? Wielka  Tajemnica ma w moim odczuciu mało tradycyjne zabarwienie, ba, ona i "szczerzepolska" tradycja coraz bardziej się od siebie  oddalają, co źle wróży tradycji ( "puste" obrzędy zanikają, zmieniają znaczenie  lub  trwają w szczątkowej  postaci ). Znaczy pauperyzacja duchowości świąt  zmienia  już święta chrześcijańskie w święta innego rodzaju albo po prostu w zwykły czas wolny.  Magia uleciała, więc na co  tu czekać? Na bigosik i makiełki? Sorry,  to żadna konkurencja dla wzgardzonego ale okrytego chwałą.

 A tak nawiasem pisząc, ciekawe co by było gdyby w noc wigilijną stanęła u drzwi przeciętnej polskiej  rodziny semicka rodzina z małym dzieckiem? Jusuf "terrorysta",  płodna Miriam i  ten mały Isa (  po  starohebrajsku Jeszua ), taki w sam raz do wyłudzania zasiłku, który to głównie polskim dzieciątkom   się należy.  Cóż rodacy przepełnieni  miłosierdziem by  uczynili? Żeby nie otworzyć poszukaliby  alibi w postaci islamskich zamachowców, których miliony najechały Europę i którzy jak wiadomo zrobili w Paryżu i Monachium strefę Gazy i codziennie strzelają do przechodniów a raz na tydzień wysadzają w powietrze kościół ( powiedzmy sobie szczerze zwyczajni imigranci też  bywają upierdliwi )? Ciekawe czy ruszyłoby naszych "bogobojnych"świętujących  teraz, kiedy  na naszych oczach dobijają Aleppo  i gówno to świat obchodzi ( post factum napiszą reportaże jak te o Rwandzie i byłej  Yugolii, politycy i tzw. autorytety będą cmokać że jak tak było można a ludziska będą oglądać kinowe hity o ludobójstwie )?  Oj, śmiem  wątpić. Magia świąt  jest w telewizji,  mały sadysta  Kevin nią  promieniuje i ten  dzidziuś Jezusek z włoskiego filmu, po cholerę nam Semici przeszkadzający w spożywaniu makowca?!

Świątecznie to spora część rodaków będzie rzygać z przejedzenia i przepicia a dzieciaki zostaną przywalone tonami śmieciowych zabawek, więc może lepiej żeby nikt do  drzwi w noc wigilijną nie zapukał i nie wystawiał na próbę i nie oglądał jak świętujemy. Blask ciemnieje!

Nic, zostaje mi ustroić jakiegoś  chabazia i poudawać z kotami że świętujemy. Chabaź "zrobi święta" - czysty estetyzm, mnie jest  mało świątecznie i całkiem niemagicznie. Dzisiejszy niewesoły wpis ilustruje praca której autorem jest amerykański malarz Henry Ossawa Tanner.

Sezon ogrodowy 2016 - podsumowanie

$
0
0

Kiedy rzeczywistość skrzeczy uciekam  do ogrodu, choćby  tylko wirtualnie. Dziś wpis wspominkowo - podsumowujący. Jaki to był ten ogrodowy sezon w 2016 roku?




Wydaje mi się ze nie był taki zły, pogoda była znacznie bardziej  dla Alcatrazu  i okolic  łaskawa niż w  sezonie 2015. Owszem bywało suchawo, ale szczęśliwie nie było w tym roku ekstremalnych upałów czy długotrwałych bezśnieżnych mrozów, mających wpływ na stan roślin. Oczywiście że mogło być lepiej, no ale straszliwych powodów  do narzekania nie mam. Po mojemu to oceniam ten rok pogodowo na taką solidną czwórkę,  z "małym minusem" z powodu wrześniowej suszy. Sezon rozpoczął się dość  wcześnie,  już w połowie marca wczesnowiosenne rośliny cebulowe i pierwsze wiosną kwitnące byliny ukwiecały na całego Alcatraz. W tym roku szczególnie cieszyłam się z przylaszczek dzielonych i rozsadzanych w  poprzednich sezonach, żadna  z podziałkowych roślin nie wypadła i powoli zaczyna spełniać się moje małe marzonko o przylaszczkowej "łączce". Cieszę się tym bardziej że przylaszczki odmianowe kiedyś wydawały mi się niezwykle rarytetnymi roślinami a tu proszę rosną sobie bezproblemowo. Co prawda nie uprawiam  przylaszczek japońskich, wtedy to stres zimą miałabym jak w banku ( znaczy o ile bank nie byłby  bankiem z siedzibą oddziału na Cyprze ), to jednak delikatesy są. Ale uprawiam za to mieszańce z pirenejską "krwią" i  przylaszczki transylwańskie, bardziej stresogenne od  pospolitych  i mniej pospolitych nobilisek.

Oczywiście  nie wszystko  kwitło tak  jak  sobie  to wymarzyłam, handelek cebulowy jak zwykle przygotował dla ogrodu  parę zaskoczek. Zamiast śnieżyczek i śnieżników pojawiło się stadko puszkinii, Galanthus woronowi  okazały się być cebulicami syberyjskimi a szafirki o białych kwiatach zakwitły kwiatami w  kolorze blue ( no ale  trzeba przyznać że w delikatnym, jasnym błękicie ), jednak bardzo okrutnych niespodziewanek w "dziale cebulowym" nie było. W tym roku jesienną porą postanowiłam sprowadzić cebulki drobnicy wiosennej z pewniejszego niż nasze hurtownie źródełka i mam nadzieję w przyszłym sezonie wreszcie cieszyć się większą ilością gatunków i odmian śnieżyczek. Trochę to smętne że musiały przyjechać do mnie z Holandii a nie z polskiej uprawy, ale co zrobić - drobnica cebulowa nie jest tak efektowna jak wielkokwiatowe tulipany czy narcyzy, w Polsce co ciekawsze rośliny drobno cebulkowe  zdaje się są uprawiane jedynie amatorsko. A mnie się właśnie ta  drobnica  wiosną z cebulek wyłażąca podoba najbardziej z wszystkich wiosennych cebulowych. Na żadne cebulowe  cymesy, nawet hiacynty i narcyzy cudno odmianowe  tak nie czekam jak na te pierwsze cebulaczki.





Zawiodły w tym roku odmianowe ciemierniki o dubeltowych  kwiatach, kwitnienie jakieś tam było ale nic specjalnego wywołującego och i ach na Ciemiernikowszczyźnie się nie objawiło. Za to całkiem nieźle dawały sobie radę siewki od Marka i śliczne ciemierniki wschodnie o kwiatach zbliżonych  do tych porastających górskie zbocza  we wschodnich Karpatach,  zalesione bukami jak należy.  Przyznam się że dla mnie  to właśnie te zbliżone do dziczyzny ciemierniki a nie ich  krewniacy o bardziej  "ogrodowym" wyglądzie stają się największymi gwiazdami Ciemiernikowszczyzny. Z roku na rok  ich kępy robią się coraz większe  i ilość kwiatów która jest przez nie produkowana nie pozwala koło takiego kwitnącego zjawiska przejść obojętnie. Planuję ekspansję Ciemiernikowszczyzny na  inne rejony Alcatrazu ( siewek mam od groma, tylko wsadzać na miejsca docelowe i oczekiwać cierpliwie na pierwsze kwitnienia, mogą się trafiać urocze kwiaty, całkiem sporo  różnych ciemierników u mnie już rośnie ).  To jeden z pożytków z obecności mrówek w ogrodzie, zawsze staram się sobie przypomnieć te ich zasługi dla Alcatrazu kiedy mam z nimi boleśnie do czynienia ( koty i ja nie jesteśmy fanami kochanych  mróweczek, ciężko jadowite potwory w Alcatrazie pomieszkują ).

