Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1476 articles
Browse latest View live

Hel - wydmy

$
0
0
Połowa września nad polskim Bałtykiem - słoneczko, tłum rodziców z maleńkimi przedszkolnymi dziećmi, prawie tak samo wielkie jak ten tłum rodziców zbiorowisko emerytów, zanikające budy ze smażonymi "świeżymi" rybami czy tam inne wesołe miasteczka, schyłek sezonu i dochodzący do siebie po napływie turystów miejscowi. Na mierzei Helskiej szczęśliwie tzw. baza turystyczna ma mało miejsca na rozrost, więc po sezonie człowiek jest w stanie odkryć urok małych nadmorskich miejscowości, no i przede wszystkim uroki nadbałtyckich plaż, wydm i lasów. Słoneczko sprzyja spacerom, temperatura powietrza  i wody w morzu nadal "sezonowa", można na chybcika wypocząć.  Na chybcika bo czas  goni, dziś człowiek tu jest,  jutro będzie w innej części  kraju ( coś  się ostatnio  bardziej mobilna zrobiłam ). Wycieczka na Hel to nie tylko wizyta w fokarium ( w końcu mało jest tak słodkich widoków na świecie jak pływająca stylem grzbietowym foka ), to przede wszystkim wizyta na Cyplu  i plaży leżącej od strony Wielkiego Morza ( Małe Morze to Zatoka  Pucka ). Przy okazji - jeżeli władający językiem angielskim obcokrajowcy zwiedzający  Hel będą pytać Was o Sajpil, to tak - chodzi im o tip lub cape. Wersja wyrazu cypel używana przez obcokrajowców przekonanych  że mówią po polsku brzmi cipiel vel kipil. O dziwo  wszyscy napotkani rozumieli niemiecki wyraz geradeaus, taki cud natury. Na Helu o cud natury  wcale nie jest trudno, w końcu przywracają tam naturze nie tylko foki ale i wydmy z "prawdziwą", pierwotną roślinnością bałtyckiej  mierzei. O ile z fokami problemu nie mam, o tyle z tą pierwotnością szaty wydm to tak nie do końca.



Zacznę od tego że mamy na Półwyspie Helskim całkiem spore wydmy białe i wydmy szare, bo plaże u nas piaszczyste ( traktujemy jak oczywistość ten piaseczek, starannie ignorując fakt że piaskowe plaże nie są jedynymi jakie tworzy morze ) . Bałtyk morze płytkie, łagodny jasny piaseczek nam nanosi, żadnych żwirków czy kamorów w dużej ilości, plaże u nas takie do zalegania w sam raz. Wydma  biała to  jeszcze na wpół ruchome piaski, ledwie przytrzymywane na miejscu korzeniami wydmuchrzycy piaskowej Leymus arenarius i piaskownicy zwyczajnej Ammophila arenaria. Jednak to nie od traw zaczyna się  budowanie wydm, rola pierwszego "zielonego" stabilizatora piasku  przypada honokenii piaskowej Honckenya peploides, malutkiej  roślincez rodziny goździkowatych. Na Helu nie ma jej zbyt wiele ( znaczy ja nie przyuważyłam )  pewnie za sprawą kocyków plażowiczów. Na piaszczystych plażach ta roślina musi konkurować z plażowiczami, a jak wiadomo plażowicze gatunek ekspansywny, mający w sobie dużo cech zbieżnych z wirusami. Tu grajdołek, tam parawanik, a tu jeszcze pieprzniem materacyk i honokenia wypada z gry. Roślina spokojnie przeżyje całkowite niemal zasypanie piaskiem ale odsłoniętych korzonków długo nie zdzierży, więc grajdołkowanie jest dla niej zabójcze. Teraz będzie groźnie - "w Polsce zaleca się wprowadzenie na najlepiej zachowanych siedliskach tego gatunku zakazu rekreacyjnego i turystycznego użytkowania plaży". Jak to tak, z plaży korzystać się nie da? Rekreacyjnych siedlisk parawanowych nie będzie można budować, gier zespołowych uprawiać, leżenia w koloniach à la foka szara ( znaczy cielsko przy cielsku ) uskuteczniać?! No jakże to tak? To dla kogo ten cholerny Bałtyk i te plaże?! No cóż, najczęściej takie pytania padają z ust osób którym tak naprawdę do szczęścia to ani ten Bałtyk ani te plaże nie są potrzebne. Spokojnie mogłyby się w błotku glinianek kapać pod warunkiem że glinianki  zrobią się trendy i założą koło nich  wesołe miasteczko i otworzą budki z lodami.




Kolejną rośliną inicjującą powstawanie wydm jest rukwiel nadmorska Cakile maritima ssp. baltica. Zagrożeniem dla występowaniajest dokładnie to samo co w przypadku honokenii piaskowej - zbyt intensywne użytkowanie plaż. Niszczy się na takich "użytkowych" plażach  tzw. kidziny czyli nietrwałe środowisko  stworzone z tego co wywali  morze. Wały cuchnących wodorostów zasiedlane przez  rośliny, które w sprzyjających warunkach przenoszą się  poza  strefę zalewaną przez falę i uczestniczą w "budowie lądu" jakoś nie zachęcają turystów do rozkładania kocyków na zakidzinowanych plażach. Budowla  hydrotechniczna to co innego - nie śmierdzi i daje jakieś tam złudzenie że wybrzeże chroni i piaseczku nie wymywa. Jednoroczna solanka kolczysta Salsola kali jest bardziej przygotowana na odpieranie ataków kocykiem niż dwie pierwsze rośliny inicjujące powstawanie wydm .  Kolczaste to, alergię potrafi wywołać i jako z ekspansywnym, słonolubnym kolonizatorem  piasków plażowiczowi już nie tak łatwo walczyć, he, he. Dlatego przez wiele lat była z tego powodu tępiona przy przygotowaniach  plaży "pod turystów".
Wydma szara to  następny etap tworzenia  lądu przez rośliny, taka wydma jest już bardziej stabilna, wiatr nie zmienia jej tak bardzo jak wydm białych. Pojawiają się na niej jakieś zaczątki procesów  glebotwórczych, szczątki roślin tworzą bazę pod bardziej wymagające gatunki. No, może nie strasznie wybredne. Szczotlicha siwa Corynephorus canescens, turzyca piaskowa Carex arenaria, jasieniec piaskowy Jasione montana var. littoralis, kocanka piaskowa Helichrysum arenarium - togłówni zasiedlającywydmę szarą. Na takiej wydmie pojawiają się też chyba najpiękniejsze kwitnące rośliny nadbrzeżne  - mikołajki nadmorskie Eryngium maritimum. Tam gdzie zbiera się nieco więcej substancji organicznej atak przypuszczają porosty, głównie chrobotki  i pojawiają się niskie krzewinki wrzosowe. Ha, można spotkać tam roślinę, której raczej większość z nas spotkać by się nie spodziewała - kruszczyka rdzawoczerwonego Epipactis atrorubens, a także rzadką tajężejednostronną Goodyera repens. Tak, tak, storczyki w pobliżu  morza mogą spokojnie egzystować!



Wydma szara bywała niestety przez człowieka  "ulepszana". W ramach walki z erozją wydmę należało kiedyś umacniać ( "Utwierdź mnie" - jak śpiewała  Kalina ). Utwierdzano  wierzbą, kosodrzewiną, sosną czarną, wejmutką i różą pomarszczoną, gatunkami obcymi - taa, i teraz to wszystko  trzeba wykopać. Brygadę kasacyjną widziałam  przy pracy nad Rosa rugosa, ze skroplonym  na czółkach potem osiłkowaci faceci mierzyli się z korzeniami potwora. No cóż, płacimy za błędy, jak już chcemy mieć rezerwat to musimy zadbać o to żeby się  nam  nie siało. W tym właśnie miejscu nachodzą mnie wspomniane wcześniej wątpliwości związane z przywracaniem pierwotnej szaty roślinnej  wydm.  Nie jestem pewna czy zachowanie takiej szaty jest w ogóle możliwe, czy nie jest po prostu na to zbyt późno.  Zwierzęta, wiatr, woda - nasiona obcych gatunków będą zasiedlały mierzeję, jakoś ciężko mi sobie wyobrazić wieczną walkę z ekspansją tych  roślin. Robota na pokolenia! Dobra nie  ma się co martwić,  zostawmy  to dzieciom i wnukom, dla każdego kawałek czegoś gorzkiego  się znajdzie.
Wrzosy, bażyny, borówki tworzą sprzyjające środowisko dla siewek sosen, no i robi się nam  bór  sosnowy  który porasta Półwysep Helski. On nie do końca jest taki wyłącznie sosnowy, w bardziej wilgotnych miejscach utworzonych przez  rzeźbę terenu rosną brzozy.  Ludzie też zrobili swoje i  przywlekli na półwysep drzewa, które miały małą szansę na nim się znaleźć w sposób naturalny. Teraz rzecz jasna wielkie zastanawianie się czy ciąć, co ciąć i jak ciąć. Szczęśliwie natura miłościwie ogranicza drzewną ekspansję, sosny wygrywają.
Na półwyspie znajduje się Nadmorski park Krajobrazowy a w nim rezerwat przyrody Helskie Wydmy. Dla mniej wytrwałych piechurów od strony Zatoki Puckiej można przejść kładką widokową wśród wydm aż na Cypel, trochę urody wydm zawsze się zobaczy.
Sorrky za plamy na zdjęciach, udało mi się upaćkać czymś obiektyw.  Nie zauważyłam jak fociłam, wylazło przy przeglądaniu.



'James Galway' - różany potwór z ogrodu Magdzioła

$
0
0
 'James Galway' to róża autorstwa Davida Austina,  "austinka" vel  "angielka" znaczy.  Wprowadzona została na rynek w roku 2000 ( prezentacja na Chelsea Flower Show ) i od tego czasu dość szybko rozprzestrzenia  się po ogrodach. Szybko, bo zdrowa i mało kłopotliwa z niej róża a  o takich właśnie krzewach marzą ogrodnicy. Krzew wysoki, docelowo osiąga około 250 cm wysokości i ponad 300 cm szerokości. To docelowo oznacza dwa, trzy lata w optymalnych warunkach. W ogrodzie Magdzioła luba różyczka zamieniła się w potwora przed którym trzeba chronić inne  róże.  Kwitnie zjawiskowo, naprawdę jest na czym oko  zawiesić, natomiast przycinanie to Magdzioł uskutecznia jak ja na forsycji - dwa razy w sezonie.  Kwiaty tej odmiany są lekko spłaszczone ( ale  bez przesady ) i mają nieco ciemniejsze środki. Liczą średnio  około 41 płatków i pachną jak tzw. stare  róże. Odmiana jest wynikiem krzyżowania róży Austina 'Heritage'  z siewką.  Kwiaty zebrane są w małe klastry, pojawiają się w zwiększonej  ilości raz na jakiś czas  przez cały sezon. Kwitnienie wiosenno - letnie jest oczywiście najbardziej  obfite, ale i jesienna porą można obserwować piękne ukwiecenie  tej róży. W chłodniejszym klimacie zaleca się solidniejsze cięcie, w ciepłych rejonach tnie się ją nieco wyżej ( i wtedy właśnie zmienia się w potwora ). Nazwana została na cześć Sir James'a Galwaya, wirtuoza  fletu ( różę "wiolonczelistkę" już mam, sprawę różanej małej orkiestry kameralnej  muszę jednak bardzo  głęboko przemyśleć - miejsca ledwie starczy na kwartet ).

Tour de Tajoj - Drohiczyn "kolejny kawałek tortu" i Sowia Góra pod Węgrowem

$
0
0
Zieloność nad Liwcem meandrującym, lasy po horyzont nad  Bugiem, kopuły cerkwi i baniaczki zwieńczające wieże tłusto barokowych kościołów.  Do tego bocianów zatrzęsienie, drapieżne  ptaki  fruwające tuż nad  głowami - łąki, łąki, łąki, takie jakie w centralnej części kraju  już rzadko  się spotyka.
Krótko pisząc  - wyprawa na Wschód!

Drohiczyn

Cień dawnej  świetności, miasto okaleczone ale z  nadal widocznymi  śladami  wielkiego piękna budynków, historii bogatej w ludzi i zdarzenia. Jak  Brama  Damasceńska w Jerozolimie prowadzi do tajemniczego świata  arabskiego  Orientu,  tak Drohiczyn jest dla mnie bramą prowadzącą do dawnej Polski kresowej, choć te "kresy" to historycznie wypadały tak mniej więcej w połowie  Rzeczypospolitej.  Wieloetniczność jakoś tam  koegzystująca ( nie zawsze było słodko ), zderzenia  światów i przenikanie się kultur, "żyzność" ( bo zero monokultury, he, he  ) cywilizacyjnej gleby na której wzrastało, kształtowało się,  filtrowało przez romantyczne uniesienia  wieszczów  to co dziś nazywamy polskością. Nasi wieszcze - potomkowie wieloetnicznej szlachty  Litwy, Wołynia i magnat urodzony w Paryżu, taaa, bardzo szczerzepolskie - koń by się uśmiał ( historia już  rechocze ).



W miasteczku ostały się kościoły i jedna cerkiew, po cerkwi pod wezwaniem  Welikomuczenicy Warwary  i synagodze śladu nie ma.  Tę pierwszą rozebrali Rosjanie w 1940 roku w ramach radości sowietyzacji, tzn. oczyszczano rejon nadgraniczny, tworzono kordon i tak dalej, tę drugą świątynię spalili w dzień po  wybuchu wojny niemiecko  - sowieckiej "nieznani sprawcy" ( znaczy boję się pomyśleć  kto ją spalił w ramach zemsty na tzw. żydokomunie, cyklistom zawsze łatwiej przywalić  niż polakokomunie  - liczniejszej od żydokomuny, czy białorusinokomunie - najliczniejszej na tych terenach,  jak wynika z dokumentów ). Przed II wojną światową Drohiczyn ze swoimi świątyniami, bajkowym położeniem na skarpie wznoszącej się nad przełomem Bugu był po prostu magiczny. Teraz z tzw. resztkami zabytkowymi, nadal czaruje, choć magia nie jest już tak silna. W każdym razie do Drohiczyna warto zawitać, pospacerować po tym  nadal pełnym uroku miasteczku ( w sierpniu woń papierówek rozchodząca się w ciepłym powietrzu wzmacniała moje ciepłe  do tego miejsca uczucia ).




Widok ze skarpy na przełom Bugu przepiękny i wiele o tej części kraju mówiący - lasy po  horyzont od wschodniej strony. Pogoda nie była  z tych sprzyjających obiektywom aparatów fotograficznych, niebo z ołowianymi chmurami.  Deszcz jeszcze nie padał ale dało go się wyczuć w powietrzu. Mimo to Bug urodny ( hym... znacie takie powiedzonko "Jak się topić to w Bugu albo w Dunajcu" ), choć Ewandka malkontenciła że przełom Bugu to i owszem piękny, z tym że jesienią. Ja co prawda widziałam go też we wrześniu, ale do przebarwienia drzew  było jeszcze daleko. Znaczy co najlepsze jeszcze przede mną! Drohiczyn w ogóle zwiedzam kawałkami, smakuję jak tort z siedmiu warstw. I dobrze, bo takie miasta jak to muszą się w człowieku uleżeć.



Sowia Góra

A teraz o Sowiej Górze -  wzniesieniu nad Liwcem, skarpie porośniętej roślinami typowymi dla  suchych łąk ( mój boszsz... te łany mikołajków, niebieszczących się tam w lipcu ). Zdjęcia robione na początku sierpnia, ale wokół solidna, niemal czerwcowa zieleń. Mam wrażenie że ta część kraju, wschodnie Mazowsze i Podlasie są jakoś bardziej zielone niż inne regiony Polski.  Może to rzeki, może to lasy, może nie tak bardzo "nachalny" wpływ rolnictwa wielkohektarowego - no, łąki bardziej zielone, soczyste, że o bogactwie gatunków na nich rosnących ledwie napomknę. Gatunki łąkowych bylin te nie przekwitają tak szybko jak te  w mojej  okolicy, chłodniejszy i wilgotniejszy klimacik sprawia że kwitnące rośliny dłużej cieszą oczy. Znacznie dłużej niżby   mogło to wynikać z późniejszego rozpoczęcia wegetacji.  Właśnie, urocza kraina ma surowsze oblicze -  wiosna zaczyna się później, śniegi lubią zalegać a zimowy mróz potrafi być naprawdę "syberyjski". Za to w ramach dopieszczeń ilość boćków przypadających na jednego mieszkańca godna pozazdroszczenia. Opowieści  o klimacie północno - wschodniej ćwiartki kraju bywają z tych horrorzastych, ale latem jakoś człowiek o tym nie myśli. Szczególnie jak wlezie na  Sowią Górę i panoramę z niej widoczną  podziwia.




A co tam w ogrodzie?

$
0
0
A w ogrodzie jesień! Taka sucha. Słońce dające czadu we wrześniu fajna sprawa  ale  choć trochę wilgoci by się przydało. Nerwowo przeglądam prognozę  i owszem, widzę że temperatury jakby jesiennieją,  ale wody z nieba spadające to widzę dopiero w okolicy początku października. Niech to szlag! Przyjdzie mi wykonywać podlewanie wodociągowe, które jest  kosztowne i nie tak skuteczne jak to  podlewanie  z nieba. Staram się pocieszać myślą że suchy wrzesień sprawi że w przyszłym roku zawilce gajowe będą kwitły jak marzenie, taka terapia potrzebna gdy patrzy się na przysychające owoce jarzębin ( na szczęście nie wszystkich ).  Moim zdaniem to w ogóle w tym roku owoce na drzewach i krzewach nie są najwyższej jakości i dość  szybko przechodzą w fazę smętnej mumii.



Na szczęście jesienne kwitnienie róż odrywa człowiek  od przykrych rozmyślań  na temat wpływu klimatu na ogrodowe nasadzenia. Krzewom różanym wyraźnie taka pogoda jaką mamy  teraz  służy. Bezczelnie przyznaję że drugie kwitnienie róż je powtarzających zazwyczaj robi na mnie  większe wrażenie niż kwitnienie czerwcowe.  Kolory jesienne wielu odmian jakoś bardziej do mnie przemawiają. W dodatku marcinki robią tło a to zawsze urodzie  różanych kwiatów służy. W październiku czekają mnie  przesadzenia niektórych krzewów na opuszczone przez zawirusowane lilie miejsca. W ogóle przede mną jeszcze sporo przesadzania.





