Spadł śnieg i przez chwilę poczułam zimową magię. Taa... ledwie przez chwilę bo kocie problema dały o sobie znać. Szpagetka i Okularia pociekły nie wiadomo gdzie, Felicjan nie je tak jak powinien, znaczy ma ochotę na rzeczy dla niego niewskazane i zachowuje się zdziwnie ( plucie pasztecikiem i ostentacyjne chowanie się przed własną miską z żarciem podsuwaną przed nos a rzucanie na jakieś potworne "kawałki do rozgryzania" w michach dziewczyn ), Sztaflik za to sprawdza jak szybko jest się w stanie przeziębić przenosząc się z rozgrzanego kaloryfera na śnieg i z powrotem. Kiedy koty nie zachowują się średnio przewidywalnie zawsze podejrzewam że cóś zaraz srujnie i będzie się działo. Oczywiście najbardziej martwię się o Felicjana, najstarszego i po przejściach ( z usuniętym dziąślakiem który ma tendencje do odrastania - jest się czego bać ) ale dziewczyny też potrafią nieźle zakombinować. Ot, dola pańci wielokotnej. Ten grudniowy śnieg też tak po prawdzie mła nie zadowala, nie jest do końca taki jak mła lubi, ciężkie to i ciapowate. Gdyby nie lekkie mrożenie za dnia popłynąłby w trymiga. Lekki śnieg, taki suchy, jakoś dłużej się utrzymuje niż te śnieżne ciapy. No ale może ja malkontencę, w końcu jest śnieżnie a mogło nie być. Osuwam się pamięcią w czasy dzieciństwa, w których tzw. gwiazdka nie zawsze iskrzyła bielą. Hym... najfajniejsze momenty grudnia wcale jakoś nie zależały od śniegu, znaczy śnieg świąteczny jest przeceniany.
Wszystko przez Binga Crosbiego i ten hicior o białych świętach. Ta stara piosenka Irvinga Berlina jest niemal zawsze śpiewana w okrojonej wersji, mało ludzi wie że "I'm dreaming of a White Christmas" zaczynało się od zwrotki o tym że na południowym zachodzie Stanów zimy ni ma. Sam Berlin potem zwrotkę wywalił i z piosenki ostał się tylko refren wyśpiewywany pierwotnie melancholijnym barytonem Binga. Marzenia o białych świętach to była raczej tęsknota Berlina siedzącego gdzieś w Arizonie czy inszej Kalifornii za domem, nie mówię że za syberyjskim mroźnym Tiumeni ale za Nowym Jorkiem z rozkapryszoną pogodą do którego Irving przybył jako czterolatek. Nie o śnieg tu chodziło a o domową świąteczność ( lekko tylko zdziwne bo rosyjscy Żydzi w Stanach lubili protestancką wersję świąt Bożego Narodzenia ). Mła z przyczyn oczywistych ma spore szanse na śnieg w grudniu , choć po prawdzie nie jest on jej niezbędny do grudniowych celebracji. Mła rozsądnie dawkuje sobie kolędy, sklepy wielkopowierzchniowe w okresie przedświątecznym odwiedza rzadko, ton żarcia do wywalenia bez pośrednictwa przewodu pokarmowego nie szykuje, okien dla Jezusa nie myje, na opady śniegu specjalnie nie oczekuje i być może dlatego mła jeszcze jakieś nędzne resztki świąteczności odczuwa. Najbardziej świąteczność ją dopada kiedy pakuje prezenty, mła sobie lubi wyobrażać jak one prezenty są rozpakowywane i co poniektórzy mówią "Ach!" a inni "No nie, znowu skarpetki!".
Nie dla mła radości kulinarne wigilijnej wieczerzy, właściwie mła już nie może patrzeć na śledzie, kapusty kiszone w różnych wersjach i z różnymi dodatkami, oraz pierogi, uszka, barszcze, grzybowe oraz pierniczki. Wszystko przez Małgoś - Sąsiadkę która cały grudzień uważa za jedną wielką wigilijną kolację i gotuje wyczynowo począwszy od pierwszego dnia grudnia wszystkie znane jej świąteczne potrawy. Czuję że w Wigilię znów będę miała ochotę na sajgonki i kaczkę w pięciu smakach. A co z radościami pozakulinarnymi? Zasiadania uroczystego też nie lubię, nie dla mła urok wspólnych posiłków "w szerokim rodzinnym gronie" bo po pierwsze : mła nie jest aż tak szalenie rodzinna żeby czuła potrzebę przebywania w towarzystwie spokrewnionych i spowinowaconych których nie trawi ( tych których mła kocha to i tak mła odwiedzi telefonicznie - wiadomo rozmówki z siostrami to tak przynajmniej na trzy godziny bo jest sporo do omówienia, Tatusia tyż się dorwie, Cio Mary i Wuj Jo to żywcem będą oblookani bo Cio ma nową koncepcję strojniczą i będę uczestniczyć w zabawie ), po drugie zasiadanie przy stole i dyskusje o doopie Maryni przeplatane polityką mła nie bawią, po trzecie trzeba się zmuszać do żarcia żeby gospodyni padającej na twarz po przygotowaniu nieprzebranych ilości jedzenia nie urazić.
