Quantcast
Channel: Blog w zasadzie ogrodowy
Viewing all 1500 articles
Browse latest View live

Usiłowania ogrodniczenia

$
0
0
No i trwa nam weekend dłuższy bo bożocielny. Niestety nie jest tak jak sobie  wymarzyłam, w środę  wieczorem pogrzmiało  i na tym się skończyło.  Deszcz się nie objawił w mieście  Odzi bo akurat złośliwie zalewał  Lubelszczyznę ( tak jakoś ostatnio personifikuję opady, taka reakcja na suszę u mła wystąpiła ). Znaczy lekko nie było bo musiałam wysmarowana olejkiem waniliowym udać się do ogrodu z konewką żeby podlać co bardziej wrażliwe  na suchość gleby rośliny. Alcatraz wygląda na średnio wymęczony, nie urządziłam sianokosów i może dlatego udało mu się zachować nieco wilgotniejszy  mikroklimacik ( a może to tylko  moje wrażenie, wicie rozumicie, kiedy z rozpalonego Podwórka wkraczam w cieniste zakątki Alcatrazu to odczucie wilgoci i chłodu się potęguje ). Nie wiem czy mojemu  pseudo leśnemu  ogrodowi uda się długo utrzymać ten stan, w którym się obecnie znajduje.  W przyszłym tygodniu ma do nas dotrzeć  jakaś upiorna fala  gorąca  znad  Afryki. Hym... od samej prognozy mła się odechciewa ogrodniczenia! A jest co robić. Obecnie ze wszystkich ogrodowych rabat najlepiej wygląda   Sucha - Żwirowa, z tymi śródziemnomorskimi roślinami to prawie żadna susza jej  nie jest straszna. A uwierzcie że podlewam na niej  tylko różane krzewy, reszta roślin  jakoś sama daje sobie  radę. I to mimo gorączki, której nawet Felicjan uwielbiający wygrzewać tyłek ma dosyć ( zwróćcie  uwagę na postawę kociego ciałka wyrażającego  dezaprobatę ).





W czwartek od rana czuć zapowiadaną burzę. Tradycja, w końcu to Boże Ciało więc powinno lać. Felicjan w roli Wielkiego Wyłudzacza i Szatflik w roli Nienażartej  Jałmużniczki żerują  u Małgoś - Sąsiadki.  Hym... mła  sądzi że  burza chyba rzeczywiście będzie, one tak zawsze przed burzą  żrą  na zapas. Postanawiam twardo wyleźć do ogroda i uprawiać czynny świąteczny wypoczynek ( przy okazji podejrzę sobie  procesyję zza murku ). Wyłażę i rozgrzany wozduch natentychmiast stopuje wszelkie chęci ogrodowania.  Przystopowało  nie tylko mła, podglądana  procesja taka jakaś szczątkowa, niemrawa, kudy tam  do sycylijskich obchodów święta patronki! No ale o czym  ja tu bajam, mnie samej ciężko na myśl o ogródkowaniu a "sodalycyji maryjańskiej", tak na oko to po siedem dych na karku,  to ma być w ten dzień leciutko? Starsze panie ledwie  zipały niosąc obrazy, proboszcz też niemłody bohatersko dźwigał monstrancję, jedynie "dziewczynki komunijne" od sypania kwiatków były zadowolone i szybciutkie. Obleciały, rozsypały i czekały na mecie aż procesyjny  peleton do nich dołączy. A to tak tylko wokół kościelnego budynku, bez zamykania ulic, wędrówek wokół parafii  i tym podobnych wyzwań. Ha, dobrze że się obeszło bez karetki pogotowia - w taki duszny dzień wszystko  możliwe.  Przypomniałam sobie jak niegdyś wyglądały procesje bożocielne, te wstążeczki, kwiateczki, ołtarzyki i tylko mła się westchnęło. To były imprezy! Dziś najprawdziwsze katolickie święto ( inne wyznania  chrześcijańskie nie mają go w kalendarzu liturgicznym, toż ono nie jest biblijne ) nie ma takowej oprawy do jakiej mła przywykła za młodu. Przynajmniej w mieście Odzi. Znaczy impreza była  ale tylko taka centralna, rywalizacje parafian na najpiękniejsze wstunżki, ołtarzyki,  "umajenie" oraz ilość dziewczynków sypiących  płatki  to przeszłość. Wszystko mija, niestety razem z młodością mła! Zaczęło grzmieć i padać  i mła zamiast do ogrodu udała się do domu gdzie mimo grzmienia włączyła internet i  w ramach dopieszczenia zmysłów jakoś niezaspokojonych parafialną procesją pooglądała sobie Madonny z Półwyspu Iberyjskiego i Ameryki Łacińskiej.  Nawet kardynał Burke w swoich najlepszych strojach wysiada  przy Madonnach w stylu latino, uwielbiam je oglądać. Są tak różne od naszych ludowych Madonn, sprawiających przy Latynoskach wrażenie nieśmiałych kuzynek z prowincji. I na tym w zasadzie  skończyło się czwartkowe  usiłowanie ogrodowania. Spokojnie sobie padało, bez zacinania, pogrzmiewało daleko, kumory poszli spać!





Piątek - miało być jakby chłodniej.  Jakby! Jednak z rana cóś dusznawo i widać  burzowe chmury nadciągające nad miasto Ódź. Pada co i raz o ile te  cztery krople na krzyż  można nazwać padaniem. To raczej złośliwe markowanie padania mające  wygnać mła z ogrodu. Znów upojnie pachnę wanilią bo kumory się wściekli. W Alcatrazie po wczorajszym padaniu jeszcze bardziej duszno  niż na Podwórku, to pewnie dlatego że on wilgotniejszy.  Wyrywam trochę skrzypów i ociekam potem. Koty oczywiście towarzyszą ale wyraźnie ciągnie je w  kierunku  Podwórka, to tam rosną kwitnące  roślinki na których  można  się uwalić i kumorów jakby mniej.  Odpuszczam  Alcatrazemu i postanawiam dopieścić  Suchą - Żwirową, jednak  nie dane  jest mi długie ogrodniczenie. Mój sąsiad Maciek rozpoczyna poszukiwanie  "uciekniętej kotki". Jedna część duetu ABBA, blondyna, zniknęła z domu.  Niby była  konstrukcja z krzesełka , która nie pozwalała okna szerzej  otworzyć ale kota w domu  nie ma.  Rozkładamy suchą karmę, podidełka, nawołujemy.  Odzewu ni ma! No,  poza tym że Felicjan z miaukiem  rzucił się na suche  żarło. Kotka chowu klatkowego, może wyjdzie jak przestaną się ludzie  kręcić.  I tak zamiast ogrodniczenia mam popołudniowo - wieczorne kotoposzukiwanie  i domowe nasłuchiwanie kocich odgłosów.  Nasłuchuję miauków  różniących się od miauków moich kotów.  A zresztą wszystkie koty są nasze co było widać  podczas kamienicznych poszukiwań.

Na jutro zapowiadają ładną pogodę, taką w sam raz na ogrodniczenie.  Hym... postanowiłam odpuścić z tym planowaniem ogrodowych robótek.





P.S. Agnetha się przed chwilą odnalazła a konkretnie to o wpół do jedenastej. Maciek twierdzi że ona trenowała wyjście przed Nocą Sobótkową ( na szczęście brzuszydło po sterylce futerkiem obrasta, o ekscesach z potomstwem w tle nie ma mowy ). Skok z okna jej nie zaszkodził, nóżki nienaruszone, chodzi ładnie na żarło się rzuciła. Jutro jedzie do weterynarza na kontrolę, za karę rzecz jasna.

Modrak sercolistny - kapucha na ozdobnej rabacie!

$
0
0
Modrak sercolistny czyli Crambe cordifolia to bylina pochodząca z "Kaukazu i okolic". Należy do olbrzymiej rodziny Brassicaceae czyli kapustowatych. Do rodzaju  Crambe zalicza się całkiem sporo gatunków ale u nas w zasadzie uprawie się trzy, z czego dwa amatorsko.  Modrakiem abisyńskim po łacinie  zwanym Crambe  hispanica nie będziemy się zajmować bo to roślina  "rolna".  W ogrodach uprawia się dwa gatunki -  modrak morski Crambe maritima i  uprawiany też przez mła modrak sercolistny. O ile modrak morski, zwany też kapustą morską, to tzw. warzywo dla zajadłych warzywnikouprawców (  znaczy takich ogrodników którzy uprawiają mało znane albo całkiem zapomniane warzywa ) o tyle modrak sercolistny to król  rabat ozdobnych. Naprawdę król bo roślina osiąga wysokość  ponad 150 cm a jej szerokość jest jeszcze większa.  Kwitnącego modraka nie da się przeoczyć, mimo tego że  nie jest bylinką  o urodzie nachalnej. To raczej subtelniaczek, mimo rozmiarów jakie osiąga. Mła pierwszy raz zobaczyła modraka na fotkach tabazowej cooleżanki i czym prędzej zapragnęła i nawet sadzonkę dostała. Niestety zrobiła  błąd i posadziła roślinę na cięższej glebie. Latem było OK,  niestety po mokrej zimie okazało się że  modrak zasnął w Wielkim Ogrodowym i powiększył grono roślin niebiańskich a mnie się ostał trupek  palowego korzonka.  Brzydki, mokro - podgniły jak z horroru. Kwitnącego modraka pierwszy raz  żywcem zobaczyłam w ogrodzie RHS Wisley, rósł sobie  przy różach historycznych i angielskich. Robił oszałamiające wrażenie! Czym prędzej zapomniałam o trupku i postanowiłam  że jak tylko  odszopkuje i odperzę   podwórkowe piochy to  modrak będzie na  rabacie. No po prostu to była  dla mnie roślina typu must have.

Dlaczego na piochach chciałam posadzić, mimo tego że  modrak sercolistny lubi żyzną, bogatą w składniki odżywcze i  i wilgoć  glebę? Pioch zawsze można  podlać i  czymś użyźnić a dla uprawy modraka najważniejszą rzeczą  jest przepuszczalność  gleby ( i tu nie zgadzam się z opinią ś.p.  Zoji Litwin o   modrakowych zdolnościach przystosowawczych - na cięższych  glebach modraki potrafią fiknąć  zimą ). No i posadziłam dwa  egzemplarze bylinki. Parę lat temu posadziłam i  uzbroiłam się w cierpliwość bo modrak nie zakwita w pierwszym roku a czasem zakwita po paru latach. Moje modraki coś nie rosły jak na drożdżach, choć z roku na rok  były coraz większe.  Oczywiście złośliwie nie kwitły ale ich liści robiły się coraz większe. Niestety te olbrzymie liście (  wicie rozumicie, takie o  30 cm szerokości ) przyciągają wielu amatorów darmowej wyżerki, od dzieci  bielinka kapustnika, poprzez ślimaki na pchełkach kończąc. Ponieważ mój  ogród taki mało chemiczny to nie zawsze liście modraka prezentowały się należycie. Na szczęście rośnie w tyle  rabaty, wiechę kwiatów  widać a liści niekoniecznie. Jak pisałam modrak do odpowiedniego wyglądu potrzebuje sporo wody i składników odżywczych ale to nie znaczy że nie zakwitnie bez podlewania. Tak, tak, wiem  co piszę bo mój niepodlewany  kwitnie. Osiągnął jak na pierwsze kwitnienie całkiem niezły  rozmiar i daje po oczach. Właściwie  to nie powinno dziwić bo to stepowa  roślina. Jak się  solidnie rozrośnie to dzięki palowemu systemowi  korzeniowemu jest  odporna  na suszę. Jest też odporna na niskie  temperatury, mrożenie znosi do - 28 stopni Celsjusza. Sadząc  modrak musimy zapewnić  mu sporo przestrzeni, najbliższe rośliny sadzimy przynajmniej 150 cm od niego. Modrak dobrze jest dokarmić, ja  robię mu specjalną mieszankę kompostu, dolomitu i węgla drzewnego.  Czasem daję nawóz o przedłużonym działaniu z "tych droższych". Kapucha  żre! Ale za to jak wygląda!