Najlepiej prezentuje się obecnie podwórko, głównie za sprawą kwitnących marcinków i traw, czadu dają rozplenice i prosa. Palczatkę i sporolobusa posadziłam tak  że przyjdzie mi jeszcze sporo poczekać na olśnienia. W ogóle chętnie dokupiłabym niebieskiej palczatki, czuję się palczatkowo niedopieszczona. Uwijam się  jak ten pszczółek usiłując ogarnąć Alcatraz, jestem podrapana, pokłuta i pogryziona przez mrówki. Wielkiego postępu nie widać, Alcatraz ma tylko odgruzowane  fragmenty.  Na byłym trawniku kupy wyrwanego zielska, darń i szczątki starego  grilla ( cześć jego pamięci! ). Na owych  kupach siedzą koty i porykują na mnie  jak banda ekonomów na chłopa pańszczyźnianego. Od czasu do czasu usiłują "pomagać" czyli zapraszają do zabawy  wykopując  świeżo wsadzone cebule albo ocierają się namiętnie o mój urodzinowy szpadel ( jeszcze nie złamany, choć lekko podgięty ). Pilnie wkopuję cebule, łupy z Lidla i marketów budowlanych. Przyznaję bez bicia że w tym roku  cebulowo przyszalałam - głównie narcyzowo - hiacyntowo, mea culpa bo sobie przyrzeczenia składałam na temat abstynencji hiacyntowej ( ale jak tu się nie skusić na 20 cebul w cenie  piętnastu złociszy ). W  związku z cebulowaniem pleców nie czuję, sama zaleciłam sobie smarowanie mazidłem rozgrzewającym ( ależ będę pięknie śmierdziała! ) i zaraz udam się  na tzw. spoczynek. Rzecz jasna obłożę się kotami w ramach podleczenia krzyży. To  moja msta za to porykiwanie na mnie z kup i "zabawy" ogrodowe.







"Pani Tereska" i rozmyślania o netowym złodziejstwie

$
0
0
Postanowiłam się wypisać bo problem z tych wkurzających i przypominających niestety walkę z wiatrakami - ściąganie fotek blogerów. Cóż siedzę jakby w dwóch okopach jednocześnie, sama ściągam z neta stare fotki, fotki starych pocztówek, prac malarzy i grafików i nie wszystkie są  z  tzw.  wolnego zasobu ( foty w wolnym zasobie nie zawsze są najlepsze ).  Wykorzystuje je, napisiki kretyńskie dodaje czy cóś w tym guście. Ustalanie kto sfocił  ilustracje do książeczek bywa piętrowe i nie zawsze skuteczne ( ktoś wyleciał z blogosfery, ktoś wyleciał z neta, ktoś wyleciał z życia i to nie bardzo wiadomo kiedy, co ma istotny wpływ na prawa autorskie ). O ile w docelowych poszukiwaniach nie dokopię się do zakazu publikacji fot to  ściągam i wklepuję. Wyrzutów  wobec artystów których prace przez kogoś tam sfocone prezentuję nie mam, uważam że wszem i wobec trąbię że są świetni, nazywają się tak i tak i w ogóle to jakaś złośliwość  losu że  część z nich  jest u nas  tak mało znana. Korzyści żadnych z tego nie czerpię, może poza poczuciem że oto ja tutaj odkryłam dla swoich blogowych Polinę czy Yarbusową. Lekkie ukłucia niepokoju przeżywam wtedy  gdy nie jestem w stanie ustalić nie tylko autora foty ale i autora całkiem współczesnej pracy ( sporo tego w necie ). Zawsze mam wtedy dylematy.
A teraz  następne przestępstwo - mam całkiem pokaźny zbiór  fotek innych blogerów, dla własnej radości! Nie w chmurze ale na własnym kompie.  Nie wykorzystuję ich  nigdzie ale sobie czasem przeglądam bez włażenia do neta. Cieszą mnie, uwielbiam fajnie foconą przyrodę, ogrody czy tam inne domowe pielesze. Oglądam  z Mamelonem, czasem z Cio Mary - w prywatnym obiegu podziwiamy. Nigdzie ich nie pokazuję bo nie moje, ale bezczelnie i jakby nielegalnie się nimi cieszę. Nielegalnie bo przecież nie z tą myślą  że będę je sobie w chwilach wolnych na kompie przeglądała ktoś je zamieszczał. Tak szczerze pisząc to do  głowy mi nie  przyszło wklepywać te blogowe foty w jakichś społ - serwisach czy na blogu, wystarczą mi te skryte nielegalne radości.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o moje bezczelne ciągnienie z neta fot wszelakich.

Na świecie są jednak ludzie niedopieszczeni a także zachłanni, którym cudze, blogerskie czy forumowe  foty potrzebne są albo do dopieszczeń albo do prowadzenia biznesu. Ci drudzy winni być tępieni ogniem i mieczem,  z tymi pierwszymi nie bardzo wiadomo co zrobić. Wklejają co im pod  kursor popadnie, byle tylko zaistnieć w społ - serwisie, to strasznie żałosne i przeraźliwie żenujące. Trudu nijakiego sobie nie zadają żeby autora foty ustalić czy choć stronę z której fota pochodzi, bo albo żyją w błogiej nieświadomości że popełniają co najmniej  netowe faux pas, albo mają to gdzieś "no bo to przecież publicznie dostępne" ( w czym niestety mają rację, udostępniając foty  godzimy się w pewien sposób na utratę kontroli nad "wytworzonym dobrem" ) ,  albo są tak porąbani że pragną uchodzić za autorów zdjęć. Wszystkie trzy możliwości są dość przygnębiające - nieświadomość ( w pewnym wieku zwana głupotą ), tumiwisism skojarzony z nieświadomością ( w pewnym wieku zwaną głupotą ), porąbanie wymagające psychoterapii, a kto wie  czy nie farmakologicznego podejścia do sprawy. Co z takimi robić? Ignorować ciężko, szczególnie wtedy kiedy tak jak Dzika Kura oglądamy  własny dom, sfocony własnym aparatem, przez naszą własną osobę widniejący na zamieszczonej na fejsie  focie. No krew zalewa, bo my akurat wcale nie planowaliśmy zamieszczać tej foty w takim serwisie,  chałupa jest nasza najwłaśniejsza i nie chcemy oglądać jej jako ilustracji do "Wjekskich Rozkoszy" czy czegoś w tym guście. W dodatku odkrywamy że "Pani Tereska", która zdjęcie zamieściła "zapomniała" napisać skąd owo zdjęcie  ściągnęła ( a bardzo wiele osób nie życzy sobie kopiowania ani tym bardziej wykorzystywania ich zdjęć o czym  informują na swoich blogach ) i wtedy mamy tak zwane uderzenie, wyrastają nam kły jadowe, a niektórym nawet kopyta i rogi. Taka reakcja na działania pasożytnicze. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest że większość  blogerów i forumujących gdy poprosisz o możliwość niekomercyjnego wykorzystania ich zdjęcia zgadza się bez żadnego ale, a tu nagle  taki wnerw, wkurw nawet,  gdy zobaczą swoją fotę zamieszczoną przez "łobcego" w necie. Po mojemu to dowód na to że nic  tak człowieka nie wkurza jak bezczelność i hucpa. Z tzw.  doświadczenia życiowego wychodzi mi że na czyjąś hucpę skutecznie odpowiada się hucpą jeszcze większą, czyli czarno widzę przyszłość "Pani Tereski" jak dostatecznie wkurzy ludzi, he, he.

Teraz  będą wnioski natury ogólnej. Jakiś czas  temu zorientowałam się że ochrona praw autorskich w necie zanika, system nie jest  bowiem w stanie przy takiej ilości użytkowników skutecznie egzekwować wszystkich naruszeń praw autorskich. Wklikują zapory, algorytmy, maszyny międlą, ludzie działają ale nawet bardzo poważnych treści nie udaje się zabezpieczyć przed nazwijmy to "zapożyczaniem", a co dopiero blogowych pisań czy  fot. Prędzej społeczność netowa sobie wyrobi normy z sankcjami "towarzyskimi" , niż profi  od praw autorskich to opanują - nie mam złudzeń. Poza tym coraz bardziej rozmywa się sprawa praw autorskich do własności intelektualnej, odnoszę wrażenie  że jeszcze za mojego życia to wyewoluowuje w kierunku znacznego ich ograniczenia. Społeczeństwo informatyczne zachłystuje się danymi ale czkawką będzie reagowało na kurek ograniczający dopływ danych. Sralalala, największe batalie będą się toczyły o dostęp  do informacji, których spożytkowanie może być niemożliwe . Jak czytam o kontroli tzw. służb nad netem to zastanawiam się czy aby ich marzeniem nie jest nagły ogólnoświatowy  brak dostaw energii elektrycznej. Toż większość z ludzi  nie ma jeszcze dostępu  do neta, co będzie  jak net będzie wszędzie. Obróbka przez maszyny? Wierzcie ódziance, zawód brakarki nie  powstał dlatego że maszyny  doskonale wypełniają swoją pracę. Kontrola życia nigdy nie jest zupełna, takich grzybów nie ma. Albo wyłączą prund albo  będą kontrolować 3/4, potem 1/2, potem1/3 neta. Najgorzej  będzie jak nikt  nie będzie  już w stanie tego ogarnąć a tzw. struktury społeczne udźwignąć. Wypracowywanie nowego zawsze boli, ciężkie życie czeka przyszłych korzystaczy z neta. Dlatego necizm trzeba rozwijać w kierunku przekładania na real ( w moim skromnym zakresie netowe znajomości zmieniam w realne ), urealnienie netu zapobiega zachłystywaniem się info, wspomaga selekcję danych i jeszcze człowiek ma z tego mnóstwo radochy  i wrażeń. No i zawsze to lepiej tak w żywe oczy wywalić "Wiesz, mam Twoje zdjęcia w kompie".


El Murciélago y Los Pindulamentos

$
0
0
Powoli wychodzą z letnich uczuleń ( nie ma już noska  jak  tyłek pawiana, zarasta siorstka ), ciągnących się zapaleń spojówek, "starczych zmian charakterologicznych"  tym podobnych przypadłości. Dają mi strasznie popalić i w ogóle są niewdzięczne, być może przez to że u sąsiada zalągł się uratowany spod kół ciężarówki mały kot. Dotychczas  wdzięczyły się one do  sąsiadego, on do nich ( zwierząt w domu nie chciał bo pracuje, a teraz buch, chyba kota do matki będzie woził - swojej nie kociej, albo próbował podrzucić do Małgoś - Sąsiadki ), a tu konkurencja nagle się wniosła i obłaskawianie sąsiada ukróciła. W związku ze związkiem mam w domu  baaardzo głośne koty, ich miauki niosą się po chałupie ( i nie tylko ) bo w końcu konkurencja musi wiedzieć że oto: moje koty, były tu pierwsze i są najprawowitszymi z prawowitych właścicielami kamienicy, ogrodu, mnie, Małgoś  - Sąsiadki, nietoperza, wszystkich srok, nornic i  ich pokrewnych oraz praw do zaczepiania  lokatorów, wyżebrywania żarcia, udawania zdechlaka  na dachach szopek. Mariachi Los Pindulamentos dają nieustający koncert. Poranne ryki przy lodówce to już nie pięciominutowe kawałki, to prawie półgodzinny występ chóralny ( do tej pory głównie pruły się Felicjan i Sztaflik, czasem tylko włączał się Lalek - teraz  wszystkie, cała cholerna piątka pruje sznupy, najpierw domagająco, potem pomiaukują groźnie w czasie żarcia, na koniec posiłku jest głośne info że zeżarły, a potem się już tylko leją, z piskami i miaukami rzecz jasna ).  Im dalej w dzień tym ryki robią się głośniejsze i dłuższe, wieczorny posiłek przypomina wieczór w operze.
Jakby tego było mało to nasz domowy nietoperz zapałał uczuciem do moich karniszy, no cudownie z nich się zwisa, cudownie! Co drugą noc budzi mnie przeciągłe wycie  Lalka  ( nie wiem  jak to jest możliwe  że on takie basowe tony wydaje ) i błagalne Felicjana "Proszę Cię, złap mi go, będę się z nim bawił w morderstwo". Taa, ja już wiem że to na cześć Batmana, który właśnie znów nas odwiedził. Podnoszę powieki i usiłuje zabić dziecię nocy wzrokiem bazyliszka. Nietoperz  odporny. Batman wykonuje stały program, najpierw zwisa i prowokuje bezruchem, potem poćwierkuje po swojemu ( ja nie słyszę ale koty doskonale wyłapują te dźwięki i jest szał ciał z rzucaniem się na ściany, oczywiście tzw. ściana dźwięku przy tym  ), a gwoździem programu jest wielokrotny oblot  chałupy  pod koniec jego wizyty, w czasie którego Los Pindulamentos brzmią jak z nagłośnieniem potrzebnym na stadionie. Nie znoszę od  młodej  wiosny  do późnej  jesieni spać  przy zamkniętych oknach, ale jestem tak zmęczona że bezczelnie zamknę netoperkowi okno przed ryjem ( niewyjściowym zresztą ). Qrczę, jestem gotowa bestii karnisz na zewnątrz  chałupy zamontować i tam niech dla kotów lata ( sąsiedzi będą mnie  kochać że ho, ho, ho ). Koty się u mnie rozbestwiają a ja mam coraz mniej sił. I w ogóle to niewyspana jestem! Cholerny wąpierz wraz  z zespołem towarzyszącym energię ze mnie wysysa po nocach.



Cebulizm wiosenny jako funkcja społeczeństwa konsumpcyjnego

$
0
0
No i nastał nam ogrodniczy szał, ogrodnicy jak co roku rzucili się cebulować wiosennie. Tulipanki, Panie tego, narcyzki, hiacynty, cała  holendernia do ogródków  różnej wielkości. Kupuję sama, kupuje Mamelon ale super  atrakcja to jest wtedy gdy, przyznam bezczelnie,  podglądamy co kupują inni. Reflekszyn jest taka - wiosną strach się będzie bać. Ogrodnicy z lubością wybierają zestawy jadowite - niesłychanie oryginalne,  przecywilizowane do granic możliwości tulipany ( crispa na płatkach "po całości", kwiat à la karczoch lub gałka lodów, piękne Panie tego, piękne ) w  liczbie cebula sztuk jeden za cenę zbliżoną do wartości które zaciskają mnie gardło i do tego hiacynty o dubeltowych kwiatach i narcyzka ciężkosfalbanionego. Świeżo po lekturze Megowego Porozmawiajmy o roślinach , wpisu niby na temat doboru roślin do ogrodów( niby  bo temat jakby wyjściowy do dalszych  rozkmin   natura a my ),  doszłam do wniosku że głosy podobne do głosu Meg, to głosy wołające nawet nie na Puszszczy Białowieszczańskiej, to jakieś szepty na amazońskiej selwie. Po prostu jadowite królują! A królują  bo taka jest potrzeba, "...to jest miś na miarę naszych możliwości". Na  cholerę komu drobnica cebulowa, naturalizm nasadzeń wpisujący się w otoczenie? Roślina ma być widoczna - najlepiej z okna sąsiada.

To nie jest tak że ja  się wzdrygam jak na tulipany ogrodowe, hiacynty  czy narcyzy, mieszańce wielogatunkowe  patrzę, nic z tych rzeczy. Jeden z najpiękniejszych  ogrodów wiosennych jakie widziałam to stare,  poczciwe apeldoorny wśród morza  różnobarwnych pierwiosnków wszelkich gatunków,  pod "dachem" z kwitnących gałęzi starych jabłoni. Niedaleko mnie był ten ogrodowy  sad,  niestety  nie ma już po nim śladu. Tak, tak, tujeczki już tam rosną. Na szczęście jeszcze nie "po całości", ale pewnikiem niedługo się rozpełzną. Lubię liliokształtne tulipanowe różowości, które sadzi Mamelon - w ogrodzie miejskim nawet bardziej wydumane kwieciszcza  dobrze wyglądają. Razi mnie jednak nagromadzenie  "oryginalności", ocierające się o banał pragnienie nowości na rabacie. 

W ogóle rabatyzm przy okazji cebulowania wiosennego z nas wyłazi. Rabata taka, rabata sraka a ogród jako całość leży. Sama nie jestem wolna od takiego postrzegania ogrodu, choć  pocieszająco sobie wmawiam że mnie tłumaczą szopki nieustająco "w rozbiórce",  które mi przestrzeń dzielą ( jakby ich nie było pewnie by ją dzieliły cisy, co prawda "mało nasadzeniowe" , bo nie w donicach, he, he ). Wiosenną porą wylezą jak  Polska długa i szeroka, w miastach i na wsiach, wśród betonów i pól prześliczne "łany sztuk jeden" najnowszej tulipanowej nowości, cztery na krzyż hiacynty o dubeltowych kwiatach ( rzecz jasna każdy w innym kolorze, żeby ładniej  było ) i jakieś skromne stadka ( sztuk pięć ) narcyzków ciężkosfalbanionych. Metody sadzenia cebul w "powszechnej świadomości" są dwie - swojska czyli kolorowo, falbaniaście  i w ogóle różnorodnie  do  zarzygania ( im więcej kolorków i kształtów różnorakich tym rzyg ciekawszy a życie barwniejsze ) i monochromatyczna zwana elegancką ( "projektant mi to robił" - rok przymusowego zbierania papierków do kosza po parkach dla projektanta, bez możliwości zawieszenia kary ( o ile zrobił to bezmyślnie, epigońsko i w miejscu "nie na temat" ), lub nie umiem poradzić sobie z doborem kolorów i kształtów, że o roślinach nie wspomnę i wybieram bezpieczne rozwiązanie czyli takie żeby nikt nie posądził mnie o brak tzw. gustu ). O komponowaniu roślin i dobieraniu ich  barw i pokroju kwiatów nie szumią u nas wierzby. A jak nie szumią o dobieraniu roślin na rabaty to jak mogą szumieć o wpisywaniu rabat w ogród a ogrodu w otoczenie?

Przeciętny ogrodnik czyli taki "początkowy Tabs", ktoś kim byłam na początku mojej przygody z ogrodem, nie myśli tak jak projektant  - ogród  jako całość. On tak  od  myślenia o niewielkiej przestrzeni zaczyna ogrodowanie, powoli się rozwija  jak ten pierwiosnek na wiosnę. "Opanowuje" rabatę jako etap swojego ogrodowania, potem rzuca się na "opanowanie" ogrodu, wreszcie chce "opanowany" jakoś wkomponować w większą całość.  Czasem zatrzymuje się na jakimś  z etapów ogrodowania, zasklepia się z różnych przyczyn, czasem nie od niego zależnych, na rabatce czy  ogrodzie.  Jak tu zaogrodować w miejskim  domku szeregowym i wpisywać się w otoczenie? He, he "po projektancku" to byłoby prosto - sadzić tuje jak sąsiedzi. Ha i ludziska to robio, a na tle tych tuj pozwalają sobie na oryginalność, najlepiej kupując "oryginalne" rośliny, takie "oryginalne" tulipany na przykład. I nie poprzestają na nich! Wszystko  inne rośliny  też powinny  być oryginalne! Przyjemniej nam będzie, poczucie "lepszości" naruszone przytłaczającym tujakowym uniformzimem zaspokojone. Krajobraz miejski tworzony przez dość zwartą zabudowę i niezbyt duże ogrody,  tujowy jak z rozdzielnika,  rozpełzł się nam po wsiach nie wiadomo dlaczego,  podejrzewam że  z poczucia  że miastowe znaczy lepsze.

