Bajka o tysiącu i jednej róży, szybko opowiadana bo upał wypala kwiaty. Wielka szkoda że kwitnienie trwa w tym roku tak krótko, rano widzę rozwijający się z pąka kwiat, wieczorem zastaję kapeć z opadającymi płatkami. Praży, żarzy i w ogóle wypala a róże i owszem lubieją ciepełko ale nie znoszą upału. Na zapachowe odkrycia też nie ma co liczyć, gorące powietrze to nie jest to samo co powietrze ciepłe, zapachy się nie rozchodzą tylko zanikają. Jedynie rano coś tam pachnie ale wielkich ochów i achów z tego powodu nie ma. Te poranne wonie unoszące się nad różanką są mało intensywne. Suche powietrze, oto dlaczego nie ma czego niuchać. Ponieważ Wielki Pogodowy postanowił być złośliwy i pada we wszystkich dzielnicach miasta Odzi poza moją, na wąchanie kwiatów róż chyba będę musiała się wybrać do znajomków.
Najszybciej wykwitają róże posadzone na Suchej - Żwirowej. Tam mają swoje stanowiska głównie róże historyczne, kwitnące troszkę wcześniej od róż nowoczesnych. Zazwyczaj to te jeden raz w sezonie kwitnące, dłuuugo trzymają kwiaty bo nasza ódzka majowo - czerwcowa pogoda im sprzyja ( na ogół jest średnio ciepło i popaduje ) ale w tym roku tak nie jest. Zakwitły bardzo, zaprawdę bardzo wcześnie i słońce tak im dało że właściwie już po kwiatach. W tym roku wiosenne letnie temperatury i brak opadów nie sprzyjały moim dzikunom i historyczkom. Może lepiej poradzą sobie angielki, zapowiadają wszak lekkie ochłodzenie. Hym... ciągle jeszcze jestem pełna nadziei że przynajmniej część róż pokaże się z tej najlepszej strony. Oczywiście mimo tzw. niesprzyjających okoliczności nadal sobie snuję różane marzenia - a to 'Old Port' a to jakaś szkocka piękność, a to urocza austinka, taa - Podwórko się rozciąga w tych moich marzeniach jakby z gumy było. No i pogoda na nim zawsze odpowiednia, he, he, he.
Błyskawiczne wykwitanie róż historycznych i nie najlepszą jak do tej pory długość kwitnienia angielek rekompensują mi całkiem niezłe kwiaty tzw. chińskich róż. Tak nazywa się dość skomplikowane mieszańce ze znaczną ilością genów róż pochodzących z Chin. Na ogół są to odmiany niespecjalnie dobrze rosnące w naszym klimacie, nie służą im nasze zimy a wiosenne przymrozki to dla nich hardcorowe przeżycie. Posadziłam te moje chińczyki w najbardziej zacisznej części różanki w nadziei że jakoś tam wytrzymają i jak do tej pory radzą sobie całkiem nieźle. Jedyne co spędza sen z powiek to ich niezbyt wysoki wzrost. Marzą mi się takie krzakory jak widziałam w ogrodzie Beth Chatto. Cóś mi się zdaje że w pogoni za takim angielskim wyglądem krzewów przyjdzie mi bardziej solidnie chocholić te róże na zimę. Może dzięki wyczynowemu opatulaniu róż doczekam się właściwego rozmiaru krzewów z mnóstwem drobnych, ślicznych różyczek na wiotkich bezkolcowych pędach.
Szczęśliwie nie będę musiała chocholić niczego więcej, mój nowy piżmak ( no dobra, średnio nowy - przyjechał dwa lata temu, jest na fotce powyżej ) i mój zeszłoroczny zakup, róże zwane florystycznymi ( te z fotki poniżej ) okazały się całkiem wytrzymałymi krzewami. Nie tyle zdumiewa mnie piżmacza odporność co fakt że róże przeznaczone dla kwiaciarni okazały się całkiem przyzwoitymi różami ogrodowymi. Tfu, tfu, tfu! - żeby nie zapeszyć. Kto wie, może wymyślą wreszcie dobrą "niebieską różę" dla naszego klimatu? I tym optymistycznym akcentem kończę tą różaną opowieść.
Najszybciej wykwitają róże posadzone na Suchej - Żwirowej. Tam mają swoje stanowiska głównie róże historyczne, kwitnące troszkę wcześniej od róż nowoczesnych. Zazwyczaj to te jeden raz w sezonie kwitnące, dłuuugo trzymają kwiaty bo nasza ódzka majowo - czerwcowa pogoda im sprzyja ( na ogół jest średnio ciepło i popaduje ) ale w tym roku tak nie jest. Zakwitły bardzo, zaprawdę bardzo wcześnie i słońce tak im dało że właściwie już po kwiatach. W tym roku wiosenne letnie temperatury i brak opadów nie sprzyjały moim dzikunom i historyczkom. Może lepiej poradzą sobie angielki, zapowiadają wszak lekkie ochłodzenie. Hym... ciągle jeszcze jestem pełna nadziei że przynajmniej część róż pokaże się z tej najlepszej strony. Oczywiście mimo tzw. niesprzyjających okoliczności nadal sobie snuję różane marzenia - a to 'Old Port' a to jakaś szkocka piękność, a to urocza austinka, taa - Podwórko się rozciąga w tych moich marzeniach jakby z gumy było. No i pogoda na nim zawsze odpowiednia, he, he, he.
Błyskawiczne wykwitanie róż historycznych i nie najlepszą jak do tej pory długość kwitnienia angielek rekompensują mi całkiem niezłe kwiaty tzw. chińskich róż. Tak nazywa się dość skomplikowane mieszańce ze znaczną ilością genów róż pochodzących z Chin. Na ogół są to odmiany niespecjalnie dobrze rosnące w naszym klimacie, nie służą im nasze zimy a wiosenne przymrozki to dla nich hardcorowe przeżycie. Posadziłam te moje chińczyki w najbardziej zacisznej części różanki w nadziei że jakoś tam wytrzymają i jak do tej pory radzą sobie całkiem nieźle. Jedyne co spędza sen z powiek to ich niezbyt wysoki wzrost. Marzą mi się takie krzakory jak widziałam w ogrodzie Beth Chatto. Cóś mi się zdaje że w pogoni za takim angielskim wyglądem krzewów przyjdzie mi bardziej solidnie chocholić te róże na zimę. Może dzięki wyczynowemu opatulaniu róż doczekam się właściwego rozmiaru krzewów z mnóstwem drobnych, ślicznych różyczek na wiotkich bezkolcowych pędach.
Szczęśliwie nie będę musiała chocholić niczego więcej, mój nowy piżmak ( no dobra, średnio nowy - przyjechał dwa lata temu, jest na fotce powyżej ) i mój zeszłoroczny zakup, róże zwane florystycznymi ( te z fotki poniżej ) okazały się całkiem wytrzymałymi krzewami. Nie tyle zdumiewa mnie piżmacza odporność co fakt że róże przeznaczone dla kwiaciarni okazały się całkiem przyzwoitymi różami ogrodowymi. Tfu, tfu, tfu! - żeby nie zapeszyć. Kto wie, może wymyślą wreszcie dobrą "niebieską różę" dla naszego klimatu? I tym optymistycznym akcentem kończę tą różaną opowieść.