Prawdziwą niespodziewankę wiosną tego roku zrobiły tulipany. Różne  takie starocie, o których sądziłam już  że dawno temu na tyle  głęboko ich cebule wlazły w glebę że nie będą zdolne  do pokazania nie tylko kwiatów ale nawet liści nie wyprodukują. Całkiem niespodziewanie i dość licznie pojawiły  się w Alcatrazie. Ze względu na to że spora ich część pojawiła się tam gdzie nigdy tulipany nie były sadzone ( stare apeldoorny ) zaczęłam podejrzewać jakieś samosiewy albo srocze działania. Cięłam te  tulipanowe  kwiaty bez litości, zapełniały  wazony w domu bo w ogrodzie sztywne i uroczyste wyglądały trochę nie tego, jak  bohaterowie nie tej bajki. Po cienistej stronie Alcatrazu rozrastały się całkiem nieźle w tym roku cienioluby, najszybciej ruszyły odmianowe konwalie ( dwa, trzy lata przyrastały tak sobie a teraz to tak z  kopytka ), nieco wolniej rozrastają się disporpsisy i parniki. Niestety cóś się porobiło z ułudką kapadocką, co prawda  żyje ale co to za  życie - biedaczyna ledwie dycha. Nie było też w tym roku zarąbistego kwitnienia niezapominajek, owszem nieco kępek się pojawiło ale kudy tam do "normalnych" majowych widoków. Moim zdaniem  winę za ten stan ponoszą ubiegłoroczne upały, młode siewki zeszły w olbrzymiej większości z powodu wysuszenia.



Irysy w 2016 - było w miarę, mogło być znacznie lepiej ale przesadzanie nie w terminie zrobiło swoje.  Moja ulubiona kategoria SDB osiągnęła musztardowo - oliwkowo - niebiesko- fioletowe szczyty, Ciotka Elka miała załamkę nerwową z powodów estetycznych.  W tym roku nie zrobiłam zakupów w Mid - America, co ponoć zaoszczędziło mi nerwów ( Robert walczył z urzędasami a potem uzdrawiał kłącza ) i nie odwiedziłam Irysowa ( za co serdecznie przepraszam, nie złożyło się ). Nie oznacza to jednak że nie było nówek, poprzesadzałam wcześniej kupione irysy, które debiutowały kwiatami dopiero w tym roku. Nie wszystkie się jeszcze odliczyły, czekam np. na kwitnienie sprowadzonej z Hameryki odmiany 'Nosferatu' i nie tylko jej ( podziałkowe kłącza niektórych hamerykańskich  zakwitły już  w Irysowie a u mnie nadal  tylko przyrastanie ). Jednak jestem pełna nadziei że przyszłoroczne kwitnienie SDB to będzie właśnie to, szaleństwo  irysowe, karłowaty  kolorowy zawrót głowy i w ogóle. Podobnie  wielkie nadzieje mam kiedy myślę o  irysach IB i TB, oczami  duszy widzę te łany  wśród zaczynających się kłosić ostnic i czekających na kwitnienie kuliście ostrzyżonych lawend. Jak zwykle irysowe marzenia, będzie dobrze jak połowa się ziści.



Sezon 2016 nie należał jednak do irysów bródkowych, to był rok w którym w Alcatrazie na podwórku pojawiły się masowo azalie, róże i lawendy. Azalie zasiedliły Alcatraz, natomiast róże i lawendy rozpełzły się po podwórku. Azalki i róże to krzewy do których mam słabość od dawna, lawenda to krzewinka w której tak naprawdę dopiero  w tym roku się zakochałam. Pasuje do podwórkowych szałwiowo - perowskiowych nasadzeń, nie jest jakoś specjalnie wymagająca i niemal  cała pachnie. Czego chcieć więcej? Azalki w Alcatrazie jak na razie przyrastają tak sobie, ale całkiem nieźle kwitną i oczekuję  że w ciągu najbliższych lat pokażą się z jak najlepszej strony, czyniąc Alcatraz w maju i październiku ogrodem w którym warto dłużej  przebywać. Róże mają tempo wzrostu znacznie szybsze niż azalkowe, niektóre krzewy osiągnęły w tym roku swoje "dorosłe"  wymiary. Sporo róż powędrowało w tym sezonie z Alcatrazu na podwórko, śmiem twierdzić że piochy zdecydowanie lepiej służą  większości uprawianych przeze mnie róż niż cięższa  i zasobniejsza  gleba Alcatrazu. Dokupiłam też nowe krzewy róż, głównie stare, historyczne odmiany, trochę  "dzikunów" i dwie czy trzy  austinki. Lubię różankowanie, choć nie jest to bezstresowa uprawa  roślin. No ale tak się jakoś składa  że u mnie prawie żadna uprawa nie jest bezstresowa, podejrzewam że  łąkowe klimaty , które zafascynowały mnie w tym roku też spowodowałyby u mnie mały stresik  ( czy już kosić czy jeszcze nie i inne dylematy ).




To byłoby  właściwie na tyle jeśli  chodzi o sezon ogrodowy 2016, wielkich zmian i brzemiennych w skutki ogrodowe decyzji w tym roku nie było. Realizuję wcześniejszą koncepcję  "uleśnienia" Alcatrazu i "zaogrodowania" podwórka.  Jakoś to idzie powolutku do przodu, prace ogrodowe w końcu trwały  jeszcze w listopadzie a parę dni temu wreszcie na swoje miejsce docelowe trafił wykopany w zeszłym  roku głaz narzutowy ( przy transporcie mało nie przeważył transportera, dociążanie  było i w ogóle ). Znaczy sezon ogrodowy 2016 był wyjątkowo długi ( po prawdzie dlatego że październik był zbyt deszczowy na ogrodowanie ).