Bywszy ostatnio na wsi nad morzem, rozejrzawszy się po ogródkach  i z przerażeniem stwierdziwszy że i na wsi miastowa  rodem oryginalność totalnie banalnieje. OK rozumiem jeszcze ( z trudem ) wiejskie przedogródki zaiglaczone do niemożliwości ale w tzw. linii zabudowy tworzące jakąś tam całość, ale to co się dzieje z tyłu domu? W trzech obtujaczonych ścianach ogrodu takosamość i tylko te rośliny przecudnie oryginalne, niepowtarzalne nowości mają być inne ( mają bo sąsiedzi kupują zazwyczaj to samo ). Po prostu właściciele tych "ogródków" są jeszcze na bardzo wczesnym etapie rabaty,  etap ogród  gdzieś za widnokręgiem . Mogą w ten etap ogród nigdy nie wejść, basenik razem z tym urządzeniem do skakania czyhają. Cebulowe z racji swojej biologii szybko, znacznie szybciej niż byliny czy  krzewy oryginalność i inność zapewniają, to coś jak mebelki z odrzutów z eksportu wtłoczone w takie M- 3 w późnym PRL-u.  No, wyobraźnia uśpiona, najnowsza cebulowa nowość zastępuje  kreatywność,  kupione poczucie "prawdziwego ogrodowania" przyniesione z marketu, z kolorowym obrazkiem opakowaniowym na cebulach, jakiego jeszcze "nikt tu nie widział" - tak, to ma coś ze smutku PRL-u.  A starsze, sprawdzone rośliny ogrodowe czy  takie na wpół polne?  Babciowość, staroć, "wiocha" nie pasi w naszym nowym lepszym życiu, niezależnie czy mieszkamy w mieście, czy na wsi,  w starej chatce,  domku szeregowym, wolnostojącym, rezydencji.  Pragnienie bycia oryginalnym czyli lepszym  w nas tkwi. Im mniej kasy tym większe parcie na "oryginalność" ( rezydencjonalni mogą sobie pozwolić na "babciowość", staroć i "wiochę", mniej do udowadniania mają sobie samym - ale rzadko pozwalają, pewnie dlatego że rezydencjonalni to głównie tzw. pierwsze pokolenie ). "Oryginalność" w postaciu "hitu sezonu'" z przoda ogroda  ( niech widzą ) i z tyła ogroda ( niech podglądają a my wiedzą ) i ogrodnik pełną gębą, szczęśliwy bo pokazał albo wie że ma. Ha, "oryginalność" w postaci cebulowych nasadzeń to satysfakcja nie tylko  ogrodnicza  instant, za pół roku zadamy szyku.  

Pokupność takich a nie innych cebul wiosennych więcej mówi  o polskim ogrodowaniu niż jakiekolwiek inne zakupy ogrodowe. O gustach wynikających z potrzeby dopieszczenia ego ( najnowszy hicior z Holandii - jesteś tego warta lub wart ), o marzeniach  nie tylko ogrodowych, o naszej świadomości. Trochę smętnie bo po mojemu wychodzimy na straszliwie konsumenckie  społeczeństwo, takie jeszcze nienażarte, spragnione użycia, śliczności nad ślicznościami reklamowanych gdzie się da, oderwane od świata bo zagonione do kupowania i z tego kupowania czerpiące satysfakcję. Zazwyczaj nienażarte jest prymitywne, tak mi z tyłu głowy się tłucze, przed czym się bronię ręcami i nogami bo jeszcze mi się poczucie wyższości ciężko tłumione ( taa, każdy ma wady, a niektórzy nawet mają naprawdę wielkie i wspaniałe wady ) w pogardę rozwinie. Kuźwa, społeczeństwo  na etapie rabatki! 


Marzy mi się że oto triumfalnie powracają do ogrodów "zwykłe" rośliny cebulowe, chamskie, stare odmiany "dające radę", dzikuny z natury przyswojone.  Przyuważyłam że szczęśliwie masowe zakupy w dyskontach sprzyjają starym  odmianom  wiosennych cebulowych. Wielkie paki za tanie pieniądze, kuszące ceną oszczędne ogrodniczki i oszczędnych ogrodników.  Ha, to nie wstyd ( jeszcze ) biedronkować czy lidlować.  Może uda się przejść ten etap kretyńskiego  konsumenctwa i zachłyśnięcia odblaskowymi , fosforyzującymi, stepującymi i mówiącymi wierszyki najnowszymi z nowych holenderskich cebulakami bez  naprawdę powszechnego zacebulowania tulipanowymi, hiacyntowymi, narcyzowymi  eksperymentami, nie zawsze udanymi za to z dobrym marketingiem w tle. Oby!
Dzisiejsze fotki są takie żeby nie wyszło  że ja "naturalistyczna" ogrodowo do bólu, bo to nie jest prawda. Uprawiam różne cebulowe, na ogół  niedoceniane przez sąsiedztwo, he, he.


W Alcatrazie w miesiącu dziesiątym szykują się "prace nieustające"

$
0
0





No i mamy piździernik, najbardziej kobiecy miesiąc roku. Kiedyś był miesiącem oszczędności ale od czasu kiedy moje myśli  kręcą się koło ogroda to jest miesiąc baaardzo wydatkowy. Krzewy różane i nie tylko różane, cebule i tzw okazje bylinowe ( kupujcie bo nam się nie opłaca tego trzymać, upusty dajemy takie że  natychmiast widać ile kosztowało nas pozyskanie  rośliny od producenta ) - wszystko czyha żeby mnie w zakupoholizm wpędzić i powodować ciężkie  wyrzuty resztek sumienia. W tym roku piździernik będzie jeszcze bardziej niż zazwyczaj  wydatkowy, cholerny rachunek za wodę przyjdzie zapłacić. Z  trwogą oczekuję rachuneczku wystawionego za walkę z suszą, chętnie bym go spuściła Wielkiemu  Ogrodowemu do zapłacenia, ale się boję  że w ramach dopieszczania i spełniania moich  życzeń Wielki Ogrodowy by zesłał  wody przez czterdzieści dni padające, albo coś równie miłego wykombinował. Lepiej nie mieszać instancji Najwyższej w codzienne sprawy o czym niebawem przekonają się nasi  politycy radośnie szukający "nośnych" tematów zastępczych żeby przykryć problem coraz bardziej widocznego  dna w państwowej kasie. Przy okazji objawiają się kretyni doskonali, w związku z czym mój prywatny ranking palantów nieco się zmienił - obecnie bryluje niedorozwój, któremu wydaje się że usunięcie ciąży pozamacicznej jest tożsame z wyłyżeczkowaniem macicy. No niby  burza zazwyczaj przed ciszą. "Nośny" temat się wynosi, kasy od  niego nie przybędzie, pamiętliwość babska rozjuszona może nie dać się przed następnymi wyborami wyciszć pięćsetką. Tym bardziej  że wyborczy motorek czyli dość roszczeniowo nastawione pokolenie  18 - 30 latków będzie się musiało zmierzyć z dorosłym  życiem i  pokuma że od bogoojczyźnianości  garnek się nie zapełnia a dawać na zapełnienie tego garnuszka to nie ma z czego. Znaczy prędzej czy później się uspokoi ale na razie  będziemy mieli show. Piździernikowy!







Na szczęście politycy politykami a świat i tak zmierza tam gdzie ma zmierzać, ignorując coraz bardziej puste gadki żon i mężów stanu. Chaos panie widzę, chaos,  co jest normalne  bo jesień zazwyczaj taka poplątana. Na ogrodowych rabatach jest to szczególnie widoczne, wszystko poprzerastane, wijące  się i wyłażące ze swoich "ram". Ten jesienny ogrodowy  chaos  jakoś nigdy mi nie przeszkadzał. To zupełnie inna bajka  niż wiosenne czystości, wychylające się ze świeżo wzruszonej ziemi zieloniutkie kiełki, dyskretne wygrabienia liści ze stanowisk  drobnicy cebulowej  czy przycięte należycie  pędy róż. No wiosna to taki  porządkowy czas a jesień jest radośnie bałaganiarska. Jednak przy tym całym wspaniałym bałaganie nie da się uniknąć jesiennych porządków, przynajmniej w Alcatrazie nie da się ich  uniknąć. Przyszedł czas na dzielenie kępy irysów syberyjskich posadzonej naście lat  temu. W czwartek ten czas przyszedł. Zadanie z tych dla bohaterów kina akcji z lat  osiemdziesiątych - dwa szpadle, mała siekierka, tasak do mięsa, wiadra z wodą i wąż na wszelki wypadek, apteczka i nalewka od Ewandki jakby mnie miał szlag trafić. Normalnie jak Arnie mogłam napaść z tym wszystkim na myśliwiec albo dowalić upierdliwemu kosmicie o gębie  błonkówki a odnóżach człowiekowatego. Pan Andrzejek  w pracy, więc była  solówka  - cud że mi jelit nie opróżniło przy tych wykopkach, no w każdym razie stękałam i  to na tyle głośno że  do ogrodu zajrzała moja sąsiadka Pani Gienia  z prześcieradłem ( ostatnie stękania  ogrodowe miały miejsce wtedy kiedy przesadzałam krzewy ciągnąc ich bryły na starych prześcieradłach ). Chyba powinnam popracować nad wokalną stroną prac ogrodowych, stękania zastąpić pianiem pieśni o radości jaką daje praca, może przebój krasnoludkowy "Hey Ho" albo jakieś dziarskie śpiewanie w stylu hufców OHP. W takim przypadku  "zbiegnięte" sąsiadki nie będą miały w oczach popłochu i odejdzie je chęć wycierania mi czółka przywleczonymi prześcieradłami ( "Czy otrzeć panu czoło doktorze? "Tak siostro i proszę podać nożyce Metzenbauma" ). W każdym razie prześcieradło się przydało, we dwie przeniosłyśmy na nim całą olbrzymią irysową kępę z rabaty na były Tyrawnik. No i zaczęłam dzielić! Dobra wiadomość jest taka że mam palce, zła jest taka że mam je dlatego że jednak zdecydowałam się czekać na Pana Andrzejka i jego silne męskie ramię. Cóż, raz tylko pieprznęłam siekierką pożyczoną od Małgoś - Sąsiadki, Pani Gienia kwiknęła i zrobiła się blada - rzeczywiście blisko było moich własnych  paluszków. Zapomniawszy że siekierstwa nie powinnam dotykać, bo to się zawsze  jakoś kiepsko kończy. Tak, tak, jednak upierdliwego kosmitę  o twarzy błonkówki a odnóżach człowiekowatego po mojemu to najlepiej załatwić trucizną, a  myśliwiec uziemnić wsypując cukier albo piasek do paliwa - takie delikatne, prawdziwie kobiece podejście prezentuję. Sarah Connor w wersji light, więcej mózgu mniej  mięśni. Lightowa Sarah Connor nigdy by nie dopuściła żeby kępa irysów syberyjskich  była nastoletnia, ona by ją załatwiła jednym palcem  po siedmiu, najwyżej dziewięciu latach w gruncie. Takie sobie mam przemyślenia nad kobiecym podejściem do spraw wielu, dużo rozmyślań babskich przede mną  w tym miesiącu piździerniku.








Jeżeli myślicie  że na wykopkach i dzieleniu jednej kępy irysów się skończyło to jesteście w błędzie. Ciężko pokorzonkowana Mamelon od pewnego czasu nosiła się z ograniczeniem roli  traw w Mamelonoison . Przeczekałyśmy kiedy z etapu Kwasimąt  ( polska wersja imienia Quasimodo, licentia poetica mojej Mamy ) Mamelon przeszła w etap Homo  prawie erectus ( bez wycieczek w stronę intelekta ) i zabrałyśmy się do wykopków. Po iryskach trawy to był właściwie light i  choć Mamelona znowu lumbago pokręciło to jednak  nie na tyle silnie żeby planów wyjazdowych nie snuła.  Wykopane i podzielone trawy ( przezornie  nie dotykałam siekiery, Mamelon jako  "techniczna" nią pracowała ) przewiozłyśmy z Mamelonoison do Alcatrazu na taczce pożyczonej  od  miłego sąsiedztwa Mamelona  ( mają kota i chyba trzy psy ), samodzielnie, żeby Sławencjusz widział naszą dzielność, bo coś nas ostatnio deprecjonował i nawet straszenie że wprowadzi się w Mamelonowo - Sławencjuszowym domu porządkià la Cio Mary ( dobra, stara pruska szkoła, preußischer Drillw najlepszym wydaniu ) miał za nic. Z traweczkami obracałyśmy dwa razy, wzbudzając entuzjazm pracowników fabrycznych ( "Gdzie panie idą z  tym perzem?!" ) no i  jak już wyładunek  został uskuteczniony to kępy wymagały natychmiastowego sadzenia. Mamelon odtaczkowała i wzięła się za  sadzenie w doniczce  ozdóbstwa sezonowego z wrzosów  a potem zaleczała lumbago, a ja przystąpiłam do robót ciężkich. Wkopałam te prosa i miskanty ale  nie starczyło mi już sił i czasu na niewielkie sieweczki Stipa pekinensis  od Sylwika. Ciemno  było jak z ogroda  do domu ściągnęłam. Dałam żyr kotostwu, napiłam się gorącego mleka i odpłynęłam. W nocy  w odpowiedzi na kocie ryki "Wpuść nietoperza! Natychmiast!" zareagowałam naciągnięciem poduszki na głowę i czarownymi snami o sadzeniu cebulek błyskawicznie rosnących. Sen był proroczy, rano przyszły pocztą ściepkowe cebulki. Po zeszłorocznym niewypale z Galanthus woronowii, które okazały się  puszkinią, kupiłam  cebulki w "lepszej szkółce" w Holandii. Nie mogłam się powstrzymać i kupiłam też śliczną odmianę zwykłej śnieżyczki przebiśnieg , znaczy "nivaliski" - 'Viridapice'. To  odmiana z zielonymi znamionami na płatkach. W ogóle tak mi się jakoś przebiśniegnęło - po wielu latach postanowiłam wprowadzić odmianę 'Flore Pleno' która bezczelnie mi zawsze wypadała ( nie wiedzieć czemu, bo inne  przebiśniegi rosły całkiem nieźle ). W miesiąc  piździernik znaczy wchodzę ogrodowo zapracowana, choć sobotka dzień od ogroda wolny - jadę jak się rozjaśni "na starocie"!
Fotki ozdabiające to tak z całego ogrodu - sezon marcinkowy w pełni jak widzicie, a w ogóle to  jesiennie mocno się robi przez tę suszę. Meg napisała że wyobraża sobie  mój Alcatraz jako pejzaż dodany czy coś  w tym guście. No fakt, coś trzeba  stworzyć bo industrialnie wokół. Jak na razie, to jest  w planie wielka akcja odnawłociowania czyli  szykuje się pejzaż w stylu soc, he, he. No chyba  że zaniemogę czy cóś, np. macica mnie wypadnie z wysiłku i będzie się pętała w okolicy kolan. Taka dolegliwość ogrodowo - piździernikowa, jaka może mieć miejsce bo po nawłociach  przyjdzie czas na kolejne przesuwanie krzewów.








Polowanie na "odzyski"

$
0
0

Byli my na tzw. wystawkach czyli handelku sobotnim w Kutnie. Starocie raczej nie z tych antykwarycznych, zwykła lamusownia czyli odrzuty z  "lepszego świata". Oczywiście w tym "Salonie Odrzuconych" można czasem natknąć się na coś naprawdę wartościowego, co jakimś cudem uszło oczom wprawnych selekcjonerów "śmieci" ale przeważająca większość towaru wystawianego na tego typu targowiskach to masówka  z tych najbardziej masowych wyprodukowana w ostatnim ćwierćwieczu. Hym, jak dla mnie handlowe emocje takie jakbym w Sotheby's licytowała obraz Rembrandta, i to z tego najlepszego, ciemnego okresu twórczości. Każdy ma takie "antyki" na jakie go stać a w zakupach na targowiskach nie tyle ważne jest kupowanie jako takie co raczej łowiectwo, poszukiwanie śmieciowego Graala, "odzysku" który u nas w domu po potraktowaniu  chemią gospodarczą zalśni niczym poroże  jednorożca. Nasz własny, ciężko na "śmieciach" uchodzony łup! Człowiek ogląda, mlaska z ukontentowania i zastanawia się jakie matołki mogły pozbyć się takiego cudu. Następnie nasze ego mile łechcze myśl  że oto my proszę, tego sprzedawcę tak sprytnie podeszliśmy że ten obiekt jedyny w swoim rodzaju sprzedał nam za trzy złote polskie, czyli mniej więcej za równowartość  ceny biletu komunikacji miejskiej w dużym polskim mieście. No same pozytywy, endorfiny zalewają nam  mózg jak Amazonka selwę w czasie pory deszczowej!

Te zakupy były naprawdę miłe, duuużo targowania co zawsze Mamelonowi i mnie dobrze robi ( no w końcu jesteśmy z Odzi, obywatele naszego grodu którzy się nie targują pewnikiem zapadli na zdrowiu ), towaru sporawo, widać  Niemce i Szwedy porządkowali chałupy. Upolowałam dwa urocze dzbanki zwierzątka z ciężkiej, pobielonej  gliny, Będą mi pasiły do  gipsowego, śpiącego  kota z fotki powyżej  (ach, gdybyż on też był z gliny! ). Na ściereczce ze Zwoltexu ( prezencik od Dżizaasa ) ta trójka prezentuje się słodko ( uprzedzałam co poniektórych że nie jestem posiadaczką tzw. wysublimowanego gustu ). Do tego  następna radość - oliwkowo - beżowy ceramiczny wazonik, wprost wymarzony do prezentowania w nim białych kwiatów asterka krzaczastego 'Kristina'. Równie dobrze będą w nim wyglądać  zawilce wielkokwiatowe czy japońskie, no i  rumianki. Wazonik nie za duży, w sam raz na "średnie" kwiaty. Trafiła też w moje ręce trochę dziwna czarka, lepiona ręcznie, koło koła garncarskiego to naczynko nigdy  chyba nie stało. Czarka ciężka jak cholera , polewana szkliwem jasnobłękitno - oliwkowym, z wzornictwem nawiązującym do epoki neolitu, czasu runów, kosmicznej przyszłości czy  czego tam się jeszcze człowiek chce dopatrzeć. Szkliwo na czarce  tak nierówne jak na japońskich naczynkach do ceremonii picia  herbaty. Brzegi naczynka cieniutkie niemal jak skorupka jajka.  No zdziwność nad dziwnościami,  znaczy czułam że muszę mieć ten cud w cenie biletowej.




A teraz hicior nad hiciorami, Mamelon patrzała znacząco ale paluszków od zdobyczy mi nie odrywała. Powstrzymało ją info że kwiatuszki umieszczone w szklanej kuli są jak najbardziej naturalne, żadne tam stylony, jedwabie czy chamskie plastiki. Co prawda było lekkie niedowierzanie i grymaśne wygięcie Mamelonowych usteczek ( no kula jakby  zbyt toporna do tych delikatnych kwiatków ) ale "real flowers" przekonały Mamiego. Mnie przede wszystkim przygencjankowało, doczytawszy na spodzie kuli  że "color remain" czyli albo  gencjana nadal "niebiewska" tak sama z siebie albo czymś ją wspomożono. Coś mi się widzi że to drugie, liście orliczki takie jadowicie zielone. Jakby jednak nie patrzeć suszone  w ten sposób gencjany ciuchutko a słodziutko do mnie przemawiają, takie mam późnowiktoriańskie gusta.

