Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1479 articles
Browse latest View live

Bzyk, bzyk, bzyk! - chwila uważności

$
0
0
Wśród lawendowych kwiatów, w okolicach jeżówek, mikołajków, przetacznikowców czy zwyczajnych ostów słychać bzyk, bzyk, bzyk. W tym roku pszczoły i trzmiele nawiedzają Alcatraz  jak turyści  wybrzeże, towarzystwo masowo brzęczy. Koty szczęśliwie jak do tej pory ignorują pszczelo - trzmielowe obloty, co tam bzykania jak tu motyle interesująco trzepoczą skrzydłami. Motyli zresztą  w tym roku też sporawo, choć ich ilość porównywalna z zeszłoroczną. Natomiast pszczół i  trzmieli jest w tym roku  zdecydowanie więcej. Może łagodna zima, może zero ostrej chemii w ogrodzie, może więcej kwitnień zwabiających słodyczą pyłków czy nektaru - nie wiem do końca jaka jest przyczyna tego radosnego używania Alcatrazu przez te miłe błonkoskrzydłe ( szerszenie, osy i muchy to są te niemiłe ). Dociekać nie będę, co mi tam - grunt że są i czynią ogród żyjącym. Na rabatach jest  miło ale prawdziwe owadzie życie toczy się gdzieś indziej.










Po przygotowaniach  kulinarnych, które musiałam uskutecznić ( niechętnie ) z powodów rodzinnych, zostało mi jeszcze tyle czasu że  mogłam  wyskoczyć do  ogrodu. W planach miałam  pozbywanie się chynszorów z części Alcatrazu, szykowałam się na osty i inne samosiejstwa zanim zaczną produkować nasiona w dużej  ilości. Wlazłam w gąszcz i poczułam się jak ten komornik mający wykonać  egzekucję na rodzinie wielodzietnej ciężko przez los doświadczonej. Cholera, wokół mnie bzyczy i furczy, odgłosy przeróżne unoszą się nad trawami.  Sex, drugs and rock and roll, życie na całego na dzikawym fragmencie, jakieś  podejrzane larewki, dorosłe osobniki, sterane życiem, wyschłe owadzie mumie - wszystko na  góra dwudziestu metrach kwadratowych. Stałam jak ten głupek wioskowy dzierżąc  w łapie sekator, wielce zadziwiona odkryciem tego światka, który zamiast żyć kulturalnie  i zgodnie z  ogrodowymi wytycznymi wśród eleganckich roślin rabatowych,  żyje  sobie jeszcze bardziej barwnie i tak na full wśród ostów ( czyli ostrożni  ),  cykorii,  lebiodki pospolitej czy tam innych łopianów. Wyraz twarzy musiałam  mieć jak ten,   który  często mają  twarze postaci rysowanych przez Stasysa Eidrigevičiusa, bo  Ciotka Elka obserwująca mnie z tej bardziej uładzonej  części  Alcatrazu zaryczała do mnie "Nie śpij z otwartymi oczami!". Jednak nie sen taki wyraz stasysowy mi na gębę sprowadził, tylko nagle rozbudzona uważność.








Zawsze wiedziałam że Alcatraz jest pełen  zwierząt, ale jest jednak mój, w tej  jednej chwilce  stojąc w  chwastowisku przyszło mi na myśl że to tylko moje głupie myślenie  bo Alcatraz jest tak naprawdę wyłącznie swój, i wszystkie moje usiłowania kształtowania  ogrodu to zwyczajne pitu - pitu. Jak  go ukształtuje po swojemu to wcale nie oznacza  że będzie taki żywy jak ten teraz. No tak, nie będę miała łąki, Alcatraz jest za mały żeby dobrze wyglądał jako łąka, ale będą kompromisy. Nie będę mu już więcej wciskała na siłę roślin za którymi nie przepada ( czyli takich, którym trzeba zmieniać  podłoże i w ogóle wokół nich skakać ), nie będę pieliła kiedy są już kwiaty na chwaściorach, nie będę się stresowała atakami "szkodników" . Koniec z uprawą bylin które się nie udają lub udają tylko w niektórych latach, jak rarytetowi nie pasuje no to nie! Są  rośliny rarytetne które  Alcatraz lubi a są takie którym  złośliwie nie pozwala się rozwinąć  i już. To nie tylko kwestia gleby, to kwestia wielu czynników - mikroklimatu ogrodu. Co do  usuwania chwastów - jak  chwasty zakwitają to się robią roślinami pożytecznymi, a jak to tak  pożyteczne usuwać! Co do  "szkodników" - "szkodniki" to też stworzenia, tylko ich masowe pojawienie się  jest groźne, najlepiej  poczekać aż zjawią się tacy którzy się szkodnikami żywią. Te masowe wylęgi "szkodników" powodują  zwiększenie populacji szkodnikożerców. 
 Stałam i  wśród  tego bzyczenia, trzepotania skrzydeł i cykania usłyszałam cichy ale stanowczy głos Alcatrazu "No i co  idiotko, spróbujesz pozbawić sekatorem i szpadelkiem żarła całe to towarzystwo, nie poczekasz aż się kwiaty skończą, potworze  antyekologiczny, hieno ogrodowa, pomiocie ludzki?!"  Człowiekowi robi się łyso, jak do niego dociera że nawet najlepszymi nasadzeniami nie podrobi naturalnej owadziej życiodajni, może  najwyżej wypichcić  owadzią stołówkę. Odpuściłam! Zamiast sekatorka wzięłam do graby  aparat i porobiłam  zdjęcia bzykaczom. Jeśli chodzi o pielęgnacje Alcatrazu to teraz zostaje mi obserwacja ogrodu,  muszę wyczekać  i nie przegapić momentu w którym przekwitną osty -  wtedy dopiero zrobię kęsim, kiedy te rośliny na powrót staną się  cholernymi chwastami, he, he.










Kac liliowy i inspirujący trawnik miejski

$
0
0
Mam nerwy! Moje nerwy są pochodną nerwów Mamelona, która podminowana tzw.  okolicznościami życiowymi ( nieustający plac  budowy na działce obok ) nie zdzierżyła niezgodności odmianowej lilii OT. Kowal zawinił a ja niemal zadyndałam. Na moje szczęście wdrożone śledztwo ( przesłuch  Magdzioła, szukanie na forach ) wykazało że jestem bez winy, nie udało mi się podmienić ( he, he ) niemal połowy ( tak, tak połowy ) z dwudziestu zamówionych  przez Mamiego cebulek na cebulki  swoje lub Magdziołowe . Przyznam że mam lekkiego stracha co wylezie z moich cebul, Mamelonowi wyszła bowiem na rabacie okropność, coś  zupełnie niemamelonowatego, krwawe plamsko wśród bieli  i pastelowych różyków. Nie dziwię  się że Mamelon szalała jak ten ranny zwierz, brudna ciemna malinka z  żółtawą bielą - no płachta na byka, znaczy na Mamelona!. Zamadlam żeby u mnie pod oknem lilie nie okazały się  wściekle  żółte albo strasznie ciemne. Pocieszam Mamelona jak mogę, ale Mamelon ma przed  oczami ( widoczne przez okna pokoju ) krwawe lilije i dopóki mu one sprzed oczu nie znikną będzie niepocieszona ( ja też  bym była ). Coś  z tym fantem będziemy  musiały zrobić, ja rozumiem że może trafić się pomyłka ale to jest pomyłka gigant!  Jak do tej  pory u Mamelona  trzy odmiany na  sześć  nie są tym czym miały być. Na szczęście Mamelona nie trafiła kolejna plaga liliowa - moje 'On Stage' których jednak postanowiłam nie wywalać wiosną tego roku odwdzięczyły mi się podłapaniem wirusa. Nie ma zmiłuj - kwiaty ścięte, cebule do wywalenia. Nie wiem co gorsze - niezgodność odmianowa czy wirus? Niby wirus groźniejszy ale  niezgodność odmianowa solidnie wkurzająca. Postanowiłyśmy z Mamim   wprowadzić czasową abstynencję liliową, tym bardziej że zewsząd  docierają do mnie info jak nie  o wirusach  to o pomyłkach zakupowych, których w tym roku naprawdę dużo. Ciotka Elka w związku ze związkiem niepocieszona!
Szczęśliwie nie samymi liliami ogród w lipcu stoi, u Mamelona i u mnie  całkiem nieźle idą w tym roku jeżówki. U Mamiego dobrze rosły zawsze, u mnie ich powtórne ( drugi rok  się utrzymały na stanowisku ) kwitnienie  jest  wielkim wydarzeniem. Czadu dają lawendy i perowskie, zaczynają nam też ładnie kwitnąć wyższe ostnice. Nie jest tak źle, mamy liczne  motyle odwiedziny, ogrody pachną i bez lilii. Jakoś się dostosujemy.





Dziś miałam kolejne olśnienie  "łączkowe", na krańcówce tramwajowej  oczekiwałam  wgapiając się w tzw. zieleń miejską czyli skoszone pseudotrawniki. Nagle ślepia mi się zatrzymały na takim malutkim niewykoszonym dokładnie placyku  ( piochy, trawka lichutka, prawie nie było co kosić ) z   brzęczeniem  unoszącym  wraz  z chmarą bzykaczy. Ruszyłam zadek i ślimakiem podpełzłam w kierunku niewykoszonego. Ha, miałam nosa! Na niewykoszonym naprawdę urodnie prezentowały się jasieńce. Cud , miód i malina. Kiedyś zaprosiłam  do Alcatrazu, niestety mimo posadzenia na piochach  Alcatraz i jasieniec jakoś się nie polubili. A szkoda bo bylina z niego fajna choć  ponoć niezbyt  długowieczna. Nie  wiem czy ten "dziki" jasieniec  to była  roślina pod  tytułem Jasione  laevis czyli jasieniec trwały, czy może jakiś jednoroczny czy dwuletni  ( są takie  ) jasieniec. Jaki  by nie był prezentował się pięknie w parze z lnicą pospolitą Linaria  vulgaris, którą kiedyś nazywałam  polną lwią paszczą, ze względu na podobieństwo jej  kwiatów do  kwiatów tej ogrodowej byliny ( wyżlin czyli  lwia paszcza i  lnica pospolita należą do tej samej rodziny babkowatych Plantaginaceae, stąd pewnie to podobieństwo ). Zestaw był tak świetny że postanowiłam odgapić i spróbować zapuścić w Alcatrazie. Z nabyciem jasieńca nie będzie problemu, lnica chyba tylko z natury, na szczęście jest bardzo pospolita  i natura w tym wypadku to trawnik. Jasieńcowi  trochę dokwaszę glebę, żeby dobrze mu  szło z zadomowieniem się na piochach i zobaczymy jak tym razem sobie poradzi. Lnica zostanie zaimportowana z jakiegoś jeszcze nieskoszonego trawnika miejskiego ( są takowe w mojej  okolicy ). Na ogół jest jej na tych trawnikach tak  dużo że ubytek paru roślin zostanie nadrobiony ( jedna roślina wytwarza około 30 000 nasion ).





Posadzę w okolicach brzóz, tam gdzie właściwie nic nie daje rady, może chwastowate roślinki zagospodarują przestrzeń z którą większość traw ma problem. To takie miejsce które właściwie nie jest rabatą  ale wolałabym żeby  porastało je coś zielonego ( innym  sposobem zagospodarowania są  betonowe płyty, sam czar i ogrodowy wdzięk ). Może jeszcze jakieś macierzanki na  trudniejsze partie ( bardziej zakamienione pod cieniutką  warstwą gleby ) i pozbędę  się cholernego, łysawo porastającego trawska z podwórka. No cóż jedyne trawska, które  będę tolerować  na podwórku to te ozdobne, kępiasto rosnące. Na podwórku robi się w ogóle misz - masz ogrodowo - "polny". Jakoś straciłam serce do pielenia krwawników, chyba ograniczę  się do ograniczania ekspansji. Paszą mi takie kwiatostany na przyszłej Suchej - Żwirowej, lawendy, przetaczniki, hyzopy, perowskie, amorfa - wszystko kłosowate kwiatostany, aż się  prosi  o krwawniki. Sieją się te białe, zwyczajność nad zwyczajnościami nieoczekiwanie porażająca urodą. Perwersyjnie twierdzę że  dość rarytetna amorfa szara z takimi krwawnikami wygląda całkiem całkiem. No cóż, ogród mój robi się taki przepisowy - weź mnóstwo pospolitych roślin, troszkę niezwykłych roślinnych rarytasów i wymieszaj je tak żeby uroda jednych podkreślała urodę drugich. Znaczy klasyczne, przepisowe  ogrodowanie w brytyjskim stylu.



Są na polach  i inne rośliny które mi się podobają ale mam przed nimi lekkiego stracha. Tu ekspansja może być nie do opanowania. Podziwiam z daleka, napełniam wazony ale do ogrodu jakoś mnie nie kusi  żeby je  zaprosić.  Co prawda ta z pierwszego zdjęcia jednoroczna ale się sieje jak marzenie, no a wrotycz z ostatniego zdjęcia  to twardy zawodnik,  w typie nawłoci. Znaczy będę się zachwycać z daleka, he, he.
 Przy takich roślinach jak jasieniec czy lnica nie będę miała nerwów jak przy uprawie lilii OT, pewnie wirusy rzadko je trafiają. Niezgodność odmianowa - hym...tego, z tego co pamiętam to u  nas  jest do dostania chyba tylko jedna odmiana jasieńca trwałego , 'Blaulicht' się nazywa. Straszliwych problemów z niezgodnością odmianową zatem nie przewiduję, nie będzie potrzeby zamodlania. I tym optymistycznym akcentem kończę ten wpis.


A co tam w cieniu?

$
0
0



 No i na  dzień dobry wiadomo  co w cieniu, ogrodnik  szczęśliwy w rutewek otoczeniu! Zaczynają kwitnąć na całego, alleluja i do przodu. Powoli odliczają się wszystkie moje większe rutewki ( piciumy i średniaki już się odliczyły ) - będę miała rutewkowy full wypas. Przyznam że trochę drżałam, bo  po zeszłorocznej suszy różne takie brzydkie słuchy na temat rutewek chodziły po necie. Jakby mało było upałów to przeprowadziłam jesienią wykopki i dzielenia, pierwszy raz więc z duszą na ramieniu. Rutewki zniosły te operacje nadspodziewanie dzielnie,  zrobiło  się ich całkiem -  całkiem. Dobrze bo to roślina która w łanach świetnie wygląda ( jak większość roślin o delikatnych kwiatostanach ). Mam nadzieję że z pomocą szpadelka za parę lat doczekam się w Alcatrazie prawdziwych rutewkowych łączek. Przy okazji dzielenia rutewek szpadelek popracował też nad tojadem lisim. Tojad przeżył, pięć kęp już zakwitło i choć nie są to jeszcze kwiatostany tak  imponujące jakie produkował przed  podziałem to i tak jestem zbudowana  faktem że podziałowe egzemplarze kwitną. Szpadelek prezentowy do  Mamelona i Sławka czyni  roślinkom dobrze! Ha, dobrze mieć taki Zaczarowany Szpadelek którym traktuje się rośliny a one się mnożą jak te króliki! Teraz  popatruję  coby tu jeszcze magicznym szpadelkiem potraktować, trochę kandydatów  widzę i dobrze bo Landryn czeka na  nowe nasadzenia.

Niestety sporo  roślin które chętnie bym podzieliła musi jeszcze podrosnąć. Wgapiam się w tarczownice,  rodgersje i wielkie funkie ale  jakoś nie chcą szybciej od tego mojego wgapiania  się w nie przyrastać. Bez szału  przyrasta też  bergenia orzęsiona. Mam dwie jej formy i owszem rosną  nawet nieźle ale do tego żeby je dzielić i tworzyć bergeniowe łany "po całości" to jeszcze daleko. No a ja tu już nogami z niecierpliwości  przebieram i drapię się po dłoniach ( nie mam świerzba, to  takie zachowanie nerwowe ) bo pojawiło  mi się na podwórku nowe miejsce do nasadzeń  cieniolubów. Tadam, tadam! Pan Andrzejek nie bacząc na żar z nieba się lejący ( czyli na 29 stopni Celsjusza w cieniu ) zabrał się dziś za wykopki starych berberysów. Jestem happy, koniec z wiecznym przycinaniem i formowaniem ( nieformowany żywypłotek osiągał wysokość pierwszego piętra w tzw. starym budownictwie - sufit na poziomie  360 cm ). Ten to przyrastał, im  częściej cięłam tym skurczybyk szybciej rósł! Spełnił swoją zaporową rolę  w czasie kiedy sąsiedzkie  dzieci były bardzo małe i bardzo najrzydziurne - chwała i wielkie dzięki berberysowemu żywemupłotkowi za to, ale teraz przyszedł już na niego czas! Pierwsze kamieniczne dzieci mają około 190 cm wzrostu, mówią basem i zapuszczają jakieś podejrzane bródki. Papatki żywypłocie.



 Co będzie rosło ( oprócz  bergenii  rzecz jasna ) na miejscu po żywympłocie? Hym... muszę się jeszcze zastanowić. Nie dlatego żebym koncepcji  nie miała, ja mam zbyt dużo pomysłów jak na te parę metrów kwadratowych.  Są co prawda rośliny, które powtarzają się w każdej z nich ( funkia jest taką szczęściarą ) ale diabeł  tkwi w zbyt wielu szczegółach, że się tak wypiszę o moim problemie. Nic to, zastanawianie jeszcze przede mną, podobnie jak uczestnictwo w charakterze cheerleaderki przy wykopywaniu berberysowych korzonków ( Pan Andrzejek  opowiadał coś o szpadlu kanalizacyjnym, czuję że te wykopki to będzie tzw. przejście ). Mentalnie się przygotowuję na ten wykopkowy horror, zaczęłam od zjedzenia lodów kawowych, rzemieślniczych jak to mawiają. Panu Andrzejkowi zadałam lepsze piwko bo mentalne przygotowanie zawodnika  jest ważniejsze niż przygotowanie cheerleaderki. Ja zamierzam się urżnąć piwkiem ze szczęścia  jak tylko berberysowe korzenie znikną ze szczętem, będę świętowała koniec kłucia, bąbli na łapach od nożyc ( mimo używania rękawic ), wiecznego wydłubywania  ułamanych kolców z różnych dziwnych miejsc ( mój biust był na froncie, anatomicznie wystawiony na działania zaczepne wroga - nie zawsze dało się przycinać żywypłocik w płaszczu zwanym Gestapo ). Pan Andrzejek ma teraz krótką przerwę w pracy,  Wielki Ogrodowy jak dobrze że postanowił że jego wypoczynek będzie czynny!
Jak widzicie strefa cienia nam się rozrasta, he, he!