Wielki Kamor i inne grudniowe ekscesy ogrodowe

$
0
0
Bum, cyk, cyk i  Wielki Kamor wylądował w okolicy  brzózek. Z hukiem!  Podczas transportu mało nie przeważył transportującego spychacza ( trzeba było   trochę głazisko podnieść spychaczową łapo - spychaczką ).  Nic zdziwnego, w końcu przy ubiegłorocznych wykopkach o mały włos a udałoby mu się załatwić koparkę. Ludziska pytajo "A na co ten kamor?" a ja na to że do podziwiania. Ni w pięć ni w dziewięć  on do ogroda i podwórka pasuje ale własny głaz narzutowy z matkowizny wykopany ( "O prapolska moreno!", he, he, he ) zasługuje na adorację. Przez najbliższe miesiące będę przy nim tygodnice urządzać albo cóś.  Oczywiście teraz jeszcze nie wygląda jak należy, on łysy  i nieomszony, za nim trzepak o wściekle zielonej barwie co to nie jest jeszcze  wykopany i ogólnie tzw. rozpiździej późnojesienny  po całości w tle. Ale za jakiś czas czyli gdzieś tak na wiosnę trzepak odfrunie ( są gryplany z nim związane, takie bardziej roślinne - znaczy renowacja, zmiana przeznaczenia czyli  odtrzepakowanie i  przydanie  mu czegoś co  spowoduje   że będzie wyglądał jak porządny stelaż do  rozpięcia ciężkich długopędowców  ), bałagan roślinny zniknie, małe cisy  kolumnowe będą  trochę większe ( docelowo bujną do  4 - 5 metrów ), wokół kamora rozrośnie się barwinek i inna bergenia i kto wie czy nie trafią się jakieś mniejsze ale jednak okazałe granitowe kamory do towarzycha ( he, he, he, kromlechy i menhiry ). No słabość jakaś we mnie związana z granitami jest, może to sentymenta z dzieciństwa  spędzonego nad  Bałtykiem się odzywają ( granitowe kamory na plaży w okolicy Rozewia, podmywane przez morze, miejscami porośnięte  przez zielone wodorosty zapadły mi mocno w pamięć ). Najbardziej podobają mi się te różowawe granity i szczęśliwie  mój eratyk jest właśnie taki.



Jak bliżej przyjrzycie  się brzózkom którym obecnie towarzyszy Wielki Kamor zobaczycie niezabliźnione nadal  miejsca po przymusowym podkasaniu konarów ( efekt wichury i ciężkiego śniegu sprzed paru lat ).  Niedobrze to wygląda, doczytuję obecnie w necie o środkach zaradczych. Trochę mi się  rzadki włos jeży bo metody takie  dla mnie radykalne ale Mamelon ksywa  Morderczy Sekator twierdzi że przesadzam. No może jednak  lepiej  żebym tak się brzózkom za bardzo nie przyglądała, dla nich lepiej. Mogę pogapić się gdzie indziej, szron upięknił nawet najbardziej badziewne miejsca  Alcatrazu i podwórka. Bez szronu takie widoczki są troszki deprymujące, ze szronem prezentują się uroczo.



Ta bardziej zadbana część ogrodu też zyskuje na urodzie, nie jest to może  aż tak spektakularne w przypadku odlistnionych stanowisk po zamarłych bylinach ale nasadzenia azalkowe ( z japońskich azalek ) i towarzyszących im miniaturowych iglaków w szronie wyglądają całkiem nieźle. Nawet krasnale zzieleniałe ( cały sezon czekałam  żeby Manfred i Zygfryd nabrali odpowiedniej barwy ) w te oblukrowania się jakoś wpisują.



Chłopaki w ogóle sobie radzą, postanowiłam zostawić ich zimą na stanowisku. Krasnale nie trolle,  zimą chyba nie zasypiają, choć coś mi się tam przypomina że do ciepłych ludzkich domów  jak te myszy ściągają. No moje  będą miały tzw.  zimny chów, paproci i bluszczy pilnować a nie grube, omszone tyłki wygrzewać! Porządny krasnoludek zimuje! Tylko cienkie krasnoludkowe  Bolki po domach i kanciapach siedzą. Dopóki mrozów syberyjskich nie ma krasnoludki stoją na straży ogrodu tak jak ci  żołnierze wartownicy, którzy za głębokiej komuny szpitali wojskowych pilnowali. Krasnoludki same z siebie o tym wiedzą i stąd ich zzielenienie, szata maskująca im się wytworzyła. Moi mali wartownicy w szpiczastych czapeczkach.





W ogrodzie najpiękniej pod szronem prezentują się paprocie. Nawet bluszczowe  liście nie są w stanie dorównać urodą oszronionym paprociowym frondom przypominającym wzorki na szkle tworzone przez siarczysty mróz. Ile się da paprociumów posadzę w Alcatrazie, nerecznic, paprotników i  języczników. Nawet zimą robią paprocie w ogrodzie wrażenie. No a teraz po przeglądzie ogrodowym fotka z domu - Szpagetka z przyjacielem Burczysławem. Burczysław jest nowym misiem ( do mojego, zabytkowego już Kalasantego koty nie mają dostępu ) i może  być traktowany  przez kocie towarzystwo per noga. No i trochę jest tak traktowany, znaczy Szpagetka z lubością  go udeptuje wszystkimi czterema  łapkami. Rzecz jasna jest o niego wściekle zazdrosna, jest jej ulubionym poduszkiem - nie ma to jak  oprzeć się  o leżącego  Burczysława. Tu sfoceni przyjęli pozę "grzeczną", zazwyczaj Burczysław wygląda na ofiarę ataku misiofoba ( muszę przycinać wydrapywane z niego podczas udeptywania nitki ) .


Pierwszy dzień zimy i kwiaciarniane wspominki

$
0
0
No i wreszcie zima. Jak kogoś dziwi że miałam dość tegorocznej jesieni wyjaśniam - pluszczyło, wlekło się i jeszcze chorowicie  i depresyjnie było. A zima  z tym szronem na paprociach i  z lekka popadującym śniegiem jawi się jakoś tak oczyszczająco i  mile.  Przedsmak już był, teraz można kontynuować. Znaczy bieli trochę poproszę ( tylko bez przesady ) i nieco wzorków mrozowych ( ale nie tych na szybach, zwykła szadź wystarczy ). Od stycznia bezczelnie zaczynam odliczanie dni do wiosny, co to jest te dwa miesiące z haczykiem?! Styczniowe i lutowe oczekiwanie na wiosnę  jawi mi się słodko,  oferty roślinne, konkretyzacja luźnych gryplanów, dyskusje z Mamelonem o  przewadze jednych róż nad tymi innymi, he, he - gorszymi, ustawianie kotów żeby sezon ogrodowy nie kojarzył im się głównie z sezonem  łowieckim ( rzecz straszliwie ciężkowykonalna ), niecierpliwe wyczekiwanie na  pojawienie się wczesnowiosennych cebul i oczarowych oczarowań. Wszystko to przepijane herbatą z konfiturami albo kawą z Mamelonowego ekspresu i objadane  tym czego starsze panie dbające o zdrowie unikać powinny. Przyjemnie pomyśleć o radościach zimowych wieczorów, taki optymistyczny zalążek się we mnie zalągł, w końcu do wiosny jest już tylko 89 dni. Zleci jak z bicza trzasł!


