Zrobiwszy tygodniowy przegląd prasy ( bo czas się znalazł ) i dostrzegłwszy cóś jakby zwiastun politycznej wiosny - rzundzące i łopozycja występowały w tym tygodniu jak te primabalerony na scenie Teatru Maryjskiego, jak zwykle zajęte głównie sobą a tu jakby ktoś kosteczkę domina w konstrukcji trącił - przy okazji tzw. sporu zastępczego, który niedługo może okazać się preludium czegoś czego dotychczasowi politycy nie będą w stanie okiełznać a mianowicie nieuchronnie nadciągającej fali zmian obyczajowych - powoli i w bólach rodzi nam się nowa lewica. Nie dziewczątka i chłopcy, sierotki po nieboszczce PZPR ( choć nie mam złudzeń że stare wygi się nie podczepią ) z ćwierćinteligentką z tytułem naukowym w charakterze przywabiacza dla wyborców ale po prostu lewica - taka przeciwwaga dla narodowych socjalistów, konserwatywnych liberałów, antysystemowców niemających pomysłu na nowy system za to nie potrafiących rozwalić starego i związku zawodowego rolników. Wyraźnie drgnęło, choć nie wydaje się by zajęci sobą aktorzy obsadzeni w rolach głównych to naprawdę zauważyli. Jednak za jakiś czas może wykluć się z tego coś co zmieni dotychczasowy status quo , który staje się coraz bardziej nieznośny dla małych żuczków. Najśmieszniejsze że ta nasza polityczna lewica niewiedząca że ma już solidny elektorat gotowy na nią głosować, jeszcze się miota od koncepcji towarzysza Mao do jakichś post izmów ale kiedy do nich dotrze co mogą ugrać, he, he, he. Licytacją na socjal nie ma kto z nimi konkurować, nawet obecni rzundzący odpadają w przedbiegach a społeczeństwo powoli staje się zmęczone hipokryzją urzędników głównego wyznania, którym ołtarz pomylił się z tronem i polityków z nimi związanych. Mimo żem ja gospodarcza konserwa ( choć obyczajowo to libertyn, he, he, he ) czyli nie bardzo mi z lewicą po drodze, to będę mocno kibicować bo solidnie się prosi o przewietrzenie naszego grajdołka - "Barbara Ubryk"- dziura nad dziury; Barbara Ubryk" - hotel ponury. Pokojów nigdy się nie przewietrza,wszyscy wołają: - Powietrza nie trza!" - klimacik mamy dziś taki j jak to mistrz Konstanty Ildefons napisał a śpiewał swego czasu Pan Janek.
Na tym pozytywności się nie kończą, Małgoś - Sąsiadka opanowała używanie swojego nowego przyrządu do mierzenia cukru ( "Wkurza mnie ta technika!" ) i glukometr został zwyczajnym urządzeniem domowym. Ja straciłam stanowisko Głównej Mierzącej, ale jakoś to przeżyję, he, he, he. W ogóle Małgoś - Sąsiadka odstawia mnie od piersi, twierdzi że czas na samodzielność. Znaczy bierze swoje sprawy w swoje ręce, zaczęła od przepytania naszego domowego lekarza na okoliczność - "Panie Doktorze, czy opłaca mi się kupować jeszcze opał i wiosenne obuwie, znaczy czy dożyję?". Po wypowiedzeniu przez pacjentkę tej kwestii wzrok doktora M. był barani, wicie rozumicie, takie szklane spojrzenie, długotrwałe i bez ruchu powiek. "Wszystko na to wskazuje, Pani Małgorzato" wykrztusił po dłuższym czasie a następnie dodał "Zastanawiałbym się nawet nad kupieniem butów zimowych, bo teraz są promocje". Świadkowałam przy badaniu bo Małgoś głuchawa i trzeba do niej ryczeć na odpowiednich tonach, o tajemnicy lekarskiej nie ma co bredzić bo pewnie pół kamienicy mnie słyszało a i odpowiedzi Małgoś - Sąsiadki były gromkie. Po tej medycznej rozmowie Małgoś - Sąsiadka utwierdziła się w przekonaniu że zasadniczo nic poważnego jej nie dolega a nawet że na tzw. tle jest jakby sprawna ( "Zupełnie nie rozumiem dlaczego Irena udaje że nie jest głucha!" ). Co prawda jak ten Cerber pilnuję żeby nie było przy kiepskiej pogodzie samodzielnych i absolutnie nielegalnych wypraw do sklepu ale poza tym "obiekt funkcjonuje prawidłowo i jest używany zgodnie z przeznaczeniem" ( znaczy Małgoś - Sąsiadka znów gotuje dla nas swoje popisowe dania ). Moja geriatria, jak nazywam dwie najstarsze sąsiadki, jest na chodzie i to mimo ubiegłorocznych wypadków, operacji i całego użerania się z rehabilitacją ( "Co ty pieprzysz! Potrafię! Mam osiągnięcia - powtarzam po 240 razy a Ty w ogóle nie ćwiczysz! Zobaczysz, zobaczysz co to będzie jak będziesz w moim wieku!" ), jak na 89 latek przebiegu trzymają się babki całkiem nieźle.
