Mój boszsz... łapaliśmy słoneczko jak tylko można. Ubiegły tydzień dał mi solidnie w kość i to dosłownie także wszystko co jeszcze ciepłego i letniego jest wykorzystywane na maksa. Usiłuję utrwalić te wiosenno letnie klimaty, zatrzymać na dłużej tak żeby można było się nimi cieszyć gdy wokół będzie wszędzie wciskająca się wilgoć, mżawość, przeciągłe deszczenie, czy lejność wzmożona. W tym roku ze względu na ceny "miejskich" owoców ( do prawdziwych "wiejskich", nieskupowych dostępu nie było ) zatrzymywanie lata nie będzie polegało na smażeniu dżemów i powidełek ( szczęśliwie udało się zachować co nieco z zeszłorocznych przetworów, nie wiem jakim cudem ). Taa, w tym roku zatrzymanie lata na dłużej zostanie osiągnięte za pomocą suszu zielnego. Znaczy nie ma że nie ma, przy okazji odwiedzin najmniej mobilnej części rodziny ( pod cmentarzami w Odzi kfioty są tańsze niż w mieście, takie zjawisko ekonomiczne ) nabyłam drogą kupna za jedyne 5 peelenów bukiet zatrwianów i nieśmiertelników i namiętnie teraz obsuszam zdobycz. Zatrwian wrębny Limonium sinutum to jednoroczna roślina, chyba najbardziej znany zasusznik z jakże wdzięcznej i pięknie mumifikującej się rodziny Limonium. Mniej znanym a przepięknym mumiołem jest również pochodzący z Wysp Kanaryjskich a konkretnie to z Teneryfy, zatrwian Pereza Limonium perezi. Można dostać u nas jego nasiona i spróbować uprawy jak kto cierpliwy i skory do poświęceń. Cierpliwy bo roślina często kwitnie tak jak rośliny dwuletnie, w drugim roku uprawy ( na blogu dobrej pamięci Zoji Litwn było o tym jak przyspieszyć kwitnienie przez wysiew nasion w domu ), a poświęcenie jest konieczne bo roślina z tych mało odpornych na warunki naszej zimy musi spędzać tę porę roku w ciepełku domowych pomieszczeń. Znaczy nie ma lekko. Ponoć mniej "chodzenia" jest koło pochodzącego z Turkiestanu zatrwianu Suworowa Limonium suworowii. Trochę się różni od innych zatrwianów, jego wrzosowo - różowe kwiatostany przypominają kwiatostany tawułek w wersji "na sucho". Ponoć uprawia się też na kwiat cięty zatrwian zwyczajny Limonium vulgare, ale tak szczerze pisząc nigdy nie spotkałam się z tą rośliną w szkółkach jaki i na straganach czy kwiaciarniach. Uprawiam za to od niedawna zatrwian szerokolistny Limonium latifolium, który wydaje kfiot jak najbardziej nadający się do suszenia ( z tym że po mojemu to najładniej wyglądający na rabacie, he, he ). Do suszenia nadaje się też kwiatostan kuzyna zatrwianów, niegdyś zwanego zatrwianem tatarskim Limonium tataricum a obecnie najprawilniej Goniolimon tataricum ( nowej polskiej nazwy się jeszcze nie dorobił - może z czasem jakiś botanik przypnie mu zatrwianek albo gozatrw ku zgrozie ogrodniczej braci ). Zarówno Limonium latifolium jak i Goniolimon tataricum są w naszym klimacie bylinami, znaczy zero corocznych wysiewów.