Upały a Sucha - Żwirowa

$
0
0



Taa... słoń a sprawa polska. Za Wikipedią  powtórzę że powiedzonko opisuje syndrom doszukiwania się elementów polskości w najdrobniejszych przejawach rzeczywistości. Zdaje się że upały to w tym roku będą  słoniem a ja za ogrodniczenie  uznam  uprawę lawendy. We wszystkim będę  się doszukiwać śródziemnomorskich klimatów a Wam  będę radośnie wciskać widoczki z Suchej - Żwirowej, bo wszak ona  taka słoneczna i suchoznośna i zupełnie odpowiednia z niej rabatka na upalne, letnie dni. No po  prostu Sucha - Żwirowa remedium ogrodowe na słonia, tfu, znaczy na upały! Właściwie wygląda na to że suchożwirowanie to najlepsza forma uprawiania roślin, jeszcze trochę a człowiek uzna  że jedyna słuszna i zalawenduje się do cna. Hym... prawda jest  taka że przy takiej pogodzie to tylko rabata z roślinami śródziemnomorskiego pochodzenia prezentuje się jako - tako. Reszta ogrodu jest wymęczona tak jak i główna ogrodniczka, nie wygląda znaczy oszałamiająco pięknie.  Po prawdzie to ja się cieszę że rośliny w Alcatrazie jeszcze zipią, co tu bajać o ich urodzie! Na Suchej  - Żwirowej rośliny wyglądają dobrze bo dla nich suche a upalne lata  to norma.  Jak tak dalej  pójdzie w kierunku docieplania to lawendy i akanty wylezą nam  w tzw. środowisko, u mnie  akanty  nieźle się sieją ( tak, tak, Agniecho ) i zauważyłam też młodziutkie samosiejki lawendy. Ciekawe kiedy dojdziemy do uprawy migdałowców i cytrusów (  te ostatnie to w wilgotniejszych rejonach kraju, może gdzieś tak pomiędzy Siedlcami a Suwałkami )? Mimo że Sucha - Żwirowa dzięki upalnej pogodzie  urocza to  jakoś wcale  mnie ten stan rzeczy nie cieszy. Czerwcowe kwitnienie lawend i przetaczników siwych może nie napawa mła zgrozą ale lekko niepokoi.




Tym bardziej  że  czyściec bizantyński zwija liście a kłoski przetaczników  są zwieszone ( biedne impotenty ). Tylko prawdziwe pancerniaki jak półkrzewinki lawendy czy szałwii lekarskiej wyglądają jakby te trzydzieści parę stopni na plusie nie robiło na  nich żadnego wrażenia. Ich liście  i kwiaty pachną  na tyle mocno że konkurują z zapachem kwitnących lip. Taką mieszaninę woni czuć od wczesnego, ciepłego poranka, w  upalne południe  do solidnie  gorącego wieczoru. Trochę  zaczyna mnie przyduszać  ta intensywność zapachów. Gdyby  nie te słodkie lipowe nutki to "pachniłoby" jak  w jakiej Prowansji. A przecież nie ma u mła  plantacji, lawend co prawda jest sporawo ale  bez przesadyzmu. Myślę że to pogoda sprawia że w powietrzu unosi się większa  niż zazwyczaj ilość oparów olejków eterycznych i stąd  ta  Prowansja.

Naprawdę dobrą rzeczą jest to  że  Suchej - Żwirowej właściwie  nie trzeba podlewać.  Irysy bródkowe przechodzą teraz okres  spoczynku, rozchodniki straszliwego zapotrzebowania na wodę nie mają, czosnki główkowe radzą sobie bardzo dobrze  bez  wilgoci, perowskie i amorfa szara tak samo.  Ostnice i owies wiecznie zielony Helictotrichon sempervirens, który jest tak naprawdę wiecznie niebieskawo - szary to trawy które wody nie lubią, za to prażyć się na słoneczku to jak najbardziej. Co  nieco  dostaje się wody jeżówkom, ale to nie jest jakieś solidne podlewanie. Sucha - Żwirowa jest rabatą "tanią w utrzymaniu", Alcatraz ze swoimi  funkiami, paprociami i rodkami to przy niej  studnia bez dna. Oj, to nie jest lato dla roślin klimatu  umiarkowanego! Podczas upałów rośliny mojego pseudo leśnego  Alcatrazu cierpią. Muszę pomyśleć  o kolejnym drzewie z głębokim systemem korzeniowym, które dawałoby jeszcze więcej cienia. A na patelni  niech się prażą  śródziemnomorszczaki!



I tylko motyle zadowolone!

$
0
0
Ogrodowanie ostatnio zamieniło się w pilnowanie coby jak największa ilość roślin przeżyła upały.  Lato robi nam się równie paskudne jak zima - w zimowej porze wieczny  niepokój czy  nie  wymarznie,  latem z kolei niepokój czy  aby nie wysuszy.  Do dupy jest! Wcale  mła się to  nie podoba a wiszący nad nami, ogrodnikami ódzkimi, zakaz podlewania ogrodów mła ciężko wkarwia! No bo do  cholery to nie ja marnuję wodę na tzw. kurtyny wodne, nie ja wydawałam masowo  zgody na wycinkę drzew  i nie ja  wycinałam  na potęgę drzewa ( około  70 000 poszło  pod  piłę w ostatnich latach w  mieście  Odzi ), nie ja wymyślałam  że  najlepiej  to posadzić dżefka w donicach w co bardziej reprezentacuyjnych  punktach miasta , nie ja  gdzie się tylko da  układałam granitową albo betonową kostkę.  No i nie ja wymyśliłam że  pociągi od strony wschodu powinny  od dzielnicy Widzew  wjeżdżać  do miasta tunelem ( poziom wody się obniżył bo osuszali oczka wodne w glebie a teraz aj waj, giewałt rety bo drzewa w parku 3 Maja i Baden - Powella usychają na potęgę a tu Zielone Expo ). I kto to wysyła ludzi  do przycinania traw jak  taka susza?! Jak trawsko przycięte na pół centymetra wypali to nie odrośnie. Żeby się  zazieleniło ponownie musi mieć w sobie choć odrobinę życia.





Kuźwa, ogrodnikom w mieście to powinni podatki obniżać za  uprawę zieleni. Z tego co widzę  raczej nie  dopada ich syndrom Zieleni Miejskiej czyli  robić wg. harmonogramu nieważne jaka pogoda.  Każdemu kto nie uprawia kretyńskiego w naszym klimacie centralnopolskim tyrawnika, kto sadzi  na swojej posesji drzewa ( i nie mam tu na myśli dżefek miniaturowych albo pożerających wilgoć żywotników ) dałabym solidną ulgę podatkową. A śmieci segregowane i  umyte miasto powinno odbierać za darmo! Niesegregowane za to koszt bajoński i natentychmiast problem segregacji odpadów zrobił by się  mniej palący. Za pieprzenie o ekologii i udawanie działań na tym polu zarządzający ze wszystkich opcji politycznych powinni dostać solidnego  kopa w tyłek! Od samorządowców poczynając na  capo  di tutti capi kończąc.  Z obecnego stanu rzeczy zdaje się zadowolone są tylko motyle, reszta się powoli gotuje. Jak  tak dalej pójdzie to  prędzej czy  później wykipi!

Roma Anitqua - Palatyn

$
0
0


Po obowiązkowym odstaniu w kolejnym po kolejce do Koloseum monstrualnych rozmiarów ogonku podreptalim z Mamelonem na Palatyn, jedno z  tych bardziej znanych rzymskich wzgórz, którego nazwa stale odbija się czkawką w inszych językach (  w naszym języku ta czkawka  to pałac ). Mons Palatinum, to tu się wszystko zaczęło a konkretnie  to w grocie  zwanej Lupercal.  Najprawdopodobniej to ta grota, którą w 2007  odkryto pod domem cesarza Augusta.  Porzuconymi bliźniakami boga wojny Marsa i "przymusowej" westalki Rei Sylwii ( taka brzydka  historia o tym jak córkę Numitora, króla miasta Longa Alba najsampierw zwestalczył uzurpator czyli stryjek Amulius, a potem jak zwestalczenie za sprawą Marsa się nie powiodło,  wziął i utopił ) zainteresowała się wilczyca.  Zamiast ludzki pomiot zagryźć i zeżreć do ostatniej kosteczki szlachetny zwierz obudził w sobie matczyne  instynkta, przygarnął bachory, wykarmił własnymi cyckami w  jaskini   i tak stał się tą Wilczycą. Tak, tak, drapieżny stworzeń, Wilczyca, prawdziwa mateczka  Rzymian.  Jej najbardziej znane plastyczne wyobrażenie to tzw. wilczyca kapitolińska. Nazwa "kapitolińska" zresztą niesłuszna bo najsłynniejszą rzeźbę rzymską a tak po prawdzie to etruską z V wieku p. n. e. przedstawiającą Wilczycę ( Romulusa i Remusa dodano później ) wykopano na Palatynie. Dopiero od XV wieku stoi "ku chwale Ojczyzny", jako własność  ludu rzymskiego  w Palazzo dei Conservatori na Kapitolu. Tak więc dawno, dawno temu, w czasach gdy po  Palatynie hasały wilki zaczynał się Rzym. No rzecz jasna władza niszczy wszystko, nawet więzi braterskie, także trza jeszcze było ubić bliźniaka coby cieszyć się pełnią szczęścia. Podobno od  daty ubicia Remusa czyli od dnia 21 kwietnia 753 roku p.n.e. ( jak to obliczyli starożytni historycy ) liczy się historię Rzymu ( he, he, he, cudowne miasto, urodziło się pod ciemną gwiazdą , tak twierdzą niektórzy astrologowie ).