Podczas drugiego oblotu ( glinę ciężką jak cholera i Mamelonowe  bombki choinkowe gigantycznych rozmiarów trzeba było włożyć do autka ) wyhaczyłyśmy jeszcze parę rzeczy. Mamelon tradycyjnie znalazła dla mnie miedziankę, porządną, nie cieniznę, a ja wyszukałam białą ceramiczną formę do flanów lub galaret, taką w sam raz dla Mamelona. Rzutem na taśmę wśród gęstniejącej ciżby ( jak zagęszcza się ludź na metr kwadratowy  -  czas na ewakuację ) dorwałam jeszcze urodną miseczkę, malowaną przez jakiegoś domorosłego ( chyba, sygnatura tak mi wygląda ) na której kobalt lśni jak chabry w zbożu, a kogutek jest radośnie "niemal prymitywny". Domorosły  jednak ma iskrę bożą, rysunek jest lekki i wzór  "ciągnie oczy". I to by było na tyle moich "odzysków"




Św. Franio dziś patronuje - Święto Zwierząt!

$
0
0
Czy Wy wiecie, czy wiecie że dziś Franciszka jest. Tak, tak, na pamiątkę biedaczyny z Asyżu, najsympatyczniejszego ( dla mnie ) katolickiego świętego. Facet rozgawory prowadził z ptactwem, wystosował mowę napominającą do wilka z Gubbio, który z krwiożerczej bestii zmienił się w radośnie wałęsającego się od gospodarstwa do gospodarstwa  użytkownika resztek kuchennych - "Żył potem wilk wspomniany dwa lata w Gubbio, chodził poufale po domach od drzwi do drzwi, nie czyniąc zła nikomu i nie doznając go od nikogo. A ludzie żywili go uprzejmie. W końcu brat wilk umarł ze starości, nad czym mieszczanie ubolewali wielce." To z dziełka "Kwiatki Świętego Franciszka", tam też można znaleźć historię o tym "Jak Święty Franciszek oswoił dzikie turkawki". Przyjemnie poczytać, tym bardziej że język przekładu  polskiego  piękny,  Leopold Staff  przekładał.

Moje bestie zawsze wyczuwają kiedy jest ich święto, życzenia żarciowe się zwielokrotniają, brzydkie zachowania względem innych domowników takoż ( ktoś dziś rano  nalał na wycieraczkę Małgoś - Sąsiadki i ten ktoś był kotem - podejrzewam Lalka, wyraźnie unikał mojego wzroku kiedy zabierałam wycieraczkę do czyszczenia ) a do tego jeszcze dochodzi pragnienie grzania tyłków na  moim wyrku, w godzinach szczytu, że  tak ten czas nazwę. Zaleganie przestępcze, całkowicie nieuprawnione - na cholerę stoją koszyczki, budki i inne spanka? Nie, najlepiej uwalić się centralnie na poduszkach, na moim miejscu! Tak jeszcze raz to powtórzę, moim! No, tyle mojego że to powtarzam, na słówko "zejdź" reakcja zerowa. Kiedy przestępca jest zdejmowany z miejsca przestępstwa, następny uzurpator włazi na poduszki. I tak w koło Macieju. A nie będę spryskiwacza używać w dniu ich święta, choć przyznam że mnie kusi. Ta bezczelność kocia mnie z lekka rozjusza i  tak na pokuszenie wodzi - najlepsze miejsce w wyrku! Jak mogą?! Ciekawe  czy pogadanka Frania miałaby wpływ na moje koty z Odzi? Jakby wypaliła to byłby dopiero cud!

Wszystkim Waszym zwierzakom - Najlepszego Bestie w dniu Waszego święta! W prezencie dzieło mistrza nad mistrzami - Giotto di Bondone. Technicznie rzecz ujmując tempera na desce, data powstania około 1300 roku, miejsce przechowywania Louvre. "Dżewko" ucięte na tej fotce, no trudno. Jakoś bardziej lubię tę wersję "Kazania do ptaków", ta z  Asyżu jest dla mnie zbyt monumentalna.

Pierniczeję i październiczeję

$
0
0
No i przyszedł ziąb, a ja tu Panie tego... w połowie sezonu. Z doskoku dzielę kretyńsko byliny, które bałam się wcześniej dzielić z powodu suszy, cebuluję z lekka wyczynowo ( no nie wiem jak te mieszańce  Iris reticulata i inszych cebulowych irysków przeżyją radości naszego klimatu - sadzę w piochach brzozowych żeby jakąkolwiek szansę biedaczyny miały ), czekam na róże, które mają przyjść po  piętnastym i staram się nie rozłożyć na dobre, bo cebule, byliny i krzewy same się nie wkopują. U Mamelona nadal zaraza, po rozkoszach grypy jelitówki "nadejszła wiekopomna chwila" na usmark wodolejny do pięt, przechodzący dopiero  od  jakichś dwu dni w fazę zaklajstrowującego glucizmu. Mamelon ogłuchł, oślepł i w ogóle odjechał, przez co  dopiero niedawno  zorientowałyśmy się że Sylwik nam trawki kupił.  Jutro dziękczynnie napiszę i kasę prześlemy za te prerióweczki. No odjechało się totalnie, odjechało!

Czasu jakoś porządnie podzielić nie mogę, brakuje mi tych godzin i minut na  zrobienie w ogrodzie różnych rzeczy. Jak wygospodaruję coś tam,   to akurat  leje i ogrodowanie odfruwa. Siedzę zatem  przed kompem i trochę pomagam forumowych cooleżankom, człowiek powinien być  choć trochę z inszymi ludźmi ( znaczy większym ich gronem, nawet wirtualnie i od czasu do czasu, znaczy kiedy ma więcej czasu ). "Mniejsze Grono Ludzi" czyli domownicy są albo zapracowani po pachy albo niebezpiecznie usmarkani ( siewcy zarazy ) i nie stanowią w tej chwili  radosnego ensemble. Są gburowaci, zapominalscy, popluwający, żądający syropków i kotów  do ogrzewania "starych kości", no w ogóle są trochę be. Ci chorujący przeszli z fazy wymagającej pielęgnacji w fazę wymagań , ci pracujący "całymi sobą" padają jakby na twarz ale usiłują trzymać fason, przez co są nerwowi. Jednym i drugim lepiej  pod  oczy nie wchodzić. No więc prowadzę drugie życie, netowe w pełnym wymiarze godzin, którymi  to godzinami netowymi też zarządzać nie umiem. Jednak w poniedziałek postanowiłam za wszelką cenę wrócić do realu bez względu na aurę ( zero kompa choćby lało potopowo ) i dobrze, bo ja tak  jednak bardziej do realu przyssana ( wbrew pozorom, he, he ) i od zbyt głębokiego zanurzania się w netowe odmęty mam objawy  choroby kesonowej.

Chyba powinnam się nieco ukulturalnić ale coś mi się ostatnio nie chce, bo sięganie po lekturę zmusza mnie do przyjrzenia się samej sobie ( a tego, poza masochistami,  chyba nikt nie lubi ). Od dłuższego czasu cierpię na beletrystykowstręt nowoksiążkowy,  obawiam się poważnie czy  w ramach rozrywek umysłu obserwowane  u się  zwichrowanie nie przejdzie  w stan chroniczny  i nie zostanie mi  pociąg do wyłącznego czytania  beletrystycznych staroci i niestety do czytania tzw. cięższych kobył. Zauważam niepokojące objawy - książki kobylaste, jakieś okrutnie długie "opracowania" historyczne, zawiłe dywagacje socjologiczno  - kulturalne, które jeszcze parę lat temu powodowały u mnie senność nieprzemożną gdy  dobrnęłam z dużym trudem do strony  trzydziestej, obecnie wydają mi się jakby tego... ten... interesujące ( a że są kobylaste i pisane często - gęsto hermetycznym językiem, tak lubianym w pewnych kręgach - mój kolega nazwał ten język dosadnie "brandzlowaniem akademickim" - mało kogo interesują, bo język odstrasza i sobie wymiany wrażeń  nie mogę tak prosto uskutecznić ). Do staroci beletrystycznych wracam,  jakoś miło mi się je czyta, odprężam się i o dziwo czasem zaskakują mnie rzeczy które dopiero teraz z nich wyczytuję. Może to tylko takie "zwykłe" jesienne powtórki  i smęcenie kobylaste, może z  czasem mi  przejdzie ta skłonność  do repetytorium i zagłębiania się "w niezgłębione".

 Mam nadzieję, bo kręcenie nosem na nowości wydawnicze pachnie mi postępującym procesem starzenia ( "marność nad marnościami", "dawniej to pisali", "co to za warsztat do cholery?!" ). Kiepskawo to dla mnie wygląda - z jednej strony zainteresowanie kobylastym, paskudnie często napisanym przynudzaniem zamiast przeżywaniem ( o  żmudna drogo  do wiedzy! - pocieszam się że to  świadczy o interesowaniu się światem a nie o szybkim zdychaniu wyobraźni ), z drugiej mantra lektur - pierniczeję wyraźnie! Sprzeczność we mnie  jakaś jest bo mimo widocznych   oznak mojego pierniczenia, nie lubię ciągłego tetryczenia, narzekań nieuzasadnionych na wszystko co jest "już inne" niż pamięta człowiek mogący sięgnąć pamięcią wstecz o lat kilkadziesiąt. Owszem są rzeczy irytujące, bardziej powszechne przyzwolenie dla powierzchowności i głupoty na ten przykład , czy ersatzowanie żarcia, ale bez przesadyzmu!  Dopiero parę lat temu odkryli że da się leczyć zęby bez borowania, he, he! Może ja się starzeję nie po całości tylko tak jakoś fragmentarycznie? W końcu dlaczego umysł nie może być "z tyłu liceum, z przodu muzeum"? Qrcze, bardziej mnie boli pierniczenie umysłu niż zmarchy czy siwe włosy ( a w końcu jakąś tam urodę miałam, może nie bardzo wybitną, ale zawsze )! Czy ktoś zna jakiś krem odżywczy dla mózgu? Wszelkie wygładzacze zmarszczek  rzecz jasna odpadają, he, he. Dobra, koniec tego wywnętrzania! Jak to mawiała doktor Berna "Zdrowy organizm żyje i działa. Dopiero chory zastanawia się nad sobą"
Chyba zmierzę sobie temperaturę, może moje problemy wnętrzarskie to objawy zarazy przywleczonej od Mamelona? Lepsza lekka grypka niż na mózgu starcza wysypka, albo coś w ten deseń!

Dzisiejszy wpis ozdabiają prace bardzo znanego ilustratora książek  Jean - Baptiste Monge. Ten Francuz, zamieszkały obecnie w Kanadzie,  jest laureatem wielu nagród przyznanych mu za tzw. wkład w grafikę książkową. Z lekka złośliwe, pełne wdzięku, po mistrzowsku rysowane - obrazki Jana Baptysty są z tych , które się zapamiętuje. Hym... co prawda wybór ilustracji z książeczek dla dzieci mógłby  świadczyć o moim postępującym zdziecinnieniu, ale tak nie jest - zawsze miałam słabość do dobrych ilustracji.

Hiacyntowe cebulowanie - obietnica pachnącego kwietnia

$
0
0


 Październik w tym roku coś jak do tej pory słabo sprzyja cebulowaniu, może i dobrze dla urody wiosennych rabat. Ja jednak cebuluję wytrwale i nie zważając na niesprzyjającą aurę dokonuję cebulowych inwestycji, które następnie zziębnięta wkopuję. Skupiłam się na hiacyntach, chyba najbardziej sztywnych i trudnych do wkomponowania roślinach cebulowych. Tak szczerze pisząc hiacynty gęsto ućkane kwiatami najlepiej moim zdaniem wyglądają w doniczkowych kompozycjach, w Alcatrazie podobają mi się dopiero w drugim, trzecim sezonie uprawy, kiedy przestają wyglądać plastikowo. No wicie, rozumicie - kwiaty na łodygach rzadsze, wygląd bardziej naturalny. Taki hiacynt bliżej dziczyzny kwitnącej na greckich górskich łąkach, ma mnóstwo uroku i nadal pachnie ślicznie, choć kwiatów ma mniej. "Kwiacynty" sadzone tegorocznej jesieni takie nie będą, dlatego rozmyślam nad towarzystwem dla nich. Wspomagam rabaty i bronię je przed sztywniactem wprowadzanym przez  "jednoroczne" hiacynty dosadzając cebulową drobnicę ( szafirki i śnieżniki nieco osłabiają hiacyntową siłę rażenia ) i sporo bratków. Metodą prób i błędów "wybratkowałam"że nie można sadzić samych bratków o drobnych kwiatach, przy takich kolorowych szczotkach do butelek jakimi są hiacynty sadzone ubiegłej jesieni, drobnokwiatowce  nie wyglądają najlepiej. Owszem, drobnica bratkowa ( bardzo ją lubię ) fajna jest ale  lepiej sadzić ją jako wspomożenie a rolę wiodącą w rozluźnianiu wyglądu rabaty zostawić bratkom o większych kwiatach ( z tym że  nie baaardzo wielkich i nie straszliwie pstrokatych, czy takich o pofalowanych płatkach  - umiar jest cnotą ).

Dobra, teraz o samych hiacyntach co nieco. Hyacinthus orientalis   pochodzi ze wschodniej części basenu Morza Śródziemnego, ale już dość dawno temu zawitał do innych  części Europy. W czasach starożytnych cebule hiacyntów sadzili główne  Grecy i Rzymianie, na dzisiejszym francuskim wybrzeżu ich kwiaty służyły z dawien dawna do pozyskiwania olejku, jednak prawdziwie wielkie chwile hiacynty przeżyły hiacynty w XVII i XVIII wieku. To siedemnastowieczni  Holendrzy stworzyli hiacynta takim jakim dziś go znamy, metodą krzyżówek, selekcji  i tak dalej. Oczywiście nie tylko dla urody ogrodów podjęli takie działania, w XVII wieku hiacynty podobnie jak tulipany, stały się obiektem spekulacji giełdowych. Skończyło się podobnie jak z tulipanową gorączką, krach i zgrzytanie zębów. Może upadek wartości cebul nie był tak spektakularny jak w wypadku tulipanów, ale hiacynty przestały być roślinami egzotycznymi, drogimi i uprawianymi jedynie w bardzo, bardzo eleganckich ogrodach czy też bardzo, bardzo eleganckich pojemnikach należących do osób z tzw. zasobami. Koniec kolekcjonerskich upraw wcale hiacyntom nie zaszkodził, sadzono je masowo, zawędrowały też do  zimowych ogrodów. Cebule łatwo pędzić więc żardiniery w salonach bywały wypełniane hiacyntami po brzegi. Zapach kwiatów przebijał wszelkie smrody, które mogły się snuć po XVIII i XIX - wiecznych,  na ogół rzadko poza latem wietrzonych  pomieszczeniach.





 Jak uprawiać hiacynty? - przede wszystkim zapewnić lekką ale dość żyzną glebę, o obojętnym odczynie (taką z której roślina może przyswajać wapno), słoneczne i w miarę zaciszne stanowisko. Sadzimy cebulki wczesną jesienią. Co prawda zdarzyło mi się już sadzić rośliny w listopadzie i w sumie kwitły bez problemów ale miałam szczęście i trafiałam na łagodne zimy. Termin sadzenia wczesnojesienny jest najlepszy! Cebule sadzi się na głębokości ich trzykrotnego rozmiaru, w zimniejszych okolicach poleca się je okryć na zimę. No niestety  hiacynty i hiacyntowce  są chyba ze wszystkich cebul  kwitnących wiosną najbardziej narażone na zniszczenie przez zbyt niskie temperatury. Po paskudnej zimie w roku 2012 z moich hiacyntowych nasadzeń nie ostał się ani jeden roślinek, mróz bez śniegu załatwił wszystkie hiacyntowe cebulki. Po kwitnieniu wycinamy kwiatostany żeby nie zawiązywały się nasiona osłabiające cebule ( dzielnie to wykonuje, co przy ilości  sadzonych przeze  mnie hiacyntowych cebul trochę czasu zajmuje ), czekamy do zaschnięcia liści. Cebule poleca się wykopywać na lato, żeby chronić je przed chorobami grzybowymi i bakteryjnymi. Przyznam się jednak bezczelnie że ja nie wykopuje ich częściej niż raz na 3 lata ( 3 - 4 lata hiacynty mogą rosnąć na jednym stanowisku  ), wystarczy że obcinam im nasienniki, wtedy są takie jak lubię - bardziej  naturalnie wyglądające.

Oprócz jednopędowych hiacyntów orientalnych istnieją hiacynty orientalne wielopędowe. Tak, tak, wspomnienie po namiętnie uprawianych w ogrodach wiktoriańskiej Anglii hiacyntach które zachowały cechę wielopędowości  po hiacyncie rzymskim Hyacinthus orientalis ssp. albulus. Swego czasu oznaczanotakie hiacynty przydomkiem  multiflora, co mogłoby sugerować że mamy do czynienia z innym gatunkiem, jednak to tylko "mieszańce orientalne" o nieco innym wyglądzie. Takie hiacynty dorastają do nieco niższych rozmiarów niż jednopędowce, no cóś za cóś. W tym roku kupiwszy w Lidlu takiego hiacynta w odmianie 'Anastasia' i teraz oczekuję olśnień, bo roślina przedstawiona na zdjęciu zanęcającym była dokładnie taka jak lubię - w miarę naturalnie wyglądająca. Ponoć istnieje jeszcze takie zjawisko  jak hiacynty miniaturowe, rośliny dorastające  do 10 cm na maksa, ale takowych w  handlu nie spotkałam.  Do możliwości uprawy  w naszym klimacie  tzw. czystych gatunków podchodzę bardzo sceptycznie. Podejrzewam że uprawa miałaby takie szanse na powodzenie jak uprawa szafirków sardyńskich czy cyklamenów porastających łąki Turcji czy Grecji. "Sorry, taki mamy klimat" - że zacytuję klasyka.
Ostatnimi czasy studiuję w necie jakie są możliwości uprawy w naszym klimacie w miarę bezproblemowo hiacyntowców Hyacinthoides , roślin dawniej zaliczanych do rodzaju Scilla. Najbardziej odpornym wydaje się angielski bluebell czyli Hyacinthoides non-scripta. Oczywiście cebulków dostać - hym...tego... Nic to zacznę od mniej odpornego ale za to większego gatunku Hyacinthoides hispanica.






Kolorowa faza jesieni - zaczęło się!

$
0
0

Powolutku jesień wchodzi w kolorową fazę. Żółcie i czerwienie na drzewach, owoce w barwach od przygaszonych niebieskim nalotem fioletów do  kremowej bieli, zdecydowana przedzimowa zieleń iglaków - tęcza, Panie tego! Kolory  dają po  oczach, mimo tego że muszą się prezentować pod zasnutym chmurami zawiesinowymi, prawie "zgaszonym"  niebem i są przychlapane deszczem o różnym natężeniu ( od wszędobylskiej zawilgotki do ulewy pseudotropikalnej ). Oczywiście to dopiero wstęp do ogólnej złocisto - ognistości, sporo drzew i krzewów jeszcze ma  zielone liście. Klonik tojadolistny czy jarzębina 'Autumn Spire' w  czerwieniach i pomarańczach a  klonik japoński, klonik palmowy 'Garnet', jarzębina 'China Lace' - nic, null, zero przebarwień - nadal zielone jak  żaba. Ba, jesionek, któremu zawsze pierwszemu robią się złote liście też bezczelnie zielenieje! Nietypowo jakoś tegoroczne przebarwienia liści się zaczynają. Tym że  ambrowiec 'Gumball' ( fotka nr 7 ) się nie przebarwia nie jestem specjalnie zaskoczona, to drzewko to taki  ścierwek naprawdę w pełni pokazujący kolory jesieni dopiero w listopadzie a jak się da to i w grudniu. Taa, radości z raryteta, dobrze że Alcatrazowi tej błotni nie zafundowałam, co tak mi się na hamerykańskich zdjęciach podobała!