Tak przy okazji pierwszego dnia zimy wspominam sobie dawne uciechy kwiaciarniane, w czasach słusznie minionych przy okazji imprez rodzinnych otrzymywało się kwiaty. Sezon zimowy był u nas  w takie okazje bogaty, imieniny, urodziny i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa zażenowanie moich najstarszych  ciotek, kiedy  nie udało im się dostać dla Babci Wiktorii żadnych  "cywilnych" kwiatów, tylko "oficjalne" goździki ( "Przepraszam Cię Wisiu, zamówiłam Twoje fiołki ale ta małpa twierdziła że  nie mają" ). Goździki były  passé ku utrapieniu Dziadka  Czesława, który uwielbiał ich czerwień w "odcieniu partyjnym" i ciężki zapach. Niektórzy z gości posuwali się do zamiany bukietów na kosze z donicami byle tylko goździków nie przynieść. Pamiętam imieninowy przegląd zakoszowanych cyklamenów zwanych przez  Wiktorię fiołkami alpejskimi, żadne inne kwiaty nie kojarzą mi się tak mocno z zimową porą jak te mieszańcowe cyklameny. A w końcu sporo takich sezonowych kwiatów w doniczkach zimą się pojawiało.  Pamiętam małe, bardzo niskie  tulipanki, ustawiane w porze choinki.  W tym samym czasie pojawiały się pierwsze hiacynty i tzw. pędzone konwalie. Największym kwiaciarnianym hitem  ( legendy chodziły  po rodzinie  ) był doniczkowy ukwiecony lilak, którego moja Babcia otrzymała od  Dziadka z okazji ich pierwszej wspólnej Wigilii, uświetnionej przez przyjście mojej Mamy na ten świat. To drzewko   nadal sobie rośnie na podwórku domu moich Pradziadków. Moja Mama z kolei uwielbiała frezje, to ich kwiaty starannie wyzwolone z tzw. przybrania pachniały nam w Wigilię. Ciocie Dany imieninowo  "obskakiwało" się różami, cóż to były za kołomyje z ich zakupem a właściwie z "załatwianiem". Teraz kwiatów niby w kwiaciarniach w bród, ale jakoś kupuje się je od naprawdę wielkich okazji ( chrzciny, wesela, pogrzeby ), zimową porą w wazonach stoją sztucznidła albo suchatki. Świeżych kwiatów można  oczekiwać dopiero na przedwiośniu. Sentymentalnie mi się zrobiło, chyba  rzucę się na jakieś cyklameny z  frezjami, co sobie będę żałować!

Dzisiejszy wpis ilustrują cyklamenki na złotym tle autorstwa brytyjskiej artystki Sophie Coryndon. Widać zafascynowanie japońską sztuką. W  necie są jeszcze fajniejsze jej kwietne kawałki do  oblookania, choć mnie najbardziej podoba się mało kwietny  aligator ( a może to krokodyl ) zainteresowany księżycem.

Dekoracje dla kotokracji

$
0
0

Usiłujecie udekorować w zakoconym domu  choinkę  bombkami?  Taa, albo jesteście początkującymi kociarzami albo zatwardziałymi optymistami  ( "Mruczuś w tym roku się nie będzie  ekscytował", "Pyzio wyrósł", "Kicia ma teraz taką nową, fajną zabawkę, choinka jej nie interesuje" ).  Doświadczenie się nabywa a optymizm ulatuje wraz z pierwszym lub kolejnym sruuu, w wykonaniu kotów i choinki. Dociera wtedy  do człowieka że koty  posiadają silne przekonanie że choinka jest ubierana dla nich, te bombki, gwiozdki i kusząco mrygające światełka nie mogą być dla ludzia, to drzewko pokus specjalnie zaprojektowane dla radości rodziny Felidae. Nie wiem jak tam u nich z poczuciem czasu ale być może koty oczekują na coroczny zimowy festiwal choinkowy pewne że ludziska ustroją dla nich wspaniałe, świecące drapaki. Może nawet się niecierpliwią choinkowo jak te małe dzieci.

Ubieranie choinki  w zakoconym domu  jest zatem zadaniem w stylu trzech komandosów załatwia całą chińską armię, udaje się tylko  pod warunkiem że odbywa się  na ekranie a my jesteśmy na tyle wymóżdżeni że przymykamy oko na totalne odrealnienie akcji. W świecie  rzeczywistym choinkę, bombki i koty należy odseparować - wtedy jest  cień szansy na to że drzewko przystrojone wytrzyma jakiś czas ( dopóki pierwszy kot nie włamie się do "zakazanego" pomieszczenia ). Miłośnicy  kotów i szklanych  bombek mają niby  dylemat, albo koty albo bombki.  Dość łatwo go rozstrzygnąć - koty są całoroczne, bombki  tylko od  święta. Co zostaje? Małe bombeczki ( mniej tłukliwe ), nietłukące się ozdoby albo szopki ( uwaga na te duże, realistyczne, Jezuska zawsze można wywalić ze  żłóbka i zająć kocim ciałkiem to spanko ), ewentualnie silne przekonanie  że to nie choinka tworzy święta ( germańska inwazja to choinkowanie, szczerzepolskie koty słusznie napastują drzewka ).

A jak to jest u mnie? U mnie są  gałązki w dzbankach i innych wazonach, po takich gałązkach ciężko się wdrapywać i walki uskuteczniać ( numer z dopadnięciem przeciwnika  przez strawersowanie choinki nie do wykonania, podobnie jak przebicie się przez "wnętrze"  drzewka ), od czasu do czasu kiedy najdzie mnie chęć na szaleńcze ryzyko nawet  bombki szklane na takich gałązkach wieszam.  Takie mniejsze, bo te mniejsze  nie są bardzo łatwo się  tłukące, sporo z nich ma  szanse na "przeżycie" kiedy jednak uda się wywalić gałązki z wazonu i trzepnąć  nimi o podłogę ( choć oczywiście najlepiej zdaniem kotostwa jest wtedy kiedy całokształt a nie tylko  gałązki lądują na podłodze ). W związku ze związkiem w miejscach najbardziej narażonych  na działalność "sprawdzaczy drapaków" najczęściej stosuję takie nietłukące się  gwiazdki z papierowych pasków, jeżyki  z bibułek czy cóś w tym stylu ( w tym roku  w miejscach strategicznych  są ućkane czerwone blaszane foremki do ciastek ).  Lepsze dekoracje muszą  być przed kotami chowane ( ewakuacja do pralni ). Oczywiście koty są zainteresowane wszelkimi ozdobami, tymi nietłukącymi też, kombinują ale tzw. wielkiej akcji nie ma. To znaczy takiej akcji po której  po ozdobach  choinkowych zostało już tylko wspomnienie,  tzw. brokacik stanowi główny składnik śmieci a kapeć ma bliską styczność z kocimi tyłkami ( Felicjan w ogóle nie boi się kapcia, mam wrażenie że oklep sprawia mu przyjemność bo nie ucieka tylko stoi na wyprężonych łapach i porykuje jak ten lew  na zajawkach Metro - Goldwyn - Mayer ).