Rodzinna wizytka i sprawki pań starszych

$
0
0
 Końcówka miesiąca taka niespodziankowa. Pojawił się u nas Sz. Sz. ( Szymon szwagier ) z młodszym siostrzeńcem w charakterze przystawki a właściwie deserku. Młody szczery do bólu zapodał że  ciocia coś gruba i że spędzanie czasu z ciocią szczuplejszą też go nie do końca satysfakcjonuje. Ach, ta młodzież, dogodzić nie można. Dżizaas się przymilała do naszego sześciolatka a my stare doświadczone  ciotki ( bo Ciotka Elka jako przedstawicielka starszego  pokolenia ciotek też uczestniczyła w ciotkowaniu ) załatwiłyśmy sprawę tradycyjnie -  "Masz tu na lody".  Korupcja na całego! Sięgając pamięcią w odległe czasy swojego dzieciństwa wspominam najmilej ciotki i wujków sponsorujących zakupy lodowe, macania , całuski i ciumciania nad moim dziecięcym urokiem nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Małe, interesowne stworzonko ze mnie było, zdegustowane szczególnie tymi ciotczynymi szczebiotami. Ha, mój siostrzeniec radośnie planujący sponsorowaną przez ciotki imprezkę  z o parę lat starszym bratem w charakterze wodzireja, jako żywo przypomina mi własne dzieciństwo i boskie imprezowanie z Pitusiem w wesołym miasteczku. Moja krew ( choć  nie bezpośrednio ), że się tak wypiszę!
Po wizycie naszego  młodego przeżyłam zaskoczkę - koty mnie obsiadły i przymilały się jak nigdy. Czyżby  były zazdrosne?! Mały wychowywany w zazwierzęconym domu ćwierkał radośnie w ich kierunku ( co tam ciotki, co tam kasa na lody - ciotczyne koty to jest prawdziwa wisienka na torcie, niemal główny powód wizyty ), a one bezczelnie go ignorowały! Jak tylko zamknęła się brama za samochodem odbyły się napady na mnie i słodkie ocierania, wyczuły bestie konkurencję. Felicjan posunął się nawet do tego że usiłował mi szukać we włosach insektów ( a może to było wygryzanie naskórka, sama nie wiem ).

 Po tej porcji słodyczy życie towarzyskie  mi się rozwinęło w całkiem nieprzewidzianym kierunku - otóż wdepnęła w moje niezbyt czyste progi Małgoś - Sąsiadka, która wczorajszy dzień może zaliczyć do tych z serii  "Żegnaj świecie!" ( ciśnionko miała niskie, choć wcale niezejściowe i po prostu źle się jak na te swoje 87 lat czuła ) i stwierdziła że jednak ma się jej na życie i zamierza to uczcić czymś "perlistym". Zawrzałam i zabulgotałam na temat "Co ja myślę o cukrzycy popijanej coca - colą" ( grzych wielki uprawiany przez Małgoś Sąsiadkę w tajemnicy  przed diabetologiem ) ale Małgoś - Sąsiadka przerwała mi  perorowanie prozdrowotne i wypaliła "Szampana kup!" .  Zaraz potem dodała "Tylko żadnych małych buteleczek, nie jestem dzieckiem". Wizja uchlania się Małgoś  - Sąsiadki zawartością normalnej  butelki szampana  sprawiła że stanowczo odmówiłam zakupu wina, choćby nawet w sklepie na rogu sprzedawali za marne rupie Dom Perignon czy Pernod Ricard-Perrier-Jouet. Krakowskim targiem stanęło na tym że nie będzie uczczenia powrotu do życia  wodą mineralną, tylko zrobimy to dwie jedną butelką piweńka na łeb. No cóż, piweńko wystarczyło, z Małgosinego domu dobiega mnie "Spójrz prosto w oczy me" w wykonaniu Violetty Villas i Małgoś - Sąsiadki. Co za suka ze mnie, upiłam staruszkę!
Panie starsze bywają osłodą życia - teściowa Cio Mary ( wiek lat 96 ) wykorzystując "starcze zdziecinnienie" przymusiła  Wujka  Jo do zainstalowania ekspresowego nowego telewizorka na którym będzie śledzić Światowe Dni Młodzieży - zdziecinnienie to zdziecinnienie, a dzieci  to młodzież, jasne nie! Może i tłumaczenie nieco  szokujące ale  dość logiczne, he, he. Wujek Jo  pokornie walczył z elektroniką znosząc babskie rechoty. Mój boszsz... daj mi dożyć takich lat w takiej formie jak Małgoś Sąsiadka czy mama Wujka  Jo. I ćwierkać że się nie jest dzieckiem kiedy ma się ochotę na alkohol lub bezczelnie wykorzystywać "zdziecinnienie" kiedy przyjdzie na to ochota! Panią mocno starszą być marzę ciągle będąc panią w wieku średnim.




Dzisiejszy wpis ozdabiają prace gruzińskiego ( tak, tak, Gruzini nie tylko ikony piszą ) twórcy Niko Kherkeladze.

Sauna lipcowa

$
0
0
No i zapowiadają upały ale takie mokre, coś à la Amazonia, Małgoś - Sąsiadka udała się profilaktycznie do  apteki w celu nabycia nasercowców,  Ciotka Elka zaopatrzyła się w olejki mentolowe do  kąpieli,  Dżizaas kręci nosem bo jako stwór surykatko - jaszczurczy woli  upały suche. Mamelon i ja mamy tajny  gryplan którego głównym celem  jest schowanie się w czterech ścianach.  No w końcu mamy lipiec, najcieplejszy i najbardziej  burzowy miesiąc w roku, nie ma co narzekać.
Ogród szczęśliwie nie wysycha, mimo gorąca, rośliny czują się w tych tropikach nawet znośnie ( choć część liści na irysach bródkowych zagrzybiona ), przede mną  słodkie oczekiwanie na paczkę od Roberta. Jeszcze mi się plany wizytowo - podróżowe, przyjmowalno  - gościowe fajnie rysują, więc tak  bardziej optymistycznie ten ostatni lipcowy tydzień i początki sierpniowe się zapowiadają. Niestety nie wszystko jest cool, Mamelonowe lilie jednak  dopadł wirus! Cholera, szlag trafił akurat ulubione jasne różyki - no nie ma sprawiedliwości na tym świecie! Co prawda pomyłkowe malinowce  też zaczynają wyglądać podejrzanie, ale to żadne pocieszenie. Z rzeczy miłych na pocieszkę to powolutku zaczynają się rozwijać  moje anemonopsisy i rozrastają się bergenie orzęsione, a u Mamelona odbił połamany przez wichurę judaszowiec  'Forest Pansy'.

Całkiem fajnie ( tfu, tfu, tfu! ) wygląda w Alcatrazie poletko doświadczalne z odmianowymi języcznikami ( prawdziwie doświadczalne a nie pituliten jakiś, jak to w niektórych szkółkach, które po sezonie w glebie  wywalają odmiany roślin jako sprawdzone ). Może nie jest to jeszcze powalające na plecki, zjawiskowe nasadzenie ale coś tam  się zaczyna paprotnie porządnie robić. Myślę że taki gorąc  wilgotny rozrostowi paprociumów będzie sprzyjał. Bardzo cieszę  się z tego że języczniki tak dobrze ruszają , bo otwiera się przede mną możliwość  ich  bezstresowej  uprawy, a jest parę ciekawych odmian tej paproci, które chętnie zaprosiłabym do Alcatrazu. Kto wie, może sama się udam do Berlina na paprociowe zakupy, a może po prostu bezczelnie poproszę zapaproconych o  przysługę. W każdym razie  Asplenium scolopendrium'Laceratum Kay', widziane kiedyś w dorosłej postaci w Garden  House dobrze wyglądałoby na mojej języcznikowej rabacie, he, he. Skoro języczniki dobrze rosną to i taki bardziej rarytetny, czyli rzadziej spotykany, mógłby sobie porastać w morzu pospolitości ( ostatnio tzw. pospolitość roślinna bardziej mnie kręci, rarytety to tak raczej  w charakterze wisienki na torcie i jako pretekst do podróży  lub miłych kontaktów towarzyskich ). Dziś na fotkach rośliny  z sauny, należycie nawilżone, lśniące od wilgoci ( sorrky za tę mgiełkę, parowało ). Co prawda miałam  sfocić zmokłe koty, ale one wyczuły że dziś prezentują się niewyjściowo i myknęły jak tylko zobaczyły obiektyw skierowany w ich stronę.





Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - tort makaronikowy

$
0
0
Dawno nie było tego tematu, Dżizaas nie rozpieszczała nas żarciowo ostatnimi czasy. Teraz postanowiła się zrehabilitować i dopuściła nas do degustacji torciku makaronikowego,  który w zamierzeniu nie dla nas  był przeznaczony. Przekonałam wraz z Ciotką Elką  naszego Dżizaasa że lepiej torcikiem nikogo nie traktować przed degustacją dopuszczającą torcik do  publicznego użytku.  Jeszcze użytkownik  padnie zasłodzony,  ewentualnie nos zmarszczy na niedobór słodkości ( ta zawartość cukru w cukrze ). W komisji dopuszczającej zasiadło nas  coś z siedem osób i problem tzw. ogólnego dostępu do torciku rozwiązał się sam. Naprawdę był dobry, skoro mimo upału, zupełnie do ciężkich  torcików nie pasującego, został w dużej części pożarty. W dużej części bo jednak nie wypadało żeby po procesie degustacyjnym zostały jakieś nędzne okruchy. Komisja dopuszczająca zadbała o alibi, w końcu rozjuszenie Dżizaasa mogłoby  ukrócić nasze torcikowanie w sposób definitywny (  nie "czasowy", "przejściowy"  brak torcików w najbliższej  przyszłości ale  null, zero i w ogóle nigdy więcej ). Znaczy nie było  żebraniny, zachowaliśmy się z godnością. Podczas degustacji w komisji rozgorzała dyskusja na temat wprowadzenia tzw. kwasowej nuty w konkretny zasób torcikowy. Konkretnie to sama Dżizaas zaczęła majaczyć na temat konkretnego  torciku w sprawie konkretnej porzeczkowo - wiśniowej ( "A jakby to przełożyć dżemem z czarnej porzeczki albo wiśni?" ).

Komisja dopuszczająca orzekła że w temacie torciku dżemik  może nie istnieć ( głos odrębny należał do Krystyny N. , znanej z dżemofilii i wyczynowego pochłaniania galaretek owocowych, a nawet - fuj! - landrynek ), natomiast nie należy żałować likieru Amaretto ( Krystyna  N. oświadczyła że dla niej może być Amaretto wymieszane z dżemem ). Za najlepszą część torciku uznany został środkowy "blat" bezowo  - makowy ( maku do niego się nie mieli, można używać zarówno  maku białego jak i niebieskiego, z tym że biały jest bardziej "makaronikowy", tzn. tradycyjnie do makaroników używano maku białego ). Rozważano opcjonalną modyfikację przełożeń ( są wśród członków komisji wielbiciele kremu maślanego z dodatkiem kawy, komisja doszła do zgodnego wniosku że krem kawowy  będzie równie dobry jak krem czekoladowy, do obu należy oczywiście wlać sporo dobrego alkoholu ). Torciku makaronikowego nie trzeba przybierać, beza migdałowa sama w sobie jest urodna, boki można posmarować kremem i obsypać migdałami i jest cool. Teraz przepis, ale nie  na torcik - to jest przepis na szaleństwo w stylu Dżizaasa. Taaa, wykonajcie a rodzina nigdy już nie będzie patrzeć na Was jak dawniej, macie  to jak... no może nie jak w banku, he, he.

Przepis na szaleństwo Dżizaasa, do samodzielnego wykonania z nieliczną ( uciekającą z zasięgu rażenia ) grupką rodzinną

1. Wyłudź, wystękaj, wymęcz od  starszej siostry zmielone migdały i  trochę  gorzkich do utłuczenia. Na pytania siostrzycy dlaczego w upalne dni robisz tzw. ciężki wypiek patrz przed się wzrokiem zadziwionym, tak żeby wydawało się że patrzysz wewnątrz swojej osoby i widzisz tam dostojewszczyznę, flaki, lekkie z grdylem i bijącą pompkę.
2. Włącz piekarnik, tylko on nagrzewający powietrze do 35 stopni Celsjusza zapewni Ci szczęście i mnóstwo piany! Pamiętaj, torcik makaronikowy najlepiej wykonywa się w południe!
3. Jeżeli w mieszkaniu masz właśnie przestawianie mebli kuchennych, to tak - to jest właściwy moment na wykonanie torciku makaronikowego, którego trzy części piecze się osobno i trzeba bić do niego krem na parze.
4. Bijąc jajka na krem pamiętaj o upieprzeniu ścian, a jak da radę i sufitu. Najlepiej nie wykonywać tej czynności tam gdzie są kafelki.
5. Przy mieszaniu masy jajecznej z masłem uprzytomnij sobie że nie wiesz czy Ci starczy likieru Amaretto, postaraj się też zapomnieć o tym że Twoja  rodzina nie wylewa za kołnierz i nie ma co u niej szukać wymyślnych trunków bo rodzina albo zawiewiórczyła nie wiadomo gdzie ( to te ekskluzywne ) albo wychlała z sąsiadką staruszką "na ciśnienie" ( te mniej ekskluzywne ).
6. Torcik przekładaj " w powietrzu", poćwiczysz koordynację ruchową!
7. Jak już wykonasz torcik to postaraj się mieć dylematy ( no nie próbowałaś, no nie wiesz czy wypada go  kawałkować, a w ogóle masz ochotę go spróbować z tym że lepiej tego nie robić - i tym podobne pitulenie ).
8. Powołaj komisję dopuszczającą  torcik do obiegu, która pochłonie znaczną część torciku


Dzisiejsze ozdobniki wpisu wcale nie są tak zabawne jakby się wydawało. No może nie było to solidne znęcanie się nad zwierzakami ale jakoś nie wydaje mi się żeby zwierzęta były zachwycone z powodu  ubierania  ich w szmatki skrojone na ludzką modłę i ustawiania do zdjęć ( czas naświetlania  kliszy w starych aparatach to nie było chybcikowanie ). Lubię stare  ilustracje książkowe ze zwierzątkami w ubrankach ale fotki insza inszość. Sweety ale nie sweety.

Rozważania ogrodowe - czas nas uczy pogody!

$
0
0
Była u nas Sylwik, nowym środkiem transportu  przybyła ale nowy środek po staremu zapchany zielonym aż po dach. Znaczy niby się zmieniło ale się nie zmieniło. Sylwik przysiadła jak to ona, w locie  i zagaiła  na tematy zielone i te mniej zielone. No i do Mamelona i do mnie natentychmiast dotarło że Sylwik pełen sił niespożytych jest  tak mniej więcej w tym  miejscu w jakim  my byłyśmy ponad dekadę temu. Nowy ogród, nowe możliwości, czasem  padanie  na twarz żeby jakoś  życiorys z tym ogrodem ogarnąć. Poczułyśmy się jak stare rury ( metryka jest jaka jest, nie ma co zaklinać rzeczywistości ) i jakby z lekka przerażone Sylwikowym wigorem. Tak, Mamelon połatany katgutem, ja ze swoimi krwiakami "na niezamówienie", ledwie dyszące i "troszkę"  podpasione panie starsze. A tu łup,  Sylwik i nagle wokół nas orgie zielone, nasadzeniowe szaleństwo, plany zadrzewień, zapaproceń, zatrawień, przenoszeń ogrodu do ogrodu a my w centrum tego  ogrodowego  huraganu rozpętanego przez Sylwika jak te dwa ramole szczęśliwie zadowolone z dojrzałych ogrodów, może niezbyt dobrze zaprojektowanych ( zazwyczaj po pewnym czasie coś nam się przestaje podobać, Mamelonowi jeszcze szybciej niż mnie, nie zawsze jednak mamy tak  twarde serca żeby robić wykopki ) ale   jakoś tam  "opanowanych".  Raczej wątpię żebym dziś umiała wykrzesać z siebie ten  entuzjazm, którym charakteryzowało się moje  wczesne ogrodowanie. Siadanie na tyłku i ramolenie powinno napełniać mnie smutkiem, w końcu starość i stetryczałość u proga, brak  wielkich i całkowicie dla mnie nowych podniet ogrodowych to już dno dna, dalej  będzie  tylko  gorzej.  Tylko że jakoś u siebie tego smutku z powodu przekraczania  smugi cienia nie przyuważyłam, ogród  nadal jest ważną sprawą ale... jest tyle innych ważnych spraw. Chyba jest pewną cechą charakterystyczną dla późnego  wieku balzakowskiego ( tak eufemistycznie nazywam swoje latka, he, he ) pogodzenie się z tym że nie wszystko  człowiekowi udaje się osiągnąć, a osiągnięcie wymarzonych celów na ogół rozczarowuje. Akceptacja realu nie jest zadaniem dla ludzi młodych, oni są od zmian i przestawiań rzeczywistości, ale ludzie  tacy jak ja, którzy mają już ładnych parę dziesiątek lat na liczniku mogą a nawet powinni rozumieć że real jest jaki jest i nie zawsze wszystko zależy  tylko od nas,  a zmiany bywa że nic nie  zmieniają.

Taaa, czas nas uczy pogody. Sylwika też już zaczął uczyć bo dzielnie zniosła miskantowe wypady po tegorocznej zimie ( a kolekcja  traw  Sylwika warta  uwagi ). Szlachetna  sztuka rezygnacji jest niezwykle trudna, szczególnie dla kolekcjonera, jednak  ogrodowanie bez niej nie chce się obejść. Z części roślin, pomysłów ogrodowych, sposobów ogrodowania rezygnujemy sami,  niekiedy  rezygnację wymusza na nas  życie ( "Taki mamy klimat", to tylko jedna z przyczyn  rezygnacji, czasem przyczyny są  tak niejednoznaczne że sami nie potrafimy określić dlaczego już nie chcemy robić tego czy owego albo uprawiać roślin które nadal bardzo nam się podobają, z tym że teraz  to już  u kogoś, w innym ogrodzie  ). Rozwijamy się razem z tymi naszymi ogrodami, poznajemy je z każdym rokiem ogrodowania coraz lepiej, wiemy dlaczego posadzone w nich ksiażkowo  rośliny nie chcą rosnąć, dlaczego inne mimo tego że nie miały prawa się udać  wyglądają jak okazy na wystawie ogrodniczej. Wiemy co naszemu ogrodowi pasuje a czego zdecydowanie nie zdzierży. No tak, po prostu z czasem dochodzimy do tego co u zarania  naszego ogrodowania wydawało nam się niemożliwie do zaakceptowania - to nie my tworzymy tak naprawdę ogród, to ogród  tworzy się sam przy naszej   pomocy. Kształtowanie natury prędzej czy później kończy się albo totalną dewastacją onej albo naszą rezygnacją ze zbyt daleko idących  ingerencji. W ogrodach widać to bardzo wyraźnie, chyba wyraźniej widzieć się nie da. Choćbyśmy na głowie stawali niektóre  rośliny po prostu będą wypadać, splot wielu czynników tworzących mikroklimat ogrodu to  sprawca naszych porażek. No dobra, to stwórzmy w ogrodzie ten mikroklimat przychylny  lubianym przez nas roślinom - praca na lata, często na parę  pokoleń. Znaczy  akcja zróbmy ogród wnukom! Ogrodowanie z myślą o wnukach w  moim przypadku  odpada z braku wnuków.  No chciałabym się trochę  dojrzałym ogrodem nacieszyć a nie tylko myślą że ktoś tam kiedyś będzie się nim cieszył. Z uogólnień przechodząc do szczegółów -  irysy  przestały rosnąć w Alcatrazie a zaczęły na naszym mało  reprezentacyjnym podwórku, choć to Alcatraz miał cieszyć nasze oczy ich kwiatami. Do Alcatrazu zawitały paprocie i funkie a wyleciały z niego  na podwórko  róże,  przecież  nie będę przesypywać gleby z jednego końca  hacjendy na drugi, choć niby gleba to w większej części  jest z  tych na której różnorodne rośliny się udają. Trzeba było posadzić  drzewa niekoniecznie tam gdzie je wcześniej posadzić planowałam, to tylko jedne z nielicznych "nieoczekiwanych zmian miejsc" jakie miały miejsce w moim ogrodzie. Alcatraz skorygował sam moje plany, bezwzględne ogrodzisko. A podwórko jakie czasem bywa zdradzieckie!