Oblookawszy angielski film o gorzkiej starości królowej Wiktorii i stwierdziwszy że nawet, nawet. Takie solidne brytyjskie kino ( nie żeby tam och i ach i w ogóle fajerwerki, ale rzecz porządna ), jak zwykle doskonale zagrane, niewiele brytyjskich towarów trzyma poziom, wszędzie masówka ale od czasu do czasu coś dobrego z Wysp się trafi. Obejrzawszy też film o ubiciu świętego jelenia, który to film był w połowie mnie zadowalniający. Czasem nieznośny tzw. artyzm się wylewał a mnie prostaczce przeszkadza to w oglądaniu i trawieniu oglądanego ( zdziwna sprawa bo jakoś toleruję oglądadła Żuławskiego a tu mnie wzięło i nieco zmierziło - pewnie przestaje być dziecięciem epoki i zamieniam się w piernika ). Zacząwszy czytać książkę o nieodwzajemnionej miłości Żydów do niemieckiej kultury , zakochaniu beznadziejnym które rozpoczęło się już pod koniec XVIII wieku a skończyło się w latach czterdziestych ubiegłego wieku gwałtownie i zdaje się że raz na zawsze. Interesujące, zaprawdę powiadam Wam interesujące. Przerywnikiem lżejszym jest książka kucharska "365 obiadów", dzieło wiekopomne Lucyny Ćwierczakiewiczowej czytane po raz kolejny. Przepisy czyta się trochę dziwnie bo cały czas gdzieś mi tak te synapsy się jarzą przy przeliczaniu garnców, kwart i półkwaterek na współczesne miary. Nie czytam jej dosłownie jako książki kucharskiej, to raczej opowieść o XIX wiecznej polskiej kuchni. Niektóre przepisy to wręcz opowieści z kręgu markiza de Sade, np. topione kurczęta na "szybkie użycie".
Szczęśliwie jakoś wrażliwość nam się wywrażliwiła w ciągu tego wieku z solidnym hakiem, który minął od napisania tej książki "dla pań" . No i tak podczytuję na przemian obie pozycje naraz czego wynikiem może być przekonanie że Heine to najlepiej jak w cebulce czytany, albo jakieś inne bzdury. A takowe podejrzenie o możliwość popieprzenia wrażeń z czytanych lektur mnie się zalęgło przez to że Cio Mary straszy mnie obumieraniem komórek mózgowych atakowanych przez wraży tłuszcz, które to obumieranie ma ponoć powodować między innymi spiętrzanie danych i niemożność ich przyporządkowania do określonych folderów. Cio Mary twierdzi że należy walczyć alkoholem ze złowrogim tłuszczem który pośrednio i bezpośrednio zagraża biednym, szarym komórkom. Tylko trzeba uważać żeby nie wpaść w alkoholizm bo wtedy szlag trafi szare z powodu ochlajstwa. Normalnie wszędzie się czai niebezpieczeństwo, człowiek boi się więcej niż jedną książkę czytać "w tym samym czasie" bo jeszcze się okaże że musi wybierać między dietą ekstremalną a możliwością wpadnięcia w alkoholizm. A te wszystkie strachy to przez to że Wujek Jo jakąś kretyńską gazetkę darmową z apteki przyniósł ( przy zakupie Amolu do walki z przeziębieniem - wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi że Amol ma głównie walczyć z tłuszczem ). Na wszelki wypadek, w trosce o zdrowie psychiczne został wydany zakaz przynoszenia gazetek z apteki. Lepiej jednak czytać książki, nawet dwie naraz.
