Nie tak dawno na blogu u Meg szczątkowo poruszyliśwa ten "jesienny" temat. Chodzi o to czy w ogrodzie trzeba usuwać przekwitłe kwiaty, zdechłe pędy i inne zaschnioły? Gdzieś tak do lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia sprawa była oczywista - w tzw. ogrodzie ozdobnym wg. większości tzw. autorytetów trza było ciąć wszystko co wykazywało przejrzałość, a już szczególnie pastwić się nad nasiennikami. Rabaty bylinowe wymagały wręcz nieustannego "poprawiania". Wszak roślinka niepotrzebnie się wysila produkując zbędne i zaśmiecające siewkami kompozycję ogrodu nasionka, no nie po bożemu a już na pewno nie po bardzo ogrodniczemu było zaniechanie działań czyszczących ogród z nasienników. Ogród zadbany to taki w którym skrzętny ogrodnik glancysta śledzi pierwsze oznaki wykwitania roślin i leci z sekatorem by jak najszybciej dokonać egzekucji i nie dopuścić do tego żeby paskudny zdychający kfiot popsuł uroczy ogrodowy obrazek. Taka koncepcja ogrodu przypomina pokazy haute couture z roślinami w roli modelek i modeli jak najlepiej prezentujących kreację. Ach, ach, pokazujemy nasze piękne rośliny z jak najlepszej strony, w wybranej przez nas fazie ich życia - najpiękniejsze rośliny dla najpiękniejszych ogrodów! No tak, tylko że kwitnienie nie trwa wiecznie a mało ciekawie wyglądająca po kwitnieniu bylina czy tam inny cebulaczek aż się prosi o wywalenie i zastąpienie czymś kwitnącym, kolejną cud supermodelką roślinną mającą swoje pięć minut chwały. Rzecz jasna ku chwale naszego ogrodu. Takowe podejście doprowadziło do tego że w ekstremalnych wypadkach tzw. ogród zadbany przestał być miejscem gdzie rośliny przeżywały cały sezon, był miejscem gdzie rośliny trwały dopóki nie zakończyły kwitnienia. No zieleń miejska udomowiona, znaczy podejście dekoratora czy innego florysty.
Szczęśliwie ta ekstrema nie rozwijała się w Kraju Kwitnącej Cebuli bo miejscowi są mniej kasiorni od ludziów Zgniłego Zachoda i wydatek na nową roślinę do ogrodu bardziej obciąża ich budżet. Miejscowi, w tym pisząca te słowa, to cięli i tną nasienniki z pazerności, he, he. Wiadomo, dzieci to obciążenie i w ogóle ciągłe utrapienie więc po co roślinę obciążać, bezdzietna w przyszłym roku solidniej się rozrośnie, ładniej zakwitnie i za parę lat będzie można bezdzietną podzielić. Podejście praktyczne, bardziej zdroworozsądkowo pepickie niż romantycznie szczerzepolskie ale wżarte w nasze miejscowe ogrodowanie. To podejście wcale nie jest głupie, pozwala na tworzenie zielonej bazy z której człowiek korzysta obsadzając rabaty i ograniczenie ( nieraz bardzo znaczne ) kosztów ogrodowania. Niekiedy jest wręcz konieczne dla zdrowia kręgosłupa ogrodnika, są na świecie roślinne france siejące się na potęgę. Jednak kontrola rozrodczości którą sprawujemy nad roślinami za pomocą sekatora ma swoją cenę - ogród nie jest już pełnym uroku wycinkiem natury, sztuczność założenia zaczyna być mocno widoczna ( wyrwanie z naturalnego cyklu życia tworzy na ten przykład "łysiny" w byliniaku, w niektórych przypadkach wygląda to jak brak pełnego uzębienia w szczęce ). Znaczy obcinanie zdechniołków i nasienników nie zawsze służy urodzie ogrodu, wbrew temu co w powszechnie się sądzi.
Znaczy co? - dać żyć roślinom od wyjścia z gleby do zamierania? Po mojemu to dobrze jest tak: w przypadku cebulowych "dać roślinie dożyć" to konieczność, radości sekatora kończą się zamieraniem cebul, w przypadku bylin trza się wysilić i poobserwować która z roślin w ogrodzie może bez szkody dla kręgosłupa zostać z nasiennikami i zdać się na wolę Wielkiego Ogrodowego lub pójść na tzw. zgniły kompromis i sekatorem traktować tylko najbardziej ekspansywne rośliny a te które nie sieją się obficie a mają fajne nasienniki zostawić w stanie naturalnym ku radości oczu. No a osłabienie roślin, którego tak boją się ogrodnicy? Cóż, co żyje umrzeć musi, nic nie jest wieczne, rośliny też. Zawsze można jedną z roślin gatunku czy odmiany ( bylinki rzecz jasna mam na myśli ) potraktować jak kępę mateczną i pozbawić ją nasienników bez szkody dla ogólnego widoku jaki robi "zanasiennikowana" zwarta czy też rozproszona grupa gatunkowa czy odmianowa. W takim wypadku nadal ma się bazę do rozsadzania i mnożenia a ogród wygląda jak miejsce życia roślin a nie wybieg dla modelek. Znaczy po mojemu to ciąć z umiarem, bylina nie topiar! A co z nasiennikami na krzewach. Ano nic, chyba że uprawiamy róże typu floribunda, mieszaniec herbatni lub angielki. W tym wypadku trza ciąć i nie ma że nie ma. Te krzewy są tak cywilizowane że sekatorowanie nie szkodzi im na tzw. naturalny wdzięk ( bo go nie mają ). Usuwanie nasienników z róż innego typu nie ma sensu, a usuwanie różanych owocków z dzikunków to wręcz zbrodnia na krzewie i ogrodzie!