A teraz o  inszej sprawie, Sławencjusz mnie zarzuciwszy że zajmuję się głównie Szpagetowską , która pojawia się najczęściej w kocich wpisach. Statystyki nie prowadzę, prawdziwości stwierdzenia  nie jestem w stanie sprawdzić, być może  że jest coś na rzeczy.  W końcu Szpagetka jest powypadkowa i do tego najmniejsza z całego  towarzystwa. Te dwa kilo i trzysta dekagramów kontra świat trzeba jakoś wesprzeć, więc  rzeczywiście mogę podświadomie promować ( he, he, he ) Szpagutka ( mimo tego że to właśnie ona jest najbardziej tłukobombową kocią sztuką ).  To wcale nie oznacza że  Sztaflik, Laluś, Felicjan i Okularia są od macochy. Po pierwsze dlatego  że one koty nie pozwoliłyby sobie na bycie od macochy, po drugie dlatego że pańcie wielokotne mają na ogół tak jak matki wielodzietne - kochają całą swoją  gromadkę a skupiają się na tym najbardziej nieporadnym. Moja kocia gromadka nie jest zatem tylko tłem dla Szpagetki, to w gruncie rzeczy samodzielnie absorbujące moją uwagę koty, w pełni zasługujące na bycie  "medialnymi gwiazdami" ( ten tytuł szczególnie podobałby się Lalkowi i  Okularii, są wprost stworzeni na "star's  Hollywooda" ). Sztafliś i Felicjan  mają wyraźnie przestępcze skłonności, stąd może pewna niechęć do gwiazdorzenia ( obiektyw na nich kierowany uznawany  jest przez oboje za coś nie halo ) i wyczuwalne pragnienie zasłony niewiedzy przykrywającej  ich poczynania. A w ogóle Sławencjusz ze  swojej psiej trójki wyraźnie  wyróżnia  Zuźkę, o!

A teraz Kochani wszystkiego Najświąteczniejszego, żeby nam się i w ogóle. Spróbujcie jakoś przeżyć te święta coraz bardziej odmagiczniane przez okoliczności. Niech moc będzie z Wami.



P.S. Zgadnijcie co kryje się w tych puchach w "dekoracji kuchennej"? Tak, wszystko co na co dzień zakazane! W dni świąteczne zamierzam  sobie  po polsku robić dobrze dla samopoczucia a źle dla zdrowia ( czy to nie jest oksymoron? ). Aha, będę chlać ajerkoniak niemal do upojenia, a jak się zrobi zimno czy cóś to wykonam grzankę z krówek, czekolady i spirytusu. A potem będę straszyć diabetologów, mam trochę znajomych w tych kręgach - niech  już zaczynają drżeć!



Postświątecznie - codziennik plotkarski

$
0
0
Niby święta , święta i po  świętach ale do szóstego stycznia czas będzie biegł  trybem  półświątecznym. Znaczy sylwestry, nowe roki, królowie liczeni podwójnie ( he, he, he ) i generalnie czas urlopów ( poza handlem detalicznym i politykami wszystkich  opcji przygotowującymi się do karnawału ). Ponieważ nie wpadam w amok świąteczny, święta  udało mi się znieść godnie, bez  nadwyrężenia kieszeni na zakup ton  żarcia zapychającego  niemal  natychmiast po  imprezie puszki  śmieciowe. No i  starałam się kupować tzw. trafione prezenty, niektórzy dostali na przykład rostbef. Co prawda  ci sami niektórzy powinni też  dostać nieco kijaszków do lania tyłków ale w świątecznej atmosferze ( he, he, he ), kto by pamiętał o próbie zdjęcia pod wieczór w drugi dzien świąt elfa z gałązki ( przygroziłam że powieszę w charakterze ozdoby sprawcę, Sztaflik i Szpagetka udały się do wyrka udawać sen, jak najbardziej niewinny ). W ogóle kociambry usiłowały się zachowywać  bez  zarzutu, nie było prób podkradania  orzechów tylko zajęcie się własnymi zabawkami ( wiadomo, podkradane wg. kotów jest lepsze, jakiś cud  wychowawczy miał miejsce ), napadania z podgryzaniem na moją nogę pod  pretekstem polowania na pantofel, nieustannego prucia sznup z powodów  bliżej mi  nieznanych, wściekłych wyrywań ciałek kiedy człowiek próbuje choć trochę obetrzeć  łapki z dworowego  błotka, bójek o miejsce na kaloryferze. Cud  świąteczny jakby miał  miejsce, he, he. Myślę że to dlatego że w końcu koty dostały ode mnie tyle czasu  ile im się należało!

 Były ponad dwudziestominutowe  sesje indywidualne  na tzw. żądanie (  z drapaniem uszu, puchaniem w futra i tym podobnymi czułościami ), było zaleganie zbiorowe, był spacer grupowy po Alcatrazie z zabawą w "uciekającą gałązkę", było "puszczanie wody  po kropelce"  z zasiedzeniem umywalki i przede wszystkim było więcej mojej uwagi  poświęcanej mojemu  kociemu stadku. Tak,  wbrew temu co się powszechnie sądzi koty wymagają od człowieka takiej samej uwagi jak  psy, żadne tam z nich niezrozumiałe  świnksy i tajemnicze istoty nieprzywiązujące się do  ludzia. Nawet bardzo nietowarzyskie osobniki kiedy się  już  z ludziem jako tako  zintegrują potrzebują  się normalnie po kociemu wymruczeć. Wiem, wiem,  łatwo dziczeją i  w ogóle. Ale to w końcu człowiek przywabił dzikusa i  stworzył kota żeby  mu ziarenek  pilnował  więc nie ma co  ćwierkać że  koty to takie "tylko trochę oswojone".  Tak się oswajają  jak  im się ze sobą oswajać człowiek pozwala. Szlus!  Stworzyło się psa, stworzyło kota, stworzyło domowe zwierzęta "do jedzenia"  to teraz  opiekować się gadziną. A nie bezdomność tworzyć, obozy koncentracyjne urządzać i  w ogóle być bezmyślnym! Każdemu czterołapemu i takim na dwóch łapach, a nawet i takim o większej ilości odnóży trochę  ciepłej uwagi od  ludzi się należy.

Oprócz zalegania z kotami jest teraz trochę więcej oddechu od codziennej upierdliwości kamienicznej  ( zacznę w styczniu różne konieczne kamieniczności ) i nie tylko kamienicznej. Oddech się przyda  bo już mi się ostatnimi czasy zrobiła zadyszka, chora byłam, nawarstwiło się  i w ogóle zmęczenie materiału. Znaczy wzorem reszty kraju zmniejszam obroty silnika.  Małgoś  - Sąsiadka dogorywa po  świątecznych imprezach, jak stwierdziła w  wieku osiemdziesięciu  ośmiu lat na  sernik "na bogato"  można jedynie patrzeć. Leczy się dietą, obiecałam że nie ruszę nalewki dopóki się  nie wykuruje ( podchlewamy razem, mały  kieliszeczek po obiadku działa cudownie na Małgoś  - Sąsiadkę po całości, znaczy  holistyczna medycyna  domowa ).  Z imprez rodzinnych przywiozła  łupy do których podziału zostałam  jak zawsze zaproszona ( piernik Grażynki, sernik Kasi, sero - mak Magdy - witaj cukrzyco! ), po prawdzie do  Trzech Króli można by przeżyć w pojedynkę na tych  łupach ( spoko, na sąsiedztwo można liczyć, przeżre się zbiorowo do Sylwka ).  Znaczy dzielnie w domu pracujemy siłami  rodzinno - sąsiedzkimi nad pozostałościami po  świętach, mimo tego że same wielkich szaleństw  kulinarnych nie organizowałyśmy. Powoli kiełkuje we mnie myśl żeby te ostatnie dni grudnia w przyszłym roku przeżyć na tzw.  krzywy ryj.  Zgrabnie się podzieli to może  i pierwszy  tydzień stycznia na łupach się pojedzie. Małgoś - Sąsiadka jest za,  Ciotka Elka ma tzw. opór moralny ( "No jakże to tak?!" ), który robi się mniejszy na przypomnienie  że są rzeczy których nie lubi  gotować.  Jak  dobrze  pójdzie to nasz mały gang w przyszłe  święta będzie parał się wyłudzaniem  żywności metodą na "starą babuleńkę", "aktualnie schorowaną" i "ciągle zalataną". Miłe gryplany.

