"Choć czas jak rzeka, jak rzeka płynie" - tak to śpiewał Niemen. Wiadomo co rzeka to inny nurt, ostatnio mam wrażenie że moja rzeka czasu to z tych górskich - tempem upływu wody zwala z nóg ( no, prawie dosłownie ). Szczerze pisząc to nie za bardzo wiem w co ręce włożyć, tak, tak, potrzebuję do szczęścia jeszcze przynajmniej dwóch par kończyn górnych. Wtedy obrobek byłby należyty i w ogóle większość nagle spadłych z nieba dodatkowych łobowiązków wykonana. Niestety ludzie majo tylko jedną parę kończyn górnych, jeden łeb i nie przejawiajo chęci masowej do dyslokacji. Każdy w jakimś tam momencie życia przegrywa walkę z nurtem rzeki czasu, ja przeżynam od ładnych paru lat, nawet podtopienia się zdarzały. Ech, że też czas latem się kurczy ( sformułowanie prawa Tabazelli dotyczącego względności czasu w stosunku do ilości docierającego do Ziemi światła - czas przyspiesza proporcjonalnie do wydłużenia się dnia - tzw. zagięcie letnie czasoprzestrzeni - odkryciem na miarę teorii względności drogiego Alberta ). Tyle jeszcze przede mną do roboty! Nawet nie chce mi się tu wyliczać rzeczy które powinnam zrobić, o rzeczach które zrobić bym chciała lepiej w ogóle nie wspominać. Ponarzekać mogę i tyle w temacie, doby przecież nie rozciągnę.
Oczywiście upały i burze, polityczni szalejo jakby się szaleju obżarli, chyba w przeczuciu kopa którego niedługo zasunie im zdrowo zniecierpliwiony suweren, koty upierdliwe bo mokro ale za to gorąco ( Felicjan znów ma na sznupie coroczne letnie uczulenie ), kumory żrą a jeże nie dają rady pożreć wszystkich ślimorów ( fakt, są przeprowadzane zakusy na kocie żarcie stąd pewnie mniej ślimorów w jeżowym menu ). Kończą się kwiaty lip (smuteczek się włączył bo już po zapachu i brzęczeniu w koronach drzew ), zaczynają się na poważnie kwiaty orienpetów. Lato w pełni czyli "krąży lata złoty lew" ( to z pieśni Pana Marka ). To jest czas lawend, jeżówek, mikołajków. Wielkie motylowo - pszczelowo - trzmielowe święto. A ja to wszystko widzę z doskoku, obserwuję na chybcika, w przerwach pomiędzy tzw. prozą życia ( robię co się da żeby z tej prozy wykrzesać coś poezjopodobnego - życie jest w końcu takie jakim je umiemy przeżywać ).
Na razie nigdzie nie wyjadę, po prostu nie ma takiej opcji w najbliższym czasie, więc staram się odkrywczo przeżywać domowiznę - nachodzę starocie typu podstawka pod żelazko z duszą, zaplątana w pudle z "rzeczami na później" po kolejnej akcji szopkowej ( opróżnianie szop składowych zawsze niesie ze sobą niespodziewanki ), wyciągam od wieków nieużywane talerzyki, kupuję kretyńskie miseczki z pszczółką i kolejne foremki do wykrawania ciastek ( to zaczyna przypominać uzależnienie ). Usiłuję czytać, w końcu jak nie ma normalnego podróżowania to można uskutecznić podróż wewnętrzną ( moim zdaniem to każda podróż prawdziwa nie może się obejść bez podróży wewnętrznej ). Usiłuję też cóś oglądać ale przeważnie zasypiam w połowie oglądanego (w planach niby mam wyjście do kina na "nowego Nolana" ale czy to wypali to w tej chwili trudno rzec ). Tak sobie codziennikuję z przerażeniem obserwując jak szybko płynie czas i zastanawiając się jakby go tu opanować, spowolnić dożyciem "na całego". Raczej niewykonalna sprawa bo dożywania byłoby półświadome, senne - zmęczona, qrcze, jestem!
Dzisiejszy wpis ilustrują prace różnych autorów ( nie wszystkich ustaliłam ze stuprocentową pewnością ) na temat elfich i zwierzątkowych imprezek.
Oczywiście upały i burze, polityczni szalejo jakby się szaleju obżarli, chyba w przeczuciu kopa którego niedługo zasunie im zdrowo zniecierpliwiony suweren, koty upierdliwe bo mokro ale za to gorąco ( Felicjan znów ma na sznupie coroczne letnie uczulenie ), kumory żrą a jeże nie dają rady pożreć wszystkich ślimorów ( fakt, są przeprowadzane zakusy na kocie żarcie stąd pewnie mniej ślimorów w jeżowym menu ). Kończą się kwiaty lip (smuteczek się włączył bo już po zapachu i brzęczeniu w koronach drzew ), zaczynają się na poważnie kwiaty orienpetów. Lato w pełni czyli "krąży lata złoty lew" ( to z pieśni Pana Marka ). To jest czas lawend, jeżówek, mikołajków. Wielkie motylowo - pszczelowo - trzmielowe święto. A ja to wszystko widzę z doskoku, obserwuję na chybcika, w przerwach pomiędzy tzw. prozą życia ( robię co się da żeby z tej prozy wykrzesać coś poezjopodobnego - życie jest w końcu takie jakim je umiemy przeżywać ).
Na razie nigdzie nie wyjadę, po prostu nie ma takiej opcji w najbliższym czasie, więc staram się odkrywczo przeżywać domowiznę - nachodzę starocie typu podstawka pod żelazko z duszą, zaplątana w pudle z "rzeczami na później" po kolejnej akcji szopkowej ( opróżnianie szop składowych zawsze niesie ze sobą niespodziewanki ), wyciągam od wieków nieużywane talerzyki, kupuję kretyńskie miseczki z pszczółką i kolejne foremki do wykrawania ciastek ( to zaczyna przypominać uzależnienie ). Usiłuję czytać, w końcu jak nie ma normalnego podróżowania to można uskutecznić podróż wewnętrzną ( moim zdaniem to każda podróż prawdziwa nie może się obejść bez podróży wewnętrznej ). Usiłuję też cóś oglądać ale przeważnie zasypiam w połowie oglądanego (w planach niby mam wyjście do kina na "nowego Nolana" ale czy to wypali to w tej chwili trudno rzec ). Tak sobie codziennikuję z przerażeniem obserwując jak szybko płynie czas i zastanawiając się jakby go tu opanować, spowolnić dożyciem "na całego". Raczej niewykonalna sprawa bo dożywania byłoby półświadome, senne - zmęczona, qrcze, jestem!
Dzisiejszy wpis ilustrują prace różnych autorów ( nie wszystkich ustaliłam ze stuprocentową pewnością ) na temat elfich i zwierzątkowych imprezek.