Rzecz jasna na zatrwianach i kuzynostwie suszenie kwiatów się nie kończy. Chyba najpopularniejszym "suszkiem" jest nieśmiertelnik czyli kocanka ogrodowa Xerochrysum bracteatum vel Helichrysum bracteatum. Tę radość europejskich jesiennych mżawych dni podarowała światu Australia, od XIX wieku kocanka króluje w ogrodach całego świata. Cicho i bez szumu ale za to nieusuwalnie kocanki ogrodowe zrosły się nam z jesienią. Niegdyś zasiedliły ogrody, a później uprawy ( uprawiane są teraz na tzw. kwiat cięty ), twardo się trzymają nie dając się zdetronizować "suszkowym nowinkom". Odmian kocanek ogrodowych od groma, już w połowie XIX wieku znano kilkadziesiąt kultywarów, znaczy jest w czym wybierać. Od ognistych czerwieni, poprzez jaskrawe pomarańcze, tzw. wszystkie odcienie żółci do łagodnych różyków, morelkowych odcieni i kremowej bieli. Mniej znane są kocanki włoskie Helichrysum italicum, roślina od niedawna robiąca u nas karierę jako "włoskie maggi". Po mojemu to listki bardziej zalatują kuchnią indyjską niż selerkiem czy tam innym lubczykiem. Kwiaty tej "przyprawowej" rośliny nie są tak okazałe jak kwiaty kocanek ogrodowych ale ich intensywnie żółta barwa utrzymująca się po zasuszeniu czyni z nich pożądaną "suszkę". Podobnie sprawa ma się z kwiatami santoliny cyprysikowatej Santolina chamaecyparissus. Obie rośliny niby da się uprawiać w naszym klimacie. piszę niby bo moje doświadczenia z santoliną tego nie potwierdzają. O ile taka lawenda spokojnie przezywa ódzkie zimy o tyle santolina złośliwie wymarza nawet podczas średnio mroźnych zim. Znaczy mniej śródziemnomorskiej kwietnej żółci mam do dyspozycji ale za to mogę spokojnie suszyć kwiatostany lawend i lawandyn ( co robię rzadko bo lawendowe i lawandynowe kwiaty najładniej rzecz jasna wyglądają na rabacie, he, he ). Za to suszę kwiatostany anafalisa perłowego Anaphalis margaritacea, to taka łażąca bylina więc ograniczam ją w okresie kwitnienia. Nie uprawiam miechunki peruwiańskiej Physalis peruviana bo nie moja bajka, ale muszę przyznać że osłonka owoców przypominająca zapalony lampion jest urocza. Może gdzieś uda mi się ją najść, podobnie jak nasienniki miesięcznicy, tfu, miesiącznicy rocznej Lunaria annua. Na ususzone nasienniki czarnuszki damasceńskiej Nigella damascena czy maku lekarskiego Papaver somniferum w handlu raczej nie ma co liczyć. Chcesz mieć ich suszki sam wysiej, zbierz i susz człowieku. Nie ma lekko!
No tak to by było na tyle o takiej suszkowej, dość zachowawczej tradycji, samograjach namiętnie suszonych w celach dekoracyjnych. A co z innymi roślinami, nie tak oczywistymi suszkami, takimi o mniej sztywnych pędach, których kolor kwiatów bywa trudny do utrzymania? Suszy się, suszy, tylko że mniej i nie dostaniecie w kwiaciarniach czy tam innych "punktach kwiatowych" takich roślin już ususzonych i gotowych do suchych bukietów. Takie rośliny trzeba suszyć samej ( lub samemu co zdarza się rzadko bo bukietowanie wyczynowe to chyba jedna z najbardziej sfeminizowanych czynności na świecie ), niekiedy wykonując różne sztuki ( znajdź ciemne a ciepłe i przewiewne pomieszczenie, he, he ). Trzeba się pogodzić z tym że kwiaty czasem zmieniają fason ( nie każda roślina jest podobna do wrotyczu, który po ususzeniem wygląda podobnie jak przed ususzeniem ).
Wizyta u najmniej mobilnych członków rodziny zaowocowała nie tylko kupnem "suchatków". Podkusiło mnie na zielone chryzantemki ( mam kretyńską słabość do zielonawych kwiatów, nie wiem skąd u mnie taka skłonność ). Stoją teraz w wazonie w towarzystwie "zielska podwórzowego", wzbogaconego koprem i dużą ilością czerwonej koniczyny. Wpółdoelegancko, że się tak wypiszę. A w ogóle to zrobiło mnie się na sycylijskie klimaty ( przez wiadomą osobę ) i wypichciłam tort sycylijski. Cała jego sycylijskość polega na tym że do kremu został użyty curd z sycylijskich cytryn ( kupny, nie chciało mi się kręcić żółtek z masłem i cholera wie skąd pochodzą te cytryny, które mam w domu ). Dla wzmocnienia klimatów italskich posypałam wierzch utłuczonymi ciasteczkami amaretti, resztką tych ciasteczek cudem ocalałą. Średnio wyszło ale zjeść się dało. Bita śmietana w kremie czyni cuda, tak rzecz ujmę.