 Znaczy nie mam pretensji o to że drzewa  przybyłe  jednak z innego klimatu w tzw. miejskim ódzkim nie zawsze zachowują się jak "u siebie". W ogóle my chyba za dużo wymagamy od roślin - przybyłe z Ameryki czy Azji trójlisty nie kolonizują  ogrodów leśnych w Polsce, bo są  roślinami które do szczęścia wymagają nieco więcej niż tylko wilgotnej wiosenną porą, próchniczej  gleby, cienia i chłodku. Rozrastają się w kępki urodne w naszych ogrodach, są jednak bardziej wrażliwe na zawirowania  aury niż trójlisty rosnące na naturalnych stanowiskach lub w zbliżonych geograficznie do naturalnych stanowisk ogrodach ( różne rzeczy tam znoszą, których nie zniosłyby u nas ) i bardzo daleko im  do tworzenia łanów jak w hamerykańskich  czy japońskich lasach. Większość gatunków trójlistów wolno  dojrzewa i tak sobie przyrasta ale my mamy problem z uprawą nawet  tych trójlistów które rozrastają się jak na trójlisty w miarę szybko. Im bliżej Atlantyku tym jakoś te trójlisty szybciej przyrastają i szybciej przechodzą z fazy zatabliczkowanych dziwolągów do fazy normalnej rośliny ogrodowej i to nie tylko  dlatego że w krajach położonych na zachód od nas łatwiej je kupić ( wszędzie  je  teraz rozmnażają  in vitro ). Rzecz jasna zawsze można przenieść bliżej  Atlantyk i roślinie się polepszy. No tak, dobry klimat to coś więcej niż tylko średnia opadów w miesiącu, temperatura i takie inne podstawowe parametry. Klimat to  złożona sprawa, z czego zdają sobie sprawę wszyscy ogrodnicy którzy zawierzyli kiedyś  amerykańskiej podziałce na strefy  klimatyczne.




Dziś była u nas Sylwik w drodze do domu z tournée na południu kraju, przyjechała z trawkami jako zespołem towarzyszącym. Cud, miód i malina - trawki urodne, Mamelon i ja  dopadłyśmy do nich  jak do źródełka wiecznej młodości, znaczy dzikim galopem ( Mamelon latała po deszczu w domowych kapciach, dopiero Sławek zagnał zatrawkowaną ( legalnie, Kochani, legalnie ) do domu. Mamelon szczęśliwa jak to ona, bo "niebiewskości", fiolety i krwistości,  ja szczęśliwa bo  preriówki dobrze u mnie rosną i porządnie wyglądają.  Duuuże wrażenie zrobiła na nas obu 'Vampire's Breath',  pięknie się przebarwia jesienią. Jeżeli rosnąca w doniczce roślina robi takie wrażenie  to co dopiero będzie na rabacie! No i ta nazwa halloweenowa - Oddech Wampira przechodzący z niebiewskości w karmazynowe fiolety w okolicach listopada, miodzio, he, he. Teraz  czekamy na róże i resztkę cebul ( popełniłam tulipanostępstwo  - oprócz ulubionych botanicznych skusiłam się na 'Blushing Lady' i to skusiłam się porządnie ) i przede wszystkim czekamy na lepszą pogodę, taką ze słoneczkiem, żeby to wszystko wsadzić.


Porządki w różance, domowe pielesze i próby ogarnięcia wszystkiego

$
0
0

Tylko słoneczko wylazło to Mamelon  świeżo odglucony i ja z lekka napita zapobiegawczo antygrypowo wyległyśmy do ogrodów. Tyle było gryplanów a tu siurprajs pogodowy przytrzymał nas w domu i proszę, trzeba się zwijać jak ta rolada. Na szczęście wodna zawiesina odpłynęła.  Miejmy nadzieję że w kierunku wysuszonej Bretanii, gdzie Wilczasta jak ta  kania łaknie dżdżu. U nas dżedż nawodnił ziemię i chodzą słuchy że w okolicy widziany był grzyb. I nie był to grzyb naścienny!
Przyjechały pierwsze róże i ja je już wkopawszy. No w przyszłym roku to one głównie pędy będą produkować ale za to za dwa lata - za dwa lata będą pierwsze kwiaty, za trzy krzewy zaczną jakoś tam wyglądać,  za cztery powinno już być cool. Taa, ogrodnictwo uczy cierpliwości. Przyjechały dwie śliczne gęstokolczatki Rosa spinosissima - 'Altaica', która jest chyba tożsama z odmianą 'Grandiflora' i coś co Mamelon prześlicznie raz nazywa Jusruhuussusu a raz nie mniej  ślicznie Juhurussrusu, a co naprawdę jest  formą pełnokwiatową róży gęstokolczastej i nosi cudną fińską nazwę 'Juhannusruusu', którą da się przetłumaczyć jako  róża Jana (  to podobno stąd że w Finlandii ten krzew różany zakwita w okolicach przesilenia letniego, czyli  tak na św. Jana ). Przyznam że myślalam iż  Rosa spinosissima vel Rosa pimpinellifolia to drugi "czysty" gatunek u mnie w ogrodzie po Rosa glauca.  Do tej pory  na podwórku rósł tylko mieszaniec gęstokolczatki 'Aïcha'. 

Rośnie tak fajnie na tych podwórkowych piochach że kiedy oblookałam w Rosarium ofertę i wyczaiłam dwie gęstokolczaste  ślicznotki postanowiłam sobie nabyć.  Teraz nie do końca jestem taka pewna czy to aby na pewno "czyściochy" Róża gęstokolczasta łatwo krzyżuje się z innymi gatunkami a wg. polskiej Wikipedii ma tak naprawdę tylko jedną formę Rosa spinosissima var. lutea. Z drugiej strony  pierwszy opis odmiany  róży 'Altaica' pochodzi z roku 1789, drugi z 1809, wcześniutko i różę tę od zawsze  oznaczano jako gęstokolczastą. Czyżby badania genetyczne przemawiały za tym że istnieje tylko jedna "prawdziwa" gęstokolczatka. Ot, zagwozdka!  A co tam, nie będę jej za mocno w genealogii grzebać, grunt  że urodna. Tak w ogóle tzw. szkocka  róża jak nazywają na zachodzie kontynentu gęstokolcztakę jest wdzięcznym tworzywem dla hybrydyzerów róż.  Na fińskich stronach można oblookać urodną 'Juhannusmorsian' o lekko różowym zabarwieniu kwiatów ( inna jej nazwa to 'Midsummer Bride' ) czy też odmianę 'Ruskela' lub inaczej 'Ruskelanruusu'. Śliczne są, naturalnie piękne, bez zadęcia. W necie znalazłam też piękną krzyżówkę  Rosa glauca x Rosa spinosissima var. altaica 'Lous Riel', odmiana stosunkowo młoda - w 1996 roku różyczkę zaprezentował Stanley Zubrowski, Kanadyjczyk polskiego  pochodzenia. Urodna, kwitnie w maju, odporna jak diabli na mrozy, ponoć podbiegunówka taka co to zniesie temperatury poniżej minus czterdziestu. Poważnie się zastanawiam czy jej nie ściągnąć wiosną do Alcatrazu, można ją dostać w Polsce.


Podobnie jak piękną  'Suzanne',  też mieszańca gęstokolczatki. Ech, sadziłoby się nówek. Na razie jednak muszę zrobić lekką roszadę w różance podokiennej, moje angielki się przemieszczą i zrobi się trochę miejsca dla planowanych na wiosnę zakupów różanych. Stare zawirusowane lilie pożegnały ogród a na ich stanowiska powędrują róże. Oczywiście  w różance głównie  cywilizowane austinki, ale spoko, mam dwa piżmaki na oku. Urok dziczyzny znaczy zostanie przemycony. Został już przemycony pod uschłego grabka, dziś wkopałam koło ofiary suszy śliczną Rosa helenae 'Semiplena'.  Co prawda coś  się nie mogę doczekać kiedy mój stary 'Kifstgate' zakwitnie a już wkopuje nowego ramblera,  ale  'Semiplena' będzie miała lepsze niż stary rambler  warunki - wystawa słoneczna, murek za  uschłym grabkiem nagrzany, tylko przyrastać i zakwitać. Ponieważ zamówienie przez net tylko trzech róż nie wchodziło w rachubę ( zamówienie zbyt małe ) dokupiłam też dwie inne róże czepne. Mieszańce Rosa wichuraiana, bardzo lubię tę grupę róż. Uznałam że kolejna 'New Dawn' to jest dobry pomysł, sprawdziła się w Alcatrazie to i na podwórku da radę, no i pojechałam po bandzie - za "Gizelką" wyplanowałam  i dziś posadziłam olbrzymkę o  nietypowych kwiatach - 'Paul Transon'. Kwiaty ma to podobne do dalii zwanych georginiami, takie o trójkątnie zagiętych płatkach. Trochę zbyt  ucywilizowana jak na mnie, ale "Gizelka" rosnąca przed nią  jest uroczo naturalna więc jakoś to będzie. Coolorek  'Paul Transon' ma   paszący do  "Gizelki" i  jej cooleżanek, salmon - pink jak to Brytole zwykli określać. Teraz tylko przesadzić jeszcze lilaki, wkopać następne róże, które mają przyjść dopiero po  piętnastym, dosadzić resztki cebul, zadoniczkować to co ma być sadzone wiosną, umyć narządka i szlus. Znaczy tak w połowie grudnia pewnie się obrobię.



No ale na ogrodzie świat się nie kończy, stety albo niestety -  jak kto woli. W domu stajnie Augiasza a sam Augiasz powinien udać się na przegląd  do dentysty i uprosić fryzjera żeby coś mu zrobił w włosami ( przy fryzurze Augiasza to stajnie wydają się nawet porządne ). Augiasz woli  w ogródku siedzieć, plotkować z Cio Mary i nabijać się z oną z  prezesa wszystkich prezesów,  Mamelona nawiedzać, kulinaria wyczynowe planować i filmy oglądać, nie zawsze te budujące i Augiaszowy umysł stymulujące ( zabili go i uciekł, a potem bohatyr wrócił i wpieprzył byłym kolegom, którzy wskutek tego zeszli z najpiękniejszego ze  światów - no perły kinematografii ). W wieczornych przeglądach filmowych uczestniczą też koty, zalegają wraz ze mną przed ekranem i usiłują przemruczeć odgłosy bijatyk, detonacji i dźwięków jakie  wydaje bohatyr ubijający swoich byłych Kamaraden ( głos bohatyra  nie ma w sobie nic z głosu Julie Andrews, co jest absolutnie nie do przyjęcia dla Szpagetki, która w chwili  gdy bohatyr wydaje z siebie dźwięk "Ughhhyhhhh!" mruczy grożąco  najniższym z osiąganych przez nią tonów ). Nie wiem czy nie powinnam przerzucić się na na tzw. mjusikale czy cóś w tym guście, serwuje  w końcu kotom sporą dawkę przemocy, jeszcze to na nie wpłynie nie tak jak trzeba i okaże się że jestem ich byłą koleżanką której się wpieprz należy. Tylko co im zaserwować - "101 Dalmatyńczyków"? - trochę prowokujące, "Aristocats"? - one wszystkie  dachowce z rodowodowodami, może w ogóle zrezygnować z kreskówki bo poczują się sprowokowane traktowaniem ich jak dzieci?! Wiem, zapuszczę im "Drzewo Życia" Terenca Malika, usną szybciutko i na pewno będą chrapać do końca seansu. Razem ze mną!
A, postanowiłam się przełamać i znów czytam. Pozycja ambitna "365 Obiadów" Lucyny Ć. he, he, czytam  też ambitnie bo usiłuję przemierzać łuty, kwarty i kwaterki na nasze miary i bezproblemowo podchodzić do  takich określeń jak  łyżka strychowana ( to jest też miara - łyżka strychowana mąki waży  łut a łyżka pełna 2 łuty, niezłe co? ), alkermes ( to jakaś korzenna nalewka, dziś tego już nikt nie wyrabia ), sosiski ( tego też już pod tą nazwą się nie robi, to były  malutkie kiełbaski w typie frankfurterek ). Czytam rechocąc przez tę łzę co mi ją nostalgia wyciska ( nie wiadomo dlaczego, wszak ja urodzona w  drugiej połowie XX wieku ) o tej taniej letniej potrawie jaką były raki ( żeby  można było potrawę zrobić to trzeba było ich mieć przynajmniej kopę, czyli sześćdziesiąt sztuk ), niedrogim naszym łososiu wiślanym ( troć? ) co go  "wiosną poławiają" w rzece, jesiennych bekasach i  kwiczołach "w auszpiku na postumencie". No bekasy i kwiczoły jako zwierzyna to takie bardziej  luksusowe mięsiwo, ale ta racza tanizna i niedroga łososiowata ryba ?! Lektura nie została bez wpływu na real - zakupiwszy łyżeczkę do drążenia kulek i  nabywszy renety. Teraz pozostaje mi znaleźć w moich zbiorach dawnych przepisów ten przepis na konfiturę z jabłek i wykonać wirtuozersko ten przetwór  ( Psu się odgrażałam że wykonam ). W totalnym bałaganie będę wyrabiać solidnierobotne dziewiętnastowieczne konfiturki. No tak, zaprawdę ogarniam wszystko!
Dzisiejsze obrazki, nowa dekoracja jesienna ( grzybki sztuczne , rozważam przyklejenie kota "na stałe" ).

Nikolai, Nikolai

$
0
0
Mam dla Was coś, takie naprawdę coś, choć owo coś zgrzyt kłów może u krytyków sztuki wywołać. No może nie u krytyków ale u krytykantów to  tak na 100%. No bo to nie instalacja ani prekursorskie oddziaływanie  artysty w przestrzeni ( ciężko publicznej ) mające przez integralność formy, konstrukcję niedającą  się jednoznacznie zaklasyfikować, a wpływającą na postrzeganie i stan samoświadomości widza,  spowodować u niego filozoficzne katharsis i tak dalej... w klimacie nowomowy bełkotliwej, tak uwielbianej przez krytykantów. No nie są to prace pod krytykanta sztuki skrojone, w  odbiorze są proste, na ścianie dające się powiesić, takie że łatwo przypiąć im łatkę banalności. Ja jednak mam wrażenie że banał coraz częściej pojawia się w prestiżowych galeriach, upozowany na tzw. sztukę wielką  które to pojęcie jest dzisiaj radośnie przypisywane sztuce "nieintymnej" - jakby skala przedsięwzięcia, tzw. przesłanie ( sztuki wizualne "pierwszego sortu" są dziś strasznie wojujące i przesiąknięte różnymi mniemanologiami, które wychylają się co i raz z czysto artystycznych spraw i sprawiają że sztuka ta jest w jakiś sposób straszliwie spłycana ideologią, nadęta i bardzo często nieszczera, co jest chyba najgorszą obelgą dla dzieła  artysty ) miały sprawić że pracom wielu twórców od tego się polepszy. Sorrky, w morzu współczesnej "zaangażowanej" artystowskiej tandety wielkogaleryjnej pływa tylko parę stworzeń po których zostaną piękne skamieniałości, reszta  to jak zawsze plankton, który owszem może skamienieć ale zachwyt  to najwyżej pod mikroskopem a i to króciutko, bo większe skamieniałości ciekawsze. Normalka, tak było, jest i będzie.





Ze względu na powyższe stwierdzenie z pewną podejrzliwością patrzę na tzw. zaangażowanie artu, bezwstydnie przyznaję że bardziej mnie nęcą wyrosłe z zakurzonej przeszłości postimpresjonistyczne zabawy niż mocno wydumane filozofie opakowane w nie zawsze najwyższej próby wizualia. Być może nie dorosłam, być może przerosłam - w każdym razie nie jestem w takim punkcie który by jakoś mocno stykał z tzw. najnowszymi zaangażowanymi  tryndami. Pocieszająco sobie  twierdzę że prawdziwi artyści  mają za nic tryndy, oni  i tak "jadą po swojemu".




No i oto przed wami Nikolai Blokhin presents, prace  niby prościutkie ładniutkie, które gdy im się bliżej przyjrzeć zrzucają ładniznę a pokazują jak twórczo można czerpać z dziewiętnastowiecznych wykopków typu impresjonizm. Cóż,  dla oka są przyjemne, harmonia barw robi swoje, więc nęcenie jest bezproblemowe - ludziom się podobają, nawet nie wiedzą one ludzie dlaczego. I nawet sobie pytania samouświadamiającego takie ludzie nie zadajo. Ach ten Nikolai!
A Nikolai przyszedł na świat  w 1968 roku w St.Petersburgu ( wtedy to był Leningrad ), prawie pięćdziesiątkę ma i jeszcze nie dojrzał do "rozwinięcia spoistej integralności artysty z dziełem" tylko dalej tłucze obrazki jak mu się podobie a w każdym Nikolaiowym dziełku widać Nikolaia ( doskonale z dziełkiem zintegrowanego ). Taki podstaruch a tu ciągle wibrujące pod pędzlem coolorki wabiące  ślepia, podejrzanie przepiękne piękności, rozmycia świata widziane jak spod przymkniętych powiek - zdziwne! Nikolai zawodowo jakoś tam ustabilizowany , jest nawet profesurem Akademii  w St. Petersburgu i nagrody mu dawali. Jakieś jury hamerykańskie jego uhonorowało, z szacowną instytucją Metropolitan Museum of Art związane. No, pełna zgroza bo gdzie tu "koncepcja koncepcji", malarzyna jeden od obrazków na ścianę,  he, he. I w dodatku bezczelnie pokupne te jego obrazki.




Na szczęście jest te parę nagród Nikolaiovi przez jury różne przyznanych, więc  krytykanci mają pod górkę bo szczęśliwie krytykanci nie zawsze wiedzą co zrobić kiedy inni krytykanci, albo co gorsza prawdziwi krytycy sztuki się nie pastwią  tylko "dostrzegają  wartości". Zatem bezstresowo nacieszcie się pracami Nikolaia Blokhina, piewcy urody świata.