 
Dobra, tyle legendy a teraz czas na historie  bardziej konkretne ( legendy w jakiś sposób też są prawdziwe ale nigdy konkretne - żebyż to nasi politycy jeszcze rozumieli! ). Palatyn przeszedł taką drogę jak Wawel, najpierw powstała osada obronna  na wzgórzu a potem ludzie zasiedlali niższe partie i tereny pod wzgórzem.  Z czasem na górze została sama władza, patrząca z góry na pospólstwo. Znaczy normalka.  Pierwszą osadę nazwano Roma quadrata, powstała ona  na miejscu wcześniejszych osad - latyńskiej i sabińskiej datowanych na VIII i VII wiek p.n.e. . Rzym jest prawdziwie stary, to nie tylko legenda  a konkret potwierdzony  przez archeologów. Wg. ostatnich badań  ślady najwcześniejszego  siedliska na Palatynie datowane  są na wiek X p.n.e.. Co do Romulusa, Remusa i  Wilczycy to mamy tylko teorie różniste.  Moja ulubiona  to ta że w dawnej Italii wilczycami nazywano "panie niespożyte", damy o temperamencie bujnym jak kędziory greckich  efebów i  charakterze mocnym jak  dobre wino. Taka to niewiasta miała się doczekać bliźniąt, za sprawą Marsa ( he, he, he - za mundurem panny sznurem ) rzecz jasna. Ta teoria  łączy się z jeszcze jedną - nazwa miasta  miała  brzmieć Ruma, co znaczyło tyle co cycek. Niestety teoria z   miastem Cycek jest naciągana, najprawdopodobniej nazwa Roma wywodzi się od  nazwy etruskiego  plemienia Rumina które pomieszkiwało na Palatynie  i w okolicach. Wygląda na to  że  Rzym od początku był taki trochę wielokulturowy,  z legendarnej wersji  historii przebija rzeczywista złożoność demograficzna  miasta które  już u samego zarania  łączyło różne tradycje, starożytni Rzymianie mieli świadomość że są produktem wieloplemiennym ( stąd najprawdopodobniej wynikała ich otwartość na inne kultury w czasach późnej  Republiki i Cesarstwa ). W legendzie wyglądało  to tak - najsampierw był niby spór na linii Romulus a Sabinowie.  Chodziło o "kobiełki" i perspektywę rozwoju. Spór  załatwiono  po wilczo - rzymskiemu zagarniając  żeńskie dobro, które to dobro z kolei dla dobra własnego potomstwa udobruchało wkurzonych sabińskich dziadków. Efektem zawarcia pokoju było "dwukrólewie" czyli sprawowanie władzy  przez  Romulusa i Tytusa Tacjusza ( stąd potem tradycja sprawowania władzy przez  dwóch konsulów - taa... ).  Jak  Romulus  został wzięty żywcem  do nieba i został  bogiem Kwirynem (  tak narodziła się inna tradycja - ubóstwianie władcy , był tylko problem z tym "żywcem do  nieba" ) królem Rzymu został Numa  Pompilusz, władca Sabinów. 



Nie będę Wam  w tym wpisie  przedstawiała fotek konkretnych  budynków z opisem "a to jest właśnie to". Od tego to są przewodniki po  Palatynie żeby ludziom  uzmysłowić czym ten piękny zbiór cegieł, dostojna ruina tak naprawdę jest. U mnie zdjęcia  są  od nastroju, he, he, he. Napiszę Wam za to że   przed wybraniem się na Palatyn warto sobie taki przewodnik ilustrowany fotami solidnie przewertować i  przypomnieć co  nieco z historii starożytnej ( zresztą nie tylko starożytnej bo przeca  życie na Palatynie nie zamarło w 476 roku n.e. ). Jak Was kiedyś do Rzymu zaniesie i zahaczycie o Palatyn uzbrojeni w przewodnikową  wiedzę będzie Wam łatwiej zobaczyć to czym kiedyś to miejsce było, kamienie i cegły przemówią. Oczywiście nie musicie tego robić, ruiny są tak piękne a miejsca tak  klimatyczne że magię miejsca na pewno odczujecie.  No chyba  że  będzie 40 stopni na plusie, albo oberwanie chmury.  Mła z "podróżniczego"  łobowiązku ( takie ma zboczenie ) napisze Wam co się na tym rzymskim wzgórzu znajduje. Tak średnio dokładnie Wam napisze, fotki wklei nie zawsze na temat ( naprawdę nie sugerujcie się nimi, nie przedstawiają miejsc które obok albo  pod  spodem  czy na górze opisuję, no  może z wyjątkiem ogrodów rodu Farnese ). Łobowiązek mła  wypełni  bo bardzo chce żebyście wiedzieli Drodzy Czytający z jakiego rodzaju ogromem historycznego bagażu macie do czynienia. Lojalnie uprzedzam że lektura  jest z tych dłuższych i "naszpikowanych" datami i  imionami ( jakoś trudno mi  inaczej pisać o historii, pewnie  durne szkolne  nawyki się kłaniajo ).

Chyba najstarszym budynkiem a właściwie to resztkami budynku jest tzw. Capanna di  Romolo. Tradycyjnie te ruiny domostwa, uchodzą za miejsce którym mieszkał Romulus. Wg. archeologów zachowane do dziś fundamenty zbudowane z wielkich kamiennych  bloków i fragmenty  ścian  rzeczywiście pochodzą z VIII wieku p.n.e. . Budynek nie miał szans aby zachować się w całości, gdyż w dużej mierze wykonany był z drewna. Czas w którym powstał  nie był jeszcze czasem  "marmurowego Rzymu".  "Rezydencja"  Romulusa była  z tych prostych i niewielkich ( największy "chatek" miał około 15 metrów kwadratowych powierzchni ) ale miał już kanalizację  oprowadzającą  wody deszczowe  ( taki mały kanał ) i zwierzęta hodowlane  nie mieszkały pospołu  z ludźmi  tylko w przylegającej do chatki szopce.  Tak to wielkie rzeczy zaczynają się od  tych małych ( jak w tym starym szmoncesie w którym Icek  na widok Bazyliki św.  Piotra pełen podziwu wypowiada zdanko "A zaczynali tak skromnie, od stajenki." ). W czasach Republiki Rzymskiej wzgórze stało się dzielnicą rezydencji, tu swoje domy stawiali patrycjusze. Oczywiście im   bardziej Republika stawała się   łupieżcza tym większe rezydencje wyrastały na Palatynie. Z owych republikańskich czasów  do dziś ostały się jeno fundamenty i pozostałości budynków w tych mniej "wartościowych" częściach wzgórza. Najlepsze  "miejscówki" podlegały bezwzględnym prawom rynku, domy były  odsprzedawane, burzone, na miejscu starych domostw tworzono  nowe.



Tak na przykład wyglądała  historia domu pierwszego rzymskiego cesarza Oktawiana zwanego Augustem. Tuż przy świątyni Apolla, połączona z nią tarasem, została zbudowana na ruinach stojących tu wcześniej domostw, między innymi domu Hortensjusza ( rzymskiego adwokata, drugiego po Cyceronie najsłynniejszego mówcy w okresie republikańskim ) czy domu Kwintusa Lutacjusza Katullusa ( konsula Rzymu ). Nie była to już mała  chatka choć jeszcze bardziej  przypominała domy z czasów republiki niż cesarskie  ekscesy  Domicjana.  Ot,  domiszcze z częścią reprezentacyjną i maleńkimi pokojami  prywatnymi. W części prywatnej  archeologom udało  się odkryć parę  pomieszczeń z pięknymi zdobieniami (  między innymi "Salę Masek" z bogatą dekoracją inspirowaną scenografią teatralną czy "Salę Girland" ). W części reprezentacyjnej  odsłonięto dziewięć  pomieszczeń ( "Salę Czarnych Ścian", "Bibliotekę Zachodnią", "Salę Perspektyw", "Salę Kolumnową", "Kwadratowy Perystyl" , "Studio Augusta" )  które zdobione są malowidłami naściennymi z motywami roślinnymi i zwierzęcymi, nakryte sufitem z dekoracją stiukową. Tak na bogato to było zrobione. Dom  małżonki Oktawiana Liwii Druzylli zwanej też  Liwią Augustą ( to ta  o której Tacyt napisał "Jako matka złowroga dla państwa, jako macocha złowroga dla domu Cezarów" - wicie rozumicie, dla ukochanego synusia Tyberiuszka gotowa na wiele wliczając w wiele otrucie przybranego rodzeństwa Tybiego i kto wie czy nie ukatrupienie  jego ojczyma,  co  oczywiście  skończyło się tym  że  rozpuszczony Tybi wcale  nie kochał mamusi tylko  uważał ją za zbędny  balast ) jest  skromniejszy niż ta pierwsza cesarska siedziba. Domus Livia jest jednak o tyle chętnie zwiedzany że posiada taras z którego  roztacza się widok na tzw. całokształt. Do dziś z tego domu,  który jest tak naprawdę domniemanym domem Liwii ( inskrypcja z budynku  "Iulia Augusta" nie musiała koniecznie odnosić się do Liwii Augusty )  zachował się dziedziniec otoczony arkadami oraz trzy pokoje z całkiem nieźle "przetrzymanymi"  freskami z około 30 roku p.n.e. wykonanymi w tzw. drugim stylu pompejańskim ( fresk przypominający kulisy teatru, freski ze scenami mitologicznymi, fresk imitujący otwarte okna z widocznym za nimi krajobrazem - cudności choć nie takie  jak w wiejskiej willi Liwii ). Oczywiście tkanka miasta to nie tylko  domy, w tej części wzgórza gdzie leżą  dom Romulusa i Augusta możemy zobaczyć resztki schodów  które prowadziły niegdyś  z Palatynu  w okolice Circus Maximus. Nazywają  je Scalae Caci, schodami trójgłowego  olbrzyma Kakusa, synusia boga Wulkana.  Synuś podobno  pomieszkiwał  kiedyś w jednej z grot na zboczu  Palatynu. Ciekawe jakie  jest źródło legendy  o tym ziejącym ogniem  potworze?



Jenak  to nie "schódki"  jak to  nazywajo  odzianie tylko akwedukt zbudowany przez  cesarza Klaudiusza jest tym co z takiej tam osady robi prawdziwe miasto. Drodzy  Czytelnicy,  woda bieżąca na każdym rogu to było marzeniem starożytnych inżynierów.  Dla mła jedną z najbardziej spektakularnych oznak upadku cywilizacji w czasach wczesnego średniowiecza był przymus kopania studni.  Niewyobrażalna wręcz degrengolada! Akwedukt  Klaudiusza powstały w latach 38 - 52 ( zaczął  budować szalony Kaligula, Klaudiusz dokończył ) był ósmym w kolejności  akweduktem doprowadzającym  wodę  do Rzymu. Pierwszy  rzymski akwedukt zbudowano w czasach Republiki  Rzymskiej, w 312 roku p.n.e. . Jak widzicie na Palatyn wodę doprowadzono stosunkowo późno, w końcu  bogaci  patrycjusze i sam cesarz mieli  tyle  niewolników  że tzw.  problemy z wodą nie zaprzątały głowy mieszkańcom  rezydencji palatyńskich. Aqua Claudia płynęła woda z odległego o  ponad 68 kilometrów  źródła, 16 kilometrów akweduktu biegło nad   ziemią ( 11 kilometrów na arkadach i 5 kilometrów na mostach ). Przy antycznej ulicy via Latina woda przechodziła przez system filtrów  i akwedukt  wychodził na powierzchnię. Jego ostatnie 13 kilometrów biegło nad ziemią na wysokich arkadach. Akwedukt funkcjonował 10 lat i uległ zniszczeniu. W 71 roku n.e.  odbudował go cesarz Wespazjan a w 81 roku doszło do kolejnej odbudowy za czasów syna  Wespazjana,  cesarza Tytusa. Za panowania Nerona zbudowano odnogę akweduktu zwaną Arcus Neroniani, w ten sposób zaopatrzono w wodę wszystkie z ówczesnych 14 dzielnic miasta. Za czasów cesarza  Domicjana woda z akweduktu dotarła do centrum  Palatynu.  Obecnie na Palatynie możemy podziwiać jedynie smętne resztki tego cudu inżynierii,  jak nas  nosi coby akwedukty z bliska  obejrzeć to lepiej zrobić wycieczkę do Parco degli Acquedotti, bardzo klimatycznego miejsca. W Rzymie resztki Aqua Claudia można zobaczyć idąc via Pernestina.