Za to towarzystwo przyjaciół mła planuje na święta ale to ma być kawa jak zwykle a nie żadne proszone obiady czy cóś w tym guście. Nie da się ukryć że nie znoszę hipokryzji prorodzinnej, tych wszystkich kuzynów z którymi człowiek nie ma nic wspólnego poza przodkami a z którymi wypada się spotkać z okazji "świąt rodzinnych", przymusowej celebracji w ten a nie inszy sposób, sterty żarcia które mła nie odpowiada - no nie dla mnie ten bal. Zacznę od tego że prawdziwe chrześcijaństwo męczy bo wymaga, a teraz to i najpopularniejsze w Polsce chrześcijaństwo obrzędowe zaczyna męczyć rutyną, ludzie mykają w inne klimaty i zostajemy na święta tylko z rodzinnością. Niby wiadomo - rodzina w Polszcze rzecz święta, to i Wigilia musowo z wszelkimi etapami do odhaczenia ( opłatek, zupka, pierogi, makiełki, wódka, pasterka ) i święta n bogato z rodziną i w ogóle powinno być piąknie. Ale jakby cóś nie jest. Od wielu lat uchodziłam w tzw. szerokim gronie rodzinnym za dziwadło a teraz się okazuje że ja byłam prekursorką nowego sposobu obchodzenia świąt. Tradycjonaliści sarkają ale młodsza część familii ma w nosie coroczny "świąteczny maraton wycieczkowo - kulinarny", chcą po prostu spędzać święta po swojemu - bez napieprzania się w kuchni lub zmuszania kogoś do tego napieprzania, bez wizyt u w sumie obcych ludzi będących jakimiś tam dalekimi krewnymi, bez przymusu. Wujek Jo twierdzi że w familii z jego strony właśnie ma miejsce rewolucja ( Wujek Jo rzecz jasna jak ja od dawna w jej awangardzie ).
To źle? No nie koniecznie. Co ta za magia świąt do której jest się przymuszanym, przeca przymus niszczy wszelką magię, zamienia radość w obowiązek. Święta opresyjne, babcie stosujące szantaż moralny i te coroczne ustępstwa dla świętego spokoju, które w końcu jak ta kropla wody drążąca skałę niszczą wszelkie rodzinne radości. Święta u babci raz na parę lat świetna sprawa ale coroczna mantra bożonarodzeniowa? No bo babcia sobie inaczej nie wyobraża! To już tylko krok do grinchyzmu wnuczków bo przeca nigdzie nie jest napisane że świat jest dokładnie taki jak babcia go sobie wyobraża! Mła w tym przymusie, grozie celebry szablonowej, podsycanymi przez komerchę wszechobecną i przez upartą głupotę naszego gatunku egoistycznego nie tam gdzie trzeba a oportunistycznego aż do bólu gdzie nie trzeba upatruje ostatnio głównej przyczyny odświąteczniania się świąt. I tak, komercha tylko to odświątecznianie wspomaga, nie ona jest główną przyczyną tego że coraz więcej ludzi rodzinne święta wcale nie cieszą. Forma przerasta treść a uwięzieni przez własną hipokryzję czują jakby paradowali w nieswojej sukience czy garniturze. Puste obrządki, nieważne czy chrześcijańskie czy rodzinne, nie wystarczą. Szeroko rozumiana rodzina nie jest tym samym czym była dawniej, otwarty świat daje większą możliwość wyboru sposobu życia - nie ma zmiłuj, święta się zmieniają. Kiedyś było mi żal tej magii, którą pamiętałam z dzieciństwa, świąteczności nie do odtworzenia. Tylko że to tęsknota która w każdym z nas drzemie, tęsknota za dzieciństwem które ubogie, komusze święta czyniło czymś wyjątkowym.