Codziennik - niebo leje na Polskę

$
0
0

Ha, nie będzie cebul  tulipanowych  bo coś potaśtałyśmy w zamówieniu. Mamelon patrzała na mnie łzawym oczkiem ale tak naprawdę chyba obie  odetchnęłyśmy z ulgą. Pogoda z tych co to do prac ogrodowych raczej nie zachęca - mży, potem kapuśniaczy, potem lekki deszczyk, zawiesina i da capo al fine.  U Meg na tapecie prodżegt obywatelski ( "Nieadekwatność" ) u mnie radosny rechot bo odzianie szczęśliwe uznali że po obywatelsku  nie wpuszczą kasy z tych ciężkich w kolejną przebudowę placu przed Teatrem Wielkim i wszyscy będziemy jeszcze  jakiś czas  żyć z tym wykwitem gustu komisji która za czasów Kropy przyklepała  projekt poprzedniej przebudowy. Władze  miasta, pełowskie w całym znaczeniu tego słowa, mogą sobie westchnąć za tzw. utraconymi możliwościami i zabrać się za rzeczy, które miastu są znacznie bardziej potrzebne i tam szukać możliwości. Znaczy fontanna pod tytułem Wagina Kropiwnickiego zostaje! Piździelcza zemsta za "impiczment" byłego prezydenta  trwa. Wagina nam  powoli wrasta w krajobraz miasta. Latem nawet się już w niej kąpano ( wysoki urzędnik miejski ) i straż miejska wywaliła z tej okazji mandat ( tym razem straży nie wyzwano od ujów,  w końcu to kobietki były ). Czekamy na ódzką  Anitę Eckberg, urzędnik, aczkolwiek umoczony,  to jednak nie to samo.





A poza tym nic na działkach się nie dzieje. Znaczy leje, leje, leje a  mnie z okazji zbliżającego się weekenda nic się nie chce  ( a powinno ). Tak naprawdę  to z deszczu  się cieszę, wiem  że  deprecha bezsłoneczna, jesień szarugowa i w ogóle spleen ale tzw. zdrowy  rozum podpowiada że lać powinno, bo w końcu średnio mokry  sierpień i  susza wrześniowa dały popalić tzw. przyrodzie. Niebo leje na Polskę i słusznie! W ramach  profilaktyki antydepresyjnej był kolejny schopping ( spokojne - bezekscesowy,  poza jedną okropnością która wręcz poraża ). Kupiwszy sobie między innymi ozdobne dyniaczki, ich pomarańcz  i żółć ukoi "serce strapione jesienią". Wieczorami weekendowymi będziemy palić świeczkę w okropnej chińskiej sowie ( zakup był promocyjny, cena zjechana, chęć nabycia czegokolwiek po onej zjechanej szczera i nastąpiła nieszczęsna chwila zaniku ostatnich resztek gustu - no i mam okropniaka ), poglądać na  urocze dynie i zwabiać czarnule żeby uświetniały swoimi osobami jesienną dekorację. Mogę jeszcze rozważyć usadowienie w  pobliżu dynek w charakterze dekora Ciotki Elki zawiniętej w jesienno - zimowy  kokon przerabianych włóczek , choć przyznam że mam  wobec niej bardziej niecne plany. Otóż na wyprzedaży były foremki  do wykrawania ciasteczek, listeczki. Przyznaję bez bicia że mam manię foremkową, w największej szufladzie kuchennych mebli istna blaszarnia. To trzeci po kupowaniu kubeczków  i emaliowanych puszeczek mój bzik kuchenny. No a wiadomo - nowe  foremki, trzeba  by jakąś inaugurację ciastkową czy cóś. Tylko jest problem - jestem foremkofilem cierpiącym na fobię ciastowyrobniczą i tu pojawia się  myśl świetlana o wykorzystaniu mocy przerobowych  Ciotki Elki ( Ciotka Elka jak  Dżizaas - my kitchen is my castle ). Jak zwykle zamierzam się  znaczy kimś wysłużyć w sprawach ciastowych. W każdym razie koniec tej  jesiennej orgii zakupowej domownictwa wszelakiego,  trza będzie kupić rzecz naprawdę potrzebą - solidniejszy zapas paliwka na zimę, żeby kotom tyłki nie marzły.





A jak tam ze sprawami dusznymi? Na szczęście czytam, co prawda z lekka kobylasto - ceglasto ( ale cholera,  akurat naprawdę interesująca "annaliza" ), powolutku,  ale przyszykowałam sobie na weekend przyjemnie zapowiadający się kryminałek - jest nadzieja! No a w przyszłym przedlistopadowym tygodniu  to planuję sobie maraton filmowy urządzić( a w listopadzie mam zamiar dzielnie go  kontynuować ).  Na ekranie moje  ulubione pozyszyn z sekcji horror i inne straszenie: "Co robimy w ukryciu" czyli reality show z wąpierzego domu ( mój ulubieniec to seksowny inaczej nazivampir Deacon, ma podobny do mojego stosunek do porządków domowych  ), klasyka Polańskiego "Nieustraszeni zabójcy wampirów" ( dla wszystkich scen  z karczmarzem wampirem na którego krzyż nie działa  bo on innej religii ), "Od zmierzchu do świtu" Rodriqueza ( Tarantino, Harvey i tańcząca Selma - mniam ), "Sleepy Hollow" ( klimacik ), film o twórcy strasznych filmów "Edd Wood"  ( niby nie horror, ale jedna z lepszych ról Deepa zanim zaczął być pirackim kapitanem we wszystkim w czym grał, no i genialny drugi plan czyli Martin Landau ), "Dracula" Coppoli ( uwielbiam ten wystudiowany kicz, świetnie zagrany, z doskonałą scenografią ), dwa animiaki "Miasteczko Halloween" i "Gnijąca Panna Młoda" i na deser  "Harry Angel" Parkera (  gębę Louisa Cyphre'a którego zagrał  de Niro zawsze widzę  gdy czytam Woland ), "Dziecko Rosemary" Polańskiego ( przewrotność,  podteksty, kpina wymieszana ze strachem -  nadal to świeżutkie ),  "Egzorcysta" ( klasyka ). "Inni" i "Adwokat Diabła" się  nie zakwalifikowały do jedenastki,  pierwszy jest zbyt depresyjny, drugi z lekka popłuczynowaty ( i nawet Al Pacino jako Książe  Ciemności nie jest mi w stanie tych popłuczyn zagęścić ). Taa, jedenaście  filmików na październikowe wieczory, zacznę już dziś. Książeczki popołudniami deszczowymi będą czytane. W jesienne dni z temperaturą znośną  i bez wody lejącej się na łeb,  będę nawiedzała  Alcatraz ( coby się nie zasiedzieć i żeby duch miał w miarę zdrowe ciało )  z sekatorem i nożycami, żeby do wiosny zminimalizować chynch i dać więcej przestrzeni posadzonym drzewom ( he, he, lekkim egzotom - industrialnie dookoła, nawet jakbym palisandra z eukaliptusem posadziła to by pasiły do otoczenia ). Znaczy zapowiada się rozsmakowana w sobie nuda, życie domowe codzienne zasklepione, czterościenne i w ogóle gawra przygotowana przed zimą. Domowa oaza spokoju bo przewiduję że poza domem to będzie  się działo, silne oznaki  nawiedzenia występują u niektórych przed tymi Dziadami czy tam innym Halloween ( no wicie  rozumicie, zygotianie, zawodowi patrioci, amatorzy wykopków zwłok ).
Dzisiejsze foty ze zlanego deszczem Alcatrazu  i podwórka. Chwilę dłuższej przerwy bez deszczu wykorzystałam. Fota nr 1 to rzecz jasna zaprezentowanie efektów schoppingowej terapii antydepresyjnej.




Kocia jesień

$
0
0

Jeże i nietoperze chyba poszły  spać, bo coś ich nie widać, Felicjan w związku z tym w okropnym nastroju. Leje inne koty nie zważając na płeć, wiek i zdrowie ( swoje i cudze,  po bitwie z Lalkiem ma całą kolekcję podrapków ). W stosunku do mnie zrobił się nadmiernie czuły, znaczy właściwie to źle to określam  - on po prostu zaczął ode mnie wymagać multum czułości i stara się ją sprowokować. Ocieranie i mruczenie się nie liczy, najlepszą drogą do uzyskania tego czego Felicjan chce jest wpychanie  mi łba z uszami i łap ( szczęście że przednich ) do ust - mam ciamkać tego łosia, całować uszka i ocierać się policzkiem o policzek Felicjana. Felicjan rzecz jasna będzie te czułości łaskawie przyjmował bo jak nie ma jeża i nietoperza to ja jakoś tam ujdę.

Brzydkie zachowanie Felicjana wobec innych kotów ma niestety zły wpływ na pozostałych kocich członków rodziny - zarażone Felicjanową przemocą Sztaflicja i  Szpagetka toczą regularną wojnę o prawa miskowe i kanapowe, jednoczą siły tylko wtedy  gdy uznają że trzeba wpieprzyć Okularii , co zdarza się nader często. Lalek w domu  bije się  tylko z Felicjanem i są to raczej działania obronne, za to w sąsiedztwie -  qurcze, kot pogromca! Trochę mi głupio  wobec sąsiadów od lanego Bufonka, ale z drugiej strony ja też znoszę noce wizyty Bufonka w domu  i to są wizyty podczas których Bufonek zachowuje się naprawdę prowokująco ( zamknięte z powodu nocnego jesiennego chłodu okno Bufonek uznał za szczyt obrazy, były ryki i walenie łapami w szyby ).
Mam nadzieję że niedługo złe zachowania jakoś się wytonują, ciepełko domowe, kaloryferki gorące i tak dalej spowodują że odechce się ekscesów.

 No trzymam się tego że one koty zleniwieją choć trochę i to obecne napięcie między nimi opadnie. Felicjan też przestanie ode mnie wymagać tyle czułości, zawsze przegrywałam  z gorącym kaloryferem. Ale na razie  Felicjan pachnie różą damasceńską ( mój nowy krem do rąk ) z powodu nieustającego podsuwania ciałka  do głaskania, zapach jest bardzo intensywny i utrzymuje się na sierści jeszcze dłużej niż na moich rękach. Felicjan wchodzi  do pomieszczenia i  naraz w pomieszczeniu wonieje, w związku z czym Małgoś - Sąsiadka wymyśliła mu nową ksywę "Różanek". W ogóle te moje koty pachnące, Szpagetka uwielbia uczestniczyć w moich ablucjach w związku z czym od czasu do czasu zaliczka wpadkę wanienną - kwiat  tiare, frangipiani, piżmo i ylang - ylang, Szagetka  jedzie od czasu do czasu jak perfumeria. Staram się szybko zmyć z niej te pachnące olejki, mnie nie szkodzi ale czy kotu nie zaszkodzi nie jestem pewna.

Szpagetka skrzeczy niezadowolona kiedy w akcji jest tylko zwykła czysta woda do zmywania z sierści tych moich kosmetyków, ucieka uperfumowana a ja latam za nią z gąbkami, ręcznikami i suszarką. Szczęśliwie inne koty jakoś mniej intensywnie korzystają z nawaniania, choć zdarzają się przypadki pachnącej sierści po zakazanym wylegiwaniu na ubraniach schowanych w szafie. Za to jak otworzą pyski to całej piątce wali okrutnie  wonią zechlanego miąska czy  rybki, od czasu do czasu dostają do higieny jamy ustnej różne takie, które się zadaje i po zastosowaniu których jestem pogryziona. No nie doceniają mojej  troski o stan ich uzębienia.
 Kiedy tak je obserwuję w tym ich  kocim życiu codziennym nieustająco mnie bierze zdziw jak różne są te  kocie charaktery, co kryje się w tych futrach, które dla postronnego obserwatora mogą być "standardowymi kotami"  (  wicie rozumicie, kot  chadza własnymi ścieżkami, przywiązuje się do miejsc a nie do człowieka  i inne takie mundrości ).
 Lalek - siła spokoju, dobrotliwość, absolutny misio pluszowy, kontaktowy i bardzo przyjacielski, choć w środku król lew, lubiący zarządzać podwórkiem ( sąsiedzkimi psami też ) i potrafiący być  pamiętliwym zaciętym staruszkiem. Felicjan - totalny odlot, charakter jak u Kipplingowskiego Shere Khana, pastwić się nad wszystkim czemu da się radę a w razie możliwej  porażki tchórzliwie schować się za  Lalka.

Krnąbrny a jednocześnie przymilny, przystępny bywa nieraz do bólu ( i to dosłownie ), wrażliwy i łatwo się obrażający, potrzebujący się czasem solidnie wymiauczeć i poprzytulać - materiał na solidny doktorat dla kociego behawiorysty. Sztaflik zwana Lola - Lola, Zmywakiem, Dominą Marleną i Pępuszkiem - żywy przykład tego że samice potrafią narzucać swoją wolę. Chodzi na tzw. sztywnych łapach (  kiedy przystaje tylne łapki są szeroko rozstawione i  i jak to określa  Ciotka Elka "wbite w ziemię" - coś rzeczywiście w tym staniu Sztaflińskiej  jest z pozy Marleny śpiewającej "Ich bin die fesche  Lola, der Liebling der Saison!" w filmidle "Błękitny Anioł",  no i Sztaflińska jak Marlena  ma niski  głosik ), dominuje głównie Okularię i od czasu do czasu kocury, ze Szpagetką idzie jej bardzo ciężko, no ale Szpagetka jest "kotem złożonym" i osobowością skomplikowaną co oznacza że zdarza się jej zaleźć za skórę całemu mojemu stadu. Tak właściwie to nie wiem na ile na charakter  Szpagetki wpłynęły tzw. przejścia a ile w nim jest z naturalnych predyspozycji, ale Szpagetka wydaje mi  się jednak predestynowana do pewnych rzeczy przez naturę czyli geny ( znaczy to nie moja wina że rozpuszczenie się zrobiło podczas rekonwalescencji  ). Jest malutka i musiała wykształcić w sobie charakterek żeby się jakoś w życiu urządzić ( przypadek niemal identyczny do sytuacji  Melanii Kompakt ).

 Jest delikatna, wrażliwa i złośliwa jak te małe małpy. Ego ma równie wielkie  jak Sztaflik tylko dominowanie odbywa się mniej ostentacyjne, ale za to bardziej skutecznie ( jak sama sobie nie poradzi to kombinuje z kalectwem, żebym ja za nią sprawę załatwiła ). Sztaflik jest  Bardzo  Poważną Dyrektorką, Szpagetka ma solidne zadatki na  Machiavellego. Okularia, nasza najmłodsza kota, interesuje się głównie dzikimi kocurami z sąsiedztwa, najbardziej tymi  nowymi, jeszcze niewykastrowanymi. Jej osobowość to po prostu czysty sexbombizm, ona nawet normalnie nie miauczy, ona uwodzicielsko pomiaukuje. Swoje sprawy ze stadem załatwia za pomocą postury ( jest tak duża  jak Sztaflik i robi się niemal tak gruba jak Lalek ). Nie bije się, nie atakuje, po prostu rozpłaszcza się  "po całości" albo zasiada w cudzej misce. Na ataki Felicjana i Sztaflika też reaguje rozpłaszaniem, Felicjan szybko się zniechęca, natomiast Sztaflikowej  zazwyczaj się udaje przeprowadzić lekcję pod tytułem  triumf woli, bo jest cierpliwą dziewczynką a Okularia nie może się bez końca rozpłaszczać  w nieswoim koszyku ( szczególnie wtedy kiedy Sztaflińska  się na niej kładzie i załatwia sprawę przez tzw. zaleganie ). Pasywność Okularii w przypadku kocurów zdaje  egzamin, żaden z nich jeszcze w życiu nie wyżarł jej nic z miski, trudno zjeść kiedy ona na niej leży. Taa, tak to jest  z moimi kotami, indywidua z nich.

>

>

No a teraz z całkiem innej beczki - w tym tygodniu kolejne sadzenie kolejnych róż, przyjechały  znaczy nóweczki. Oczywiście nóweczki to w moim wypadku  na ogół staruszki, róże historyczne, choć trafiła się w tym roku jedna austinka. 'Jude the Obscure'  była od  dość dawna na liście zakupowej ale jakoś się do tej pory nie składało, teraz przybyła kulturalnie zametkowana plakietką austinowską. Oprócz niej nowszą różą jest mieszaniec piżmowy wprowadzony ze   czterdzieści  lat  temu - 'Sally Holmes'. Mam cholerną słabość do piżmaków, sadzę namiętnie i kombinuję jakby tu jeszcze krzewy  upchnąć  ( i w ten sposób  zakończyła się era zaberberysowanego do nieprzytomności podwórka ).  No a poza tym tradycyjnie historycznie - róże do kołkowania czyli sadzenia po  angielsku ( przyginanie pędów do ziemi "po  luku", tak żeby rozwijało się jak najwięcej kwiatów i  łatwo tworzyły się nowe pędy - podejrzane w jednym z  brytyjskich programów  ogrodniczych ).



Dzisiejszy wpis ozdabiają ozdabiają świetne prace Tsuguharu Fujity , japońskiej legendy Montparnasse'u  lat 20. W sieci można natknąć się na Leonarda Tsuguharu Fujite, to  się wzięło stąd że Tsuguharu  ochrzcił się pod koniec życia i przybrał sobie takie germańskie imię. Ten artysta portretował koty, modele i modelki są wyraźnie zróżnicowani. Fujita jest twórcą kociego portretu psychologicznego, he, he.




Przedlistopadowo

$
0
0

No i tak, no i tak - jak to zaczyna rozmowę Małgoś - Sąsiadka, no i tak oto przed nami  listopad. Jeszcze trochę i skończy  się najfajniejsza część jesieni. Czas nadal układa się nie tak jakbym chciała, kiedy jest ładna pogoda czas mnie gdzieś w sprawy terminowe rzuca i ostro goni , z daleka od  Alcatrazu w czasie słonecznych  chwil jestem ( cholera, róże jeszcze nie są wkopane ), kiedy czas postanowi zwolnić zazwyczaj leje i to tak że do ogrodu mogłabym popłynąć. Nic to, umilam sobie życie, główne żeby pokazać kto tu rządzi - jak nie mogę wykorzystać czasu tak jak bym najbardziej chciała to będę wykorzystywała czas na przyjemności inszego rodzaju. Przechytrzę  czas, nie dam się i pokażę kto  tu jest panią czasu ( złudne ale poprawia mi samopoczucie ).
Nie do uwierzenia ale knigi przeczytane, filmy  obejrzane ( popołudniowy i wieczorny wtorek był baaardzo deszczowy ) na dziś dodatkowe pozyszyn  straszące - "Gotyk" Kena Russela i "Zagadka Nieśmiertelności" z Catherine Deneuve, Susan Sarandon i Davidem Bowie - takie  urocze filmidła z lat  osiemdziesiątych. Jutro  wieczorkiem "Wywiad z Wampirem",  rzucam te  horrory i borę  się za czytanie utworu "Dolina  Muminków w listopadzie" ( czasem mam takie aberracje,  robi mnie się i czytam niektóre z moich dziecinnych książeczek, odkrywając  w nich drugie a niekiedy i trzecie dno ). Ofilmowana jestem aż po czubek  głowy, czas na lekturkę , pieczenie jesiennych ciastek z Ciotką Elką , snucie podejrzanych gryplanów podróżnych ( a co mi tam terroryści! ), wieczorne obserwowanie "świeczkopochodnych" cieni  jakie rzucają na ściany  koty ( filmy grozy wysiadają ).
Okropniasta sowa w wieczornym oświetleniu wygląda nieco lepiej ( znaczy słabiej ją widać, he, he ) jednak utrzymuję w mocy zakaz chodzenia na wyprzedaże wydany przez kierownictwo domu ( czytaj mła ), Ciotka Elka  coś tam ćwierkała o 70%  zniżki na coś ( starałam się nie słuchać na co ) i uważam że zagrożenie bezsensownymi zakupami okrucieństw i innych dóbr zbędnych jest nadal bardzo silne.