A jak zaczynałam ogrodowanie  to niby doskonale wiedziałam gdzie co miało rosnąć. Sama  sobie to obmyślilam i to nie  "po  glupiemu", tylko należycie, z książczynami w ręku, żeby mądrości ogrodowe w realu zastosować. No i co?  No i pstro! W  książkach nie pisało że ogród trzeba obserwować, przetestować i zagwarantować sobie czas na to obserwowanie jego rozwoju i wyciąganie z tego wniosków. Posadź tak i tak, a na pewno się uda a jak się nie udało to zrobiłeś błąd. Posadź drugi raz, o cholera znowu się nie udało, błądzisz dalej. Posadź trzeci raz, tym razem ma być tak zgodnie z literaturą ogrodniczą że ważyć będziesz kompost i inne końskie nawozy, drenażyk przynosić z jakichś miejsc dalekich, pielić będziesz narządkiem ciężkodostawalnym, które korzonków rarytetowi grymaśnemu nie uszkodzi. Sruuuu! Cud roślinka  wypada po raz trzeci. Ogrodniczce coś tam zaczyna świtać że ona proponuje  swojemu ogródkowi roślinkę a on ją albo polubi albo  nie. To jak z zaproszeniem do tańca, mogą sobie deptać po różnych rzeczach, odmawiać tańczenia albo ochoczo wykonać tango z  figurami. Zapoznajesz roślinę i ogród ze sobą, jak swatka stwarzasz jakieś tam  warunki do udanego ptigrilli i czekasz czy coś z tego będzie. Książkowe mądrości są przydatne  bo dobrze jak parka ma  zapewniony start w przyszłe  życie ale rozwody  robią się czasem z tzw. pierdół, które się nawarstwiają, a przecież najdzielniejsza i najbardziej  "obczytana"  ogrodniczka nie wie wszystkiego ( bo w książkach to takie ogólności są  a tu mamy konkretna parkę - tę roślinę i ten ogród ).  Potem masz nagłe olśnienie że w wypadku ogrodu ta konkretność wynika z tego że to nie tylko gleba, klimacik, nawodnienie, to coś bardziej skomplikowanego. W ogrodzie zachodzą nieustannie  jakieś zmiany, wczorajszy ogród a dzisiejszy to czasem zupełnie różne warunki - o rany, To  żyje!  Pracujesz na żywym materiale i  nie chodzi  tylko  o rośliny.  "Z żywymi  to same kłopoty" - jak mawiał pewien właściciel zakładu  pogrzebowego, stąd pewnie  w człowieku rodzi się w stosunku do ogrodu pasja. Czasem jest to pasja szewska!  Ciągłe próbowanie i dopasowywanie, tak wygląda w praktyce obsadzanie ogrodu.

Jak już swój ogród człowieku poznałeś, wiesz co możesz z nim zrobić a czego wredny bydlak na pewno  nie zaakceptuje, przysiadasz na czterech literach i przestajesz się ekscytować. Wszystkiego co bym chciała  Alcatrazowi czy podwórku nie wcisnę, ale jak się bardzo postaram to może dojdziemy w paru sprawach do porozumienia. Układ partnerski niby bo Alcatraz  jakby szalejąca natura ale ja zawsze mogę się wkurzyć i zrobić z niego parking, he, he. Akceptuję, kocham w nim pracować ( mimo okresowych tąpnięć w drugiej części sezonu ), uwielbiam snuć  plany z nim w roli głównej ale jego sprawy nie angażują mnie już tak silnie jak  kiedyś. Dojrzeliśmy. Nie ma załamki  że przeżynam z chwastami, że ogródek bezczelnie hołubi osty, że sprawia wrażenie złośliwca pozwalającego wschodzić  siewkom paskudnych jesionków. Przykro mi czasem jak odrzuca roślinę, którą miałam nadzieję widzieć na rabacie, no ale trudno - nie będę  mu  niczego narzucać na siłę. Taka roślina i tak by źle  wyglądała, niedopasowanie  wyłazi z czasem. Zdarza się niekiedy że próbuję w wypadku takiego  odrzucenia podjąć drugą próbę, ale już coraz rzadziej -  Alcatraz  najczęściej nie zmienia opinii o roślinie ( podwórko jest bardziej skłonne do współpracy ). O rany,  teraz całe to wyczuwanie ogrodu, poznawanie jego charakteru, wszystkie unoszące człowieka uprawowe sukcesy i  dołujące uprawowe porażki - wszystko  to przed Sylwikiem! Lata uważnego ogrodowania, ciężka fizyczna robota ( a Sylwik drobniutki ), szlachetna sztuka rezygnacji nieraz ocierająca się o ascezę, niełatwy do zaakceptowania charakter żywego ogrodu ( z wiatrem, wysokimi  wodami gruntowymi i ziemią której żyzność  może być przekleństwem ). Wow, przez jakiś czas to życie z ogrodem w roli głównej. Na szczęście latka lecą a czas sprawia że  akceptująco pogodniejemy. Za jakiś czas Sylwikowy ogród będzie oswojony, a  Sylwik na pytanie co tam u niej w ogrodzie nowego spoko stwierdzi że ogród zarasta, czasem nawet tym czym Sylwik chce żeby zarastał.


Ozdóbstwami tego wpisu są prace Edwarda  Juliusa  Detmolda. To mało znany w Polsce artysta, ilustrator ksiażek dla dzieci. Szkoda wielka bo  ilustracje do powieści Kipplinga "Księga dżungli", które wykonał wraz z bratem bliźniakiem Charlesem Mauricem do wydana  z 1908 roku są świetne, jak dla mnie najlepsze ilustracje tej "książki  dzieciństwa". Trochę uroku akwarel  Detmolda niech spłynie na te moje przydługie rozważania o dojrzewaniu  ogrodu i człowieka.

Usiłowania ogrodowania czyli początek sierpnia w ogrodzie

$
0
0

Pogoda piękna tylko jakby mało pracom ogrodowym sprzyjająca. Dzisiaj groźnie i buńczucznie chodziliśmy zusammen z Panem Andrzejkiem  po Alcatrazie, strasząc drzewa samosiejki piłą i nożycami. No i na takim wojowniczym paradowaniu ze sprzętem skończyliśmy. Bliziutko  30 stopni  Celsjusza w cieńku,  parno i duszno, czuć że pogrzmi - no  nie są to optymalne warunki  na ogrodowanie. Nie narzekam jednak, uważam  że  w tego lata  jest i tak o niebo lepiej ( tfu, tfu, tfu! ) niż było w zeszłym roku. W końcu nie ma cholernej suszy a że powietrze takie bardziej amazońskie - trudno, znieść  trza z godnością i cieszyć się że parówka  dobrze wpływa na cerę i rośliny. Wychynęliśmy ponownie wieczorną porą kiedy  umówiony z nami młody sąsiad przyszedł rozbierać jedną z szopek ogrodowych. Bezczelnie ograniczyliśmy się do kibicowania i wyrażenia budującej ego młodego sąsiada samokrytyki naszych leniwych  osobowości i paskudnych  charakterów. Pomogło w rozbieraniu szopki tyle o ile, po półgodzinie roboty zaczęliśmy reanimacje młodego, który zdążył rozwalić pół szopki i  niemal padł na placu boju ( podziwiam, chłopczyna przyszła po całym dniu  harówki do tego rozwalania szopska ). Dalsze zagrzewanie do rozwałki to już by było  bestialstwo. Młody został napojony woda źródlaną z  sokiem z  cytryny, pogroził resztkom szopki i umówił się z nami na destroy a building w weekend. Znaczy muszę  przyszykować jakieś  żarło i napoje półwyskokowe na koniec destroyu, nie wypada inaczej  bo młody o kasie  nie chce słyszeć ( dostanie jeszcze zielska  do ogrodu, liliowce zrobiły na nim wrażenie ).


 Ogród jakiś taki zmęczony, niby wody pod dostatkiem i rośliny w dobrej  formie ale szybko wykwitają. Lilie były i już prawie się zmyły, zaczynają kwitnienie sedumki, wczesne marcinki i pierwsze miskanty. Pojesienniał nam błyskawicznie ogród podwórkowy. Na szczęście w części cienistej zero  ekscesów, żadnych kwitnień nie w terminie, anemonopsisy dopiero się szykują do kwitnienia, tak samo większość świecznic. W najlepsze kwitną  funkie, rutewki, prunelki, w bardziej słonecznych miejscach jeszcze floksy i liliowce. Chyba w przyszłym roku na piochy znów zaproszę werbenę patagońską od Mamelona ( w Mamelonosison ona się sieje  jak marzenie, u mnie coś nie chce ), to piękna roślina kiedy kwitnie tak w masie. W sierpniu ogród Mamelona jeżówkami i patagonką stoi. Ha, ja już mam jeżówki oswojone, teraz pora na oswajanie patagonek! Ich sierpniowe kwitnienie powinno przedłużyć lato na przyszłej suchej - żwirowej. Sierpień to nie jest miesiąc w którym ta rabata wygląda tak jak ja bym chciała żeby  wyglądała. W przyszłym roku powinno już być nieco lepiej z sierpniowymi kwitnieniami dzięki lawandynom, niektóre odmiany są  z tych później kwitnących. Na razie to jeszcze maluchy, ich kwiaty  nie mają więc dużego znaczenia dla wyglądu rabaty. Przemyśliwuję też powolutku sprawę traw na przyszłą  suchą - żwirową. Oczywiście większe  ostnice, śmiem twierdzić  że jestem od nich uzależniona. Zastanawiam się bardzo poważnie nad wprowadzeniem do  ogrodu  trawska pod  tytułem Sporobolus  heterolepis,najlepiej odmianę  'Tara', która nie jest tak duża jak  gatunek. Pasiłaby taka trawka do ostnic i palczatek, że o rozplenicach ledwie napomknę.




W Alcatrazie,   w cienistościach też  pojawią  się nowe nasadzenia. Sylwik przywiozła sieweczki własnej  production, śliczne malutkie języczniki, wyglądające na radośnie odbiegające od wzorca "czystego gatunku". Na  razie stoją u Mamelona w cieniu pod ogrodową studzienką, ja zgodnie z radą  coolegi Paprotnego przygotowałam dla nich miejsce cieniste i zaciszne. Walczyłam  przy tym przygotowywaniu stanowiska języcznikowego z całą armią atakujących wściekle krwiopijczych komarzyc, które za nic miały moje smarowania cielska zniechęcającymi środkami naturalnymi,  paskudną sklepową chemią i świństwem zagramanicznym tak  woniejącym że Pan Andrzejek określił ten zapaszek jako "smród czarciego łajna" ( ale jak  kumory zaczęły chlać to sam użył, niestety skutek odstraszający był jak i u mnie, znaczy  żaden ). Teraz usiłuję nie drapać miejsc  pochlanych, ciężko mi idzie trzymać ręce na wodzy. Nic to, oby tylko  jakoś przetrzymać jutrzejszy dzień, zapowiadany jako bardzo gorący. W weekend ma być chłodniej, może kumarom  będzie zimno a my za to nabierzemy sił.





Gotyk strzelisty + o katordze turystycznej w Pradze

$
0
0
 Zaczynam od tego  że przepraszam za jakość zdjęć. Moja małpka powoli zaczyna odmawiać  posłuszeństwa, chyba jej żywot dobiega końca. Pretensji mieć nie mogę,  służyła mi wiernie przez sześć lat. W zasadzie to jest już aparat emeryt, należy się cieszyć że matryca jeszcze jakoś tam funkcjonuje. Ta stetryczałość aparatu + moje nędzne opanowanie arkanów sztuki fotograficznej dały taki a nie inny efekt. Ogniskowa, kiepskie umiejętności i jeszcze parę innych rzeczy sprawiły że gotycka katedra św. Wita wręcz fruwa. To się nazywa gotyk wystrzelisty, he, he! Słabo bo słabo ale coś na moich fotach jednak widać, mam nadzieję że i  Wy dopatrzycie się urody gotyckiego budowania. przepraszam też za straszną rozwlekłość postu i skakanie takie trochę od  Sasa do Lasa, pisanie o rzeczach wiekowych łatwe nie jest. Dobra, dosyć tego kajania się, przystępuję do rzeczy.

Tak naprawdę to jest to archikatedra pod wezwaniem trzech świętych - "Katedrála svatého Víta, Václava a Vojtěcha" jak to nazywają Czesi. Jest dla nich tym czym dla Polaków katedra na Wawelu - świątynią narodową. Na hradczańskim wzgórzu w czasach przedchrześcijańskich prawdopodobnie istniał chram poświęcony Świętowitowi ( nie mylić ze św. Witem ) i to na miejscu tego "wrażego" dla chrześcijaństwa obiektu książę Wacław z dynastii Przemyślidów, późniejszy święty Kościoła Katolickiego, wzniósł w roku 925 pierwszy kościół. Przechowywano w nim ramię św. Wita, cenną relikwię, która Wacławowi podarował Henryk I Bawarski. Św. Wit był synem senatora rzymskiego, który za swoją wiarę został w następującej kolejności: ugotowany we wrzącym ołowiu, rzucony na pożarcie dzikim zwierzętom i rozciągany na katowni. Tajemnicą wiary zostaje co dostały po tym  gotowaniu w metalu do pożarcia te dzikie bestie i co jeszcze można było rozciągnąć w  katowni oraz jak przy takim potraktowaniu św. Wita ostało się święte ramię. Cud jakowyś?! No średniowiecze nie takie rzeczy widziało, dość okrutna  jak przystało na średniowieczne standardy dynastia Przemyślidów wydała z siebie paru świętych, co też zakrawa na cud. Św. Wacław skończył żywot ubity  przez siepaczy swojego brata Bolesława, zwanego Okrutnym. Jego babka św. Ludmiła została uduszona  chustą z polecenia synowej ( jest świętą od kłopotów z teściami, he, he ). Najprawdopodobniej z czeskim rodem panującym spokrewniony był św. Wojciech ( ze strony matki, Strzeżysławy ). Za swego życia cała ta święta  trójka  nie cieszyła się zbytnią sympatią  Czechów, ale po śmierci ich szczątki jako cenne dewocjonalia były mocno hołubione ( w roku 1039 w katedrze praskiej złożone zostały relikwie św. Wojciecha złupione z Gniezna przez księcia Brzetysława I  ).

W roku 1085 w katedrze na Hradczanach odbyła się pierwsza koronacja królewska - Wratysław II nałożył na głowę koronę. Świątynia nie była już wówczas wczesnoromańską rotundą tylko trójnawową bazyliką, bardziej odpowiadającą roli miejsca spoczynku świętych i królewskich koronacji. Tak sobie trwała w tym kształcie  przez niemal dwa stulecia, dopiero w roku 1344, wraz z otrzymaniem  przez praskie biskupstwo godności arcybiskupstwa, pod niebo wystrzeliła ostrołukowymi sklepieniami gotycka katedra. I to tak w wielkim stylu! Hradczańska archikatedra to ta sama liga co gotyckie katedry w Chartres, Canterbury, Koloni. Budowana przez stulecia z zachowaniem stylu gotyckiego, jako dominującego  (spore jej fragmenty  to tzw. neogotyk, jak spore o tym poniżej ), zaprojektowana przez jednego z najwybitniejszych architektów średniowiecza. No po prostu czuć  że wzniesiona w czasie kiedy Praga była cesarską stolicą. Przyznam że odczuwam pewne kompleksy i zazdrość mnie zżera o to że Czesi mają tak piękną gotycką katedrę królewską, nasza katedra na Wawelu też co prawda piękna ale nie w ten w miarę jednorodny, gotycki sposób ( dlaczego tak  jest napiszę później ).   Świetne  fragmenty w postaci renesansowych kaplic niestety nie są mi w stanie tego faktu przesłonić.  Nie znaczy że  przy katedrze na Hradczanach nie ma  doklejonego budynków w innym stylu, ale dominujący jest jednak ten niebowzniosły gotyk. No cóż, w połowie XIV wieku  rozbudowano katedrę na Wawelu ale dla  Kazimierza Wielkiego istotniejsza wydawała się ( słusznie zresztą ) kwestia zbudowania ufortyfikowanych zamków i wznoszenie murów  miejskich na terenie królestwa niż solidniejsze zajęcie się katedrą wawelską.  No inne priorytety były.  Czechy, a konkretnie Praga przeżywały swój  Złoty Wiek, Karol IV wyżywał się "w mecenacie", a  Kazimierz wznosił mozolnie podwaliny pod potęgę, jaką  w XV i XVI wieku miała stać się Polska. No i Kazimierz nie miał do dyspozycji na czas nieokreślony Parlerów. A tak w ogóle bez wspomnienia o Parlerach nie sposób przekazać dlaczego katedra na Hradczanach jest tym czym jest - jedną z najpiękniejszych  gotyckich katedr.


Ród Parlerów wywodził się ze Schwäbisch Gmünd, miejscowości położonej dzisiaj w Badeni - Wirtembergii. Nazwisko dała im praca, utworzono je bowiem od nazwy zawodu - "parlier" w staroniemieckim oznaczało majstra budowlanego. Co ciekawe nazwiska rodowego nie używali wszyscy "budujący" członkowie rodziny, ale wszyscy posługiwali się tym samym znakiem kamieniarskim. Ród był to potężny, Parlerowie budowali w Pradze, Fryburgu, Bazylei, Strasburgu, Norymberdze, Ulm, Wiedniu i w Mediolanie. Wznosili katedry, kościoły, mosty. Podejrzenia są że przyłożyli rękę do rozbudowy ratusza w Krakowie ( z gotyckości to się jedynie wieża z niego ostała ).  Gotycką katedrę na Hradczanach zawdzięczamy Peterowi Parlerowi, bodaj najwybitniejszemu przedstawicielowi rodu ( jemu też prażanie zawdzięczają Most Karola, wyrosły na miejscu wcześniejszego Mostu Judyty ). Można sobie wyobrazić jak ważną postacią w historii czeskiej architektury był Peter Parler kiedy prześledzi się co  pobudował. Jednak  trzeba oddać sprawiedliwość niejakiemu Mateuszowi z Arras - to on był pierwszym budowniczym katedry, dopiero po jego śmierci w 1352 roku, Peter Parler przejął budowę, którą realizował w dużej mierze wg. planów swojego poprzednika. Szczerze pisząc szwendając  się po katedrze z wysoko zadartą głową i oczami wlepionymi w słynne sieciowe sklepienie, ani Mateuszowi z Arras ani rodowi Parlerów ( po śmierci Petera katedrę rozbudowywali  jego synowie ) nie poświęciłam nawet jednej myśli. Okrutne ale prawdziwe, bezczelnie i ahistorycznie cieszyłam się  urodą pięknego gotyckiego wnętrza, błogosławiąc w duchu tzw. porę obiadową czyli czas w którym zorganizowane grupy turystów porzuciły katedrę na rzecz knedlików czy tam innej pizzzy.