Nasza aktywistka na odcinku cukiernictwa czyli Ciotka Elka szykuje się do wielkiego dzieła, a mianowicie do wypieku  wywijanej drożdżowej gwiazdy z makiem. Pracuję nad Ciotką Elką  usilnie żeby wypiek ten pojawił się dopiero w okolicach szóstego stycznia (  w innym wypadku pękniemy, bo ze spacerami "spalającymi" ciężko, pogoda niezbyt ten tego ). Nie wiem czy się uda  bo Ciotka Elka "dyszy chęciami" i to są duże  chęci. Zdaje się  że nie tyle o samo ciasto w tym chodzi co o wypróbowanie nowego sposobu wywijania , znaczy Ciotka  poczuła artystyczną wenę. Może nadejszła wiekopomna chwila i czas poszukać dla Ciotki Elki warsztatów  garncarskich ( mamy w tym wypadku zagwarantowaną sporą ilość wypiekanych  glinianych figurek Puszka )? Ciotkę  Elkę wyraźnie fascynuje  forma, głupio że pracuje w nietrwałym tworzywie.

A teraz insze ploty postświąteczne! Nadmorska część rodziny przeżywała sztorm i tzw.  półchore święta ( nie wszyscy  byli w pełni zdrowi ). Jednak mimo niesprzyjających okoliczności obchody  zostały  uznane za udane ( choinka ocalała ). Cio Mary i Wujek Jo zaliczyli świąteczną przygodę u  najoszczędniejszej części rodziny, Ebenezer Scrooge w najlepszym wydaniu (  a ja tu  wyrzekam  na świąteczną rozrzutność ).  Kombinują jakby tu uwolnić  się od  obowiązku bywania ( nie tyle  ze względu na propozycje  kulinarne co charakter biesiadników ). Nasza mała  Dżizaas  swoje  "dorosłe" pierwsze święta  spędziła w towarzystwie świeżo  znalezionych świeżo wyrzuconych kotów ( poczuła tę samodzielność  od razu, dziś mają wizytę  u weta ). Oczywiście że zadaje sobie pytanie dlaczego to właśnie ona malutkie kociamberki znalazła a nie ktoś inny - klasyka. Mamelon ze Sławkiem święta znieśli z "godnościom osobistom" w towarzystwie  tej miłej części familii, a moja przyjacióła Doro dostała interesującą propozycję zmian  życiowych i ma dylematy ( a my wszyscy telefonicznie poinformowani mamy  je razem z nią ). Pabasia zwana  Cukiereczkiem ( solidna cukrzyca wyrażająca się w puszystej formie )  usiłowała popełnić samobója za pomocą smażonego karpia ( Pambuk i Sąsiadka Danusia nie dopuścili do najgorszego ). Teraz  to Pabasia karpia będzie oglądała w telewizji na filmach  o życiu  wód, szykują  się jej straszne  postanowienia noworoczne.Ot i tyle  postświątecznych ploteczek. Teraz przygotowujemy się do Sylwestra rozsiewając  brzydkie info  na temat amatorów pirotechników.






Ozdobniki dzisiejszego wpisu to stare świńskie pocztówki noworoczne. Kartki  z okazji tego szczególnego  dnia świnki  dzieliły wraz z  biedronkami, muchomorami, skrzatami,  podkowami, czterolistnymi koniczynami oraz najczęściej mocno nieletnimi przedstawicielami  braci kominiarskiej. Znaczy świnki pojawiały się w domach nie tylko pod postacią szynki, tłuste świńskie ciałka  miały magicznie zaklinać rzeczywistość i sprowadzać na obdarzonych dostatek. Oczywiście pierwotne znaczenie zaginęło  w pamięci, wiadomo tylko było że noworoczna kartka dobrze jak jest świńska.




Prawie sylwestrowo

$
0
0
I tralala kończy nam się rok.  Zdziwny pod wieloma względami. Jadowity rechocik satysfakcji się ze mnie wydobywa kiedy kolejne sondaże okazują się nie być proroczymi ( bardzo powoli dociera  że ludziska zaczynają masowo prowadzić osobistą politykę "piarową" a robią co uważają ), przez ostatnie dziesięć lat wszyscy w Polszcze  żyliśmy  pod dyktando tych co badają  opinię publiczną ( na  świecie dyktat sondażowni trwał dłużej, tam jest  dopiero zdziwko ). Wreszcie kończy się łatwizna i przyklepywanie nie najlepszego status quo bo słupki się zgadzają. Powolutku  coś  się zmienia, zaczynamy się przepoczwarzać w społeczeństwo o większych wymaganiach. Czasem słusznych, czasem kretyńsko naiwnych, niekiedy zaś przeraźliwie  głupich.  Normalka.  U nas pod koniec roku śmiesznie, coś w stylu akcji "Mydłem! Dobijemy go mydłem!".  Z tym że zamiast mydełka w roli głównej kanapki. Kingsajz. Ciekawe  czy dalej też będzie tak groteskowo? "Popowiększali się i w dupach się poprzewracało, tak?!"że zacytuję Kilkujadka.

Ogrodowo już ten  rok podsumowałam, nie było  źle ale mogło być lepiej. A co teraz? Prognoza na drugi tydzień  stycznia jest taka że prace  ogrodowe to tylko  koncepcyjne. Znaczy zostaje wymyślane ogrodu, czynność bardzo dla mnie przyjemna. Snuje sobie różne snuje na tematy ogrodowe, czasem jak to w marzeniach  nierealne ( zajęcie terenu  fabryki pod solidny las mieszany i jeszcze stawek taki niewielki, o powierzchnie ledwie tysiąca metrów kwadratowych  bajorko, coś naprawdę jak to oczeńko - ślepko  wodne  niewielkiego ). Oczywiście o nierealnościach myśli się najfajniej, bo z rozmachem. Fabryczny na dom przy fabryce i nawet cóś na kształt ogrodu, znaczy nie byliniak, no gdzieżby i  w ogóle ale sadzi drzewa ( chwała mu za to ). Czyli jakby wpisuje się w moją koncepcję, he, he. Żeby tak jeszcze mniej wymyślności sadzono to byłoby cool, ale zdaje się  że Fabryczny "po całości" zdał się na fachowców, w związku z czym ma drzewa duże ( odchowane parometrowe  byki ) i w olbrzymiej większości cudnie kolumnowe. W zasadzie do Fabrycznego nie można mieć pretensji, wiadomo od dawien  dawna że na ogół ludzie robiący dużą  kasę są w pewien sposób pozbawieni wyobraźni ( nie całkowicie, ale coś tam zawsze szwankuje ), nie ma się zatem co dziwić że w sprawach ogrodowych Fabryczny nie jest najlotniejszy, natomiast profi mogliby się  bardziej przyłożyć.  Na fabrycznym terenie porastają brzozy, graby  a nawet dęby, do czego im tam te kolumnowe cuda w tak dużej ilości są potrzebne?  Mam podejrzenia  że do wyciągnięcia kasy z Fabrycznego, drenaż dendrologiczny kolumnowy.