A tak przy okazji to przy braku nachalnego sekatorowania człowiek ma możliwość spojrzenia na roślinę innymi oczami. Nawet paskudne i nielubiane rośliny całkiem nieźle wyglądają w okolicy przebarwiającego się miskancika. Wdzięcznie a czasem wręcz cudnie, rzecz jasna ten zachwyt trwa do czasu kiedy trzeba przechodzić koło tych czepiających się ubrania kuleczek, he, he.
Szczęśliwie ta ekstrema nie rozwijała się w Kraju Kwitnącej Cebuli bo miejscowi są mniej kasiorni od ludziów Zgniłego Zachoda i wydatek na nową roślinę do ogrodu bardziej obciąża ich budżet. Miejscowi, w tym pisząca te słowa, to cięli i tną nasienniki z pazerności, he, he. Wiadomo, dzieci to obciążenie i w ogóle ciągłe utrapienie więc po co roślinę obciążać, bezdzietna w przyszłym roku solidniej się rozrośnie, ładniej zakwitnie i za parę lat będzie można bezdzietną podzielić. Podejście praktyczne, bardziej zdroworozsądkowo pepickie niż romantycznie szczerzepolskie ale wżarte w nasze miejscowe ogrodowanie. To podejście wcale nie jest głupie, pozwala na tworzenie zielonej bazy z której człowiek korzysta obsadzając rabaty i ograniczenie ( nieraz bardzo znaczne ) kosztów ogrodowania. Niekiedy jest wręcz konieczne dla zdrowia kręgosłupa ogrodnika, są na świecie roślinne france siejące się na potęgę. Jednak kontrola rozrodczości którą sprawujemy nad roślinami za pomocą sekatora ma swoją cenę - ogród nie jest już pełnym uroku wycinkiem natury, sztuczność założenia zaczyna być mocno widoczna ( wyrwanie z naturalnego cyklu życia tworzy na ten przykład "łysiny" w byliniaku, w niektórych przypadkach wygląda to jak brak pełnego uzębienia w szczęce ). Znaczy obcinanie zdechniołków i nasienników nie zawsze służy urodzie ogrodu, wbrew temu co w powszechnie się sądzi.
Znaczy co? - dać żyć roślinom od wyjścia z gleby do zamierania? Po mojemu to dobrze jest tak: w przypadku cebulowych "dać roślinie dożyć" to konieczność, radości sekatora kończą się zamieraniem cebul, w przypadku bylin trza się wysilić i poobserwować która z roślin w ogrodzie może bez szkody dla kręgosłupa zostać z nasiennikami i zdać się na wolę Wielkiego Ogrodowego lub pójść na tzw. zgniły kompromis i sekatorem traktować tylko najbardziej ekspansywne rośliny a te które nie sieją się obficie a mają fajne nasienniki zostawić w stanie naturalnym ku radości oczu. No a osłabienie roślin, którego tak boją się ogrodnicy? Cóż, co żyje umrzeć musi, nic nie jest wieczne, rośliny też. Zawsze można jedną z roślin gatunku czy odmiany ( bylinki rzecz jasna mam na myśli ) potraktować jak kępę mateczną i pozbawić ją nasienników bez szkody dla ogólnego widoku jaki robi "zanasiennikowana" zwarta czy też rozproszona grupa gatunkowa czy odmianowa. W takim wypadku nadal ma się bazę do rozsadzania i mnożenia a ogród wygląda jak miejsce życia roślin a nie wybieg dla modelek. Znaczy po mojemu to ciąć z umiarem, bylina nie topiar! A co z nasiennikami na krzewach. Ano nic, chyba że uprawiamy róże typu floribunda, mieszaniec herbatni lub angielki. W tym wypadku trza ciąć i nie ma że nie ma. Te krzewy są tak cywilizowane że sekatorowanie nie szkodzi im na tzw. naturalny wdzięk ( bo go nie mają ). Usuwanie nasienników z róż innego typu nie ma sensu, a usuwanie różanych owocków z dzikunków to wręcz zbrodnia na krzewie i ogrodzie!
A tak przy okazji to przy braku nachalnego sekatorowania człowiek ma możliwość spojrzenia na roślinę innymi oczami. Nawet paskudne i nielubiane rośliny całkiem nieźle wyglądają w okolicy przebarwiającego się miskancika. Wdzięcznie a czasem wręcz cudnie, rzecz jasna ten zachwyt trwa do czasu kiedy trzeba przechodzić koło tych czepiających się ubrania kuleczek, he, he.