Dzisiejsze ozdobniki wpisu to wyjątki z manuskryptu zwanego Mira Calligraphiae Monumenta . W XVI wieku druk stał się podstawową metodą produkcji książek. Nie znaczy jednak że sztuka kaligrafii została zapomniana. Ba, jak to bywa z rzeczami które nie muszą już spełniać tylko podstawowej funkcji co innego niż dotychczas się liczyło , estetyczne właściwości pisma zaczęły być uważane za bardzo istotne. No wzięło i się rozbuchało. Od 1561 do 1562 r. Georg Bocskay, chorwacki sekretarz sądowy cesarza Ferdynanda I , stworzył taką księgę kaligrafii, wzornik złożony ze znanych mu stylów pisania. Około trzydziestu lat później cesarz Rudolf II, wnuk Ferdynanda, zlecił Jorisowi Hoefnagelowi, rysownikowi uważanemu za najlepszego ilustratora epoki ozdobić książkę Bocskaya. Hoefnagel dodawał wizerunki owoców, kwiatów, owadów do niemal każdej strony, równoważąc tzw. kompozycję i równowagę karty . Ilustrator i kaligraf nigdy się nie spotkali a jednak razem stworzyli coś co do dzisiaj budzi zachwyt. Księga znajdowała się w gabinecie osobliwości osobliwego cesarza Rudolfa II, teraz zdaje się jest w Getty Museum w Los Angeles.
Na tym pozytywności się nie kończą, Małgoś - Sąsiadka opanowała używanie swojego nowego przyrządu do mierzenia cukru ( "Wkurza mnie ta technika!" ) i glukometr został zwyczajnym urządzeniem domowym. Ja straciłam stanowisko Głównej Mierzącej, ale jakoś to przeżyję, he, he, he. W ogóle Małgoś - Sąsiadka odstawia mnie od piersi, twierdzi że czas na samodzielność. Znaczy bierze swoje sprawy w swoje ręce, zaczęła od przepytania naszego domowego lekarza na okoliczność - "Panie Doktorze, czy opłaca mi się kupować jeszcze opał i wiosenne obuwie, znaczy czy dożyję?". Po wypowiedzeniu przez pacjentkę tej kwestii wzrok doktora M. był barani, wicie rozumicie, takie szklane spojrzenie, długotrwałe i bez ruchu powiek. "Wszystko na to wskazuje, Pani Małgorzato" wykrztusił po dłuższym czasie a następnie dodał "Zastanawiałbym się nawet nad kupieniem butów zimowych, bo teraz są promocje". Świadkowałam przy badaniu bo Małgoś głuchawa i trzeba do niej ryczeć na odpowiednich tonach, o tajemnicy lekarskiej nie ma co bredzić bo pewnie pół kamienicy mnie słyszało a i odpowiedzi Małgoś - Sąsiadki były gromkie. Po tej medycznej rozmowie Małgoś - Sąsiadka utwierdziła się w przekonaniu że zasadniczo nic poważnego jej nie dolega a nawet że na tzw. tle jest jakby sprawna ( "Zupełnie nie rozumiem dlaczego Irena udaje że nie jest głucha!" ). Co prawda jak ten Cerber pilnuję żeby nie było przy kiepskiej pogodzie samodzielnych i absolutnie nielegalnych wypraw do sklepu ale poza tym "obiekt funkcjonuje prawidłowo i jest używany zgodnie z przeznaczeniem" ( znaczy Małgoś - Sąsiadka znów gotuje dla nas swoje popisowe dania ). Moja geriatria, jak nazywam dwie najstarsze sąsiadki, jest na chodzie i to mimo ubiegłorocznych wypadków, operacji i całego użerania się z rehabilitacją ( "Co ty pieprzysz! Potrafię! Mam osiągnięcia - powtarzam po 240 razy a Ty w ogóle nie ćwiczysz! Zobaczysz, zobaczysz co to będzie jak będziesz w moim wieku!" ), jak na 89 latek przebiegu trzymają się babki całkiem nieźle.