No nic to, rozmyślania nad ogrodami ( także tymi cudzymi ) zostawiamy sobie na mroźniejsze zimowe dni, teraz nowa koncepcja stroika  noworocznego. Świnki pocztówkowe mnie natchnęły i ustroiłam brzozowe gałązki ( orkan, qrrrna, Barbara! ). Za podłoże robi wysuszony mech ( po farbowanego porosta  nie chciało mi się wychodzić, no i ten meszek jest mój własny,  na węglu drzewnym  zostawionym w ogrodzie mimochodem wyuprawiany ). Stroik taki  w odcieniach zdechło  - pastelowych, w wersjach dwóch - wczorajszej, skromniejszej z aniołkiem i dzisiejszej, bez aniołka za to z bombkami. Koty na  razie podziwiają z daleka, mam nadzieję że dystans zostanie utrzymany. Teraz jeszcze tylko krótki paciorek w intencji ustawowego zakazu używania petard  i szlus,  jesteśmy gotowi na nadejście Nowego Roku poprzedzonego Sylwestrem ( szaleństwo nocy sylwestrowej w moim wykonaniu to będzie naprawdę dłuuugi sen, bez wystrzałowej pobudki około  północy - co roku u nas jest mniej hucznie i dobrze! ). Wszystkiego dobrego dla Was w 2017.





Sprawozdawczość posylwestrowa - kociambry obmawiane

$
0
0
Przyszedł Nowy , doczekaliśmy. Oczywiście z moich planów spaniowych wyszły nici, strzelanie z kotami wystraszonymi i zabunkrowanymi w szafie przeżyłam  ale Szpagetka  po tych emocjach  przejawiała silną potrzebę dopieszczeń ( moja sennie zamykająca się powieka była delikatnie podnoszona pazurem ). Inni członkowie stada też żądali różnych rzeczy, otwierania lodówki  najczęściej ale nie tylko. Sztaflik ryczała w kuchennym zlewie bo najfajniej bawić się w ściekające kropelki o  trzeciej w nocy a Okularia czuła  że ta  strona drzwi po której się aktualnie znajduje to nie jest ta właściwa. Lalek  i Felicjan wyszli na obchód ale co i raz któryś z nich lądował na parapecie i pruł sznupę.

Asekuracja taka, odnowienie więzi  z pańcią żeby  w poczuciu bezpieczeństwa dalej patrolować swój kawałek  świata. Potem było grupowe  toczenie orzechów, z kłótniami o prawo  do onych. No bawiłam się, qrna, balowałam z kotami. Petardy i owszem, przyczyniły się do "nocnej fazy"ale nie wiem czy to tylko to kretyńskie walenie winić.  Już od paru dni Szpagutek wydłużała sesje dopieszczeniowe z dwudziestu minut do  niemal czterdziestu ( co prawda z mniejszym nasilaniem głasków w okolicy trzydziestej minuty - zapadanie w sen w pozycji "grzbietujący samolot", znaczy wszystkie łapy w górze ). Jak tak dalej pójdzie to  łysa będzie,  całą sierść ( krecika ) kocie wygłaszczę. Na ogół innym kotowskim ( no, może poza Lalusiem ) wystarcza  kwadransik dopieszczeń ale Szpageton jest rozpuszczona jak ten dziadowski bicz. I żeby to jeszcze wszystkie  pieszczotki lubiło!
Nie, są takowe których pod  żadnym pozorem nie mogę wykonywać albo wykonywać tylko  pod pewnymi warunkami  - nie wolno "puchać" w "dekę"  tylko w brzuszek, karczek i główkę na wysokości uszu, nie wolno brać na ręce siedząc na wyrku ( wiedźmi protest, skrzek jakich mało ) ale na stojaka to już można, drapki  robić po grzbietowym zaogoniu dopiero po uprzednim wygłaskaniu górnej części grzbietu i najważniejsze - odpowiednio  ułożyć  Burczysława do przydeptywania, bo nieodpowiednie ułożenie miśka nie skutkuje radosnym ślinieniem się udeptującej która musi  przerywać tę zbożną czynność i zmusza ją do tracenia czasu na odpowiednie przygotowanie udeptywanego!

Taa, szpagetologia dopieszczająca to osobna dziedzina wiedzy. Opanowanie jej bywa wynagradzane podnoszeniem opadającej powieki pazurem. Na tym tle ta sama czynność wykonywana przez Felicjana mającego przecież odbicia ( kot psychiczny )  i tym samym nieodpowiadającego za wszystkie swoje występki jawi mi się jako coś normalnego.  No  ci nie całkiem przy rozumie tak normalnie mają, ale żeby Szpagetka sprawna psychicznie też tak miała?!  Dobrze że Sztaflik, Okularia i Laluś przy  tej egolce i wariacie robią za w miarę normalne koty, takie których człowiek się nie powstydzi i nawet znajomym pokaże  bez ryzyka  że w trakcie pokazu nastąpią dodatkowe urozmaicenia występu ( np. pogryzienie i olanie  ciepłym moczem gości albo napad na talerz gościa ). Co prawda Sztaflicja usiłuje  pić ( dosłownie ) kawę z Ciotką Elką, ale robi to tylko z  Ciotką  a Ciotka jest domowa i nie takie rzeczy jak podpijanie kawy czynione przez głównego lokatora ciotczynego mieszkania, Puszka zwanego Wspaniałym, były przez Ciotkę Elkę znoszone. Taa, z prezentowaniem moich kotów to raczej tak ostrożnie. Dobrze wychowanym stadkiem to nie mogę się pochwalić. Dżizuuu, dobrze że potomstwa nie mam, bo zdolności wychowawcze u mnie marne.

Teraz  towarzystwo odsypia nocne ekscesy, Szpagetka zwinięta w kłębek na wyrku, Lalek i Felicjan zwisają z kaloryferów, Sztaflik zajęła umywalkę a Okularia śpi kulturalnie w kocim koszyku. Mnie też kleją się powieki, usiłuję trwać na posterunku i wykonać cóś na kształt posiłku obiadowego - bardzo ciężko mi idzie. Kac spowodowany intensywnym kocim nocnym życiem, tak się właśnie czuję.