Katedralne wnętrze piękne i ućkane zabytkami nie tylko  gotyckimi, w końcu katedra  to świątynia grzebalna świętych, królów czeskich i cesarzy. Dla miłośnika sztuki baroku  a i miłośnika secesji coś się znajdzie. Ludziska drepczą do srebrzystego mauzoleum świętego Jana Nepomucena, podziwiają  baldachim i  fruwające anioły, metal szlachetny przyciąga tłumy, he, he. Mauzoleum Habsburgów, miejsce gdzie spoczywa  divina favente clementia electus Romanorum Imperator, semper Augustus, Germaniae rex w liczbie sztuk dwóch - znaczy cesarz  Ferdynand I i Cesarz Maksymilian II i żona Ferdynanda, a matka Maksymiliana - Anna Jagiellonka, wnuczka Kazimierza Jagiellończyka  i Elżbiety Rakuszanki ( zasłużonej, piętnaścioro potomstwa powiła, po babuni miała takie zdolności ) - nie jest tak oblegane. Biały marmur nie błyszczy, więc piękne późno renesansowe rzeźby cesarzy nie przyciągają tak uwagi jak rozbuchane forma rokokowego mauzoleum. Ma to tę dobrą stronę że mauzoleum Habsburgów można spokojnie obejrzeć. Równie spokojnie można obejrzeć tzw. witraż Muchy, artysty którego raczej kojarzy się z plakatami z przełomu wieków. Może nie jest to dzieło tej klasy co witraże  Wyspiańskiego czy fryburski witraż Mehoffera ale wielbiciele  stylu mistrza Alfonsa będą zachwyceni.
Mnie oczywiście najbardziej ciągnęło do "prawdziwego gotyku", więc wgapiałam się w słynne Oratorium Królewskie wykonane w czasach Władysława Jagiellończyka i usiłowałam wypatrzeć słynne popiersia umieszczone w triforium, co nie jest łatwą sprawą. Triforium to takie  trójdzielne okno, bardzo  popularne w architekturze romańskiej  i gotyckiej, a nawet  wczesnorenesansowej, jednak w tym wypadku chodzi  o drugie znaczenie tej nazwy. Triforium to jest też  galeryjka biegnąca wewnątrz budynku, ma grubość muru ( nie wystaje jak  antresola, czyli coś co w architekturze gotyckiej określa się jako emporę ). Oczywiście galeryjka jest na wysokościach, dla takiej żaby jak ja  niebotycznych, więc wypatrywanie jest w zasadzie beznadziejne ( rzeźby są tak umieszczone że najlepiej byłoby podziwiać je łażąc po triforium ). Żałuję bardzo że  nie dojrzałam tych popiersi, bo  są   sztandarowym przykładem stylu Parlerów i na swój sposób są unikatowe. To takie o ponad sto pięćdziesiąt  lat wcześniejsze głowy wawelskie. O ile jednak wawelskie łebki z Sali Poselskiej są przedstawieniami pewnych typów, to popiersia z praskiej katedry są portretami konkretnych osób. Można sobie obejrzeć podobizny członków  dynastii Luksemburskiej ale można zobaczyć też budowniczych katedry, choćby Petera Parlera czy Mateusza z Arras. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Nie udało się z wgapianiem w triforium ( z wielkim chórem nad prezbiterium też ) to się skupiłam na kaplicy świętego Wacława. Szczęśliwie zaliczeniowi turyści nadal chlali knedliki więc był spokój. No i jak już użyłam określenia zaliczeniowi to sobie ulżę.



Katedra św. Wita niestety padła ofiarą swej urody, turyści oblegają ją masowo i to są najczęściej  tzw. turyści masowi. Nie  piszę tak dlatego że zadzieram  nosa bo jaka to ja  elitarna,  wyrafinowana i w ogóle, piszę  narzekająco  bo stwierdziłam naocznie że ludziska w doopie mają tę urodę, z powodu niby  której zadeptują niemal ten budynek. Gdzie te wgapiania się niespieszne w pinakle, wimpergi, gdzie  podziwiania przejrzystości tak doskonałej konstrukcji, gdzie zachwyt nad innowacyjnym sklepieniem sieciowym?  Nie trzeba wiedzieć że pinakle czy też fiale to wieżyczki zdobiące inne wieżyczki, że wimperga to ten trójkącik nad szczytem ostrołukowego okna  czy portalu, nie trzeba wzroku doskonałego i pamięci słonia żeby zauważyć że sklepienie sieciowe różni się od  prostego sklepienia krzyżowo - żebrowego. Naprawdę nie trzeba! Jedyne co przy zwiedzaniu jest potrzebne  to wysilenie się i zwrócenie uwagi na budynek. Taaa, wysilać się na urlopie na jakieś wpatrywania w  stare budownictwo , kretynka - trzeba kijek do selfie całościowego przygotować i cyknąć się na tle. Też wysiłek! W zwiedzaniu najważniejsze jest jak się ustawić z kijkiem. W kijki zaopatrzeni są niemal wszyscy ( widziałyśmy różne okazy z tymi kijkami, przy co niektórych Mamelon z jawną satysfakcją stwierdzała "My nie mamy kijka" ), głównie wdziącznie przeginające się dziewczęta i napinający się młodzieńcy, ale i wycieczki starszych Chińczyków ( przy wycieczkach kijki jeszcze rozumiem, zdjątka grupowe są cykane pamiątkowo ) i niedoinwestowani w jakiś sposób przedstawiciele mojego pokolenia ( znaczy tacy powyżej czterdziestki ). Nie wiem dlaczego oni się tak z tymi kijkami męczą, przecież  wystarczy ściągnąć fotę z neta, program zainstalować i już mamy siebie w Pradze. Pokolenie selfie to narcystyczni kretyni, zwiedzać cokolwiek w ich towarzystwie to katorga. Wypieprzałabym wszystkich z tymi ich kijkami z tzw. miejsc atrakcyjnych turystycznie. Porąbani fotomodele, na cholerę im katedra jak tylko lustra do szczęścia potrzebują?! Srajfon na kijku niepotrzebny, Srajbook czy Insragram można nakarmić fotoshopem ( bo większość srajbookowców  i insragramowiczów ma głęboko gdzieś gdzie była Estella Mamuella i John McObsryphone,  dyszą głównie chęcią zamieszczania własnych  fotek w celu polepszenia sobie samopoczucia ). Wiem, zionę miłością do świata, ale mało jest tak wkurzających rzeczy jak ciągłe uważanie żeby nie napatoczyć się na jakiś  kijek, w porę uskoczyć przed szukającym cud kadru kijkowcem, nie zostać potraktowanym kijkiem. No i to  uświadomienie sobie że oto  otaczają mnie wieprze, które zajęte  promocją swojej wieprzowatości nie zauważają pereł, za to przeszkadzają innym. Nie lubię tłumu, a tłumu z kijkami to wręcz nienawidzę! Kijek im w ....!




Dobra, dość ulewania tej żółci! Lepiej zająć się  katedrą. Jak zawieje Was kiedyś do Pragi, wleźcie  albo wjedźcie na Hradczany ( da się, linia tramwajowa 22 dla tych których wykończają schody ) w porze mało turystycznej ( znaczy ranki i wieczory ) obejdźcie katedrę dookoła, z każdej strony jest ciekawa ale  najpiękniejsza od strony  południowej. Na fasadzie, tuż nad wejściem, umieszczono  w latach 1370- 71 mozaikę przedstawiającą scenę Sądu Ostatecznego. Cud , miód - gotycka perełka lśniąca złotą barwą, od tych lśnień ponoć nazwaną  to wejście do katedry Złotą Bramą, choć ja tę nazwę wiązałabym raczej z tym że było to wejście królewskie, tzn. podczas koronacji królewskich wchodził przez nie przyszły król a wychodził  monarcha. Mozaika ( tło ) nie została wykonana z malutkich złotych płytek, nic  z tych rzeczy - to szkło rodem z Wenecji, ale  to cudo układali  sprowadzeni z Rawenny mistrzowie (  crème de la crème, śmietanka i w ogóle najwyższa półka, z tradycjami sięgającymi hen we wczesne średniowiecze ). Możemy  pozazdraszczać, w Polsce nie mamy tej klasy  dzieła z tych czasów ( no tak, Kazek Wielki wówczas kipnął a Ludwik Anjou dopiero mościł się na tronie, to nie był zdecydowanie czas na sprowadzanie  mozaikarzy ).  Niestety zdjątka Złotej Bramy Wam nie przedstawię, aparat w tym momencie wziął i odmówił posłuszeństwa ( ale łatwo wyszukacie  je w necie ).  Dobra, Złota Brama pikna ale ja najbardziej  lubię oglądać  budynek katedry od tyłu, czyli od strony wschodniej. W dzień wygląda  pięknie, a w nocy wygląda wręcz zjawiskowo! Ściana południowa - zabytek wiekowy, szaconek i w ogóle, ale tyłeczek katedry to Architektura przez duże A. Gdyby pozbawić budynek wszystkich ozdóbstw, same "gołe"ściany by się obroniły ( choć przyznaję że pinakle są wisienką na torcie ). Zastanawiałam się  skąd ta wrażenie lekkości, wzlatania, no fruwający gotyk - ano, stąd  że te przypory z łukami oporowymi są dość duże, tzn. widać że konstrukcja na nich  się trzyma ( mam nieodparte skojarzenia z wyrzutnią rakietową, odrzucaną dopiero w momencie startu ).



No to teraz  wyjaśnionko dlaczego katedra jest cud miód gotycka i jeno jedna wieża jej przykryta barokową czapeczką. Husyci, moi Mili, Husyci! W XV wieku Czesi mieli u siebie takie zawirowania religijne  że budowanie katedry stanęło,  imponderabilia były ważne  a nie rozbudowa  budynków  ku  chwale Bożej. No gotowało się u nich tak, że nawet u nas wykipiało ( twarz Czarnej Madonny  z Częstochowy ma blizny pohusyckie ). Poza pracami podjętymi za czasów  Władysława Jagiellończyka to architektonicznie nic  się właściwie  nie działo. Na swój kolejny "dobry czas" Czechy  musiały poczekać aż  do Rudolfa II. Rudolf owszem rodzinę należycie w katedrze zasarkofagował, ale wyżywał się fundacyjnie  gdzie indziej. Poza tym jego stosunek  do  religii katolickiej ( i nie tylko do katolickiej ) był jak na katolickiego cesarza dziwny i to oględnie pisząc. Potem była wojna  trzydziestoletnia, Biała Góra i dopiero w końcu XIX wieku, wraz z nową polityką Franza Josefa,  który zaczął kumać że państwo może mu się rozpaść jeżeli wzrastający nacjonalizm nie znajdzie ujścia w kształcie federacji narodów pod miłościwie panującym cesarskim berłem, coś tam na Hradczanach drgnęło.  Cesarskie przyzwolenie na  zaspokojenie czeskich  ambicji  zostało wydane.  Prawie wszystkie wielkie katedry gotyckie nie są tak do końca prawdziwie gotyckie. W XIX wieku rozbudowywano je namiętnie w stylu neogotyckim ( w końcu liczba  ludności wzrosła wielokrotnie od czasów późnego średniowiecza więc  istniała  potrzeba rozbudowy , wiele katedralnych budów przerwano ze względu na tzw. okoliczności a w ostatnich  trzydziestu  XIX wieku  wraz z postępem technologicznym i jako taką spokojną sytuacją polityczną w Europie pojawiła  się możliwość dokończenia ich  wg. pierwotnych planów, lub planów wzorowanych na starych, gotyckich  ). Szczęśliwie  się złożyło że około połowy XIX wieku zaczęto się interesować szerzej gotyckimi formami ( bardzo wczesny neogotyk to raczej trafiał w tzw. wysublimowane  gusta  arystokracji, dopiero potem został porządnie oswojony, przetrawiony i zaakceptowany ).  Właściwa  katedra gotycka  na hradczańskim wzgórzu przed rokiem 1872 była znacznie mniejsza  niż budynek, który oglądamy obecnie. Jednak świetne  opanowanie stylów historycznych przez architektów XIX - wiecznych sprawiło że wydaje się nam że  katedra w takim kształcie stała tam od czasów Karola IV. Owszem secesyjne grzybki, i tam  jakieś podejrzane gotyckie elementy ozdóbstw ujęte w zbyt nowoczesną  jak na czasy średniowiecza formę, jakiś zaplątany facet w garniturze zamiast w zbroi, ale żeby tak  wszytko po całości,  b u  d y n e k?!  A jednak to prawda -   zachodnia strona na zdjątkach poniżej jest XIX - wieczna.  Jak dla mnie to ta rozbudowa  katedry jakoś jej urody  nie zniszczyła, uczyniła ją za to monumentalną.
Ten wpis nie wyczerpuje całej historii tej budowli, historii zebranych w tym miejscu skarbów kultury, nic  z tych rzeczy. To jest wpis zanęcający - do Pragi niedaleko, "kijkowcy" jadają obiady i inne posiłki, podróżuje się nie tylko latem, w wakacje czyli wtedy kiedy wysyp "kijkowców" uniemożliwa normalne zwiedzanie, zobaczyć  duże miasto z kościołami, pałacami, kamienicami  które nie widziały bomb zawsze warto. Katedrę mimo tego że oblegana i zadeptywana przez "kijkowców" polecam Waszym oczom. Dobrze jest podreptać i przebiegając wzrokiem wzdłuż strzelistych form popatrzeć nieco wyżej, tak trochę ponad nasze codzienne zwykle  bytowanie. Może niekoniecznie zaraz metafizycznie, ale tak zwyczajnie oderwać się od życia naszego codziennego przyziemnego.  Gotyk strzelisty dobrą rakietą nośną!



P.S. Nie na tematy gotycko - turystyczne ale bardzo ważne: do zakotowanych - potrzebny dom dla kotów  Szukamy Człowieka Wielkiego Czynu! Pamiętajcie że z kocim FeLV+ jest jak z każdą "nową" chorobą wirusową czy bakteryjną, z czasem przebieg choroby nie jest tak dramatyczny , jak to przy jej "debiucie" było. Kiedyś dla kota ten wirus był to wyrok śmierci w ciągu paru miesięcy, dziś przy normalnym traktowaniu zwierzaczka to jest w sumie zwykłe kocie życie ( wielu ludzi nawet nie wie że ich koty są nosicielami tego wirusa ). Tym niemniej kotki będą wymagały większego doglądania, nie pieniąchów ( bo to się da załatwić ), tylko po prostu serducha dla nich.

Dlaczego warto w domu zapuścić kota

$
0
0

Jak wiecie szukamy miejsca dla kotów nieco bardziej wymagających ( bez przesady z tym uważaniem, po prostu trzeba je normalnie  traktować, jak członków rodziny albo przyjaciół ). W związku z tym  mój dzisiejszy post będzie poświęcony kotom i płynącym z mieszkania z nimi korzyściom. Jak powszechnie wiadomo pies to okazuje  uczucia a kot to nie, bezuczuciowy jest.  Pojęcie powszechnie nie jest tożsame z prawdziwe czy też mądre, częściej z pojęciem powszechny kojarzy się głupotę ( jak często słychać o  powszechnej mądrości? ) lub kłamstwo czy  hipokryzję ( taaa, powszechna prawda też jakoś słabo  w języku polskim funkcjonuje ). Nie należy zatem sugerować się powszechną wiedzą na kocie tematy, no bo  ona jest hym... tego... powszechna.


Warto zastanowić się nad tym co naprawdę Wiemy o kotach. Wiemy że nie żyją w zhierarchizowanych stadach, że  struktura społeczna kociej  gromady nijak się ma do struktury stada ludzkiego. Więc jak to się stało że drogi kocie i ludzkie się  skrzyżowały i że kot został stworzeniem domowym, wplecionym jak ten wątek w osnowę ludzkiego bytowania. Jak zwierzak tak od  nas różny stał nam się tak bliskim? Odpowiedź  prosta jak  drut - kot jest  inteligentny do tego stopnia że czasem sprawia  wrażenie inteligentniejszego od nas. Nie mam tu na myśli  tzw. inteligencji poznawczej, tej na wysokim C wymagającej  logicznego wywodzenia jednych  pojęć z  innych pojęć,  ale umiejętność przeżycia i rozwijania się gatunku w środowisku tak niebezpiecznym jak ludzkie społeczeństwo. Tak, tak, to co stworzyliśmy zwierzętom to horror, z  którego dopiero od niedawna  zaczynamy sobie zdawać sprawę. Kot nie dał się uprzedmiotowić, w związku z tym obrywał od losu w okrutny sposób, ale powolutku i wytrwale, mimo tylu różnic w sposobie funkcjonowania społecznego kotów i ludzi, zdobywa sobie miejsce pieszczocha, pupila domowego. Nie łowi już  często gryzoni, nie toleruje się go w obejściu  bo łowny i nie pozwoli myszom i szczurom obeżreć nas do cna, kot coraz powszechniej "wchodzi na salony" czyli  jest zapraszany do domu, pokoje i kanapy stają się coraz częściej habitatem kociego gatunku. Może  to dlatego że nie wymaga od nas nieustannego zainteresowania, sam nami interesuje się w sposób kulturalnie  nienarzucający się ( hym...przeważnie ) stał się dla współczesnych ludzi z Europy, Ameryki Północnej czy wysoko rozwiniętych krajów Azji ( i nie mam tu na myśli Chin ) kimś w rodzaju towarzysza idealnego.


Uciekamy po pracy w korporacjach, szkołach, fabrykach i innych usługach w świat indywidualny,  w którym tolerujemy  dość łatwe do zerwania więzi  netowe, ale pragniemy zaistnieć w nim niejako  część struktury czegoś narzuconego tylko taki sobie luźny elektron, byt samoistny, którego w  ludzkie stadko wpisuje jedynie uczucie dla rodziny. I w tym miejscu czeka na nas kot - członek rodziny z wyboru, strażnik własnej indywidualności, którą to indywidualność  my  często zmuszani jesteśmy odwieszać, bo w końcu z czegoś trzeba żyć. Wracając w domowe  pielesze zawsze możemy się na kota pogapić i pomyśleć  że  tak samo jak i on jesteśmy nie tylko trybikiem w maszynie, czy ulec,  jak wielu  uważa złudzeniu,   że nie jesteśmy jedynie  nosicielem wiecznie ewoluujących  genów,  ale kimś odrębnym, sobą. Oczywiście radośnie stadnie myślimy o sobie że jesteśmy strasznie zróżnicowani, znaczy każdy z nas myśli że jaki to jest inny -  nie lubimy sobie uświadamiać naszej stadności. Kot jest odpowiedzią  Opatrzności na nasze tęsknoty za byciem sobą, byciem kimś wolnym, spływa z niego na nas ta cała otoczka rozbuchanego indywidualizmu.