Ach słodki czasie miniony, bezpieczny i utrwalony. Tak, tak słodycz dziecięcych lat a święta były jak dzisiaj w wielu domach okupione staniem w kolejkach, gotowaniem wyczynowym i padaniem pań domu na twarz po porządkach domowych. Oszczędnościami bo chciało kupić się prezenty. No i koniecznością podzielenia się opłatkiem z kuzynką której się nie znosiło i która w pierwsze święto obrabiała tyłek gospodyni wigilijnego przyjęcia. Społeczeństwo z przyczyn oczywistych było jednak bardziej niż dziś zamknięte, siły do życia szukano w najbardziej powszechnej tradycji. No a dziś mamy wolność to i zaczynamy z niej korzystać. "Ech, tylko koni, tylko koni i żal!" ale nie żal że kuzynka M. poszła w odstawkę!
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace szwedzkiego malarza Lennarta Helje. Urodził się w 1940 roku w Limie ( nie peruwiańskiej tylko szwedzkiej ). Kształcił się w Berghs Reklamskola. Najbardziej znane są jego łobabrazki bożonarodzeniowe, takie w skandynawskich klimatach ( Helje wykonał kartki świąteczne dla Unicef, a także stworzył serię znaczków świątecznych i noworocznych ) . Jak dla mnie urocze.
Wszystko przez Binga Crosbiego i ten hicior o białych świętach. Ta stara piosenka Irvinga Berlina jest niemal zawsze śpiewana w okrojonej wersji, mało ludzi wie że "I'm dreaming of a White Christmas" zaczynało się od zwrotki o tym że na południowym zachodzie Stanów zimy ni ma. Sam Berlin potem zwrotkę wywalił i z piosenki ostał się tylko refren wyśpiewywany pierwotnie melancholijnym barytonem Binga. Marzenia o białych świętach to była raczej tęsknota Berlina siedzącego gdzieś w Arizonie czy inszej Kalifornii za domem, nie mówię że za syberyjskim mroźnym Tiumeni ale za Nowym Jorkiem z rozkapryszoną pogodą do którego Irving przybył jako czterolatek. Nie o śnieg tu chodziło a o domową świąteczność ( lekko tylko zdziwne bo rosyjscy Żydzi w Stanach lubili protestancką wersję świąt Bożego Narodzenia ). Mła z przyczyn oczywistych ma spore szanse na śnieg w grudniu , choć po prawdzie nie jest on jej niezbędny do grudniowych celebracji. Mła rozsądnie dawkuje sobie kolędy, sklepy wielkopowierzchniowe w okresie przedświątecznym odwiedza rzadko, ton żarcia do wywalenia bez pośrednictwa przewodu pokarmowego nie szykuje, okien dla Jezusa nie myje, na opady śniegu specjalnie nie oczekuje i być może dlatego mła jeszcze jakieś nędzne resztki świąteczności odczuwa. Najbardziej świąteczność ją dopada kiedy pakuje prezenty, mła sobie lubi wyobrażać jak one prezenty są rozpakowywane i co poniektórzy mówią "Ach!" a inni "No nie, znowu skarpetki!".
Nie dla mła radości kulinarne wigilijnej wieczerzy, właściwie mła już nie może patrzeć na śledzie, kapusty kiszone w różnych wersjach i z różnymi dodatkami, oraz pierogi, uszka, barszcze, grzybowe oraz pierniczki. Wszystko przez Małgoś - Sąsiadkę która cały grudzień uważa za jedną wielką wigilijną kolację i gotuje wyczynowo począwszy od pierwszego dnia grudnia wszystkie znane jej świąteczne potrawy. Czuję że w Wigilię znów będę miała ochotę na sajgonki i kaczkę w pięciu smakach. A co z radościami pozakulinarnymi? Zasiadania uroczystego też nie lubię, nie dla mła urok wspólnych posiłków "w szerokim rodzinnym gronie" bo po pierwsze : mła nie jest aż tak szalenie rodzinna żeby czuła potrzebę przebywania w towarzystwie spokrewnionych i spowinowaconych których nie trawi ( tych których mła kocha to i tak mła odwiedzi telefonicznie - wiadomo rozmówki z siostrami to tak przynajmniej na trzy godziny bo jest sporo do omówienia, Tatusia tyż się dorwie, Cio Mary i Wuj Jo to żywcem będą oblookani bo Cio ma nową koncepcję strojniczą i będę uczestniczyć w zabawie ), po drugie zasiadanie przy stole i dyskusje o doopie Maryni przeplatane polityką mła nie bawią, po trzecie trzeba się zmuszać do żarcia żeby gospodyni padającej na twarz po przygotowaniu nieprzebranych ilości jedzenia nie urazić.