Noworoczne marzenia i prośby do Najwyższej Zwierzchności

$
0
0


Odespawszy ten koci balik nocny, z atrakcjami  typu odpowiedź na potrzeby pani Szagetkowskiej Mamusinej w futrze własnym i pana Felichjana Szabhlozębęgo z towarzystwie kuku na muniu. Po południu skarmiłam gadzinę surowizną i mięchem podgotowanym i wypuściłam na friszy luft. Niech wietrzą futra i wytracają energię. Co prawda niektórzy już zdążyli wrócić  i zająć pozycję przy Burczysławie ale ignoruję, no nie wiem o co  chodzi. Ha, pierwsze postanowienie noworoczne mnie się uplingło - koniec z tym włażeniem mi na głowę przez bezczelne kociambry! I niech nie myślą że ja nie wiem  kto  dziś stroik ze świnkami z bliska oglądał! Doopsko Okularii wyraźnie domaga się trzepania i to w moim wykonaniu a nie jakiegoś przywabionego na sprośne miauki kocura! A teraz marzonka noworoczne ( postanowień więcej  nie będzie, z tym jednym kociamberskim czuję  że może być kłopotliwie ).

Duże marzenia

Wielki Ludzki hym... tego... pragnę zauważyć  że od ładnych paru lat spora część z nas odnosi wrażenie że jest coś nie halo z politycznymi i zaraz  potem to z mocno pieniężnymi. W ich imieniu piszę, znaczy nie politycznych i pieniężnych tylko  odnoszących wrażenie. Nie chciałabym tak  Najwyższości  głowy "całymświatem" zawracać, jednak z naszej krajowej pozyszyn pragnę uprzejmie  zauważyć że znowu Najwyższości literki się popieprzywszy. Otóż chcielibyśmy na sobie odczuwać opatrzność Bożą, opatrzność  Przenajwyższy, nie opaczność. Opaczność  Boża  u nas występująca powoduje tzw. wkarw społeczny co może się skończyć czymś więcej niż pisaniem petycji. Także  prosimy Przenajwyższy o szybkie usunięcie pomyłki ( nie mamy pretensji "polska język trudna bardzo" - trz, cz a dla nas jednak duża różnica ). Aha, przepraszamy za wyciskarkę do cytryn czyli świątynie narodową, znajdziemy tego gnojka który powiedział że jaka opatrzność taka świątynia.

Drugie wielkie marzenie do spełnienia w tym roku - całkowity zakaz obrotu środkami pirotechnicznymi. Nie ma tu co mieszać Najwyższości, najpierw marazm, potem miesięcznice  a sprawa tak  istotna jak obrót materiałami potencjalnie niebezpiecznymi leży i kwiczy.  I to w czasie kiedy odmieniamy do  upojenia słówko terror. Do roboty dupki! I  przy okazji obowiązkowe ubezpieczenia górskie zrobić, lenie jedne!

Trzecie marzenie - natura pokonuje przyrodobójców. Wiem Przenajwyższy że to bardzo brzydkie marzenie ( widziałam ten zmarszczony promień  na jasności ) ale jaką ma wartość edukacyjną! Człowiek  powinien zawsze pamiętać że jest częścią natury, przypomina sobie o tym jednak najczęściej kiedy okazuje się że nie tyle  jest bytem z natury wyizolowanym co sam jest naturą i podlega jej prawom. Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę że te wszystkie dążenia "ponad" to tak o kant doopy potłuc. Może nie o taką ostateczną rozprawę natury z przyrodobójcami wnoszę  ale o skuteczne ich napomnienie.




Marzenia mniejsze

Z dużych marzonek do tych mniejszych przechodzę,  przyziemnych, takich przez małe m. Daj mi Dobry Wielki  Podróżniczy popałętać się jeszcze w miarę bezpiecznie po świecie. Wiem, podróże kosztują, choć nie tak znów  wiele o ile człowiek nie ma nadzwyczajnym  wymagań i  nie czuje że musi być książniczką z zagramanicy. Twierdzę uparcie  że podróż do Pcimia  Dolnego może być tak samo ekscytująca jak wyprawa nad Amuzonkę ( wszystko zależy od tego jaki stosunek ma  człowiek do takiej podróży ) ale czasem i mną zawładnie chęć odwiedzenia miejsc "gdzie jest inaczej". Lubię zwiedzać miasta i niemiasta, niespiesznie i niezorganizowanie ( dlatego nie udało mi się zaegiptować, wypoczynek w towarzystwie przypadkowych osób  i ubezpieczycieli z bronią, normalnie relaks dla mnie pełną gębą, he, he ), swoboda i luzik, odkrywanie nawet z w zadeptywanych atrakcjach turystycznych czegoś prawdziwego. Oby grosza starczyło i przede wszystkim zdrowia na takowe  wyprawy. Mamelon mnie wspiera w "temacie turystki", jej ostatnia podróż w przypadkowym gronie na nie mniej przypadkową wyspę Rodos jest nadal wspominana jako doświadczenie ciężkie ( a Mamelon potrafi dreptać po miastach, ogrodach, z niejakim trudem po górach i nikt jej ze szlaku do  Morskiego Oka nie musiał ewakuować samochodziną ). Marzą nam się tropiki i nordyki, miejskie zaułki i lesiste zakątki, bulwary nadrzeczne ( Mamelon wniebowzięta jak widzi bulwara ) i nadmorska dziczyzna ( moje klimaty ). Hym... na dokładkę zwiedzamy muzea i to nie tylko takie oblegane przez wszystkich, takie zboczenie muzealne  z czasów szkoły średniej wniosłam do naszego podróżniczego tandemu ( Mamelon za to wyniucha najlepszy w okolicy  antykwariat, sklep ze starzyzną, zwykły lamus - radar ma czy cóś ). Poszlajać daj nam się jeszcze Dobry Panie!




Marzenia ogrodowe

W tym roku jest ambitnie - Przenajwyższy proszę o wsparcie pogodowe tak żeby na początku kwietnia a jeszcze lepiej to pod koniec marca udała się  renowacja oczka  wodnego . Proszę też o zabezpieczenie środków pieniężnych na to przedsięwzięcie.  Będę starała się zrobić dużo w tzw. zakresie własnym ale Wielki Ogrodowy zapewne pamięta że nie jestem już od dawien dawna podlotkowatym lachonem i w związku z tym:
nie mogę zrobić wszystkiego sama bo walki tłuszczu mi przeszkadzają a poza tym jakieś inne  pierdoły pod tytułem zdrowie ogólne, a nawet szczególne,
nie mogę przy mojej obecnej aparycji liczyć na przywabienie  kogoś ode mnie młodszego ( czytaj silniejszego ),  kto wykona  roboty  ciężkie mamiony wizjami ( Wielki Ogrodowy wie  o co chodzi, numer stary jak  świat ).
Jak Wielki Ogrodowy chłonie i rozumie w Swej Przenahjwyższej  Ogrodowości sprawa musi być załatwiona kasą. Może  nawet uda się połączyć tzw. Wielką Przecinkę z pracami przy oczku? O konkretach oczkowych to ja  tak jeszcze do końca nie zdecydowałam, koncepcje we mnie walczą. Ogrodowo to ja po takich ekscesach kasowych nie  śmiem Wielkiemu Ogrodowemu niczym więcej głowy zawracać, jak uda się opanować część oczkową to z resztą obiecuję poradzić sobie sama.

Marzenia najsłodsze

Koty majo być zdrowe i grzeczne. Przez cały rok.




Viewing all 1476 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>