Kici, kici a on nie przychodzi, mamy  pilne zajęcie a on włazi na klawiaturę, blat stołu,  rozłożone papiery - jest sobą i za nic ma wszystko inne poza tym że to jest właśnie czas, który wyznaczył nam na pieszczoty. Ubieramy więc jego  zachowania w nasze własne pragnienia bycia Easy Rider, i jakoś tak bardziej  przy kocie czujemy się Kimś. Kot jest Kimś i my mieszkamy z  Kimś czyli wiadomo, też jesteśmy Kimś. I od razu nam lepiej, mniej depresyjnie i łatwiej możemy znieść gderliwego szefa, nieuprzejmą klientkę czy kolejne szkolenie BHP  albo imprezę integracyjną w pracy. Bez kota byłoby znacznie trudniej znosić codzienność! A o stresach okazjonalnych straszliwych  to nawet za dużo  nie napiszę,  wiedzcie jednak że kot to żywy opatrunek na rany duszy - on się liczy a my się dla niego liczymy, balsam!

Dlatego po rozważeniu niezbędnej roli kota w utrzymaniu kruchego zdrowia psychicznego współczesnego ludzia rozważcie Wy, biedni bezkotni jeszcze, czy to już nie czas na zapuszczenie sobie kota w domu żeby  nie dostać kota.


Szukamy Człowieka Wielkiego Czynu!  - koty czekają żeby Was wesprzeć i zadbać o Wasze samopoczucie. Te są wyjątkowe,  możecie je rozpieszczać jeszcze bardziej niż koty nie mające alibi na rozpieszczanie w postaci  nosicielstwa. Rozpieszczony kot uświadomi wam że i Wy jesteście godni rozpieszczania. Weź kota i poczuj że jesteś Kimś!
U Psa w Swetrze Nowa Lokatorka może jeszcze zechce łaskawie rozważyć czy  nadajecie się na opiekunów prawdziwej  Gwiazdy. Zawsze  to miło być blisko kogoś tak ważnego jak Gwiazda! 

Dzisiejszy wpis ozdabiają prace artysty nazywającego się Louis Wain, artysta dostał kota na punkcie kotów ( podobno cierpiał  na syndrom Aspergera ).  H.G. Welles stwierdził kiedyś że " English cats that do not look and live like Louis Wain cats are ashamed of themselves." - co  można przetłumaczyć "Koty angielskie które nie wyglądają i nie  żyją tak jak  koty  Louisa Waina powinny się wstydzić"

Bath - spacerkim po mieście

$
0
0

Parę lat temu bawiąc z  wizytacją w Albionie udałyśmy się z Mamelonem  do wód, bardzo dosłownie do wód, czyli wylądowałyśmy w Bath. Kurort z tradycjami co się zowie, już starożytni  Rzymianie tralala... i to dosłownie bo Bath  to nic  innego tylko  rzymskie kąpielisko Aqua Sulis. Rzymianie rzeczywiście zainwestowali w  infrastrukturę czyli wybudowali łaźnie z okolicznościową świątynią, kiedy tylko zorientowali się że łaźnie będą  tanie  w utrzymaniu bo  wody  do tepidarium i caldarium nie trzeba podgrzewać. Celtycką boginię Sulis zamienili na  rzymską  Minerwę, autochtonów którzy do tej  pory korzystali z ciepłych źródeł w warunkach dzikiej natury postanowili  uraczyć basenami w najlepszym stylu  "prosto ze stolicy Imperium" i stworzyli chyba najbardziej znaną, oprócz Muru Hadriana rzecz jasna, pamiątkę  swego pobytu na Wyspach Brytyjskich.



Wody geotermalne, rzeka Avon i bliskość  wybrzeża, wielowiekowa tradycja  - idealne miejsce na wypoczynek, nie ma się zatem co dziwić że Anglicy od wieków  pielgrzymowali do Bath. Niby w celach  prozdrowotnych ( to jedyne źródła geotermalne w Anglii ) ale cele prozdrowotne w spętanych swoistymi konwenansami epokach minionych,  były często tylko pretekstem do udania się w miejsca gdzie życie płynęło dzięki przybyszom z różnych stron królestwa, znacznie żwawszym nurtem niż miało to miejsce w wiejskich dworach czy nawet zamkach. Dlaczego dworach a nie w domkach, chatkach czy tam innych miejscach w których mieszkali mniej zamożni obywatele królestwa. Ha, na wakacje dla poratowania zdrowia  w dawnej Anglii to mało kogo było stać, tylko ludzie posiadający jakiś tam majątek, stały dochód na poziomie umożliwiającym utrzymanie paru dorosłych, niepracujących osób, mogli sobie bytować w Bath. Opowieści o  biednych pastorach z Bath odczytujemy  dziś często przez  pryzmat  biedy trzecioświatowej a to była zupełnie innego rodzaju bieda ( choć też paskudna ).



Bath jak każde miasto przeżywało wzloty  i upadki. Po wyprowadzce  Rzymian z wysp, podupadło jak niemal wszystko, potem zaczęło się mozolnie dźwigać, szczęśliwie założono w nim opactwo, więc nie zniknęło z mapy. Bath Abbey powstało coś tak koło  675 roku, ponoć na miejscu dawnej pogańskiej świątyni. Musiało być ważnym ośrodkiem kultu skoro odbyła się w nim  królewska koronacja ( w roku 973 Edgar został ukoronowany jako King of the English ). W XI wieku świetność opactwa była tak  wielka że rozpoczęto budowę katedry. Niestety budynek został przez historię potraktowany dość okrutnie ( zniszczał w XV wieku, niby miał być odbudowany ale kiepsko to szło ), po awanturach religijnych  Henryka VIII opactwo zakończyło życie jako monastyczna wspólnota, katedra nie była  już do niczego potrzebna i dopiero  córka Henryka, Elżbieta I podjęła  jakieś działania w celu odbudowy ( dobra królowa Bess w ogóle miło zapisała się  w historii miasta - nadała mu w 1590 roku status city ). Obecnie stojący budynek to resztki  historyczne i neogotyk angielski, zresztą bardzo miły dla oka. Warto się pogapić bo jest w sumie dość nietypowy. Wpisuje się pięknie w kamienne miasto, bo żółtawy kamień z Bathampton i Combe Dawn to główny budulec miasta.




W  końcu XVI i  w XVII wieku Bath  zaczęło zyskiwać na znaczeniu jako miejsce lecznicze, ale swoją drugą młodość  przeżyło jednak dopiero wraz z zasięściem na tronie brytyjskim importu z Hanoweru, to w epoce georgiańskiej ( nazwanej  tak od  czterech królów  Dżordżów miłościwie panujących  nad Great Britain ) powstało miasto które staje przed oczami  czytelników prozy Jane Austen. Nie można jednak odmówić niezbyt mądrej królowej Annie Stuart ( panującej na chwilkę przed pierwszym Dżordżem ) pewnych zasług dla miasta. Nie było wielkiej rozbudowy za  czasów jej panowania, ale to właśnie wtedy Bath stało się modne. Ponowne chwile  chwały zaczęły się od  pięknoducha, birbanta i w ogóle letkiewicza - pana Richarda Nash'a zwanego Beau. Znacie angielskie pojęcie dandy,  no, to był dandy stuprocentowy - wzorzec gatunku ( choć samo pojecie  dandy narodziło się  nieco  później , w czasach kolejnego beau, czyli Beau Brumell'a ). Facet wymyślił sobie genialne zajęcie, został  Mistrzem Ceremonii. Nie miało to nic wspólnego z urzędem powstałym za czasów Jakuba I Stuarta. Fucha mistrza to była początkowo sprawa zupełnie "na dziko", nie jestem nawet pewna czy on się sam na nią nie powołał. Co robił taki Mistrz Ceremonii w kurorcie? Mistrz Ceremonii odprawiał ceremonie, dość durne,  przynajmniej z naszego punktu widzenia. Dla współczesnych Beau Nash'a , pochodzących jak i on z "lepszych sfer",  życie  w kurorcie  bez przewodnika który tworzył warunki towarzyskiej egzystencji byłoby  trudne. No człowiek nie wiedziałby co wypada  zrobić jak Iksińska  sunęła z srebrnym kubeczkiem po te wody lecznicze ( bo w Bath nie  tylko się pławiono w  wodzie lecz też ją w celach leczniczych pijano ) - dygnąć, udać  że się nie widzi, konwersację z pomocą wspólnego znajomego  zacząć ).  Beau rozwiązywał takie problemy, elegancko  i z wdziękiem, jak to Beau. Stworzył swoisty kodeks zachowań,  nieco poluzował gorset etykiety i z lekka  otworzył klasowe szufladki, tak  lubiane przez społeczeństwo brytyjskie - w końcu odpoczynek  u wód wymagał większego  luzu. Rok 1704 to złoty rok w  historii miasta, Beau został Mistrzem Ceremonii, nieważne  czy z samopowołania czy ktoś mu ten urząd przyznał, został i Bath złapało falę która wyniosła je wysoko - nie dość że pierwszy kurort królestwa, to jeszcze miejsce gdzie podobnie jak w Londynie uprawiano politykę przez duże P. Nieoficjalnie i czasem hym... tego... buduarowo - sypialniane, ale życie polityczne w tej  w sumie małej mieścinie osiągało niezwykłą temperaturę. Bardzo ważne dla historii Wielkiej Brytanii ustawy w Bath przepychano,  w parlamencie  w Londynie potem je tylko przyklepywano.



Jak pisałam prawie cały wiek  XVIII, epoka  georgiańska to dla Bath czas budowy. Słynne miodowe wapienie, tzw. Bath Stone i wszechobecna klasycystyczna architektura sprawiły że urbanistycznie miasto wydaje się niesamowicie wręcz  jednorodne. To takie miasto które zwiedza się nie tyle z powodu poszczególnych zabytków ale z powodu całego miasta, jego urody wpisanej w łagodne wzgórza wschodniego Somerset. Nawet krótka przebieżka po nim uświadomi człowiekowi dlaczego znalazło się na liście światowego dziedzictwa  kultury UNESCO. Bath oberwało podczas ostatniej wojny, mało osób zdaje sobie sprawę że  leżące w zachodniej Anglii  miasto mogło być bombardowane, a było  i to solidnie. 25 - 27 kwiecień 1942 to dla  Bath czarne daty, ponad 19 tysięcy budynków zostało uszkodzonych, niektóre z nich całkowicie zniszczone, wypalone, 400 osób zginęło. To był odwet  za naloty  na Lubekę  i Rostock. Teraz właściwie już po tych wojennych ranach na Royal Crescent ( to taka uliczka w kształcie półksiężyca  z domami które są ustawione w  zakrzywionej linii - nr. 3 do zwiedzania po rzymskich łaźniach ), Circus ( plac z domami postawionymi tak by tworzyły okręg - nr 2  na liście zwiedzaczy ), Paragon ( długa wijąca się ulica z domami "wijącymi" się wraz z nią ) nie ma śladu. I dobrze  bo te wszystkie miejsca zaprojektowane przez Thomasa Warr Attwood'a, postać bynajmniej  nie świetlaną, to światełko najczystsze, blask palladiańskich koncepcji architektoniczno - urbanistycznych, świecący  w Anglii w XVIII wieku. Koniecznie do  oblookania ( jak  nie żywcem to choć przez neta ), bo ta koncepcja broni się jeszcze dzisiaj, mimo  tych cholernych samochodów pędzących po mieście.




Nad  ścisłym miastem na wzgórzach dla oglądaczy ogrodów perełka czyli  Prior Park Landscape Garden, jeden z tych ogrodów od których zaczęło się tak naprawdę angielskie ogrodnictwo krajobrazowe. Dzieło wspólne angielskiego poety o wyjątkowo ciężkim charakterze i lekkim piórze czyli Aleksandra Pope'a i ogrodnika Capability'ego Browna. Pierwszy teoretyzował i narzekał na sztuczności ogrodowe typu strzyżone bukszpany czy inne cisy ( tfu, to wcale nie wynalazek holenderski, to jest coś znacznie bardziej dla Anglii niebezpiecznego - francuszczyzna! ) drugi po prostu tworzył. Ogrody piękne i wpisane w naturę - gładkie sukno falującej trawy, pośród której stały stare domostwa jak i nowe domy, wzniesione w nowym klasycystycznym stylu , rozproszone kępy drzew, pasy lasków, stawy, które miały przypominać jeziora w tafli których przeglądają się ściany domu, serpentyny strumyków utworzonych przez sprytne spiętrzenie rzeczek. Niby nie natura a jednak natura. Capability uchodził za najlepszego ogrodnika Anglii, choć my nazwalibyśmy go raczej architektem krajobrazu ( ogrodnik to tak się bardziej kojarzy z facetem od marchewki i buraczków ). O dziwo  po  śmierci został szybciutko zapomniany. Anglikom coś było za spokojnie w jego ogrodach.


To tak króciutko o Bath, miasta spacerkiem niespiesznym przechodzonego. Turystów oczywiście w bród, choć nie jest tak tłoczno jak w Pradze. Samochody za to są dobijające.
Teraz kolejny komunikat o kotach - Jupi oczekuje na to by kogoś adoptować Niezależna Jupi już może startować na podbój świata , lepiej się pospieszyć bo kocina już kombinuje jak by się tu zaląc na tymczasie ( bestia znaczy z tych bardzo inteligentnych ) a u Gosi, za jej drzwiami Białaczkowa ruletka . Tytuł niby okropny ale wieści dobre - tam na tymczasie oczekują zdrowe i zdrowiejące kotowskie, wszystkie pikne co cud! A mnie właśnie włazi na klawiaturę Szpagetka, chyba wyczuwa że piszę o innych kotach, he, he.

"Ja z podróży"

$
0
0
Od ponad tygodnia miotam się po Polszcze - wyprawa wizytacyjna weekendowa, krótkie czasowo ale dość dalekie wyjazdy. Teraz z kolei mają mnie nawiedzić ( Tatuś po nieszczęściu kocim z poniedziałku - nie ma z nami już  Figi - będzie ciężkoprzekonywalny, czym jestem solidnie zmartwiona ), powinnam zacząć sprzątać czy cóś ale ledwie mam siłę  w klawiaturę stukać.  Bardzo dużo nowych, ciekawych miejsc  widziałam, strasznie żarłam ( wyrzuty sumienia i na dodatek kolejny fałdek - zakładka? - na bęcu ), przywiozłam trochę nowych roślin. Koty pod opieką Małgoś  - Sąsiadki i Ciotki Elki jakieś takie wyobcowane ( jestem chyba karana za częstą nieobecność ), Felicjanowi smarowanie antyuczuleniowe nic nie pomaga i szykuje się dohtor.  Dżizaas wkurzona na robotę, którą sobie sama wynalazła też nie ma lekkiego życia. Coś nie mam czasu żeby ponarzekać że to już jesień zaraz czyli wrzesień coś tam za jakiś tydzień z hakiem. No wiecie, ja z podróży, jakoś nie składa się na gorzkie żale i smęty że oto jesień  u proga, bo to trzeba pilnować pociągów byle jakich, w których nie dbać o bagaż to może być ciężko ( ciągle przypominają o bagażu, jakby bali się że pasażerowie  wybuchowe te bagaże mają ),  ale nie dbać o bilet to jest prycho. Odkryłyśmy niedawno z Mamelonem że kupno biletów w biletomacie oraz kupno w kasie PKP przekracza nasze skromne  możliwości umysłowe. Zadbanie o bilet jest tożsame z niedbaniem o bilet, znaczy nawet jak kupisz bilet w kasie PKP na dworcu,  na pociąg  odchodzący o konkretnej  godzinie,  to zawsze może się okazać że jedziesz z biletem nieważnym, bo to nie jest bilet właściwego przewoźnika. Szczerze mówiąc mam gdzieś historię spółek PKP, zasięg ich występowania, stroje godowe i tym podobne bzdety - następne bilety kupuję netem albo  u konduktora. Awantury dzikie przy kasie, takie w stylu średniej  komuny ( taa, wyjazdy na wczasy pracownicze ) to nie jest moja ulubiona rozrywka. Mamelon też nie musi tak przeżywać rozgrywek z automatem biletodajnym ( tylko dwadzieścia - trzydzieści  prostych ruchów dzieli  człowieka od kupna biletu, no chyba że biletomat ma ścięcie z systemem bankowym, wtedy średni czas oczekiwania na wyplucie biletu to jakieś  jedno  pokolenie ). Dobra, dość przynudzania - teraz fotki. Na pierwszy ogień hortensje z Bąblina.






Mamelon po wizycie  u Ewandki poczuła  straszliwy głód hortensji wiechowatej - rzuciła się  jak wilczyca na jagnię na te biedne krzaczki. Po fazie fioletów i "głębokiej purpury" Mamelon zarządziła że pod  koniec sierpnia ma być w Mamelonoison kremowo ( hortensje, których kwiaty  szybko różowieją są be i nie nadają się do wytwornych  gierek kolorystycznych przeprowadzanych przez madamme ). Prawda jest taka  że Mamelon różowiejące  hortensje  to już ma, a te kremowe to dopiero szczyt marzeń bo u Ewandki te kremy hortensjowe Mamelona urzekły. Ja polazłam w drzewa  i krzewy nie wymagające corocznych przycinań, w Alcatrazie  w końcu  pojawiła się halezja 'Wedding Bells' i trochę niebieskolistnych fotergilli. Happy, bo troszkę mniej zabaw z bylinami. Znaczy taką mam nadzieję, jak to wyjdzie w praniu tego nie wie nikt. Teraz  foty z ogrodu Ewandki ( mnie tak jakoś obiektyw w stronę różowych  hortensji leciał ), tej jego części w stylu country  ( Ewandka twierdzi że  tak naprawdę to jest bezstylowo ale za to swojsko ). Country czy swojak, ogród jest swobodny i bez zadęcia, taki jak lubię. Strasznie chemią nie traktowany, ot czasem jak coś wyjątkowo wredne to zostaje  pryśnięte ( zdaje się że ku zgrozie  Krzysia ), nawożony naturalnie, bez ton  granulek na wszystko. Długie  dysputy nocne z Ewandką toczyłyśmy na temat wyższości przekompostowanego przez rok końskiego nawozu nad wszelkimi innymi guanami, w tym roku trzeba  już pomyśleć o  końskim złocie. No i rośnie w tym ogrodzie aż miło, byki  nie rośliny!









No i to by było na razie na tyle. Jak odpocznę i się  trochę przewali to coś tam  później o wojażach tegorocznych skrobnę. No chyba że znowu mnie poniesie!

Tour de Tajoj - pałac i park pałacowy w Korczewie

$
0
0
Niby odpoczywamy ( he, he, he ) - od obowiązków, miejsc codziennych, związków stałych i tym podobnych umocowań w życiu naszym powszednim. Znaczy mamy wakacje! Jak wakacje to podróże, więc nie dziwcie się że w sierpniu coś u mnie mało ogrodowo. Zaniosło nas ( Mamelona i mnie ) do pięknej Krainy Tajojów, odbyłyśmy klasyczny zajazd  na Ewandkowo, połączony z klasycznym uprowadzeniem  łupów i wyżarciem śledzi od Zenka z Gręzewa ( gospodarze znieśli z godnością, nie bronili włości, choć było coś na kształt ataku szarlotką ). Tradycyjnie już odwiedziny u Ewandki i Krzysia łączą się z zapuszczaniem w głąb tajemniczej  Krainy Tajojów. Tym razem było wschodnie Mazowsze i zachodnie Podlasie. Krótkie sprawozdanko z podróży,  travelowe zapiski pani starszej z wyprawy  na Wschód.