Akwedukt kończył się  nimfeum, taką świątynką najad, którą   tradycyjnie kończyły się akwedukty. Dziś na Palatynie można zobaczyć ruiny tzw. Septizodium ( tak po prawdzie to Septizodium bardziej widoczne  jest z zewnątrz muzeum, z via di San Gregorio ), monumentalnej fasady zbudowanej w 203 roku n.e. przez cesarza Septymiusza Sewera. Była to kwadratowa budowla z niszami, w których stały posągi. Po jej ścianie kaskadami spływała doprowadzana akweduktem woda wpadając do wielkich cystern, z których była później doprowadzana do pałacu cesarza. Taki pewien rodzaj fontanny, gdzie woda przelewała się przez kilka pięter i wpadała do  basenów. Septizodium miało 89 metrów długości, aż trzy poziomy oparte na kolumnach z niszami. Septizodium przylegało do niezachowanego do dziś pałacu cesarza Septymuisza Sewera.  Dla mła jednak bardziej kręcące niż pałac tego cesarza  byłyby termy  nazwane  jego imieniem. Byłyby, gdyby było  ich "więcej".  Ale zacznijmy od początku, od panującego przed Septymiuszem Sewerem cesarza Domicjana. To był wielki  budowniczy, nadał ostateczny kształt wielu budynkom które dziś jawią nam się jako symbole architektury starożytnego Rzymu ( Koloseum na ten przykład ). Zanim powstały termy wybudowano coś co  dziś zwie się  Arkadami Seweriańskimi a co w rzeczywistości jest budowlą zaprojektowaną przez Rabiriusa, architekta cesarza Domicjana.  Arkady powstały jako sztuczne przedłużenie wzgórza palatyńskiego (  kończyło się  stromym spadkiem ). Wybudowanie arkad umożliwiło wybudowanie term. Termy zaczął budować   Domicjan, kontynuował Sewer a zakończył inwestycję Maksencjusz. Trwało to budowanie  bo były to termy godne Palatynu, luksusowe. Funkcjonowały do  IV wieku, później zaczęły popadać w ruinę. W wieku XVI  papież Sykstus V pokusił się o  "odzyskanie materiału budowlanego", znaczy termy zostały rozebrane a  uzyskany budulec wykorzystany do budowy Kancelarii Papieskiej oraz kaplicy w bazylice Santa Maria Maggiore. Także to  co z term zostało to sobie mła  mogła pooglądać  także w jednej z najbardziej znanych rzymskich bazylik.



Najbardziej imponującą  ruiną na wzgórzu  są dla mła resztki pałacu cesarza  Domicjana,  którego mniej obyci z historią starożytną radośnie mylą z Dioklecjanem ( to ten od zabytków w Chorwacji ). To był naprawdę olbrzymi kompleks pałacowy, robi wrażenie mimo że czas go nie oszczędził, te  resztki które  dziś  widzimy to  efekt wykopków XVIII wiecznych archeologów.  Pałac powstał  wg.  projektów znanego nam już  architekta Rabiriusa w latach 81- 92. Jedną z części  kompleksu był stadion. Wybudowano  go na planie w kształcie bardzo wydłużonego prostokąta ( długości 160 metrów i szerokości metrów 48 ) z zakrzywioną południową częścią, . Przez środek stadionu biegł obmurowany pas ziemi, wokół którego pędziły rydwany. Do dziś zachował się tylko końcowy fragment tego pasa.  W absydach stadionu znajdowała się niegdyś olbrzymia trzypokojowa loża cesarska, z której cesarz oglądał  zawody sportowe rozgrywane na swoim prywatnym "placyku zabaw" (  niedaleko jest też prywatny   "placyk zabaw" przeznaczony do  walk gladiatorów, choć wielu archeologów jest zdania że był to raczej amfiteatr i kto wie czy nie wybudował go już po  upadku Cesarstwa Rzymskiego król  Ostrogotów , Teodoryk Wielki ). "Właściwy" budynek pałacowy był tuż obok. To  prawdziwy moloch, wielopiętrowy, rozległy że tylko na wrotkach  po nim się poruszać, taki cesarski  do bólu. Zdaniem mła nie mógł być inny, po prostu po Domus Aurea Nerona nie wypadało stawiać siedziby cesarskiej w innym rozmiarze niż XXXL. Tradycyjnie podzielony na część reprezentacyjną i tą prywatną, przy czym tą prywatną wybudowano nieco  później niż reprezentacyjną. Wiadomo najważniejsze dla każdej władzy jest tzw.  pokazanie się.



Część reprezentacyjna zwana Domus Flavia ( rzecz jasna powstała na miejscu zabudowań wcześniejszych, z czasów  Nerona ) to dziś ślady,  pozostałości po prostokątnym perystylu, który otoczony był niegdyś portykiem z kolumn z numidyjskiego marmuru. Dawno, dawno temu na środku mieściła się wielka, ośmioboczna fontanna ze ścianami tworzącymi labirynt.Po północnej stronie do perystylu przylegało wielkie pomieszczenie zwane Aula Regia ( rozmiar z tych imponujących - 30,5 x 38,7 metra ) które było cesarską salą tronową. Oczywiście na tym się nie kończyło, po przeciwnej stronie perystylu znajdowała się kolejna wielka sala reprezentacyjna, w której cesarze wygłaszali przemówienia. Po stronie zachodniej z kolei mieściła się niewielka bazylika pełniąca rolę sali sądowej.  Cały kompleks wykonawczo - sądowniczy w jednym  miejscu!  Po wschodniej stronie zaś mieściło się Lararium czyli kaplica poświęcona ubóstwionym Larom, duszom przodków. Ponoć  Lararium miało być też siedzibą gwardii pretoriańskiej  ( ważne miejsce dla ważnej instytucji  - gwardia była  ważna , to ona lub legiony  często stanowiły o tym kto będzie cesarzem  ). W pobliżu perystylu znajdowała się również wielka sala flankowana dwiema mniejszymi. Była to oficjalna sala bankietowa cesarza zwana Coenatio Jovis. W niej zachowało się hypocaustum  czyli podwójna podłoga, służące do ogrzewania pomieszczenia ciepłym powietrzem. To nie dziwi  bo w Rzymie cesarz przebywał przede wszystkim w tzw. sezonie grzewczym. Na czas upałów, co bardziej majętni ewakuowali się na wieś. Hypocaustum wyglądało tak że  marmurowa posadzka stała na szeregu podpórek około metra powyżej poziomu pierwszej podłogi. Ta wolna podpodłogowa przestrzeń była  wypełniana gorącym powietrzem przy pomocy wielkiego pieca umieszczonego w centralnym pomieszczeniu pałacu pod posadzką. Temperaturę można było regulować, taka cywilizacja! Pierwsze hypocausta powstały w Rzymie w czasach bardzo wczesnego Cesarstwa, za Tyberiusza.  Sam system grzewczy jest stareńki, już jakieś 2000 lat p.n.e. funkcjonował na obszarze dzisiejszego Pakistanu.  Na północ Europy dotarł późno, na naszych ziemiach pojawił się  w XIII wieku. Oczywiście wszystkie niemal przewodniki piszą o marmurowych  wykładzinach ścian pałacowych. Były wypolerowane na tzw. błysk  licheński coby odbijały postacie ewentualnych skrytobójców.  Cesarz Domicjan zbyt  wiele  wiedział o władzy i zastosował taki środek bezpieczeństwa. Za wiele nie pomogło, po piętnastu latach rządów został zamordowany w pałacu cesarskim w Rzymie, w wyniku spisku pretorianów, cesarskiego szambelana i cesarzowej Domicji Longiny. Nie wiem tak do końca  czy to życie uczuciowe ( hym... taa...  mariaż cesarski był  burzliwy, Domicja  Longina była trzykrotną rozwódką, panią swawolną, dwukrotnie poślubiła tego samego faceta czyli  Domicjana a na koniec była przynajmniej świadoma spisku i nie ruszyła palcem, najprawdopodobniej pragnąc zachować  tytuł Domitia Domitiani ), czy też działalność publiczna ( reforma administracyjna państwa, przede wszystkim postawienie na ekwitów i upaństwowienie ściągania podatków ) wykończyła cesarza.

Prywatna część domu cesarskiego
zwana jest  Domus Augustana ( nie mylić z Domus  Augusti, siedzibą pierwszego cesarza  Rzymu ). Domus Augustana jest też taki dwuczęściowy - część północna tradycyjnie  po rzymsku zbudowana została została wokół dużego perystylu  z centralnie umieszczonym basenem, na środku którego znajdowała się wysepka ( prawdopodobnie stała tam świątynia ulubionej  bogini Domicjana, Minerwy  - wg. legendy w tejże świątynce stał posąg tej  bogini przywieziony przez Eneasza z Troi, którego jak wiadomo, he, he, he,  Rzymianie mieli za praszczura ). Przy wschodnim i zachodnim boku perystylowego dziedzińca pobudowano  szereg pokoi oraz olbrzymie pomieszczenie z dwiema przeciwstawnie umieszczonymi absydami. Część południowa pałacu leżała poniżej poziomu części północnej i składała się z kwadratowego dziedzińca z dwukondygnacyjnym portykiem, na środku którego stała wielka fontanna, dwóch pokoi po stronie północnej, olbrzymiej sali z dwoma basenami po stronie zachodniej, z której to sali wychodziły schody prowadzące na jeszcze niższe kondygnacje. Dziś największe wrażenie robią resztki fontanny, fragmenty z czterema półksiężycami nazywanymi kolczykami Amazonek, stąd urobiono jej nazwę Fontanna Amazonek. Z pałacu zachowała się też Eksedra, półkolista ściana wypełniona niszami w których niegdyś stały posągi, pięknie zakolumnowana. Jest niewidoczna ze wzgórza, można ją zobaczyć od strony Circus Maximus.  Z Eskedery ponoć cesarz obserwował wyścigi odbywające się w cyrku. Pałac nie zawsze cieszył się estymą wśród następców Domicjana, wielu z nich nie uczyniło z niego swej głównej rezydencji ( taki Hadrian na ten przykład jak już musiał przebywać w okolicach Rzymu to siedział w swojej willi w Tivoli ). Od III wieku był sporadycznie zamieszkiwany, ponieważ cesarze "cesarzowali" głównie w prowincjach. Jeden z ostatnich cesarzy Walentynian III przebywał w nim nieco dłużej, pełnił też rolę rezydencji Teodoryka Wielkiego i jego wnuka Atalaryka. Później rezydowali w nim jedynie bizantyńscy administratorzy. Skończyło się rumakowanie! Niedaleko  pałacu można obejrzeć ruiny Pedagogium  oraz Schola Praeconum . Pierwsze to szkółka  dla  niewolników pałacowych bo personel trzeba  kształcić, drugie to szkoła cesarskich urzędników niższego stopnia ( w zakres obowiązków wchodziło porządkowanie zgromadzeń  i przewożenie poleceń ).