A co tam u Alcatrazu? Alcatrazu mocno spaździerniczał, kolorowy jak te jarmarki się zrobił. Niestety  doniczkowe przyszopie nie zostało wkopane  zgodnie z planem. Niebo olewa Polskę po całości a praca w dżdżu to nie jest  to co tygrysy lubią najbardziej. Zabezpieczę co trzeba przed przymrozkiem a jak zrobi się cieplej to posadzę, drzewa i krzewy  przy odpowiedniej pogodzie zniosą sadzenie w grudniu, he, he. No a jak pogoda nie dopisze to poczekam do wiosny z tym sadzeniem. Jakoś w tym roku nie cierpię z powodu niezrobienia ogrodowego wszystkiego zaplanowanego. Rzadkie ogrodowe chwile bez deszczu wykorzystuję na śledzenie kocich poczynań  -  wojna kotów ze srokami trwa w najlepsze, w najlepsze bo bez ofiar po obu stronach konfliktu. Dzięki tej wojnie mam nadzieję na ocalenie większej ilości kiełkujących wiosną cebul, sroczyska wiedzą że w ogrodzie czeka na nie kocia brygada obrony terytorialnej, wyszkolona znacznie lepiej niż nasze siły ćwierćzbrojne . Nie będą  tak bezczelne, tym bardziej  że moje koty wspiera oddział złożony z Niescęścia, Różowej Obróżki, Bufonka i Epuzera. Na szczęście ta kocia armia, oprócz srok nie kombinuje za mocno z ptakami ( no chyba że z tymi przeżartymi  Małgosinymi gołębiami, którym ciężko wzlatywać z otyłości ), towarzystwo jakoś bardziej lubi polować na nornice. Pewnie mniej wysiłku trzeba w  takie polowanie  na gryzonie wkładać, tak podejrzewam.




Jak widzicie ogrodowanie nie jest obecnie pierwszoplanową przyjemnością, taki mamy klimat i w ogóle. Jednak z ogrodu można czerpać radość nie tylko  grabkując, sadząc czy pieląc ( tak, są tacy zboczeńcy czerpiący  radość z pielenia ), jedną z ulubionych przyjemności są przecież ogrodowe  gryplany. Oglądając kolorowy, jesienny Alcatraz snuje sobie takowe. Przesadzenia, nasadzenia, rewitalizacje, celowe zapuszczenia - kotłuje się pod  pokrywką masa nowych pomysłów. Rzecz jasna większość z nich jest taka ...hym...tego - półrealna ( ale co sobie będę przyjemności pomysłowe ograniczać ), ale niektóre koncepcje mają szansę na realizację ( po dogłębniejszym przemyśleniu ). Przemyślenia będą na podbudowie, książczynę sobie nową o ogrodach kupiwszy ( znaczy ona nie nowa, tylko teraz mam ją na własność, więc czytanie nie będzie takie "połebkowe" - rozsmakować się będę mogła ). Pozycja z tych do których się wraca, z "Uchem  przy ziemi" się zwie, autorem jest Ken Thompson. Cytacik ze wstępu żeby  było wiadomo o  co kaman:
"... ta książka różni się pod jeszcze jednym ważnym względem od prawie wszystkich innych poradników ogrodniczych. Nie inspiruje jej literatura ogrodnicza i jedynie sporadycznie podręczniki uprawy roślin użytkowych lub ozdobnych. Najczęściej czerpie natchnienie z szeroko rozumianej  botaniki, ekologii i nauk przyrodniczych. Innymi słowy z literatury, która nie próbuje kontrolować środowiska naturalnego, lecz jedynie je zrozumieć."



Jakby na drugim biegunie  przyjemności ogrodowych związanych z gryplanami jest nowa oferta  Blyth'a. Współczesne irysy bródkowe to bardzo  cywilizowane rośliny ( no, może poza kategorią MTB ), falbany, kosmiczne kształty i tym podobne pitigrilli.  Taa, rozrzut koncepcji ogrodowania  jest  spory - więcej natury w ogrodzie z tym że znaleźć w tym bardziej naturalnym ogrodzie  miejsce dla  ukochanych  bródek. Kwadratura koła, ale z łamania schematów i z rzucań się na  "niemożliwe" czasem wychodzą naprawdę niezłe rzeczy. Na szczęście irysy Barrego nie są z tych kosmicznych i zafalbanionych tak, że ciężko  zobaczyć właściwy irysom bródkowym kształt kwiatów ( przeważnie, bo wszystkim irysowym zdarzają się odloty ).  Irysy  Barrego to przede wszystkim kolor, kolor i jeszcze raz kolor. W tym roku absolutnym nr 1 ( znalazła się  na tytułowej stronie katalogu ) jest odmiana TB 'Kiss The Princess'. Cena 75 australijskich dolarów odbiera oddech, ale trzeba przyznać że to chyba najciekawsza odmiana Blyth'a od paru lat. Oko zatrzymało mi się jeszcze na  'Maybe Magic', 'More  Please' i świetnej 'Devil's Intent', niestety wszystkie nówki w radosnej cenie 60 dolców. Ciekawi mnie też  'Songsmith', ale fioletowo kwitnące odmiany w katalogach a  w realu to jest temat  na zapisanie olbrzymiej ilości stron  irysowej księgi skarg i zażaleń. W zasięgu moich możliwości finansowych byłby zakup 'Dragon Kiss' i na tym by się  skończyła lista zakupowa. Zobaczymy jak pożyjemy.




Jak a razie to obliczyć trzeba koszty koniecznych remontów i tak dalej a potem o przyjemnościach pomyśleć. No i przecież nie obetnę kotom racji żywnościowych, choć Małgoś  - Sąsiadka twierdzi że taki ruch miałby zbawienny skutek dla ich charakterów ( "wyżarte i dlatego takie harde" ). Sobie może te racje obetnę, bo jak nie to będę musiała dokonać amputacji fałd i  rozległości ( rozległość jest znacznie gorsza niż fałda, nijak nie da się upchnąć w ciuchu ). Ale na razie dopieszczam sobie  jeszcze podniebienie kruchymi ciasteczkami popijanymi herbatą ( chyba już kiedyś pisałam że herbata najlepiej smakuje jesienią ). Moczę żabę z sypanką bo herbaty zapieluszone jakoś mniej mi smakują. Żabianka jest dość kłopotliwa w obsłudze ale na szczęście nie pijam tej  herbaty litrami, więc wszelkie praktyczne i proste w użyciu  sitka porzucam na rzecz możliwości moczenia żaby w  moim najnowszym jesiennym kubku. Przedszkolne fascynacje muchomorko - żabkowe ze mnie wyłażą ( taa, "Dolina  Muminków w listopadzie" czeka ).




Infantylizm na całego objawił się w wypiekach, Ciotka Elka bulgotała ze zgrozy kiedy do listków zaczęły na stolnicy dołączać jeżyki, lisy, "wewiórki" i co najgorsze - koty z cienkimi, łatwymi  do odłamania ogonami. Koty zapełniły połowę mojej  największej blaszanej puszki, ku wielkiemu niezadowolnieniu  Ciotki Elki, która uważała że w puszce zamiast kocich wypieków winny znaleźć miejsce olbrzymie ilości kretyńskich serduszek i kółek . A tam, koty  rządzą! Tym bardziej  że sezon taki kocio - dyniowy. Ciotę Elkę postraszyłam możliwością wykonania meksykańskiej  galaretki w kształcie  ludzkiego szkieletu ( widziałam okrutną foremkę ) i odpuściła kocim ciasteczkom. Wykonałyśmy za to halloweenowe  paluszki wiedźmy, z prawdziwym olejkiem migdałowym. Spora część  tych paluchów już zniknęła, "łatwowchodliwe"że tak je określę. Infantylność na wypiekach się nie skończyła, przywlokłam  z cukierni czekoladowego kotka i teraz staram się go szybko nie zeżreć ( kupowanie figurek czekoladowych to w moim wypadku dobry sposób na  niezżeranie dużej ilości czekolady - oczy  walczą z żołądkiem ). Strach się bać co będzie  dalej - poszukam jakiejś grupy starszaków ( średniaki odpadają a dziewczynki w pewnym wieku nie oglądają się już za hym... tego... maluchami ), chorągiewki z bibuły na święto narodowo - państwowe będę  kleić, pieśni podniosłych na akademię ku czci będę się uczyć?! Pocieszające jest  że nie będę zbytnio odbiegać poziomem od obecnych elit, od niektórych byłych elit też nie za daleko. Zdziecinnienie najwyższą formą tego, eeee.... no tego...!  Te ciastka były na maśle! - sklerozę mam!!! No tak, podsumujmy - infantylizm, skleroza ( nieco wybiórcza ) , czerpanie przyjemności ze snucia mało realnych planów - uuu, chyba czas mi "na wielkie wody polityczne wypłynąć " a nie w domu i w ogrodzie się wyżywać i potencjała  chować. Nie takie cipandy i smętne strucle jak ja brylują w  wielkim świecie! Zaszaleję - pojadę do Warszawy! Może nawet  dni nie pomylę  i wypadnie w święto, bynajmniej nie kościelne. I tym optymistycznym akcentem zamykam  październik na blogu.




O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże dzikie i półdzikie

$
0
0
 Mieszańce piżmowe, mieszańce herbatnie, burbonki, remontanki  i austinki - piszę ot tak sobie, jakby wszyscy  wiedzieli o co kaman, a tymczasem wcale  tak nie jest. Dla większości ogrodników róża to taki krzew, który właściwie nie jest krzewem tylko stanowi osobną kategorię roślinną i kwitnie kwiatami o pięciu  płatkach ( zgroza, dzikun w ogrodzie ) lub kwiatami w których płatków pełno ( cacy, róża ogrodowa ). Wymagające są te róże , przycinać je trzeba, niektóre okrywać i lepiej w związku z tym poprzestać na jednym krzewie wśród  tuj na trawniczku rosnącym. Taa, taki przekaz na ogół dociera do  początkujących ogrodników. A tymczasem rzecz jest  wcale nie tak się mająca, jak to mawiała Babcia Wiktoria. Są róże które przycina się rzadziej niż jaśminowce czy  żylistki, są takie które na okrywanie zimowe mogą zareagować podgniciem, są delikatesy które nie zniosą małego mroziku i są hardcory wytrzymujące syberyjskie mrozy. Krzewy  różane przynajmniej  od ośmiu stet lat poddawane są krzyżowaniom i powstało tyle grup i odmian w tych grupach że właściwie  żaden inny krzew nie posiada tak skomplikowanych linii genealogicznych i  nie charakteryzuje się  aż tak wielką rozpiętością skali przystosowania  do różnych warunków klimatycznych . Nie wyhodowano co prawda róży znoszącej dżangelne tropiki czy wieczną zmarzlinę, ale prace trwają, he, he. Na klimaciku sprawa  się nie kończy - istnieją monstrualne róże  wypuszczające ponad  pięciometrowe pędy i są malutkie krzewinki dorastające do wysokości  - 20 - 30 cm, niektóre odmiany  mają kwiaty jak talerze i bywają takie posiadające jakieś mikroskopijne kwiatunie, są zapachy odurzające i totalna  bezwonność, owoce urodne i rzucające się w ślepia i smętne paskudy zostające po kwiatach. Wśród róż spotyka się takie które  kochają sekator i takie, które ledwie go tolerują, wymagające ciągłej obsługi i radośnie samowystarczalne - bardzo zróżnicowane wymagania mają  różane krzewy, więc  żeby dobrać róże pasujące do naszej koncepcji ogrodowania trzeba trochę więcej o różach jako takich się dowiedzieć.

Zacznę od gatunków czyli dziczyzny. To grupa róż moim zdaniem bardzo niedoceniana. Przegrywają ze swoimi  potomkami, "wzbogaconymi" w geny wielu innych  róż,  z wielokrotnie pojawiającymi się w sezonie  kwiatami wręcz  ućkanymi płatkami, mocno pachnącymi skomplikowanymi zapachami z nutami  piżma, owoców czy mirry. A jednak żywotne i twarde gatunki, w swej olbrzymiej większości kwitnące raz ale  za to zjawiskowo są materiałem nie do przebicia jeśli chodzi o tworzenie ogrodów naturalistycznych, wpisujących się w  krajobraz. Mieszańce herbatnie, austinki odpadają w przedbiegach jako kandydatki na różane krzewy w takim "ogrodzie preriowym" na ten przykład. No nie ta bajka.

No dobra lecimy z rodologią czyli z nauką o  różach ( będzie  bolało ) - podział rodzaju Rosa wyglądał kiedyś tak: Hulthemia (np. Rosa persica), Platyrhodon (np. Rosa roxburghii), Hesperhodos (np. Rosa minutifolia), Rosa (Eurosa ). Jednak badania genetyczne wykazały że podrodzaje Hulthemia iPlatyrhodon są bardziej związane z rodzajem Eurosa i wszystko  stanęło na głowie. Znaczy czekamy jak systematycy  nam tę nową botanikę ułożą. Dla ogrodników wielkiego znaczenia to nie ma, ich  zawsze najbardziej interesował podrodzaj Eurosa z którego wywodzi się większość gatunków użytych do hybrydyzacji współczesnych róż. Teraz dalsza część rodologicznego bólu - podział podrodzaju Eurosa na sekcje: Banksianae , Bracteatae,Caninae, Carolinae, Chinensis, CinnamomeaeGallicanae, Laevigatae, Pimpinellifolia, Synstylae. No najgorsze za nami,teraz to już tylko "czyste gatunki" ( dla botanicznie słabo  zorientowanych - gatunki wchodzą w skład sekcji ). Spotkać tzw. "czysty gatunek" wcale nie jest tak  łatwo, róże  w naturze  dość łatwo się krzyżują, stąd wiele spotykanych przez nas  na łonie przyrody róż jest mieszańcami, hybrydami, produktem pracy pszczółek i innych zapylaczy. Odróżnienie hybrydy od gatunku jest nieraz możliwe jedynie na podstawie badań genetycznych, no wicie rozumicie - cytologia, genetyka, mikroskop i w ogóle. Te czyste gatunki najłatwiej pozyskać w szkółkach, miłośnikom wykopków niniejszym wykopuję z głów pomysły typu przesadzę se do ogroda ( nie wiem dlaczego miłośnicy wykopków nie są w stanie pobrać odrostu czy zrobić odkładu, oni zawsze muszą wykopać wsio co zazwyczaj tragicznie kończy się dla rośliny, tymczasem gatunki w szkółkach mają ludzkie ceny i są bezproblemowo do kupienia ).

W Polsce na  naturalnym łonie występują zarówno gatunki rodzime  jak i te zawleczone. Rodzime to: róża dzika vel róża psia Rosa canina i mnóstwo innych synonimów łacińskich, najprawdopodobniej róża polna Rosa agrestis, róża francuska Rosa gallica,  róża rdzawa Rosa rubiginosa, róża drobnokwiatowa Rosa micrantha, róża alpejska Rosa pendulina, róża eliptyczna  Rosa inodora, róża sina Rosa dumalis, róża Jundziłła Rosa jundzilli. Zawleczone zostały na teren naszego kraju i wrosły  w krajobraz: róża wielokwiatowa Rosa multiflora, róża girlandowa Rosa majalis, róża gęstokolczasta Rosa pipminellifolia vel Rosa spinossisma, róża jabłkowata Rosa villosa, róża pomarszczona Rosa rugosa,  róża  żółta  Rosa foetida. Ponadto zawleczone do nas zostały róże rosyjskie, dahurskie, węgierskie, labradorskie, karolińskie, kuterowate, lecz ich zasięg występowania jest trudny do zbadania, tym bardziej ze względu na wspomnianą już wcześniej zdolność  róż do krzyżowania międzygatunkowego. Tyle to u nas dziczyzny.

Żeby jednak nie było za prosto to z gatunków metodą żmudnej selekcji a także metodą wielokrotnych krzyżowań z przewagą  rodziców jednego gatunku,  wyhodowano całą masę "półdzikich" róż. Termin ukuty przeze mnie i umieszczony poniżej nie jest do końca  precyzyjny i odpowiadający rzeczywistości, ale jakby najlepiej pomagający wytłumaczyć słabo zaróżankowanym o co biega.

Grupy mieszańców z przeważającymi cechami jednego gatunku:

 Mieszańce rugosa  - chyba najbardziej znaną taką grupą jest grupa róż pomarszczonych,  królująca na  "dzikich" rabatach. Większość z nich zachowała twardość i odporność na niesprzyjające warunki po przodkach porastających azjatyckie wybrzeże  północnego Pacyfiku. Gatunek należący do sekcji Cinnamomeae odkryto od koniec XVIII wieku, w roku 1796 został przywieziony do Wielkiej  Brytanii ( oznaczono  go jako Rosa  ferox ) i do  Francji ( Francuzi oczywiście oznaczyli go inaczej Rosa kamtchatica ). Potem o nim starannie zapomniano  i dopiero w połowie  XIX wieku Europa ponownie przypomniała sobie o tej róży.  W swoim środowisku naturalnym Rosa rugosa tworzy mieszańce z różami występującymi na tych  samych siedliskach - Rosa davurica ( Rosa x kamtchatica ),  czy z Rosa multiflora ( Rosa x iwara czy Rosa x yesoensis ). W Europie Rosa rugosa krzyżuje się w naturze z następującymi gatunkami: Rosa canina ( Rosa× praegeri ), Rosa mollis (Rosa× mangii ) i Rosa caesia . W Ameryce Północnej miesza się naturalnie z Rosa carolina ( Rosa× koehneana ) i Rosa palustris ( Rosa× spaethiana ).
Krzyżówki celowe  z Rosa majalis  ( Rosa × majorugosa), z Rosa nitida ( Rosa x rugotida ), oraz Rosa arvensis ( Rosa x paulii) zapoczątkowały "ogrodowe" istnienie całej grupy.  Grupę podzielono na dwie podgrupki - róż o cechach  bardzo  zbliżonych  do gatunku  Rosa rugosa i róż mniej ten gatunek przypominających . Róże grupy rugosa są lubiane przez ogrodników i pszczoły ( te ostatnie preferują rzecz jasna  odmiany z widocznymi pylnikami ). Wśród nich trafiają się wyjątkowo urodne, silnie pachnące odmiany, takie jak 'Roseraie de l'Hay', róże ciekawe ze względu na  kształt  płatków takie jak 'Fimbriata' czy kolor pylników jak odmiana 'Rotes Phänomen' czy też posiadające niezwykłą  wytrzymałość jak odmiana 'Martin Frobisher'. Wzrost, wielkość bywają bardzo zróżnicowane - od płożaków do  dużych krzewów. Kolory kwiatów od ciemnej czerwieni poprzez różne stopnie różowości, do czysto białego. Są też żółto kwitnące mieszańce rugos , nieco mniej żywotne niż róże kwitnące kwiatami w innych kolorach - najbardziej znane  to 'Agnes' i 'Yellow Dagmar Hastrup'. Dodatkowym walorem  grupy róż rugosa są  duże, pomarańczowo - czerwone owoce o kulistym kształcie i przebarwiające się jesienią liście.