Wielkim szczęściem jest że  Kraina Tajojów nie jest jeszcze opanowana przez turystę masowego, lepiej brać kanapki na drogę niż co chwilka natykać się na smażalnie wszystkiego, słuchać ptaszkowych świergoleń niż ymc, ymc dobiegającego z dyskotek. Cisza  i spokój, bociany w gniazdach, myszołowy na łowach, zwiedzacze wolnym kroczkiem po zwiedzaczych  ścieżkach, Bozia w niebie - pełna harmonia. Bez obawy zadeptania przez dziki tłum spokojnie zwiedziliśmy pałac w Korczewie, obiekt dość niezwykły bo pałac wrócił do spadkobierców przedwojennych właścicieli i ich staraniem został podniesiony z ruin. Oczywiście remont jeszcze nieskończony, czemu trudno się dziwić zważywszy na skalę zniszczeń jaką historia zafundowała zabytkowi. Jednak tzw. domowe pielesze"doszły do siebie" na tyle że udostępniono je zwiedzającym, można też pospacerować po parku przy pałacu. W pałacu  odbywają się też tzw. imprezy okolicznościowe, z czegoś trzeba to wszystko utrzymać, a wierzcie że rzadko co  wyciąga kaskę z portfela jak stary i duży budynek. Słowo kamienicznicy! Jak już  coś się wyremontuje na cacy to okazuje się że tam  gdzie się zupełnie tego człowiek nie spodziewał pojawia się problem, najczęściej z tych  drenujących kieszeń w tempie ekspresowym. Taki jest już los "szczęśliwych" posiadaczy półruin wysoko metrażowych. Zatem uchylcie z głów kapelusze, ten odbudowywany własny majątek typu zespół pałacowo - parkowy to ciężki dopust a nie dorabianie się na dotacjach i w ogóle  wielkopańskie życie. Ha, po drodze  nie widać żeby włościanie odrabiali pańszczyznę, sianko zwozili do pańskiej stodółki albo w jakiś inny sposób zaspokajali wyobrażenia  o wyzysku chłopstwa podlaskiego przez zdegenerowanych posiadaczy pałacu. Pałacowi za kasą w pocie czółka  się kręcą jak wszystkie ludzie.

Pałac został wybudowany w latach 1734 – 1736 przez Wiktoryna Kuczyńskiego. Wcześniej były tu  budowle obronne, coś warownego - zachowały się do dzisiaj fundamenty. To że obronne nie powinno dziwić, w  XIII wieku szalało tu Tatarstwo ( jeszcze nie polskie ),  w XVII wieku ziemie te zalał szwedzki potop. Jednak  w XVIII wieku, a konkretnie to w  1712 roku  nastał dobry czas dla Korczewa, właścicielem majątku został wspomniany już  Wiktoryn, kasztelan podlaski  znany z tego że kiesy na reprezentację rodu nie skąpił. To on zaangażował Koncentiego Bueni, który musiał być na tyle dobrym architektem że Korczew zyskał miano podlaskiego Wilanowa. Po około 100 latach  pałac przebudowano wg. projektu Franciszka  Jaszczołda. Na tym nie koniec -  po stu latach pałac znów się opatrzył i przebudowano go po raz trzeci. Tym razem odbyło to się wg. koncepcji profesora Stanisława Noakowskiego, pałac rekonstruował, wspólnie z Wandą Ostrowską Marian Walentynowicz. Tak, tak, facet który rysował Koziołka Matołka! Ha, ale pałac to nie wszystko w Korczewie - na cały zespół pałacowy składają się następujące budynki: pałac murowany klasycystyczny ( wyliczając ponownie - powstał jako barokowa budowla, potem został przebudowany w stylu neogotyckim, obecnie  to klasycystyczny "klasyczniak" ), pawilon lub też letni pałacyk tzw. Syberia pochodzący z końca XIX wieku ( Syberia dlatego że ponoć byli tam przetrzymywani "na etapie" zesłańcy na Sybir ), oficyna, kaplica która  kiedyś była  oranżerią, neogotycka studnia z figurą św. Jana Nepomucena ( uwielbiam nazwę  "nepomuk" określającą wszelkie kapliczki i tam inne pobożności z wizerunkiem   św. Jana Nepomucena ) oraz kordegarda. Trzeba jeszcze w to wliczyć  ogrodzenie z przełomu wieku XIX i XX  i przejścia podziemne, tunele do oficyny, te klimaty. Normalnie strach się bać tej ilości budynków do remontu. 



Dobra, budynki budynkami ale  nas poniosło głównie do parku. A jest co oglądać. Park został podobnie jak niegdyś pałac z budowlanymi przyległościami zaprojektowany przez Franciszka Jaszczołda gdzieś około 1840 roku.  To klasyczny krajobrazowy ogród  angielski, kiedyś teren parku liczył sobie 35,5 hektarów, obecnie liczy ich 12. Park restaurowany, co widać, choć śmiem twierdzić że nie zawsze projektant  trzymał się tzw. wzorca ( obsada z róż, z lekka chybiona - nie ta bajka ).  Piękne za to nasadzenia z roślin bardziej kojarzących się z ogrodem naturalistycznym. Jednak widać starania, dosadzane są nowe drzewa, co rzuca się w oczy szczególnie  w alejach ze starodrzewem. W parku zachowały się jeszcze rzadkie i stare okazy drzew, na przykład ponad stuletnie platany, karagana syberyjska zwana syberyjską akacją, jesion płaczący. Drzewa rosną w grupach, w najlepszym stylu Capability Brown'a, wszystko to bardzo malownicze. Szczęśliwie ( moim zdaniem, he, he ) w parku nie zachowała się tzw. sztuczna ruinka, której ozdobą był kamulec zwany Menhirem.  Obecnie Menhir, dumnie i fallicznie wyrasta przed oczami zwiedzających z otaczającego go grabowego żywopłotu. Tak szczerze pisząc to po mojemu  żywopłot też mu niepotrzebny, taki rozłupany, wertykalny jak się tylko da granit, najlepiej wygląda "nagi" wśród drzew. Boszsz... o jakież to sprośności można podejrzewać mój umysłek po takich wertykalno - fallicznych wywodach na temat Menhira, jednak wrażenia wzrokowego nie da się wyprzeć - pionowe solo najlepiej wypada bez przyległości angażujących wzrok. Pełna natura, tym bardziej że a- ha parku widoczne z menhirowego zakątka jest po prostu genialne. Choćby dlatego widoku warto przedreptać park w Korczewie!









Schyłek lata na Suchej - Żwirowej

$
0
0
Jakby Meg z Agatkiem  do spółki tego lata  nie zaklinały to lato definitywnie wkroczyło w fazę schyłkową. Ha, "Mimozami jesień się zaczyna" jak pisał wieszcz Julian, a pan Czesiu śpiewał to pisanie - cholerna nawłoć kwitnie! Oprócz nawłoci kwitną sedumki i  pierwsze marcinki, no i zaczynają kłosić się trawska, nie ma zmiłuj wrzesień u proga. A wrzesień to już nie lato. W "gogródku" praca wre, usiłuję ogarnąć to  co jest nie do ogarnięcia. Co prawda  bliżej mi do Sancho Pansy niż do Don Quijote de la Mancha, ale jak są wiatraki to jakoś nie mogę usiedzieć na tyłku. Oczywiście moje ogarnięcie Alcatrazu i przyległości będzie  wyrywkowe, niepełne i obiektywnie niezadowalniające, ale co tam. Kopia w dłoń, Rosynant ( Pan Andrzejek ) spięty i atakujemy potwora. Działanie się liczy, walka, Panie tego, tyrka jak na roli i opowieści rycerskie do wtóru mruczących kotów ( moje stado  Dulcynej z Toboso, co jedna  to piękniejsza ). Hym,  à propos kotów - leczę potwory z uczuleń, problemów po polowaniach na miejskie gołębie i skutków przyjaźni z jeżami ( pchły ), ciężko mi idzie. Maść jest zlizywana w przemyślny sposób, przed zakraplaniem oczu najlepiej się schować, aplikacja kropelek antypchłowo - antykleszczowych w przypadku Lalka skończyła się kwikiem "Pazury mi obgryzają i szpilką kłują w ogon!". Brzmiało oczywiście fortissimo! Zapodanie czegokolwiek łączy się z  wyrywaniem z pańcinych objęć,  muszę polować na stado żeby stosować medykamenta. Codzienne polowania doprowadziły do udoskonalenia technik łowieckich łowczyni i technik ucieczkowych odławianych. Boszsz... jakie pułapki wymyślam, jak okienko szybko zamykam i szlafrokiem już rzucam jak lassem! Jakie sprytne wymyki stosuje  Felicjan, jak gryzie, a Sztaflik jak potrafi się zaszyć, nie do znalezienia kociczka. Sezon łowiecki u mnie w pełni,  chyba powinnam dogłębniej przemyśleć sprawę trofeów  ( jeżeli  Felicjan jeszcze raz mnie pogryzie albo się inaczej wyzłośliwi  to jego paskudny uczulony łeb ozdobi ścianę nad  łóżkiem, a ja codziennie bez  przeszkód będę smarowała ten obrzydliwy nochal czym będę chciała - tak sobie czasem pozwalam marzyć jak jestem przez tę bestię upokarzana ).







Polowania odbywają się najczęściej na  przyszłej  Suchej  - Żwirowej, chowanie się przede mną w Alcatrazie nie jest uprawiane ( a to byłoby naprawdę skuteczne działanie ), co skłania mnie do podejrzeń że koty jakieś  gry ze mną prowadzą. Nie wiem , może mnie  testują przed konkursem na Pańcię Roku, he, he. Obawiam się że utraciłam szansę na zakwalifikowanie się do kwalifikacji na kwalifikację - włożyłam Felicjana do rękawa szlafroka ( coś jak  kaftan bezpieczeństwa ) i leżał tak z maścią na nosie, przytrzymywany ręką żeby się nie stoczył z wyra. Rano zobaczyłam że na miejscu które poprzedniego dnia "opracowywałam", przy świeżo posadzonych irysach,  narżnięta jest duża, niezagrzebana kupa ( a normalnie to Felicjan okupuje kasztanowiec przy kompostowniku i kulturalnie po kociemu po sobie sprząta ). Stał kociszon na daszku szopki i wyzywająco się gapił. Wiem że to jego sprawka, choć "z dymiącą spluwą" go nie złapałam. Sprzątnęłam, pogroziłam i pocieszająco pomyślałam o tym łbie nad  łóżkiem.
Na przyszłej  Suchej - Żwirowej odbyło się w poniedziałek  pierwsze jesienne przycinanie lawend, cięłam po nowemu - na pieczarkę  i w kulę. Nie ruszyłam tylko lawandyny 'Grappenhall', przycięłam ją późną  wiosną i roślina dopiero teraz rozpoczęła kwitnienie. Trochę szkoda mi było kwiatów, poczekam jeszcze i przytnę po połowie września.  Muszę  za to szybciutko zrobić coś z sedumkami rosnącymi przy "józefku" vel hyzopku. Hyzopek osiągnął właśnie status rabatowego monstrum i trzeba ewakuować sąsiedztwo z zasięgu hyzopkowego rażenia. Niby mogłabym przyciąć  hyzopka ale on jest urodny  jako taki duży roślin, no widać że hyzopek jest szczęśliwy na tym stanowisku!  Serce boli ciąć szczęśliwca, niech więc epatuje tym szczęściem po całej rabacie - może co wybredniejsze rośliny typu Morina longifolia to ruszy ( przez osmozę, he, he  ). Sedumki wylądują na przodzie rabaty, to średniaki  więc jakoś się wkomponują. Szczęście  hyzopka skłoniło mnie do posadzenia jeszcze jednego egzemplarza tej rośliny  na przyszłej Suchej - Żwirowej, tym razem jest to hyzopek o różowych kwiatach ( niebieskości na tej rabacie już niemal aż nadto ). W ogóle w tym roku posadziłam na przyszłej Suchej - Żwirowej sporo  roślin o różowych kwiatach.






Przede wszystkim jeżówki. Ciągle  mi ich mało, w dodatku mam tzw. ekskluzywne chciejstwo - Echinacea pallida  'Hula Dancer'. Wysoka, może nienachalnie urodna ( dla mnie śliczna, Sławek się wzdrygnął jak ujrzał na moitorze, Mamelon rozumie moje zauroczenie ) ale będzie pasić do traw ( niebieskie palczatki  i takiegoż  koloru prosa ). Niestety najbliższa  "detaliczna" jeżówka tej odmiany  uprawiana jest w Olsztynie ( znaczy tak mi wyszło z wyklikania ).  No nie ma lekko. Podobają mi się też inne różowości - rzuciło mną w krwawnice.  Niby powinny rosnąć  na wilgotnym ale  bez przesadyzmu, na  bardziej mokrej glebie mogłyby zacząć szaleć, to ekspansywna bylina. Tył  mojej suchej rabaty miejscami nie jest aż tak bardzo piaskowo "leciutki", są miejsca na których udają się  głowaczki olbrzymie a werbeny patagońskie odmówiły współpracy. Może to nie będzie tak sucho i żwirowo ale co tam, grunt  żeby rosło w zgodzie z gruntem czyli tak naprawdę to ogrodem a nie książkowymi założeniami na temat "Piaseczek, Żwir i roślinki które w nich uprawiamy". Przeca nie będę ziemi wymieniać na parudziesięciu metrach kwadratowych żeby było w zgodzie z książkowymi  mundrościami na temat "suchych"  rabat. Przyjęłam do wiadomości że kiedyś rosła tam  pokrzywa w ilości  masowej a jakości pierwszej i tak do końca moja Sucha -  Żwirowa nie będzie taka sucha. Krwawnicom w tym przekropnym sezonie tak spodobało się na tyle suchej rabaty że solidnie wybujały. Do towarzystwa dosadziłam im hortensje wiechowate, przesadzone z Alcatrazu i niech to sobie jakoś tam rośnie. Trochę  wygląda zaskakująco, macierzanka "w odmianach" na przodzie, w planach lnica "wulgarna" na przedpolu a z tyłu hortensje i krwawnice, ale taki właśnie mam ogród!  Moje najnowsze krwawnicowe zdobycze to 'Blusch' i 'Pink Blusch', w jasne różyki mną rzuciło. Na bardziej suchym rosną perowskie, różowa bledzizna jakoś lepiej grała do tych szaro - niebieskich odcieni. Moje pierwsze krwawnice to raczej takie nasycone róże, na szczęście niewpadające w czerwień ( taka jest na zdjątku ). Jedno tylko muszę wytępić - wściekłą żółć kwiatów nawłoci która jak  feniks z popiołów wyrasta mi wśród drzew podwórka ( mea culpa - za rzadko wchodzę do tej części podwórkowego ogrodu i związku z tym nie tępię żółtej zołzy jak powinnam ).





Olszynka u Ewandki

$
0
0

Ponoć upały znów nadciągają więc zamiast przygotowywanych postów wycieczkowych ( z przyobiecaną fotką  Menhira dla fanek obiektu, he, he ) będzie post cienisty  o Olszynce Ewandki. Czuję się z Olszynką osobiście związana bo brałam  udział w obsadzaniu jednej  jej części.



Zanim Olszynka stała się czymś  na kształt angielskiego woodland, była sobie zwykłym chynchem, porośniętym wszystkim w co obfituje okolica ( obfituje głównie w nawłocie i osty ). W ramach radości ogrodnika występowały też w  Olszynce  krzewy kolczaste, najprawdopodobniej  jeżyny oraz rośliny perzopodobne. Tak po całości to szło i do pewnego momentu w ogóle  Ewandce nie przeszkadzało. Uprawiała tzw. ogród  górny z masą irysów bródkowych, pełen drzew, krzewów i traw,  a daleka  Olszynka jej nie interesowała bo z domu była po prostu niewidoczna. Krzysiu który ma swoją własną pasję, tak pośrednio związaną z  ogrodnictwem ( znaczy czai się z aparatem na żywinę która do ogrodu przychodzi ) tematu przezornie nie zaczynał, czując czym grozi rozpoczęcie ogrodowania na ugorze, który w sobie miał bardzo mało z cud łąk za to dużo z tych wszystkich straszeń roślinami inwazyjnymi. Jednak parę lat temu decyzja została podjęta - Olszynkę ruszono! To była praca z tych  heroicznych ( nadal jest - sąsiedztwo posiada chynch i jest szczęśliwe, w związku z czym Ewandka ściółkuje piętrowo coby się nic  nie siało, a Krzysiu obrabia strefę buforową ). Szczęśliwie ogród jest z tych naturalistycznych, więc nawet jak się coś wrażego zaplącze to nic takiego się nie dzieje, grunt żeby wraże z przyczółku się nie rozlazło.



Największą wartością w Olszynce  jest sama Olszynka, Ewandka oswoiła "dziki" olchowy zagajnik rosnący na brzegu rzeczki stanowiącej granicę działki. Ziemia  czarna i żyzna, wzbogacona rozkładającymi się liśćmi i koszoną trawą zmieniającymi się w kompost tak bezpośrednio na miejscu przyszłych nasadzeń. Struga sobie szemrze, nie zamarza zimą, ziemia wilgotnieje całorocznie - wymarzone miejsce dla długoszy, tulejników i wszelkich roślinnych wodopijców. Oczywiście są w Olszyce bardziej suche miejsca a nawet takie bardzo suche, szczególnie tam gdzie gdzie korzenią się kaliny czy czeremchy, no ale w końcu są  na świecie paprocie o mniejszych wymaganiach wodnych niż długosze, są funkie, oraz cała masa cieniolubów, które niekoniecznie muszą mieć bardzo wilgotno w korzonkach.



Ja zapisałam się w historii Olszynki namawiając  Ewandkę na   pierwiosnki wianuszkowate Primula bulleyana i pierwiosnki kwieciste Primula florindae. One i  popularniejsze od  nich pierwiosnki japońskie Primula japonica poczuły się w Olszynce na tyle dobrze że zaczęły się masowo rozsiewać. Ewandka jeszcze o tym nic nie wie ale dalej  knuję pierwiosnkowo - myślę że można by rozszerzyć nieco paletę  barw z pomocą pierwiosnków Primula bessianaPrimula x bullesiana, kwitnących nieco później niż pierwiosnki japońskie ( mniej więcej w tym samym  czasie co  pierwiosnki wianuszkowate  i kwieciste ). Ha, w Olszynce nie zostało powiedziane ostatnie pierwiosnkowe słowo!  Znaczy o ile da się przekonać Ewandkę ( na szczęście pierwiosnki potrafią się podobać, w masie są urocze ).