Oprócz resztek pałaców, term, akweduktów, willi i domostw ( Aula  Isiaca, tzw. Dom  Gryfów ) i najprawdopodobniej paru insuli na wzgórzu mamy takowe  "przyziemne" urządzenia jak cysterny, resztki schodów i dróg a także  "wzniosłości", resztki świątyń.  Świątynia Magna Mater utożsamianej z małoazjatycką Kybele była świątynią ważną dla tożsamości Rzymian. Rzymianie  mieli szczególne nabożeństwo do tej  bogini, ponieważ jej kult wyznawał praszczur  Eneasz, Rzym był oddany w opiekę Magna Mater.  Hym... cóś mnie to przypomina. Do Rzymu Kybele zwana później  Magna  Mater sprowadziła się wskutek dość mistycznych  okoliczności.  Podczas II wojny punickiej kapłani na polecenie senatu odwołali się do Libri Sibyllini ( wieść gminna niesie że od Sybilii z Kyme zakupił je Tarkwiniusz zwany Pysznym ) pytając o wynik wojny. Zwierzchność  Najwyższa wskazała jako ratunek dla Rzymu  sprowadzenie bogini, którą niegdyś czcili ich przodkowie. Scypion Afrykański zarządził i w kwietniu 204 r. p.n.e. w porcie w Ostii zakotwiczył okręt przywożący z Pesynuntu  posąg bogini ( matrony rzymskie witały boginię a niejaka Claudia Quinta, osobiście ciągnęła cumy zadziwiając wszystkich  swoją krzepą - taka  to była z niej Wilczyca ). Początkowo planowano że  stanie on  świątyni Wiktorii na Palatynie ( niestety z tej  jednej z najstarszych świątyń  na wzgórzu zachowało się malutko ) , natychmiast jednak rozpoczęła się budowa świątyni Magna Mater, która to budowa z powodu wojennego  kryzysu  trwała  13 lat.  W 111 roku p.n.e. świątynia została podpalona,  odbudowana została przez Metellusa Numidyjskiego, późniejszego konsula Rzymu. Jakoś budynek nie miał szczęścia i spłonął ponownie, po raz drugi  odbudował świątynię w 3 roku n.e. cesarz Oktawian August. Z tego okresu zachował się do  dziś basen kultowy o wymiarach 16,5 m. x 3 m. Kult Wielkiej Matki przetrwał aż do IV wieku n.e. .  Później zastąpiła ją inna Matka. Zamiast Mater Deum ( jeden  z przydomków Kybele ) mamy Mater Deus. Świątynia Apolla nie była może aż tak przesiąknięta "prerzymskością", importowany z Grecji bóg znalazł jednak coś na kształt "małego Parnasu"  na wzgórzu  palatyńskim. Budowa świątyni Apolla rozpoczęła się w 36 roku p.n.e., świątynia poświęcona została 9 października 28 roku p.n.e. .  Niestety została zniszczona w wyniku pożaru jaki wybuchł w dniu 19 marca 363 roku. To już nie były czasy przyjazne greckim bogom i nie odbudowano jej. Przy tym  miejscu Apollinowego kultu swego czasu stała biblioteka, w której bardzo często w czasach Cesarstwa zbierał się senat. Niedaleko świątyni Apolla będącego też bogiem wieszczy, mieściła się świątynia  wróżów  rzymskich. Agurarium powstało w czasach cesarza Augusta, odprawiano tu  auspicje  państwowe,  że tak  rzecz ujmę. Co do urządzeń przyziemnych to cysterny  nie są najciekawszymi, za absolutny nr 1 uchodzi tunel. Ale od początku, znaczy od pałacu który zbudował na Palatynie Tyberiusz. Głównie dlatego, że wcześniej stał w tym miejscu  dom, w którym się urodził ( pałacu nie polubił, rezydował na wyspie Capri ). Pałac powiększył Kaligula, a następnie za jego przebudowę zabrał się Neron ( zanim wybudował dla swojego ego Domus Aurea ) . Budynek był rzymski do ostatniej cegły, pokoje umieszczone były wokół dużego perystylu. Do dziś udało się odkryć 18 pomieszczeń przykrytych sklepieniem kolebkowym, w większości tych przebudowanych przez Nerona. Archeolodzy ciągle przy nim grzebią, jest sznasa na nowe odkrycia. Ów wzmiankowany tunel to Kryptoportyk Nerona - podziemne przejście zbudowane za czasów Nerona łączące rezydencję Tyberiusza z pałacem Oktawiana Augusta oraz pałacem Domicjana. Miał 130 metrów długości, oświetlenie i wentylację dzięki otworom umieszczonym w różnych odcinkach. Jako "tajny tunel cesarski" miał też dekorację stiukową, nie uchodziło tak "na goło" pomiędzy cesarskimi siedzibami.



Dziś na ruinach Domus Tyberiana są tarasy  widokowe, widok mamy na Zatybrze, na Janikulum oraz na Kapitol, Kwirynał, no i przede wszystkim na Forum Romanum. Po upadku  Cesarstwa Rzymskiego Palatyn stracił z czasem na znaczeniu. Sic transit gloria mundi, politycy powinni mieć obowiązek zwiedzenia  Palatynu z przewodnikiem ( najlepiej uzbrojonym w rózgi pomagające zrozumieć różne postawy a także to czym one się kończą - syndrom Kasjusza Chaerei na ten przykład ), w przerwach na  odpoczynek  rozmyślanie nad  sentencjami  Seneki Młodszego - "Bonum ex malo non fit", "Concordia res parvae crescunt, discordia vel maximae dilabunturt", "Imperare sibi maximum est imperium". Ziemię na Palatynie we wczesnym średniowieczu podzielono pomiędzy różne zakony, zaczęły w poblizu rozpadających się starożytnych budowli wyrastać kościoły chrześcijańskie ( hym... często dlatego że cóś wyrastało cóś się musiało rozpaść ). Z tych czasów a konkretnie z wieku X pochodzi wzniesiony na fragmencie świątyni Sol Invictus, nazywanej też na cześć jej fundatora świątynią Heliogabala, kościół San Sebastiano, zbudowany wg. tradycji w miejscu męczeństwa świętego ( ciekawe którego bo św. Sebastiana męczyli dwa razy ). Na fragmencie bo świątynia Heliogabala, która stanęła tu w 221 roku n.e.  miała 70 metrów długości i 40 metrów szerokości a z której ostały się jeno ruiny pięciołukowego portyku, tzw. Pentapylum. Obecny wygląd kościoła jest wynikiem przebudowy, której na zlecenie papieża Urbana VIII Barberini w 1632 r. dokonał Luigi Arrigucci.   Niedaleko tego kościółka  znajdują się "jeszcze nieodkryte skarby archeologii" - być może  fragmenty świątyni Jowisza Statora zbudowanej około 750 roku p.n.e. Kiedy minęły wieki średnie przyszedł czas na kolejne zmiany. Wzgórze zostało podzielono pomiędzy dwa rody: Farnese i Barberini. Ród Farnese postawił na ogrodnictwo a Barberni uprawiali na stokach Palatynu winne grona. Coby błogosławieństwo na nich spływało w 1675 roku na ruinach antycznej cysterny na wodę zbudowali kościół pod wezwaniem San Bonaventuro ( po prawdzie to ufundował go najważniejszy z Barberinich, kardynał Francesco Barberini ). Barberini posiadali południową stronę wzgórza więc  chyba te winnice były należycie pobłogosławione słońcem. 



Ród  Farnese  zapisał się w historii między innymi stworzeniem na północnych stokach  Palatynu Orti Farnesiani czyli Ogrodów Farnese. Powstały  w XVI wieku  na ruinach rezydencji cesarza Tyberiusza. W roku 1550 kardynał Alessandro Farnese  wydał polecenie założenia ogrodów Giacomo Barozzi da Vignola.  Giacomo był jednym z trzech największych architektów epoki włoskiego manieryzmu, o jego klasie świadczy choćby to że pozwolono mu kończyć prace rozpoczęte  przez takiego  geniusza jak Michała Anioł.  Oparł się na znanej od starożytności koncepcji ogrodu zamkniętego Hortulus conclusus, którą  chrześcijaństwo nasyciło mocno religijną treścią. Nazwę założenia zaczerpnięto z "Pieśni nad pieśniami" , wersja z Biblii Vulgaty wygląda tak - "Hortus conclusus soror mea, sponsa, hortus conclusus, fons signatus". Pod  koniec średniowiecza uznawano taki ogród za wyraz  koncepcji Nieustającego Dziewictwa Maryji ( takie tam teologiczne gadki  na temat nieustanności miały  miejsce w wiekach średnich ). W tzw. Brewiarzu Grimani przewijają się pewne stałe elementy nawiązujące do Niepokalanego Poczęcia: zamknięty ogród ( hortus conclusus ), wysoki cedr ( cedrus exalta ), studnia wód żywych ( puteus aquarum viventium ), drzewo oliwne ( oliva speciosa ) , fontanna w ogrodzie ( fons hortorum ), krzew róży ( plantatio rosae ). Praktycznie ogród zamknięty został "skodyfikowany" w traktacie Pietro Crescenzi z Bolonii "Liber ruralium commodorum". To dzieło często było kopiowane, co potwierdza wiele zachowanych rękopisów jego tekstu, często drukowanych w XV i XVI wieku.



Orti Farnesiani sul  Palatino były  pierwszym prywatnym  ogrodem botanicznym w Europie, niewiele wcześniej na przełomie wieków XV i XVI   ogrody  botaniczne powstawały tylko przy włoskich uniwersytetach. Klasyka w najlepszym wydaniu, ogród kwaterowy z centralnie położoną fontanną, należycie wystrzyżony, pełen wszystkiego co winno tworzyć  ogród zamknięty. Kardynał Alessandro był zachwycony tymi zaroślinionymi tarasami z których roztaczał się piękny widok. W swoim ogrodzie wywodzącym  się ze starego rzymskiego peristylum wybudował sobie letnie mieszkannko, willę, której projekt przypisywano niegdyś   Michałowi Aniołowi a którą tak naprawdę zaprojektowali Vignola i Rainaldi. Ogrody oczywiście wyglądały  inaczej niż dzisiaj, przede wszystkim zajmowały znacznie większy obszar. Były w nich  budowle ogrodowe takie jak Teatro del Fontanone( znaczy fontanna ), vivarium czyli olbrzymia wanna robiąca za oczko wodne z rybkami, woliery z ptaszętami. Do tego wszystkiego należy jeszcze dodać ścieżki spacerowe pod Domus Tyberiana, starożytne rzeźby które kardynał namiętnie kolekcjonował ( miał to zacięcie kolekcjonerskie po dziadku, papieżu Pawle III w którego posiadaniu  była najlepsza kolekcja starożytej  rzeźby w Rzymie  ).  No i Casina pełna fresków dobrego pędzla.  Ogród podupadł w XVII wieku ale  u schyłku XVIII wieku podróżnicy  tzw. Grand Tour odkryli  go ponownie.  W XIX wieku nie wypadało nie wizytowac tego ogrodu podczas pobytu w Rzymie. 