Mieszańce  spinossisima to kolejna grupa  "półdzikich" róż  czujących się wyśmienicie w naturalistycznych ogrodach ( i nie tylko naturalistycznych ).  Dlaczego mieszańce spinossisima a nie pimpinellifolia? Kiedy Linneusz opisywał tę  różę sądził że ma do czynienia z dwoma  gatunkami, badania genetyczne dowiodły jednak że to jeden gatunek a  różnice obserwowane przez Linneusza to tzw. zmienność w obrębie taksonu.  Ponieważ  pierwszą użytą nazwą na określenie tego gatunku róży było spinossisima, przyjęło się używać tej właśnie nazwy. Nazwa Pimpinellifolia ostała się jako określenie sekcji róż.Teraz znowu  ból systematyki botanicznej - do sekcji  Pimpinellifolia należą gatunki: Rosa ecae, Rosa foetida, Rosa hugonis, Rosa primula, Rosa sericea i Rosa xanthina. Hybrydy  tych gatunków i gatunków róż z innych sekcji przyjęło się oznaczać nazwami: Rosa x cantiana( Rosa spinosissima x Rosa rubiginosa ), Rosa x coronata ( Rosa spinosissima x Rosa tomentosa ), Rosa x hibernica ( Rosa spinosissima x Rosa canina ), Rosa x involuta( Rosa spinosissima x Rosa sherardii ), Rosa x margerisonii( Rosa spinosissima x Rosa caesia ), Rosa x sabinii ( Rosa spinosissima x Rosa mollis ), Rosa x harisonii ( Rosa spinosissima x Rosa foetida ).
Odmiany  żółto kwitnące to hybrydyRosa spinossisima  z Rosa foetida,Rosa hugonis,Rosa xanthina,Rosa ecaeOdmiany tej  grupy mieszańców spinossisima kwitnące kwiatami w kolorach różu i czerwieni mają geny Rosa canina i Rosa pendulina. Swoje wielkie  chwile mieszańce spinossisima miały w czterech pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku, potem ich popularność zaczęła słabnąć ( wykosiły je burbonki i remontanki ). W drugiej połowie XIX wieku tzw. szkockie róże ( jak w wielkiej Brytanii nazywano pewne typy mieszańców spinossisima ) praktycznie można było spotkać tylko w starych, nieodnawianych  ogrodach. W XX wieku nastąpił renesans hybrydyzacji  tych róż,  nadal jest jednak to zaledwie ułamek ilości odmian jakie powstały w XIX wieku i zdążyły wraz  z jego końcem   odejść do różanej wieczności.
Do niedawna najbardziej popularnymi odmianami tej grupy róż były słynna  'Aïcha',  mieszańce Kordesa'Frühlingsgold', 'Frühlingsmorgen', 'Frühlingszauber', teraz przybyło  trochę innych świetnych róż tej grupy - klasyczna już 'Juhannusruusu' czy nowsze odmiany takie  jak 'Red Nelly', 'Stanwell Perpetual' Austina Ciągle jednak spinossisimek jest u nas na rynku  malutko, może wraz z modą na bardziej naturalne nasadzenia oferta szkółek się poszerzy.

Mieszańce moyesii - to efekt krzyżowania gatunku Rosa moyesii należącego do sekcji Cinnamomeae, znalezionego na przełomie wieków XIX i XX w zachodnich Chinach. Gatunek w uprawie w Europie od roku 1908. Mieszańce moyesii  w spadku po  gatunku matecznym otrzymują zazwyczaj ponad trzymetrowy wzrost,  giętkie przewieszające się pędy, oraz wspaniałe owoce  o wydłużonym, butelkowatym kształcie, którymi mieszańce moyesii są obsypane jesienną porą.  Chyba najbardziej znaną odmianą jest 'Geranium', siewka Rosa moyesii i nieznanego drugiego rodzica wynaleziona w 1938 roku. Niekiedy można spotkać się z zaliczaniem do grupy moyesii pięknej odmiany  'Nevada'. To jest  moyesii drugiego rzutu ( żeby nie było  że drugiego sortu, he, he ), odmiana jest krzyżówką mieszańca herbatniego  'La Giralda' i najprawdopoddobniej hybrydy Rosa moyesii z Rosa spinossisima'Altaica'.

Teraz  będzie o mieszańcach powstałych z krzyżowania dwu gatunków, to bardzo  proste jak na różane standardy krzyżowania, róże z nich powstałe  przypominają zazwyczaj swoich rodziców, mają jednak większe lub ciekawiej  wybarwione kwiaty.

Proste mieszańce innych gatunków:

Rosa x pteragonis'Cantabrigiensis', inaczej Cambridge Rose - krzyżówka Rosa sericea i Rosa hugonis wyhodowana przez Dr. C.C. Hursta w 1922 roku, a wprowadzona do handlu przez Harkness & Co. w 1937 roku. Piękna majowa róża, kwitnąca raz a dobrze o niewielkich ( średnica do 5 cm )biało - złotych kwiatach. Dorasta do ponad 2 metrów, w optymalnych warunkach będzie znacznie wyższa. Kwitnie tylko raz.

Róża 'Canary Bird' - najprawdopodobniej krzyżówka gatunków Rosa hugonis x Rosa xanthina, wprowadzona przez Hursta w 1907 roku naturalna hybryda, znaleziona w jednym z angielskich ogrodów. Kwiaty około 4 cm średnicy, kanarkowo żółte, otwierają się w maju. Roślina osiąga ponad 2 metry wysokości. Kwitnie tylko raz.

Róża 'Kazanlik' - prawdopodobnie krzyżówka Rosa moschata x Rosa gallica . To owa słynna olejkodajna bułgarska róża. Ponoć znana  już w XIII wieku ale potwierdzone dane o  istnieniu  tej odmiany pochodzą dopiero sprzed  1612 roku. Dorasta do około 2 metrów wysokości, kwiaty półpełne w  odcieniu średnio wysyconego różu, kwitnie raz, po przekwitnięciu kwiatów krzew produkuje  ozdobne wydłużone owoce w kolorze jasnej czerwieni. Zapach powala!

Gatunki spotykane  w Polsce tylko w uprawie ( jeszcze ): 

Rosa hugonis oznaczana jako Rosa xanthina var. hugonis - gatunek opisany po raz pierwszy przez angielskiego botanika Williama Hensley’a w 1899 roku, wynaleziony w Chinach. kwiatki drobniutkie ( średnica do 4 cm ), złote - zakwitają w maju. Roślina dorastająca najczęściej do około metra wysokości, za to bardzo szeroko się rozrastająca. Kwitnie tylko raz.

Rosa sericea var. pteracantha - róża czteropłatkowa, dorastająca do ponad 2 metrów wysokości, kwitnąca w maju ( tylko raz ) małymi białymi kwiatkami o czterech płatkach ( średnica - 3- 4 cm ). Kwiaty może niezbyt urodne ale kolce - klękajcie narody! Olbrzymie, czerwone jak owoce tej róży i z daleka widoczne.

Rosa rubrifolia vel Rosa glauca  - pochodzi z Bałkanów,  czasem można dostać jej selekty ( 'Nova' - odmiana wyselekcjonowana w Szwecji ).

Rosa californica - novum, od niedawna do kupienia w Polsce. Dorasta do  półtora metra, kwitnie ponoć baaardzo długo kwiatami w kolorze  średnio wysyconego różu, nie powtarza kwitnienia. Przepięknie i silnie pachnie!

Rosa roxburghii - gatunek pochodzi z Chin, należy do podrodzaju
Platyrhodon.  To dorastająca w optymalnych warunkach do około półtora metra wysokości róża o dość dużych kwiatach ( nawet  8 cm średnicy ) w kolorze  jasno różowym, znosząca  kiepskie warunki świetlne i glebowe. Ma charakterystyczne owłosione owoce ( do  4 cm średnicy ), stąd jej  popularna nazwa - róża kasztanowa.

Rosa foetida'Bicolor'  - forma Rosa foetida o płatkach kwiatu pomarańczowych wewnątrz  i  jasnożółtych zewnątrz. Taką formę dwukolorowych płatków posiadają i inne  gatunki róż np. Rosa spinossisima, ale najczęściej z oznaczeniem bicolor łączy się formę Rosa  foetida,  znaną przed rokiem 1590. Rosa  foetida'Bicolor' jest  sportem ( zmutowanym pędem o kwiatach innego koloru, który  wybił z krzewu bedącego podstawowym gatunkiem czy odmianą ). 

Uff, mam nadzieję że nikogo nie zniechęciłam  do uprawy róż tą łaciną i w ogóle. Nie chcę nikogo straszyć, ulgowo  było w miarę. Wybaczcie, ale to jest prawie osiemset z hakiem lat pracy krzyżujących gatunki i odmiany, prosto nad tym się przejść nie da, bo inaczej człowiek głupieje jak widzi taką Rosa paulii i nie bardzo wie co to za jedna i jak ja uprawiać.Pominęłam wszelkie proste krzyżówki  ramblerów ( Ayreshire i Rosa helenae  to będzie przy różach czepnych ), formy botaniczne, celowe  selekty i tym podobne radości. Ta moja pseudo klasyfikacja grup i gatunków jest bardzo amatorska ( botanicy pewnie ryczeliby  z uciechy, gdyby im się chciało czytać ) ale  to jest w końcu dla ogrodników, którzy muszą się dopiero nauczyć poruszania w świecie róż. Następny  wpis będzie o różach historycznych i ich podziale, a potem to już tak bardziej  z górki. Dzisiejsze ozóbstwa to urocze "portreciki" różnych gatunków róż, niektóre wymienione są w tekście, inne nie.

>

>

>

>

O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże historyczne - część pierwsza

$
0
0
Zdaje się że swoim poprzednim wpisem nie tyle zachęciłam do uprawy róż co raczej przestraszyłam potencjalnych uprawiaczy.  Wszystko przez tę skondensowaną genealogię, co z czym i dlaczego. Niestety  dalej będzie równie ciężko, jak nie ciężej bo teraz trzeba będzie w te moje gadki różane wpleść czas, niemal tysiąc lat, jak to tak dokładnie policzyć ( starożytnych zostawiam w spokoju, bo byłoby jeszcze gorzej ). Dobra, wiecie już że różne gatunki porastały nasz  kontynent, wiecie że  róże rosły w Azji i domyślacie się że rosły też w Ameryce Północnej - a teraz będzie tzw. paralela - nowożytna historia uprawy róż to historia Europy, jej kontaktów z innymi kręgami kulturowymi, wypraw odkrywczych i łupieżczych itd. Uprawa róż rozwijała się wraz z ekspansją europejskości i zasysaniem przez naszą kulturę dóbr wszelakich z innych stron świata. Tak jak  ludzie dalekiego Orientu stworzyli peonie i chryzantemy, tak Europa stworzyła nowoczesną różę ( biorąc od wszystkich, którzy tylko coś różanego mogli zaoferować ).

Róża galijska Rosa x gallica
 
Zacznijmy  od mroków średniowiecza, kiedy tylko skończyło się wędrowanie ludów  po kontynencie, w klasztornych murach zaczęły powstawać ogrody. Ziołowo - warzywne, ku pożytkowi a nie ku pięknu, które marnością tego świata, gnije i znika ukazując w wymodlonych mnisich wizjach swój duchowy obraz idealny. Szczęśliwie róże uważne  były za rośliny lecznicze i to takie o nie byle jakich właściwościach - Rosa canina odpowiednio podana już od czasów starożytnych uchodziła za antidotum na wściekliznę ( stąd jej nazwa - róża psia, psy były bowiem największymi  roznosicielami tej  choroby ). Oczywiście w klasztornych ogrodach pojawiały się też naturalne  mieszańce i inne gatunki  róż, braciszkowie i siostrzyczki miewali podobnie jak my dzisiaj kłopoty z rozróżnieniem mieszańców i gatunków.  W ten sposób w ogrodach klasztornych zalęgła się Rosa gallica, gatunek uznawany z czasem za prawie tak skuteczny w  leczeniu chorób jak  Rosa canina. Róża francuska okazała się świetnym materiałem wyjściowym do wielokrotnych krzyżowań, znaczy marność nad marnościami czyhała i uzyskiwane w drodze selekcji różane krzewy miały coraz większe kwiaty lub pojawiała się zwiększona ilość płatków, przebarwienia na płatkach i tym podobne mutacyjne radości ku radości oczu a nie pobożnym rozmyślaniom. Poszczególne klasztory zaczęły się chlubić uprawą róż i tu możemy  doszukiwać  prapoczątków rozariów, ogrodów różanych. W otoczonym murami klasztornym ogrodzie przyszła na świat  "pierwsza" ogrodowa galijka - róża  apteczna Rosa gallica 'Officinalis'. Ze źródeł wiemy  że znana już była przed 1310 rokiem.

To był europejski hicior średniowiecza, róża pożądana we wszystkich ogrodach, trafiała na tarcze  herbowe ( podejrzewa się że to mogła być owa słynna Rose de Province która za  sprawą hrabiego Egmonta Lancastera trafiła do jego herbu i stała się czerwoną różą z wewnętrznej angielskiej wojny dwóch róż - po mojemu trochę nie tak bo róża prowansalska została przywieziona przez pana Thibault z Syrii, więc to mogła być całkiem insza róża ), na miniatury przedstawiające piękne damy, do strof  "Pieśni o Róży" i do rozważań teologów. Ta róża o najbardziej wysyconym odcieniu różu ( najbliższym czerwieni, średniowiecze nie znało prawdziwie czerwonych róż ) uchodziła za symbol krwi Chrystusowej,  poświęcenia i wiary. To była kariera - od ziółka w klasztornych ogrodach na królewskie dwory, zamki i uniwersytety! Tak róża ponownie została królową roślin ( ponownie bo pierwszy raz jej się  to zdarzyło w starożytnej kolonii greckiej ). Dalej było już z górki - pojawiła się  'Rosa Mundi' czyli odmiana 'Versicolor' o  płatkach z białymi przelewami, ( sport wyrosły z krzewu 'Officinalis' ), a po niej 'Tuscany',  'La Belle Sultane', 'Violacea' i wiele, wiele innych. Róże galijskie krzyżowano z wieloma innymi gatunkami i mieszańcami róż, w galijkach obecne są geny niemal  wszystkich róż które do XVIII wieku uprawiano w Europie. Tak, Kochani - historyczne róże galijskie to w swej olbrzymiej większości mieszańce, z gatunkiem Rosa gallica mają tyle wspólnego że jeden z rodziców miał wyraźne cechy galijskie. A teraz jeszcze inna historia - ponieważ to bardzo stara grupa róż nie zawsze możemy ze 100% pewnością twierdzić że dana odmiana róży jest tożsama z tą historyczną. Ha, te róże wymierały, inne przejmowały ich nazwę i tak do końca to opierając się jedynie na ikonografii i opisach identyfikacji  bardzo starych odmian nie możemy być pewni. Z rzeczy praktycznych - galijki są niezwykle mrozoodporne i raczej twarde. Większość tych bardzo starych ( powstałych przed XIX wiekiem  )  jest odporna na choroby grzybowe.

Róża damasceńskaRosa x damascena

Wg. legendy to było tak - podczas wypraw krzyżowych rycerstwo  Europy, często wybierające się na wojenkę wraz  z damami ( vide Eleonora Akwitańska )  zoczyło  nieznaną wcześniej w Europie Zachodniej różę, zapałało  chęcią posiadania i przywlekło z  Ziemi Świętej i okolic nowy gatunek, który  następnie był krzyżowany z różami galijskimi. No pięknie i romantycznie o wschodniej róży , z tym że nie do końca prawdziwie. Nieprawdziwie  bo róża damasceńska to żadem "czysty" gatunek, to jedna  z wielu mieszańcowych róż uprawianych w basenie Morza  Śródziemnego od czasów starożytnych i rozpowszechnionych w ogrodach południowej i zachodniej Europy już w czasach Imperium Rzymskiego.  Zasięg jej upraw sprawił że znalazła się w Cesarstwie  Bizantyjskim i w krajach, które po VII wieku zrobiły się muzułmańskie.   Tak naprawdę przed epoką wypraw krzyżowych róże damasceńskie nie były  uprawiane  w tej  zachodnio - północnej części Europy.  Tam rzeczywiście trafiły dopiero w czasach krucjat. Genealogia róży damasceńskiej skomplikowana - generalnie wyróżniamy dwie  grupy odmian mające różnych różnych rodziców. Róże damasceńskie  kwitnące raz w roku  pochodzą od Rosa gallica i róży  fenickiej Rosa phoenicia ( to ta wymieniona w Biblii ), podczas gdy róże damasceńskie powtarzające kwitnienie powstały w wyniku krzyżowania  Rosa gallica z różą piżmową  Rosa moschata i południowoazjatycką Rosa fedtschenkoana .

Ponoć grupą starszą jest ta pierwsza ale mieszańce drugiego typu były  na pewno znane już w XVII wieku, choć udokumentowano ich historię solidniej dopiero  w 1812 roku ( chwile chwały tej różanej grupy trwały do lat czterdziestych XIX wieku ). Nie do końca jest  jasne jak to się stało że druga  grupa damascenek powtarza kwitnienie, zdaje się że to dopiero rozstrzygną  solidne badania genetyczne, na dzień dzisiejszy ile różankowych tyle teorii dotyczących powstania tej grupy róż.  W angielskich  opracowaniach róże damasceńskie kwitnące latem   oznacza się jako  "damask" , powtarzające kwitnienie jako "damask perpetual", ale żeby nie było za dobrze przy grupie damasceńskiej umieszcza się też coś takiego  jak "damask - portland" lub tylko "portland". Róże portlandzkie  to "rozwinięcie" damascenek. Kiedyś sądzono że powstały ze zmieszania  genów róży damasceńskiej z różą z Chin, badania genetyczne nie potwierdziły jednak takiej  kombinacji.  Ta grupa róż pochodzi z mutacji róż europejskich.  Pod koniec XVIII wieku znane były przynajmniej cztery "damask - perpetual" i to ich krzyżówki z mieszańcami galijskimi i damasceńskimi stały się  różami portlandzkimi.  Nazwa róże portlandzkie związana  jest z domem księstwa Portland. Legend o księżnej i księciu co niemiara, sama znam chyba z cztery wersje dlaczego portlandzka róża tak się właśnie nazywa.  Przytaczać wszystkich nie będę, zainteresowanym bardziej polecam blog pana Mariana Sołtysa Moje róże – moja pasja. Czym damascenka  różni się od galijek - przede wszystkim zapachem! To róże używane do produkcji olejków ( starą, prostą  odmianę damascenki 'Kazanlik' poznaliście w poprzednim wpisie - uchodzi za najmocniej pachnącą różę damasceńską ). Liście damascenek są szarawo - zielone, rzadko atakowane przez choroby  grzybowe. Dla róż portlandzkich z kolei charakterystyczny jest mniejszy lub większy okółek liści tuż przed pączkiem kwiatowym. Damascenki mają różny pokrój, portlandki są raczej wyprostowane. Olbrzymia większość damasceńskich i portlandzkich róż jest odporna na niskie temperatury.

Dzisiejszy wpis ilustrują chyba najbardziej znane  "portrety" starych, historycznych  róż. Pierre-Joseph Redouté żyjący w latach 1759-1840 jest ich autorem. Cudność nad cudnościami.
Viewing all 1476 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>