Jednak na moich zdjęciach z Olszynki nie ma pierwiosnków, są głównie  funkie i paprocie. Sadzone  masowo, bez jakichś strasznych ekstrawagancji  jeśli chodzi o odmiany, nie o Rarytetis rzadkospotykanensis Ewandce chodziło, tylko o rośliny które będą dobrze rosły i nie będą sprawiać niemiłych niespodzianek. Są tzw. lepsze funkie ale jak widzicie Olszynka Ewandki uniknęła ugrzęźnięcia w ramach ogrodu kolekcjonerskiego ( no wicie rozumicie, funkia po całości, jedna obok drugiej sadzone po jednej sztuce - człowiek niezafunkiowany oczopląsa dostaje i nie wie już  czym się która od której różni, ja tak dokładnie robię z irysami, he, he ). Chcę by właśnie w kierunku takiego bardziej spokojnego ogrodu powoli zmierzał Alcatraz ( feria barw  to na piochach ).



P.S. Koty  nadspodziewanie mile, smarowanie i zakraplanie oczek bez ekscesów,  chyba podejrzewają że im tyłki obsmarowałam, stąd te  łagodności i ogólne przyjazne nastawienie  do pańciostwa. Niestety czeka mnie  wizyta  u Dohtora, Sztaflik coś nie tego.

'Felicia' - róża testująca moją cierpliwość

$
0
0
Czasem tak się człowiekowi  robi że  czegoś po prostu bardzo  chce. Dobre  ludzie mu  tłumaczą, temu  człowieku, że chciejstwo takie  trochę durnawe bo sorry taki mamy klimat,  ale na upór wynikający z głupoty rzadko tłumaczenia  pomagają. Tak, tak, to jest samokrytyka.  Rzetelnie, sumiennie, z należytym namaszczeniem przeprowadzona. 'Felicia' ujrzana pierwszy raz w Wisley jawiła się jako wspaniałe krzaczydło,  z tych dających się traktować  jak róża czepna.  No cóż, sprowadziłam ściepkowo z zagramanicy i czekałam na te olśnienia. Pierwszy rok czekałam,  drugi rok czekałam, trzeciego coś tam drgnęło i  'Felicia' jakby zdecydowała  się że jednak zaakceptuje  ogród  w którym przyszło jej  żyć ( mam wrażenie że  przez prawie  trzy sezony znosiła  go z najwyższym obrzydzeniem i  usiłowała pokazać swoim marnym wyglądem tą najwyższą "łobrzydliwość"  ją biorącą ).  Szału nie ma, doopska uroda  różanego krzaczka nie urywa, ale coś tam się na pędach  normalnie kwieci. Dotychczas 'Felicia' prezentowała na nich twory kwiatopodobne, wyglądające od czapy ( gdyby nie to że roślina pochodzi z renomowanej szkółki podejrzewałabym chachmęctwo ), teraz jednak pokazała  że ona to ona.  Może nadejdzie czas że obsypie się  krzak  kwiatami, jak ten zapamiętany w Anglii, nadzieja jeszcze nie zgasła, bo w ogóle  "piżmaki" u mnie wolno się aklimatyzują.
Dobra, teraz metryczka. 'Felicia' należy do grupy róż piżmowych (  Hybrid  Musk ), to jest hybryd  Rosa moschata z innymi gatunkami  i  grupami róż. Ponoć  "piżmówki" tak naprawdę mają więcej wspólnego z Rosa multiflora niż z różą piżmową, ale tak się jakoś utarło nazywać je  mieszańcami  piżmowymi a nie mieszańcami wielokwiatowymi. Może sprawia to zapach, pamiątka przekazana w genach przez Rosa moschata ( ponoć ten niby "czysty" gatunek róży to mieszaniec, w naturze  krzewu  Rosa moschata nie znaleziono ), a może po prostu nazwa róża piżmowa  brzmi jakoś  ładniej  niż róża wielkwiatowa?
'Felicia'"urodziła" się w ogrodzie wielebnego  Josepha  Hardwicka  Pembertona w Pemberton  Nursery w Romford w hrabstwie Essex, gdzieś tak przed rokiem 1926 to było. W świat została jednak wprowadzona przez współpracownika wielebnego Pembertona, Jack'a Bentalla w roku 1928, dwa lata po śmierci "tatusia", po którego siostrze odziedziczyła imię. Odmiana jest wynikiem krzyżowania ulubionego  przez  wielebnego mieszańca z udziałem  róży piżmowej 'Trier',  autorstwa Petera Lamberta (  o lambertianach lepiej zmilczeć,  mniej różanie zaawansowani  mogliby  nie zdzierżyć ),  ze starym mieszańcem herbatnim 'Ophelia'.  Multum kremowo - białych kwiatów  + piękna jasna różowość z delikatnym łososiowym odcieniem  - tak wyglądają rodzice. 'Felicia' dorasta  przeciętnie do wysokości dwóch i pół metra a taka średnia osiągana przez tę odmianę szerokość wynosi prawie  trzy metry. Nieprzycinana  'Felicia' w warunkach angielskich zamienia się w potwora, spokojnie "wyciąga"  sześć metrów. Kwitnie klastrami drobnych ( do 5 cm średnicy ), półpełnych kwiatów ( 9 - 16 płatków ) i to kwitnie prawie nieprzerwanie ( chodzą słuchy że kwitnienia jesienne są nawet bardziej obfite niż to pierwsze, czerwcowe ).  Pachnie tak  że klękajcie narody, no "piżmak"! Jeden minus - róża  z tych ciepłolubnych, ostre mrozy mocno jej szkodzą ( choć przeżywa okopczykowana ).
I to szczytowe ( uchodzi za najlepszą różę Pembertona ) osiągnięcie  "piżmactwa" rośnie u mnie powoli i dopiero od niedawna porządnie kwitnie. Ogrodnictwo uczy  cierpliwości! Oj, jak uczy!


Bardzo wczesna jesień w Alcatrazie

$
0
0
Sorrky że nie ma jeszcze wpisów podróżniczych, ale muszę nad nimi posiedzieć na co teraz nie mam czasu. W ogóle na mało  rzeczy mam teraz czas, z pisania przeszłam do  ogrodowania w tych  wolniejszych  chwilach. Wpis jest zatem taki na chybcika, donoszący co tam w Alcatrazie się dzieje. No bo się dzieje, choć nie  w tym tempie  w jakim bym chciała żeby się działo ( Pan Andrzejek ma robotę, ja wyjazdy, koty fumy i muchy w nosie ). Zaczęłam dosadzanie wiosennych cebul, rzecz jasna od ukochanej odmiany  narcyzka - 'Thalia' rządzi! Pojawi się w przyszłym roku w okolicy rozsadzonych  host. Skusiłam się też na troszkę cebul bardzo "ogrodowej" odmiany 'Cheerfulness', staruszki powstałej gdzieś  koło  1923 roku, więc szczęśliwie odpornej i zdrowej. Posadziłam trochę  takich cebul w zeszłym roku i wiosenne kwitnienie  było naprawdę udane. O innych cebulach jeszcze nie myślę, bezczelnie za to cieszę się kwitnącymi jesienią cebulaczkami - zimowity mają swoje pięć  minut.

Na przyszłej Suchej  - Żwirowej sedumkowe szaleństwo trwa  w najlepsze, powolutku zaczynają kwitnienie "średnie" odmiany marcinków. W tym roku marcinki  kwitną nietypowo, wczesne odmiany jeszcze się nie odmeldowały a średniaki już mają kwiaty.  Na  jesiennej przyszłej  Suchej - Żwirowej marcinki i sedumki przejmują rolę zwabiaczy owadów od przekwitających lawandyn, hyzopa i jeżówek.  Bzykania słychać nadal i tak ma być!  Rozpoczął się sezon traw, może jeszcze nie jest bardzo spektakularny, ale za rok rozplenice, prosa i palczatki powinny należycie wyglądać. Zamierzam zrobić też przynajmniej  jeszcze dwie kępy obiedki ( choć z nią to  trzeba bawić się w  pielenie siewek ), natomiast przystopuję już z miskantami i molinią. Rozplenic też mi już starczy, natomiast palczatek i sporolobusów mam nadal za mało.




W cienistej stronie Alcatrazu nastał czas anemonopsisów i cyklamenków.  Urodnie i bardzo spokojnie, żadnych szaleństw jaskrawych kolorów.  Po  prostu trzysta sześćdziesiąt pięć odcieni  zieleni ( na każdy  dzień w roku jeden ) i tylko troszkę jasnych barw wczesnojesiennych kwiatów. Tak będzie aż do solidnej jesieni, w październiku jaskrawe kolory umierających liści dadzą po oczach.  Teraz mam do czynienia z lekko zmęczoną zielenią ( lekko, bo lato u nas szczęśliwie nie było zbyt suche ). I to by było właściwie na tyle -  piszę bye, bye i udaję się pilnować powideł ( udało mi się poparzyć rękę, taka ze mnie zgrabna kuchareczka ). Dobra, trochę ich przy okazji tego pilnowanego pichcenia ubywa ( nie przez odparowanie i spowidlenie ) - mam swoje słabości.



Tour de Tajoj - kraina zapomnianych dworków - część pierwsza

$
0
0
"Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
 stał dwór szlachecki, z drzewa lecz podmurowany;
 Świeciły się z daleka pobielane ściany..."

Było, minęło i już nie wróci. Zostały tylko reminiscencje w architekturze domków jednorodzinnych - kolumienki rachityczne, dachy naczółkowe, jakieś podejrzane pseudobelkowania na podwieszanych sufitach. Prawdziwych dworków szlacheckich normalnie użytkowanych już prawie nie ma. Zmiotła je historia - na terenie dawnego zaboru rosyjskiego zanikanie dworków zaczęło się  po powstaniu listopadowym, wraz z konfiskatami mienia powstańców przez władze carskie, na terenie zaboru austriackiego dworkom nie przysłużyła się rabacja a w bogatej Wielkopolsce drewniane dworki zastępowano murowanymi pałacykami. Dwie wojny światowe, pięćdziesiąt lat komuny - cud że w ogóle się jeszcze coś  ostało i funkcjonuje. Tym bardziej że budownictwo drewniane jest bardziej niż to murowane narażone na  nadgryzanie zębem czasu. Wędrując po wschodnim  Mazowszu i południowym  Podlasiu, w rejonie gdzie nie szaleją deweloperzy, można  się jeszcze natknąć na prawdziwe dwory, także takie pozostające w prywatnych rękach.

Baczki - ukryta perełka

Do Baczek ( Baczków? ) zawędrowałyśmy za sprawą Mamelona - dziadek M. urodził się w Baczkach. W sąsiedniej  Łopiance poznał babcię F. ( choć wszyscy F. to naprawdę z Brzózek,  zaścianek to chyba kiedyś był ),  z  tego poznania  wzięła się  Krysia a później Krysi się uplingnęła Mamelon. Stąd pewnie pociąg Mamelona do różnych zapiekanych potraw ( ziemniaczek,+ miąsko, piekarnik - te klimaty ).  Do odwiedzenia Baczek ( Baczków ) dodatkowo zachęciły nas fotki wystawiane w pałacu w Korczewie, starodrzew i staorobudów z rejonu  był prezentowany. No, nie zawiedliśmy się,  sfocone dworki stoją tam gdzie miały stać, starczo skrzypiąc jeszcze trwają.
Dworek z miejscowości zaczynającej się na literę B ( nie wiem jak tę nazwę odmieniać, znaczy jak robią to miejscowi, bo Mamelon to może już odmieniać po łódzku ) prawdziwa staroć z  polowy XVIII wieku.





Budynek dworu zbudowany z  bali szalowanych deskami, z wysokim dachem naczółkowym ( kiedyś był gont teraz niestety eternit )  i wejściem głównym z drewnianym gankiem, dodanym w 1827 roku, przez ostatnie 200 lat  nie uległ solidniejszej  przebudowie. Właściciele się zmieniali  a on tak sobie trwa bezzmiennie. Powód prozaiczny - kasy brakowało i dworek już przed drugą wojną światową  "robił" za letnisko dla mieszkańców  Warszawy. Teraz też "robi",  jak  ktoś ma ochotę na  pomieszkanie w prawdziwym starym dworku to może wynająć pokoje. Kuchnia domowa w pakiecie, a za tzw. potrzebą to w sposób XX - wieczny - żadnych sławojek, normalny kibelek z łazienką w domu. Wypoczynek raczej dla tych którym dyskoteki i smażalki  nie są koniecznie do  szczęścia potrzebne. Docenią za to dworkowe otoczenie. Niedaleko  dworu znajduje się  zabytkowy, murowany lamus. Wieść  niesie  że w XVII wieku  mieściła się tam  kaplica ariańska. Obecny budynek jednak pochodzi z XVIII wieku, z czasów kiedy arianie byli już tylko wspomnieniem. No chyba że prawdą jest że zbór, czy też  zborek był tajny.  Jak było trudno dziś dociec, tym bardziej że dochodzą  jeszcze  opowieści jak to po arianach w lamusie zalęgli się masoni ( pięcioramienna gwiazda umieszczona  na drzwiach ) i tunel został pomiędzy dworkiem a lamusem wybudowany. Coś ponoć jest na rzeczy, bo drzewa nie chcą rosnąć na pasie ziemi pomiędzy oboma budynkami i krety kopców tam nie robią. Tajemnica znaczy! Kolejną tajemniczą sprawą jest jak to z parkiem dworskim było -  tadam, tadam, kształtować miał go sam Richard Mique! Tak, tak, facet który stworzył dla Marie Antoinette Le Hameau de la Reine. Jakim cudem ktoś kto dwukrotnie odmówił markizowi de Marigny, bratu osławionej i w swym czasie wszechmocnej madame de Pompadour tworzył aleje parkowe na zapadłej polskiej  wiosce? - oj, tajemnica Mundialu. Jedyne co przychodzi na myśl to  czas kiedy Mique pracował jako  premiere architecte dla króla polskiego i  księcia lotaryńskiego Stanisława Leszczyńskiego. Później być nie mogło, bo z królewskimi zamówieniami z Wersalu miał dość  roboty, a w czasie  Rewolucji  Francuskiej, zamiast  zwiać za granicę,  ten ulubiony architekt Marie Antoinette postanowił wziąć udział w spisku mającym na celu uwolnienie królowej Francji. Skończyło się to tak że wraz z synem wylądował na gilotynie i "narodowa brzytwa" zakończyła ich życie na trzy tygodnie przed upadkiem Robespierra i końcem wielkiego terroru. No, ale gdzieś się uplingło że Mique ogród tworzył.  Może to zbieżność nazwisk ( ha, wszystkie  Francuzy takie same, trudno rozróżnialne, stara sarmacka prawda ), a może jakaś zupełnie inna historia się za tym projektanctwem francuskim kryje. Dwór w Baczkach to prawdziwy  tajemniczy dwór. Tym bardziej godny zobaczenia, a po parku naprawdę warto  się przejść, człowiek  wręcz się potyka o pomniki przyrody!

A teraz na powszechne  życzenie czytających ( szczególnie wielbicielek hym... tego... męskich w wyrazie kształtów, he, he ) słynny Menhir z Korczewa. Paście oczęta  do woli!

Tour de Tajoj - kraina zapomnianych dworków - część druga

$
0
0
"Niech ma szlachcic dwór swój, a gotowy, rządnie rozmierzony, na moc zbudowany a ochędożny, na zdrowym placu, na widoku, a kształtnie postawiony, w nim gmachy różnej miary, żonie, dzieciom do wczasu sprawione, zimie ciepłe, lecie chłodne, zawsze ku temu chędogie. Do tego niechby było złożenie przyjacielowi, schowanie sprzętom, mieszkanie czeladzi. W środku podwórza woda, kuchnia rządna przy domu a kuchenka w mieszkaniu. Więc spiżarnia sucha, piwnica chłodna, lodownia pewna, łaźnia pobok przy wodzie, stajnia na stronie, psiarnia najmniej w półmilu. Zegar wierny na domu. Dom rzemieślniczy, tamże i gospodarski, za nim blech, w bok sadzawki, a coby snadnie złowne,- niech płynie pod dwór rzeka w pewnych brzegach zawarta, bystra, przezornie sprostowana, za nią niech będzie ogród w kwadrat wymierzony, od niej a kęs z południa ku słońcu nachylony, suchy, równy, wyniosły, porządnie ogrodzony, pergołami okraszony, w kwadraty rozdzielony, fontanami polany, a ziół rozlicznych pełny. Za ogrodem sad w cynek najmniej w dwadzieścia rzędów drzew młodych a już rodnych, gładko z płonki, bujno z koron wybiegłych. Chciałbym jeszcze ptasznika, chciałbym ziółkom, drzewkom schowania. Tamże też wirydarz ze swych ziółek i przewoźnych. Przeciw temu wszystkiemu niechby stanął zwierzyniec, ciemny, zielony, cichy, wymiećrzony po sznurze, podzielony łąkami i na krzyż i od płotu,- tamże drogi w kwaterach, a rzeczka przez pośrodek,- las lipowy przeciwko, tamże zaraz pasieczka."

kasztelan brzeski Jakub Ponętowski


Marzenia kasztelańskie o domu doskonałym, gnieździe, ojcowiźnie, swoim najwłaśniejszym, idealnym miejscu na Ziemi.  Budowanie nasze,  "po polsku", choć ta narodowa architektura wcale nie tak znów stąd rodem i wcale nie taka bardzo "staropolska", bo ledwie około dwustu lat licząca ( co to jest na to 1000 lat rycerskiego czy też szlacheckiego budowania ). Tak nam przed oczami te dworki z ganeczkami wspartymi na kolumienkach stoją jak o dworze polskim myślimy, że  nie wyobrażamy sobie szlacheckiej siedziby  utrzymanej w innym stylu. Taa, zacytuję  Władysława  Łozińskiego który dworom i dworkom  poświęcił cały rozdział w swojej książce "Życie polskie w dawnych wiekach".

"Jak się przedstawiały dwory zamożnej szlachty w XVI i XVII wieku na architektura zewnątrz, o tem brak wystarczających wskazówek. Nie mamy też ani dochowanych dworków, zabytków architektonicznych ani rycin z owych czasów,- wszystkie te drewniane dwory padły ofiarą pożaru, czasu i manji nowatorstwa, która w ostatnich latach XVIII wieku opanowała zamożniejszą szlachtę."

XVIII - wieczna mania nowatorstwa  stworzyła zatem typ budownictwa, który uznajemy dziś za  "szczerzepolski" i  "z dawien dawna znany". Jak dalej  pisze  pan Łoziński - "... a prototypu ich szukać należy w pałacach warszawskich".  Te portyki znaczy zapożyczone z klasycyzmu warszawskiego, popłuczyny po późnym  Merlinim. Wszystko  popłuczki  przeważnie w drewnie, bo o ten budulec było najłatwiej i  cieśle od stuleci w swoim rzemiośle zaprawieni dostępni. No i tradycja - wiejski dom polski był przeważnie drewniany.