Pierwsza połowa wieku XIX przynosi kolejne zmiany własnościowe na wzgórzu. Część rodu Barberini dostaje się w ręce cara Rosji, część rodu Farnese zaś staje się własnością Napoleona Bonaparte. Wreszcie w drugiej połowie XIX wieku cały teren przejmuje władza kościelna.  Jednak  papież Pius IX bardzo szybko pozbywa się wzgórza przekazując je  nowo powstałemu państwu włoskiemu. Rozpoczynają się wielkie badania archeologiczne wzgórza, takie znacznie bardziej profesjonalne  niż  amatorskie  wykopki mające miejsce w XVIII wieku. Na nowo odkrywa się ruiny i historię Palatynu. Kiedy człowiek schodzi via  Nova, przez Clivo  Palatino  ku Forum  Romanum czuje w nogach te parę tysięcy lat. To jest właśnie  rzymski problem mła, na raz tej masy historii ogarnąć się nie da. Na jednym wzgórzu pod specjalnie dla mła przygotowanym przez Najwyższego Operatora Turystycznego  dramatycznym niebem ( jak z antycznej tragedii w której nieuchronnie musi wypełnić się przeznaczenie czyli dżedż ulewny spaść i pieron walnąć ) było dla mła więcej zachowanej ludzkiej pamięci  niż w całkiem sporych miastach. Ba, nawet więcej  niż w tych olbrzymich! A wiecie Drodzy Czytający, Mamelon i mła dopiero schodziły na Forum Romanum. Strach się bać!

Garaletka, macedonka i salceson z królika

$
0
0

Bywajo takie sploty okoliczności że człowiek łączy swoje przyjemne z cudzym pożytecznym. U mnie spotkała się okoliczność  śmieciowa ( przyjemne ) z okolicznością owocową ( dieta  Małgoś  - Sąsiadki ). O tej porze roku mła zazwyczaj smażyła dżemiki ale w tym roku owoc drogi a w dodatku często jakości paskudnej ( nasi plantatorzy przeżywajo fascynację tzw. odmianami przemysłowymi, tak w przeciwieństwie do mła która owoc przemysłowy określa mianem  pasza ). Dżemikowanie, powidlenie oraz marmoladowanie cóś się nie zapowiada, owoc w tym roku pożerany  będzie w stanie surowym. Oczywiście nie wszystkim stan surowy odpowiada, są tacy którzy muszą surowizny zjeść tyle  o ile ( wg. własnego mniemania i zaleceń prozdrowotnych z epoki króla  Ćwieczka ).  Mła znalazła sposób coby trochę surowizny do diety krnąbrnych staruszek przemycić i teraz aż  się sama nadziwić  nie może jak to surowizna zapodana szczwanie jako deserek nie wykazuje właściwości morderczych w stosunku do dziewięćdziesięcioletniego układu pokarmowego. Małgoś - Sąsiadka domaga się znacznie więcej deserków z surowizny  niż to się cukrzykowi należy i trzustka z wątrobą nie protestują! Ba, ostatnio zakupiła  śmietanę i  zażądała  "włoskiej garaletki", niepomna  że polewa z surowych truskawek miała   katować starczy żołądek z przyległościami ( o tej śmietanie to w  ogóle nie ma co pisać, w końcu  niektórzy wierzą w cudowną moc  ostropestu i co im tam te 30% tłuszczu - strawi się ). Doszło do tego że mła surowiznę wydziela bo przestraszyła się własnego sukcesu - Małgoś - Sąsiadka zapowiedziała że  jak  wrócą upały to ona będzie się żywiła tylko deserkami. Taa... a niezmiksowane maliny to trucizna!





Namiętność  Małgosina  do deserków  tak ładnie wpisała się w zbieractwo mła. Od zawsze przeżywałam fascynację formami i foremkami wszelkiego rodzaju. Wykrawaczki, formy do ciast, formy  do galaret i kremów, foremki do lodów i czekolady.  Mła kolekcjonuje, przeważnie na śmieciach  i wystawkach. Wicie rozumicie, fascination. Mła ma różne kuchenne zdziwności poutykane po kątach i od czasu do czasu wyciąga. Ha, teraz to ich  praktycznie  nie chowa bo w domu garaletkujemy na okrągło! Mła  nie przepada za tzw. garaletką chemiczną co to zawsze ma smak owocowy  zbliżony do smaku konkretnego owocu, mła zdecydowanie jest stara szkoła. Znaczy woli mniej  klarowny sok owocowy potraktować  żelatyną niż wykonać ersatz. Komuna się kłania i jej bida, chemiczna "galaretka z owocami" czyli trzema truskawkami jako alibi to był  hicior deserowy przełomu lat 70 i 80 XX wieku. Wraz z krokantem orzechowym z palonej fasoli i gumowatym sernikiem na zimno, taka galaretka z owocami spowodowała u mła nieprzemijająca traumę.  Dobrze  że się w nocy z krzykiem nie budzę, he, he, he. Dziś jakbym się chciała ukarać to cóś podobnego sprzedaje  barek w IKEA, no ale nie będę się pastwić nad firmą nad którą już się pastwi  Ministerstwo Sprawiedliwości ( mam wrażenie że personel tego ministerstwa zaniża poziom IQ całej rzundzącej nam ekipy, ostatnio przebili nawet matołków z  Ministerstwo Środowiska ). W garaletkach wykonywanych przez mła jest znacznie więcej owoców  niż garaletkowej cieczy, tak po prawdzie  to mła wykonywa garaletkę z owoców mieszanych czyli macedonkę.





Macédoine to sałatka owocowa  lub warzywna zalana galaretą. Nazwę wywodzi się albo od spopularyzowanego w epoce zachwytu nad  starożytnością ( czyli tak pod koniec XVIII wieku ) pojęcia wieloetniczności Imperium Aleksandra Macedońskiego , albo od kociołka etnicznego na Bałkanach jakim była XIX wieczna Macedonia Osmańska ( mła się wydaje  że ta druga teoria dotycząca powstania nazwy dania jest bliższa prawdy ). Domowe macedonki mła to takie nawiązanie do prawdziwych, wiktoriańskich galaret wykonywanych w niesłychanie skomplikowanych formach.  Były to często  galarety wielokolorowe, partiami mleczne i nieprzejrzyste.  Czasem nie   barwiono galaret o ile  wewnątrz nich zatapiano różnokolorowe owoce. Bardzo lubiano galarety przygotowane na bazie  alkoholu, nie żeby galaretyzowano alkohole wysokoprocentowe ale takie ponczyki, lekkie wina, coś na kształt prekoktajli to jak najbardziej. Czasem i mła zdarza się  jakies promile  dolać. Mła na ogół zanurza formę w ciepłej wodzie i wychlupuje garaletkę z formy, czasem jej się  nie udaje bo garaletki są złośliwe ( nie wolno zbyt długo trzymać  formy w wysokiej temperaturze ). Jak  mła czuje  że wychlupanie się nie uda to odpuszcza i wyżeramy garaletkę z formy.

Oprócz garaletek mła wykowywa salcesony ze zmiksowanych owoców, pistacji albo migdałów ( pistacje lepsze ), jogurtów, śmietanki a czasem jak już nie ma z czego  to z białek od jajek, które to białka solidnie ubija na parze. Ostatnio jej ulubionym salcesonem jest ten z królika. Mła była jakiś czas temu z Mamelonem na swoim cotygodniowym "oddechu od  rzeczywistości" czyli na śmieciach, wysortach i w salonie odrzuconych i naszła króliczą formę, taką akurat na pół litra płynu. Zawzięcie się targowała bo widziała oczami tej kulinarnej części  swojej duszyczki salceson wykonany w króliku. Mus było się  wypyszczać  o cenę  bo jakby się mła nie targowała to mogłoby nie starczyć na części składowe salcesonu, a to muszą być dobre  "miąsa". Oczywiście salceson można robić we wszystkim foremnym a nawet nieforemnym czyli w pucharku, ale wiecie - królik to całkiem insza inszość! Hym... no i napisałam post prawdziwie kulinarny, chyba  go podwieszę pod dział szaleństw  Dżizaasa.



Stan klęski półżywiołowej - o ukrytym porządku przyrody i braku pożytku ze złego nauczania

$
0
0
Dziurwa w okolicach Bełchatowa nabiera dla mła ciężaru gatunkowego  rozmiarów "kosmicznej śmierci" czyli zdychania gwiazdy  jaką jest czarna dziura. Upałów ni ma ale deszczu cóś nie pada w odpowiedniej  ilości.  Wskutek tego jest sucho, ale bardziej sucho niż być powinno. Mamy klęskę  półżywiołową bo aura dająca w kość nie jest główną jej przyczyną. Za jej znaczną część odpowiadajo ludziska. W mieście Odzi problemem nie są już wypalone tzw.  trawniki ( najgłupsze co można zrobić planując zieleń miejską to wyplanować  trawnik po całości bo to tak schludnie, pięknie i bezpiecznie ), teraz mamy do czynienia z zasychaniem i opadaniem  liści z krzewów  i drzew. Szczególnie  kiepsko wygląda to  przy  nowych nasadzeniach.  Nasza władzunia samorządowa kiedy tylko udało  się jej uzyskać możliwość urządzenia w mieście Zielonego Expo czym prędzej zaczęła dosadzać  nowe drzewa . I dobrze, to jej się akurat chwali  bo przedtem drzewa wycinała jakby  brała udział w konkursie na gminę która najszybciej się drzew pozbędzie. Wszystko pięknie ładnie tylko młode drzewo ma system korzeniowy jaki ma i potrzebuje w okresie suszy solidniejszego polewania. No ale  takie podlewanie jest kosztowne a jakby mniej widowiskowe w różne wodne   kurrrtyny  i mniej wyrażające troskę o tego wyborcę, który rozumu przeca własnego  nie ma i któremu  będzie można wcisnąć jak  to się o niego dba. Wyborcy w miastach jakby powolutku zaczynajo kumać że wycinka drzew na zasadzie "u siebie to ja  mogie wszystko" nie była najlepszym pomysłem władzy centralnej. W moim wysuszonym mieście toczy  się prawdziwa  batalia  o drzewa, zresztą nie tylko w moim.  Powolutku dociera do głów zaczadzonych "rozwojem", "wizją", "perspektywą"  oraz "wizją rozwoju perspektywy"że tzw. zieleń miejska to nie jest zagadnienie  estetyczne tylko zagadnienie  bytowe.