Oblookawszy angielski film o gorzkiej starości królowej Wiktorii i stwierdziwszy że nawet, nawet. Takie solidne brytyjskie kino ( nie żeby tam och i ach i w ogóle fajerwerki, ale rzecz porządna ), jak zwykle doskonale zagrane, niewiele brytyjskich towarów trzyma poziom, wszędzie masówka ale od czasu do czasu coś dobrego z Wysp się trafi. Obejrzawszy też film o ubiciu świętego jelenia, który to film był w połowie mnie zadowalniający. Czasem nieznośny tzw. artyzm się wylewał a mnie prostaczce przeszkadza to w oglądaniu i trawieniu oglądanego ( zdziwna sprawa bo jakoś toleruję oglądadła Żuławskiego a tu mnie wzięło i nieco zmierziło - pewnie przestaje być dziecięciem epoki i zamieniam się w piernika ). Zacząwszy czytać książkę o nieodwzajemnionej miłości Żydów do niemieckiej kultury , zakochaniu beznadziejnym które rozpoczęło się już pod koniec XVIII wieku a skończyło się w latach czterdziestych ubiegłego wieku gwałtownie i zdaje się że raz na zawsze. Interesujące, zaprawdę powiadam Wam interesujące. Przerywnikiem lżejszym jest książka kucharska "365 obiadów", dzieło wiekopomne Lucyny Ćwierczakiewiczowej czytane po raz kolejny. Przepisy czyta się trochę dziwnie bo cały czas gdzieś mi tak te synapsy się jarzą przy przeliczaniu garnców, kwart i półkwaterek na współczesne miary. Nie czytam jej dosłownie jako książki kucharskiej, to raczej opowieść o XIX wiecznej polskiej kuchni. Niektóre przepisy to wręcz opowieści z kręgu markiza de Sade, np. topione kurczęta na "szybkie użycie".
Szczęśliwie jakoś wrażliwość nam się wywrażliwiła w ciągu tego wieku z solidnym hakiem, który minął od napisania tej książki "dla pań" . No i tak podczytuję na przemian obie pozycje naraz czego wynikiem może być przekonanie że Heine to najlepiej jak w cebulce czytany, albo jakieś inne bzdury. A takowe podejrzenie o możliwość popieprzenia wrażeń z czytanych lektur mnie się zalęgło przez to że Cio Mary straszy mnie obumieraniem komórek mózgowych atakowanych przez wraży tłuszcz, które to obumieranie ma ponoć powodować między innymi spiętrzanie danych i niemożność ich przyporządkowania do określonych folderów. Cio Mary twierdzi że należy walczyć alkoholem ze złowrogim tłuszczem który pośrednio i bezpośrednio zagraża biednym, szarym komórkom. Tylko trzeba uważać żeby nie wpaść w alkoholizm bo wtedy szlag trafi szare z powodu ochlajstwa. Normalnie wszędzie się czai niebezpieczeństwo, człowiek boi się więcej niż jedną książkę czytać "w tym samym czasie" bo jeszcze się okaże że musi wybierać między dietą ekstremalną a możliwością wpadnięcia w alkoholizm. A te wszystkie strachy to przez to że Wujek Jo jakąś kretyńską gazetkę darmową z apteki przyniósł ( przy zakupie Amolu do walki z przeziębieniem - wtedy jeszcze nie byliśmy świadomi że Amol ma głównie walczyć z tłuszczem ). Na wszelki wypadek, w trosce o zdrowie psychiczne został wydany zakaz przynoszenia gazetek z apteki. Lepiej jednak czytać książki, nawet dwie naraz.
Dzisiejsze ozdobniki wpisu to wyjątki z manuskryptu zwanego Mira Calligraphiae Monumenta . W XVI wieku druk stał się podstawową metodą produkcji książek. Nie znaczy jednak że sztuka kaligrafii została zapomniana. Ba, jak to bywa z rzeczami które nie muszą już spełniać tylko podstawowej funkcji co innego niż dotychczas się liczyło , estetyczne właściwości pisma zaczęły być uważane za bardzo istotne. No wzięło i się rozbuchało. Od 1561 do 1562 r. Georg Bocskay, chorwacki sekretarz sądowy cesarza Ferdynanda I , stworzył taką księgę kaligrafii, wzornik złożony ze znanych mu stylów pisania. Około trzydziestu lat później cesarz Rudolf II, wnuk Ferdynanda, zlecił Jorisowi Hoefnagelowi, rysownikowi uważanemu za najlepszego ilustratora epoki ozdobić książkę Bocskaya. Hoefnagel dodawał wizerunki owoców, kwiatów, owadów do niemal każdej strony, równoważąc tzw. kompozycję i równowagę karty . Ilustrator i kaligraf nigdy się nie spotkali a jednak razem stworzyli coś co do dzisiaj budzi zachwyt. Księga znajdowała się w gabinecie osobliwości osobliwego cesarza Rudolfa II, teraz zdaje się jest w Getty Museum w Los Angeles.