Nieoceniony Łoziński - "Bywa zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie z swoją ogólną sielską fizjognomią, po za nielicznemi zamkami i pałacami, poza liczniejszemi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz zaznaczyć mielimy sposobność była drewniana."
I dalej  wyłuszcza jasno i pięknie - "Mimo tego nieswojskiego pochodzenia architektura tych dworów i dworków tak była w Polsce ulubiona, tak się często powtarza całą swoją artykulacją, tak zresztą pod siekierą polskiego cieśli i pod wpływem naiwnego przeniesienia form i ornamentacji z kamienia i muru na drzewo, przybrała cechy jakiejś swojskiej oryginalności, w końcu tak długą ma za sobą tradycję, że posiadła niejako indygenat i dziś prawie słusznie uchodzić może za wzór ozdobniejszego budownictwa sielskiego. Atoli ściśle rzecz biorąc, ten właśnie typ budowniczy nie zgadza się z najistotniejszą może cechą starodawnego dworu polskiego, a to dlatego, że jest niejako dośrodkowo, zewnętrznie pomyślany, że dyktuje z góry formę i przestrzeń, że tworzy stale zamkniętą całość, do której nic dodać i z której nic ująć nie można, że zatem daje za wiele albo za mało. Tymczasem dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie,- nie był nigdy od razu gotów i dlatego ani z góry pomyślanej architektury, ani zamkniętej, organicznej niejako artykulacji posiadać nie mógł. Stawał się powoli, robił się, rósł, aż się stał i urósł w pełnię. Miał swoją biografję jak człowiek, a historja jego życia czytała się w jego przystawkach, dobudówkach i przebudówkach. Nie był prędzej skończenie gotów, zanim nie mieścił wśród swoich ścian trzech pokoleń. Miał sto lat wzrostu i dojrzewania. Dziad go zaczął, wnuk dopiero ukończył."
A tu proszę  - XVIII - wieczna nowoczesność w domu i w zagrodzie i szlaban na przybudówki do przybudówek, architektura wymyślona a nie tak bliska naszej mentalności "się stająca" - toż to musiał być szok  kulturowy. No w "naszość" uderzenie wymyślone prze warszawskie  elity, he, he. Nic nowego na tym świecie.
Łoziński sączy  jad dalej - "Nie miał też dwór staropolski prawie nigdy architektonicznej jedności, musiał być do pewnego stopnia nieforemnym aglomeratem, ale improwizowanym układem swoich mas i członków nabierał malowniczości, a że był szczerym wyrazem życia, potrzeby, obyczaju, smaku kilku pokoleń, miał charakter. W regule dwór drewniany nie miewał piętra, twierdzenie jednak, z jakiem się ostatniemi czasy spotykamy w naszej fachowej literaturze, jakoby go nie miał nigdy, jest mylne."
To dworki miały piętro?  No pełna zgroza! Może jednak lepiej  że do naszych czasów dotrwały te "klasycystyczne" budynki a  malownicze zbiory przybudówek szlag trafił, kto wie?
Teraz zanurzymy się w świat tych ostańcow, weteranów skrzypiących, ucieleśnienia standardów dworkowych wyobrażeń.

Sucha - przytulisko dworów i dworków

Kto dwory i dworki chce poznać od podszewki ten  powinien zaliczyć przytulisko dworków w Suchej. Oficjalnie nazywa to się Muzeum Architektury Drewnianej Regionu Siedleckiego vel  muzeum w Suchej koło Grębkowa, ale naprawdę jest to przytulisko, rodzaj bidula dla dworków, miejsce gdzie usiłuje się je ratować, ocalić ten kawałek nieistniejącego już świata.





 Zacznę od  najstarszej starowiny, czyli dworu rodziny Cieszkowskich, wzniesionego z modrzewiowych bali ( ścinanych  zimą ) w 1743 roku. Panował nam wtedy tak sobie  miłościwie August III Sas ( Wettin ), bardzo dziwny król który z jednej strony pozwolił by państwo  gniło, z drugiej parę ciekawych rzeczy jednak temu krajowi zafundował. Dworek  Cieszkowskich powstał znaczy w epoce robronów, peruk, kołtuna i świeżo odkrytego zamiłowania Polaków do  kawy. Oświetlało się wówczas pomieszczenia łojowymi świeczkami ( wyobraźcie sobie ten zapach ),  w "lepszych" pokojach palono świece woskowe i w zimowe  czy letnie wieczory było to często jedyne światło w okolicy - głęboki  XVIII wiek. Światła mało, w głowach też. Jednak dwór żył, nabywał poloru, pojawiały się w nim udogodnienia wraz ze wzrastającymi potrzebami jego mieszkańców. Najpierw zniknęły  łojówki, zastąpione przez wosk, a  w latach trzydziestych  XIX - wieku palące się  bardzo jasnym płomieniem świece stearynowe. Potem to już w ogóle pojaśniało, lampy naftowe, najpowszechniejsze u nas  źródło światła w drugiej połowie XIX wieku, zalewały ciepłym żółtawym światłem dworkowe  pokoje jeszcze w początku  zeszłego wieku. Potem była elektryfikacja i reforma  rolna, co jak się okazuje dla dworów i dworków było równie zabójcze jak  tzw. zawirowania dziejowe  typu  powstania, wojny i tym podobne pożogi. A dworek Cieszkowskich to wszystko zniósł! Te udogodnienia, he,  he. Zniósł i trwa, i mimo tego że nie jest zamieszkany nie przypomina bardzo pustej skorupy bez życia. Może to zasługa palącego się w kominku ognia, może kociczki i jej młodych baraszkujących na ganku ( tym od tyłu, ogrodowym, a nie tym pod portykiem z 1843 roku, wejściowym ), może zapachu kurzu zmieszanego z wonią  dymu z drewna - nie wiem, smrodek stęchlizny obecny w takich muzealnych domach jakoś mi nie przeszkadzał.




Miłośników gładzi, glazurki, rolet "na pilota", światła dziennego wypełniającego  wnętrza,  dwór polski zastygły w latach trzydziestych  XX wieku wystraszy. Ni ma kancika, wyprowadzenia co do centymetra, "wysokiej jakości wykończenia naszych wyrobów" i tym podobnych radości. Szczęka z podziwu nie opada, porcelany miśnieńskiej typu Serwis Łabędzi się nie uświadczy, kandelabry "srebłne"  się nie srebrzą, ramy od obrazów złotem  nie połyskują, tak mało pałacowego blichtru, tak dużo zwyczajnej, codziennej prostoty. Sufity czy też powały owszem belkowane, ale malatura prosta, prawie zero punktów stycznych z takim sklepieniem  Kaplicy Sykstyńskiej. Podłogi nieukładane w  wymyślne wzory, nie lśnią lakierem imitującym wosk. Owszem, dąb w kwadraty, ale cóś prosto, fanów  wymyślności nie zachwyci. Podłogi zresztą poprzykrywane dywanami, w końcu przeciągi i tzw. "ciągnięcie od podłogi" niemal zawsze były, są i  najprawdopodobniej  będą w stałym repertuarze narzekań na  niedogodności mieszkania w starych budynkach. No i do tego wszystkiego  "ten" układ - trzy pomieszczenia "na przestrzał", wspomnienia po sieni dzielącej budynek na dwie części, jakieś dziwne korytarzyki, wyrastające z nich pokoje w amfiladzie - dzisiaj architekt płakałby kiedy to projektował. Taa, nic dla koneserów glancu.




Dla węszących za czasem minionym w wydaniu ziemiańsko - inteligenckim grobowiec Tutanchamona, obfitujący w skarby.  Mnóstwo smaczków, tajemnych znaków pozwalających się odtajemniczyć i    zaskoczyć nas swoim właściwym znaczeniem. W ciemności zakotarowanych pomieszczeń, w kilimkach rozwieszonych  przy łóżkach ( zimna ściana wymaga kilimka ), w chropowatej urodzie ścian, w malowanych obrazach, rysunkach, sztychach  te ściany zdobiących ( klasyczny repertuar dworkowy - obrazy święte, antenaty, nasze  zwierzęta, pejzaże ), w meblach "utrzymanych"  lecz  noszących ślady zużycia, w podejrzanych domowej roboty ozdóbstwach ( czegóż to panie domu nie ozdabiały, od drugiej połowy XIX wieku trwała jakaś mania ozdabiania wszystkiego co tylko  pod rękę podejdzie ), w sprzętach domowych   dziś często  niewiadomego przeznaczenia - siedzi sobie, wcale się nie kryjąc jakoś specjalnie, dusza domu.





Domu po ludzku  ciepłego, zasiedziałego od pokoleń, konserwatywnego bo te "nowinki, Panie tego" to całkiem niepotrzebne,  taka zimna woda do mycia w misce stojąca na komodzie "to samo zdrowie", ale od czasu do czasu pozwalającego sobie na "nowoczesne luksusy" -  samowar aż z Tuły na przykład ( jedna z nielicznych spraw, oprócz uwłaszczenia chłopów i "prześladowania" romantycznych  wieszczów, za którą powinniśmy  być wdzięczni rosyjskiemu zaborcy - kto pił czaj z samowara wie o czym piszę ).  Domu w którym panowała nieustająca wizytacja krewnych, sąsiadów, znajomych tych sąsiadów, no życie towarzyskie jakiego dzisiaj już nie znamy. Młodszemu pokoleniu mogę to jedynie wytłumaczyć tak - w domu zmaterializował się  Fejsbook, Twitter i jeszcze Instagram - wszyscy nieustannie się kręcą po  Waszych kontach  i żądają  lajkowania, czyli odwiedzin w swoich domach. Wizyty, rewizyty, ciężki obowiązek i nie ma  że właśnie chciałeś sobie człowieku do kina powędrować, książkę poczytać,  czy tam cóś innego zrobić - herbatka proszona u sąsiadki Iksińskiej, ze starszą panią która powinna tam być, bo jest kuzynką pierwszego stopnia męża Iksińskiej i którą   wypada najpierw odwiedzić zanim się do Iksińskiej pojedzie ( albo choć bilet wizytowy zostawić jak się nie zdąży i nie zastanie rupiecia ),  a po tej wizycie to najlepiej pojechać jeszcze do  Igrekowej, to jutro już nie trzeba będzie nigdzie wyjeżdżać i  można zaprosić rupiecia i Iksińską ( w tej kolejności ) do odwiedzin ( a jak przylezą jutro, to pojutrze jest wolne i można pranie uskutecznić ). Planowanie  wizyt to jeszcze w początkach XX wieku była taka nauka przyswajana przez panienki  z dobrych domów przez osmozę ( chłonęły w dzieciństwie i nastolęctwie ). Po co tak się spraszali? Nie tylko rozrywkowo i żeby konwenanse utrzymać, wizytki i szerokie kontakty sąsiedzkie miały pomóc dzieciom w zdobyciu lepszego "stanowiska życiowego", jak to pisała Zapolska. Jednak to nie  pozwalało przekroczyć pewnych barier ( ach,  ta  Trędowata, he, he ) za to  sprzyjało utrwalaniu konserwatyzmu  ziemiańskiej społeczności, która w gruncie rzeczy obracała się jedynie w "swoich kręgach"



W każdym  domostwie jest jakaś rzecz najcenniejsza, skarb rodzinny przekazywany z pokolenia na pokolenie.  Te skarby mogą  być bardzo różne, czytałam w jakimś wspomnieniu o dworkach polskich jak to córki rodziny poobrażały się na siebie z powodu "cygańskich" form do ciasta, tzw. blaszek, zostawionych w spadku nie tej osobie co trzeba. Najczęściej jednak skarb rodzinny był taki bardziej na pokaz, karabela co to przodek pod Chocimiem bisurmana nią tego...ten, łyżka srebrna  herbowa po antenacie "na stanowisku" ( "bo my z Czartoryskich" ), kubek z którego kiedyś sam Naczelnik pił - takie skarby były  cenione przez ludzi zamieszkujących dworki. W dworze Cieszkowskich na honorowym miejscu, z daleka od "rączek dziecięcych" ( w tym wypadku  łapek turystów ) stoi sobie naczynko ze znakiem królewskim - splecione inicjały imion ostatniego króla Polski, pod królewską koroną. Naczynie ( pojemnik na lód? ) pochodzące być może z belwederskiej "farfurowni" króla Stasia, działającej króciutko  bo tylko w latach 1770 - 1783, może być  rzeczywiście unikatem ( ha, Kwiatowa pięknie dowiodła że to jest  naczynko  z manufaktury w Korcu powstałe w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku ). W dworze Cieszkowskich znalazło się  chyba się za sprawą niedawno zmarłego prof. Marka Kwiatkowskiego, wieloletniego dyrektora Łazienek Królewskich w Warszawie i twórcy przytuliska dla dworów w Suchej. Pamiątka że się tak wypiszę "na miejscu" bo JKM Staś w roku 1787 ten dwór odwiedzić raczył.


Łoziński - "Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany "na jedenastą godzinę", to jest, aby jego czoło czyli fasada frontowa miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono nie dobiega jeszcze samego południa" - nie wiem czy właśnie tak pierwotnie posadowiono względem światła i stron świata zbudowany w 1825 roku dwór z miejscowości Rudzienka ( zdjątko  powyżej ), teraz jednak stoi  trochę inaczej, wczesne popołudniowe słońce oświetlało wejście. Dworek zamknięty ale w sąsiednich budynkach ludzie, z kominów unosił się siwy, lekki  dym z palonego drewna. Pusta stała Organistówka (  budyneczek z połowy XIX wieku z pierwszego zdjątka poniżej ) ale w dworku rodziny Berkanów i w starej  oficynie dworskiej toczyło się życie ( oficyna dworska ze stajniami, lodownią, sadem staro - jabłoniowym i widokiem lasku z prześwitami tła czyli  pastwiska dla koni to  tematy pozostałych  fotek ). Tak sobie myślę że niełatwo będzie ocalić to magiczne miejsce, gdzie stare dwory, oficyny,  chałupy chłopskie żyją sobie skrzypiąc. Nie ma  muzealnej woni, wypieszczonych eksponatów, tabliczek z napisami pod każdym eksponatem - to nie jest tego rodzaju ekspozycja. A jednak udało się ocalić w tym miejscu coś co zazwyczaj bardzo  rzadko udaje się w obiektach muzealnych - ocalono atmosferę miejsc. Boję się że teraz  mogą za ten skansen zabrać się ludzie, którzy nie pokumają czaczy i będziemy mieli kolejne, świeżo  odmalowane, przecudnie błyszczące chałupki w zaprojektowanej zieleni ( inna wersja jest też przygnębiająca - może to się wszystko rozwalić ).  Oj, chyba paciorek do Pambuka przyjdzie zmówić w intencji ocalenia tego mało muzealnego muzeum.








'Souvenir de La Malmaison' - róża zjawiskowa

$
0
0
'Souvenir de La Malmaison'  sprawiłam sobie parę lat temu i  do tego bardzo późnego lata była to róża rozczarowująco niechętna do współpracy z Alcatrazem. Po mojemu to dość wymagająca odmiana, wcale nie taka bezproblemowa w  uprawie ( taa, o uprawie róż historycznych zazwyczaj pisze się że łatwizna, ale w tym wypadku nie mogę takiej opinii z czystym sumieniem potwierdzić ). Rację ma Marian Sołtys kiedy pisze że to róża nie do końca dobra dla naszego klimatu, że krzewy nie tworzą odpowiedniej jakości kwiatów, że deszcze letnie im nie służą, że właściwie tylko tzw. jesienne kwiaty są naprawdę dobre  - wszystko to prawda.  Dodać to tego dość drapakowaty pokrój krzewu, przypominający nieco  mieszańce herbatnie, kaprysy jeśli chodzi o kwitnienie i w zasadzie człowiek może dojść do wniosku że niekoniecznie chce mu się uprawiać taki prezencik z Malmaisone. Jednak...  wystarczy że  krzew tej odmiany tylko raz zakwitnie odpowiednio i człowiek wpada.
Po pierwsze - kolor kwiatów, nie wiem jak  opisać dokładnie ten odcień różu. Standardowe określenie jasny róż w ogóle nic nie mówi w przypadku tej róży. Kolor różowy na pograniczu bieli - no nie, to jest jednak róż i nie jest to aż takie rozbielenie do nieprzytomności. Pada takie określenie jak  róż perłowy, ale to chyba z takich prawdziwych niebarwionych pereł z mórz tropikalnych, bo nijak się kolorek ma do perłowej masówki. Kolor jest rzeczywiście trudny do opisania bo rozkłada się też w specyficzny sposób na płatkach. Wiadomo że u wielu odmian płatki zewnętrzne jaśnieją, w przypadku 'Souvenir de La Malmaison' z płatkami zewnętrznymi dzieje się to samo co z kwiatami irysów Blyght'a -  one nie tyle płowieją co rozwijają kolor. Od chłodnych różowych tonów, różowawych perłowych kremów do czystej, dość chłodnej bieli.
Po drugie - zapach. Ta róża pachnie trochę nie jak róża, trzeba powąchać  żeby zrozumieć. Synonimiczna nazwa tej odmiany 'Queen of Beauty and Fragrans' chyba wyjaśnia sprawę, zapach jej kwiatów miał dla uprawiających ją ogrodników wielkie znaczenie.
Po trzecie - kształt kwiatów. Po pąkach kulistych, choć pięknie rozwijających zewnętrzne płatki, jakoś nie spodziewałam się tak płaskiego kwiatu. Budowa  ćwierć rozetkowa, klasyczna staroć, przechodzi  to w trakcie rozwijania z kubeczkowatego kształtu w taką  płaską rozetkę - coś podobnego do róż ze wstążek. W tej  płaskiej fazie róże pachną najmocniej. No i kwiaty są duże, do 13 cm średnicy dochodzą te płaskie rozetki.
Po czwarte - legenda. 'Souvenir de La Malmaison'  "urodziła się" ho, ho, ho,  po upadku słynnego rozarium cesarzowej Josephine w Malmaison ale coś z cesarskiego splendoru, chłodnej elegancji stylu empir w sobie ma. W ogrodzie  Malmaison spotkało się wiele gatunków i odmian róż z różnych stron świata, to było miejsce gdzie  właściwie narodziła się większość z podstawowych krzyżówek róż, będących protoplastami dzisiejszych odmian.  'Souvenir de La Malmaison'  ponoć swoja nazwę zawdzięcza wielkiemu rosyjskiemu księciu ( hym, taki tytuł - czyżby kolejna cesarska rodzina "plącząca się" w historii róży ) przebywając w Malmaison został poproszony o nadanie nazwy nowej odmianie róży burbońskiej. Poszedł po linii najmniejszego oporu i wymyślił 'Souvenir de la Malmaison'. Czy anegdotka prawdziwa tego nie wiem, ale w legendę cesarskiej róży się wpisuje.
Teraz metryczka - odmianę wyhodował pan Jean Beluze, w roku 1843. 'Souvenir de la Malmaison' jest wynikiem krzyżowania odmiany 'Madame Desprez' z nieznaną różą herbatnią. krzew dorasta do niemal dwóch metrów wysokości ale ma dość wąski pokrój ( ok 90 - 120 cm ), z czasem jednak może dojść do takiej samej szerokości jak wysokości ( chyba w cieplejszym niż polski klimacie ). Kwiaty mają około 75 płatków. Dla miłośników  róż czepnych - w 1893 Bennett wyselekcjonował 'Climbing Souvenir de La Malmaison' .



Viewing all 1479 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>