Z moich wypocin moglibyście odnieść wrażenie że ludziska chco ale władza nie daje. Jest to wrażenie mylne bo żyjemy  w demokracji o czym z lubością zapominamy i władza dokładnie tyle może na ile jej pozwolimy ( wystarczy  wyleźć na ulicę z parasolką i po oderwanej od realu ustawie  ). Władza jest dokładnie taka jak społeczeństwo które ją wybrało, znaczy mamy to na co zasługujemy. To mła bardzo martwi bo wychodzi na to że większość społeczeństwa jak do tej pory nie zdaje sobie sprawy że z dużym nakładem sił i środków robimy wszystko aby nasz domek nie nadawał się do normalnego, w miarę bezproblemowego życia. Zajęci jesteśmy nami samymi, własnymi sprawami, biznesami ( władzunia to tylko nasz obraz ) i nie widzimy pochłonięci urządzaniem salonu  że od strony kuchni i kibelka jakoweś dymy się snują. To nie jest tak że jak spadnie od dawna wyczekiwany deszcz to nasze problemy znikną i wszystko wróci na swoje miejsce, deszczyk spełni jedynie rolę pudru nakładanego na oblicze ledwie żywych roślin. Osłabione suszą wylecą albo przy najbliższej okazji albo w czasie znacznie krótszym niż ten  który dla ich życia  ustanowiła natura. Przy paskudnych stosunkach wodnych jakie mamy w naszym kraju każda susza to jest taka śmierć roślin na raty. Drugą stroną medalu takiego stanu rzeczy  jest "skłonność do zapadania na powódź".




Wał jako remedium na wszelką złą wodę! Taa... a może tak zacząć od najmniejszego, od  małych inwestycji.  Nie wiem dlaczego nie przestrzega  się  bardzo rygorystycznie w kraju który stepowieje norm pozostawienia "powierzchni biologicznie czynnej" przy wszelkiego rodzaju zabudowie. Co tu  ćwierkać o deweloperach, to przeciętny  Kowalski jest największym zalewaczem betonu i układaczem kostki w Polszcze.  Glancyzm  nie  bierze się tylko z kalkulacji handlarzy nieruchomości, on tkwi w Kowalskim jako marzenie o "małej ilości koniecznego wysiłku" do utrzymania "schludności i  porządku w obejściu". Trawnik z rolki jako najbardziej właściwa  forma zieleni przydomowej ( oczywiście  jak   najmniej tej zielonej powierzchni powinno być bo  przeca nawet  ta instant zieleń wymaga pracy )  święci  triumfy.  Nie wiem skąd to się bierze, ta chęć odpoczynku od wszelkiego wysiłku związanego z uprawą ziemi czy choćby  tylko z zaproszeniem natury do obejścia. Najdłużej w Europie utrzymujący się system feudalny za tym stoi czy cóś? To nie jest wstyd z powodu wiejskopochodności naszej powszechnej, to coś głębszego.  Chcemy żeby  było uporządkowane no to jest  - przy mocy betonu! Jakby  beton  miał wypełnić brak planów zagospodarowania,  ciężki brak  tzw. gustu u inwestorów, brak konsekwencji dla stawiania gargameli typu hotele pana Gołębiewskiego,  brak ochrony krajobrazu ( nie wszystko wrośnie w krajobraz tak bezproblemowo jak wrosły płoty z metalowych prętów i rur, malowanych po wsiach na  kolory odblaskowe,  dzisiejsze planowanie jest na tyle szkodliwe że stworzenie tzw. nowych wartości z obecnych inwestycji  budowlanych będzie więcej  niż problematyczne ). No wszystkie tych  braków  do których zapełnienia potrzeba choć odrobiny myślenia kreatywnego .




Po mojemu winna jest edukacja, pedagogika  leży bo podstawy programowe są jakie są.  Najgorsze że leży począwszy od nauki  w szkole podstawowej.  Uczymy tak   jakoś  kawałkami, jakby w świecie nie istniały relacje, implikacje itd. Skutek jest taki że jako jednostki czujemy się wyizolowani i cóś słabo odpowiedzialni za innych a społecznie to jesteśmy wyizolowani ze świata, od natury poczynając na współczesnych technologiach kończąc. Przepisy dotyczące ochrony środowiska uchwalamy pod doraźny  interes rzundzących ( i robi to cała scena polityczna, od prawa do lewa ) a nie "pod wnuki i prawnuki". Sztandarowym przykładem takiej  głupoty było wprowadzenie segregacji odpadów  odgórnie,  bez wielkiej różnicy w cenie odbierania odpadów segregowanych i tych które segregowane nie są. No i bez przygotowania bo na własne oczy widziałam  jak posegregowane przez lokatorów mojej kamienicy  śmieci trafiały do jednej  komory we wnętrzu śmieciarki ( niestety  część lokatorów też to widziała i od razu wiedziałam  że będzie z tym kłopot  ). Jakoś za to cicho  było o  tym nad  Wisłą że producenci sprzętu AGD psującego się  tuż po  okresie gwarancji  powinni zostać obciążeni kosztem składowania  śmieci elektronicznych  ( oczywiście sprzęt by podrożał ale jaką by stanowił  wówczas konkurencję dla  naprawdę dobrych wyrobów - żadną ). Do zeszłego roku  było też cicho  o sprowadzaniu odpadów z zagranicy i  i handlu odpadami. Teraz o tym wszystkim robi się głośno i kwestia  tego  czy puszek śmieciowych jest cztery  czy pięć jest nieco  kretyńska na tym tle. No pudrowanie, Panie tego.  Sytuacja "śmietnikowa" zmieniła się na lepsze? Taa... wystarczy pojechać do lasu by się przekonać jak to wygląda w realu! Nie uczymy, wprowadzamy przepisy ad hoc  a potem się dziwimy że nic  się nie zmieniło tylko jest gorzej. Nauka, głupcze, nauka! - że starwestuję  Billa  z Hameryki




A teraz koniec jeremiad, czas  się wziąć za Kowalskiego. Kowalski  nie może sobie tak chodzić i szkodzić bo to groźne,  Mła postanowiła zostać uczycielką, sama się powołała na stanowisko. Nauczycieli brakuje bo postanowiono problem  nauczycieli załatwić tak samo  jak niegdyś problem anestezjologów ( i dlatego dziś każdy  anestezjolog na wagę złota ) i zaraz  uczycielstwo w ogóle zaniknie więc mła będzie robiła za domorosłego. Mła sobie nawet wybrała wdziączne  grono uczniowskie, któś z rodziny mła został wybrany do nowej rady osiedla i mła postanowiła popastwić się, znaczy  nauczać tę radę. Mła się uda do owej rodzinnej radnej i  w sprawie  durnego koszenia trawników w upał i sadzenia oraz pielęgnacji drzew zaintryguje i namąci. To jest  mła chciała napisać że ten kaganek oświaty nieść będzie.

Codziennik - zwyczajnik

$
0
0
Uff, wreszcie cóś z nieba mokrego spadło! Co prawda nie w ilości powalającej, ot takie tam deszczykowanie pokropne, żadnego  porządnego lania.  Na bezrybiu jednak i rak  ryba więc się cieszę z tego pokropku.  U nas po staremu, znaczy sukcesywnie wyżeramy garaletki, zadajemy kotom na pchły  i kleszcze ( z tymi ostatnimi jakby spokojniej  ale walka z pchłami trwa na całego - to jest wojna totalna, wszystkie kamieniczne koty, nawet te niewychodzące majo pchły ), czytamy i oglądamy ku pożytkowi  i dla rozrywki a nawet my pojechali  na lekki i mało męczliwy  szkółking z okazji urodzinek Mamelona ( o których wszystkim, nie wyłączając jubilatki,  przypomniał niezawodny Piotruś - w tym wieku który z Mamelonem udało  się nam osiągnąć początki sklerozy bywają czasem błogosławieństwem ). Ze szkółkingu przywieźli my łupy, mła odnowiła nasadzenie z krwawnika 'Cerise Queen', który  nie wiadomo dlaczego wypadł u niej  po tegorocznej zimie.

W ramach dopieszczeń Alcatrazu przyjechały dwa bluszcze, z których jeden  jest z tych bezproblemowych a drugi - no cóż, w zeszłym roku zakupił go OB we Wrocławiu  do tzw. narodowej kolekcji.  Jak u nich się utrzyma w gruncie ze dwa lata pod rząd  to i ja wysadzę mój egzemplarz do ogrodu. Teraz jednak pomieszka trochę w domu bo wygląda tak  bardziej delikatnie. Delikates nazywa się 'Green Wave' i ma przy nazwie to  R w kółeczku, znaczy licencjonowany. Niby Hedera  helix ale urodzony w  Holandii, nie mogłam za bardzo  znaleźć info o mrozoodporności (  nie wszystkie bluszcze są jednakowo odporne na mrożenie ale o tym będzie w wielkim wpisie z cyklu Rabatka  Roślin  Niegodziwych, który wisi   mła nad  głową od jakiegoś czasu ). Ten który na pewno  zostanie posadzony w Alcatrazie  to stara ( z 1955 roku ) amerykańska odmiana 'Ivalace'.  Nie przyrasta początkowo zbyt szybko więc na razie  nie będę musiała się martwić jego ekspansywnością, widziałam tę odmianę w którymś z parków na południu Europy i przyznam  że w masie  też robi wrażenie ( choć oczywiście w tamtejszych warunkach  klimatycznych  to bluszcze  kolchidzki i kanaryjski wymiatają ).

Z czytadeł  to mła przeczytała troszki beletrystyki, czego dawno nie robiła  bo  miała ciężki i długotrwały atak beletrystykowstrętu i głośne studium Martela "Sodoma - władza i hipokryzja w Watykanie".  Po tej ostatniej lekturze vacanze romana mła nabrały dodatkowego wymiaru, mła zrozumiała pewne zdziwności topograficzne, miejscówy które obok siebie  funkcjonują w Rzymie i na tyle wrosły w świadomość  że nikogo, z wyjątkiem przyjezdnych  nie dziwią.  Książka Martela szczęśliwie nie jest pozycją z cyklu "ja wam wszystkim pokażę" ( przyznam się że  bałam się po nią sięgnąć coby nie zanurzyć się w klimacie  tabloidów ), to raczej próba socjologicznego studium choć wykonana metodą dziennikarstwa  śledczego ( pewnikiem inaczej trudno by było do tematu podejść ze względu na jego specyfikę ). Cóż  po lekturze  doszłam do wniosku że mając na uwadze to co dzieje się w innych krajach  Europy i nie tylko  Europy to myślę że politycy prawej strony ze trzy razy powinni się zastanowić  a następnie usiąść na rączkach i nie gromić środowisk LGBT przy mocy instytucji KK. To jest bomba typu kosiarka która w dobie wszędobylskich kamer zamontowanych w komórkach prędzej czy później "wybuchnie w twarz". Pytanie  nie brzmi czy  wybuchnie, tylko kiedy. Oprócz Martela mła poczytawszy fińskie i norweskie krimi, żadnego przeciążania szarych komórek  tylko czysta przyjemność z dobrze napisanej literatury zwanej popularną ( hym... nie wiem czy jakąkolwiek  literaturę da się dziś nazwać popularną, przynajmniej w naszym kraju ).