Za to towarzystwo przyjaciół mła planuje na święta ale to ma być kawa jak zwykle a nie żadne proszone obiady czy cóś w tym guście. Nie da się ukryć że nie znoszę hipokryzji prorodzinnej, tych wszystkich kuzynów z którymi człowiek nie ma nic wspólnego poza przodkami a z którymi wypada się spotkać z okazji "świąt rodzinnych", przymusowej celebracji w ten a nie inszy sposób, sterty żarcia które mła nie odpowiada - no nie dla mnie ten bal. Zacznę od tego że prawdziwe chrześcijaństwo męczy bo wymaga, a teraz to i najpopularniejsze w Polsce chrześcijaństwo obrzędowe zaczyna męczyć rutyną, ludzie mykają w inne klimaty i zostajemy na święta tylko z rodzinnością. Niby wiadomo - rodzina w Polszcze rzecz święta, to i Wigilia musowo z wszelkimi etapami do odhaczenia ( opłatek, zupka, pierogi, makiełki, wódka, pasterka ) i święta n bogato z rodziną i w ogóle powinno być piąknie. Ale jakby cóś nie jest. Od wielu lat uchodziłam w tzw. szerokim gronie rodzinnym za dziwadło a teraz się okazuje że ja byłam prekursorką nowego sposobu obchodzenia świąt. Tradycjonaliści sarkają ale młodsza część familii ma w nosie coroczny "świąteczny maraton wycieczkowo - kulinarny", chcą po prostu spędzać święta po swojemu - bez napieprzania się w kuchni lub zmuszania kogoś do tego napieprzania, bez wizyt u w sumie obcych ludzi będących jakimiś tam dalekimi krewnymi, bez przymusu. Wujek Jo twierdzi że w familii z jego strony właśnie ma miejsce rewolucja ( Wujek Jo rzecz jasna jak ja od dawna w jej awangardzie ).
To źle? No nie koniecznie. Co ta za magia świąt do której jest się przymuszanym, przeca przymus niszczy wszelką magię, zamienia radość w obowiązek. Święta opresyjne, babcie stosujące szantaż moralny i te coroczne ustępstwa dla świętego spokoju, które w końcu jak ta kropla wody drążąca skałę niszczą wszelkie rodzinne radości. Święta u babci raz na parę lat świetna sprawa ale coroczna mantra bożonarodzeniowa? No bo babcia sobie inaczej nie wyobraża! To już tylko krok do grinchyzmu wnuczków bo przeca nigdzie nie jest napisane że świat jest dokładnie taki jak babcia go sobie wyobraża! Mła w tym przymusie, grozie celebry szablonowej, podsycanymi przez komerchę wszechobecną i przez upartą głupotę naszego gatunku egoistycznego nie tam gdzie trzeba a oportunistycznego aż do bólu gdzie nie trzeba upatruje ostatnio głównej przyczyny odświąteczniania się świąt. I tak, komercha tylko to odświątecznianie wspomaga, nie ona jest główną przyczyną tego że coraz więcej ludzi rodzinne święta wcale nie cieszą. Forma przerasta treść a uwięzieni przez własną hipokryzję czują jakby paradowali w nieswojej sukience czy garniturze. Puste obrządki, nieważne czy chrześcijańskie czy rodzinne, nie wystarczą. Szeroko rozumiana rodzina nie jest tym samym czym była dawniej, otwarty świat daje większą możliwość wyboru sposobu życia - nie ma zmiłuj, święta się zmieniają. Kiedyś było mi żal tej magii, którą pamiętałam z dzieciństwa, świąteczności nie do odtworzenia. Tylko że to tęsknota która w każdym z nas drzemie, tęsknota za dzieciństwem które ubogie, komusze święta czyniło czymś wyjątkowym.
Ach słodki czasie miniony, bezpieczny i utrwalony. Tak, tak słodycz dziecięcych lat a święta były jak dzisiaj w wielu domach okupione staniem w kolejkach, gotowaniem wyczynowym i padaniem pań domu na twarz po porządkach domowych. Oszczędnościami bo chciało kupić się prezenty. No i koniecznością podzielenia się opłatkiem z kuzynką której się nie znosiło i która w pierwsze święto obrabiała tyłek gospodyni wigilijnego przyjęcia. Społeczeństwo z przyczyn oczywistych było jednak bardziej niż dziś zamknięte, siły do życia szukano w najbardziej powszechnej tradycji. No a dziś mamy wolność to i zaczynamy z niej korzystać. "Ech, tylko koni, tylko koni i żal!" ale nie żal że kuzynka M. poszła w odstawkę!
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace szwedzkiego malarza Lennarta Helje. Urodził się w 1940 roku w Limie ( nie peruwiańskiej tylko szwedzkiej ). Kształcił się w Berghs Reklamskola. Najbardziej znane są jego łobabrazki bożonarodzeniowe, takie w skandynawskich klimatach ( Helje wykonał kartki świąteczne dla Unicef, a także stworzył serię znaczków świątecznych i noworocznych ) . Jak dla mnie urocze.