Filmidła które mła ostatnio oglądała jakoś niespecjalnie  nią pozytywnie wstrząsnęły, takie tam miałkości. Serial "Dark", który całkiem  miło zapowiadał się w poprzednim sezonie,  zrobił się przewidywalny do bólu, mła mogłaby sama sobie spoilery pisać gdyby nie to że seriale ogląda kompulsywnie. Wicie rozumicie nie poszło to w kierunku którego mła oczekiwała, znaczy rozważań nad nami  zanurzonymi w czasie  tylko zamieniło się w płaski kryminałek z osobą reprezentowaną przez samego siebie w osobach trzech ( taa... jakoś natychmiast mła  odkryła who is who ) w roli głównej skrzyżowany z  serialem "Moda na Sukces" ( wszyscy śpią ze wszystkimi i jest mnóstwo wspólnych dzieci ). W ramach dopiększania przegląd  względnie nowych teorii z zakresu  fizyki i cudowny babol czyli antymateria powstała z samej siebie w odpadach jądrowych ( sorry, jestem w stanie łyknąć uproszczenia z serialu  "Czarnobyl", nijak nie mogę  łyknąć tych z  serialu "Dark" ). No i końcówka  którą mła dośpiewała sobie  gdzieś tak w trzecim odcinku. Cóż, oglądanie następnego sezonu sobie odpuszczę, szkoda czasu. Od pewnego czasu mła uważa  że większość seriali powinna się kończyć na jednym sezonie, kolejne sezony  to jarmarczne mnożenie cudów, wątków i kasy dla  producentów.

Politycznie mła się nie uświadamiała bo nasi politycy nie są tak ciekawi i zaskakujący jak  "zagadka potwora"  z Loch Ness a sezon  ogórkowy  trwa więc mła woli  czytać o  tajemnicach szkockich jezior.  Jedyne co odnotowała z przykrością to zdecydowany ruch francuskiego państwa, którego to ruchu  zresztą mła się spodziewała, w sprawie odłączenia tego biednego Vincenta.  Człowiek  rzadko wygrywa z państwem, zdaniem mła doszło do sporego nadużycia prawa ( brak tzw. testamentu  życia, który umożliwia we Francji dysponowane własną osobą w wypadku możliwości braku wyrażenia  woli ), brak pełnomocnika ustanowionego przez samego zainteresowanego ( sąd się wypowiedział i ustalił, co  nie ostało się przed  sądem EU ), decyzja podjęta na podstawie zeznań  świadków ( taa... weryfikowalność  jak marzenie ) - zdaniem mła  braków zbyt dużo i  zbyt dużo ale,   które  tworzą otwarcie  na ogromną możliwość nadużyć. Oczywiście pośrodku tego wszystkiego, bojów  światopoglądowych, wykłócających się polityków  jest człowiek z którym  nie można się porozumieć i który skazany jest na decyzje innych. Dżizuu, testamenty  życia  powinny być  chyba  nie tylko prawem ale  i obowiązkiem, uniknęłoby się sporej części wątpliwości (  a ludzi zmusiło  do zastanowienia nad pewnymi sprawami o których zazwyczaj nie chcą myśleć ).  Sytuacja kiedy o sprawie podstawowej czyli prawie do życia decyduje państwo zawsze jest nie halo.

Dzisiaj jest mało fotek bo postanowiłam sfocić  Alcatraz a on bardzo ucierpiał w wyniku suszy.  szczerze pisząc  to nie ma czego pokazać, jest naprawdę kiepsko.  Sfociłam więc dodatkowo nowe  bluszcze. Pocieszające  za to jest  to że -  tadam, tadam - nadchodzą zakupione iryski.  Będzie wielkie sadzenie! Oby pogoda sprzyjała.

Bródkowanie

$
0
0



Mile się ochłodziło, tak w sam raz na wykopki, przekopki i nasadzenia. Mła szczęśliwa  jak prosie w błocie grzebie w wysuszonej ziemi i sadzi swoje nowe kłącza. Z nóweczek TB to idzie tak: odtwarzana jest 'Parisian Dawn' - taka urocza odmiana Keppela, która  długo  chorowała na alcatrazowej, ciężkiej  glebie a na piaseczku wycieńczona wzięła  i zaniknęła, 'Ask Lady' Blytha tak po  barwach to wygląda jak praszczur  'Tango Amigo' ( a po prawdzie to żaden z niej praszczur, po prostu mają z 'Tango Amigo' wspólnego przodka 'Chardonnnay And Ice' ),  długo wyczekiwana 'Sweet Victoria' - piękna odmiana Antona Mego, 'Just Crazy' kolejny irys  Blytha, tym razem do  upiększenia różanki. Na tym nie koniec  w kolejce do sadzenia czekają; 'Strawberry Shake' - koronki   falowania od  Keppela, śliczna forma, 'Hold  Me  Now' Johnsona, odmiany  kupionej dla pięknej lawendowej bródki odbijającej się od perłowo biało - różowych płatków dolnych, 'Nature Whispers' Roberta Piątka - świetne pastelowe kolory, duuużo beżu, wszystkiego w sam raz ma dla mnie ta odmiana. 

W kategorii SDB pojawią się nóweczki Roberta -  'Krople Deszczu' i 'Lawendek' czekające  jeszcze na rejestrację. No mła gulgocze jak indor i lata po rabacie z podręcznym grabkami  i  małym szpadelkiem.  Dodatkowo to mła  musi zrobić solidne przesadzenie i rozsadzenie - 'Fogbound' dojrzał w najwyższym stopniu do podziału kłączy, na nowe  miejsce czekają 'Reckless In Denim', 'Silverado', kto wie czy  nie przesadzę też 'Haunted Heart' bo tam gdzie rośnie  jakoś nie kwitnie. Trzeba ponadto  uporządkować nasadzenia koło  różanki - 'Leaps And Bounds' jest zdecydywanie  nie na swoim  miejscu. No i dopiero  po posadzeniu TB, mła się zabierze do Esdebiaczków. Karzełki w tym roku jesienią  dostaną  nawozu, drogiego i z dobrutkami.  Nie nawożę irysów zbyt często ale teraz to się należy jak  psu zupa.  Małgoś - Sąsiadka  wściekle patrzy na mła spod oka,  Jej Wiekowość  bolą kosteczki  przy takiej aurze a mła szczęśliwa podśpiewuje - pogoda w sam raz na sadzenie kłączy. I bardzo dobrze że pada!



Codziennik - przyziemnik domowy

$
0
0



Lipiec mija niespiesznie i dobrze że niespiesznie bo mam mnóstwo roboty.  Pogoda wreszcie dała nam odetchnąć, znaczy padało ( mam gdzieś urlopowiczów, jak wody z nieba nie będzie tylko  nieustająca "wakacyjna aura" to ceny poszybują tak że mało kogo będzie stać na urlop i dylematy  co  tu robić w tym obcym  miejscu gdy wieje, dżdży i jakby zimnawo będą męczyły w przyszłym roku niewielkie grono  ). Skaczę sobie   pomiędzy ogrodem a domem w zależności od tego jak silny jest opad i czy mocno wieje. Alcatrazu nie ruszam, uznaję że dla  jego dobrej kondycji najlepszy teraz  będzie spokój.  Jedyne za co się solidnie zabiorę to za nasienniki orlików bo inaczej  będę miało orliki  po całości. Na Suchej -  Żwirowej sadzenie  bródek ale  na razie na etapie przygotowania ziemi pod nasadzenia.  Proste to nie jest bo wory  gleby wzbogaconej  kompostem muszę nanieść i jeszcze zrobić to na tyle sprytnie żeby  mój  kręgosłup nie przypomniał sobie  że nie wolno mi dźwigać.  Koncepcję nasadzeń ogólną mam,  Mamelon jest nią przerażony bo na rabacie zalęgną się kolejne odmiany co wcale wyglądowi rabaty nie służy ( no i niestety dochodzi do tego że muszę zrobić irysową czystkę, wszystkiego uprawiać się nie da ). Irysowa czystka może skończyć się tym że nic  nie wyleci, znam siebie na tyle dobrze że nie mam złudzeń i znów będzie  napakowane do bólu. Na razie siedzę na  łapkach i staram się nie oglądać fotek kwitnących bródek, czasem to mła pomagało na łakomstwo.




W domu mła robi te rzeczy które zazwyczaj robi się latem, znaczy przepiera tzw. ciężkości.  Rzeczy które długo schną i są jakby niewdzięczne i niepodatne na ludzkie próby utrzymania je w czystości. Pranie mojego "łóżkowego" kilimka do takowych należy, stawiam je nieco niżej   niż pranie bawełnianych , siatkowych  firanek i znacznie poniżej prania prawdziwego greckiego flokati. Przyznam  że po wytrzepaniu  kilimka ładuję  go do pralki, mój kręgosłup  nie zdzierżyłby ciężaru  nasiąkniętej  wodą wełny, ale zapachu mokrej wełny i tego rozpinania nad wyrem żaden automat za mła nie  wywącha ani nie zrobi. Nie  żeby mła  była  wielkim czyściochem  wprost przeciwnie, ( bordello u niej wieczne ) jednak przy zwierzakach rezydujących na wyrze przynajmniej raz w roku kilimkowi się kąpiel należy jak  psu  zupa ( taa... bywajo lata  że kilimek co i raz ląduje w pralce ).  Mła za każdym razem prawdziwie pranie kilimka przeżywa, strasznie  nie lubi tego robić! Oczywiście ta  z trudem uzyskana czystość kilimka trwa mgnienie  oka, ledwie go rozwieszę a już wszystkie koty łącznie z dochodzącym  Epuzerem  czują się w obowiązku o kilimek wycierać  ( najsampierw jest "policzkowanie"  kilimka, potem to  już  takie  ocierki  całym cielskiem ). Koty w dobrej formie ( tfu, tfu, tfu! )  zapchlenie opanowane a Felicjanowi  zaczyna goić się buzia ( o ile  nie wrócą  upały  to jest szansa  na całkowite zaniknięcie strupków ). Charaktery jakby też z lekka słodsze choć w przypadku niektórych słodycz jest nie do zniesienia ( Szpagetka znów przyniosła  do wyra  żywą myszkę żeby mła też się pobawiła, zaprawdę było uroczo - myszce udało się ujść  z życiem, pościel  gotowana, Szpagetka  jakby z lekka  obrażona za "niedogodnościowanie"  ).




Co do  Małgoś - Sąsiadki to obecnie surowe owoce  oprócz  galaretek przemycam w naleśnikach i waflach zwanych goframi. Uchyłki Małgosine się nie odzywają, surowizna w cudowny sposób jest  trawiona a  Małgoś w takiej formie że wróciła do wytwarzania obiadów, kiszenia ogórków a nawet groziła  upieczeniem drożdżówki.  Nie wiem jak  oszukuje glukometr ale  musi mieć jakiś  sposób bo urządzenie uparcie wyświetla rano cyferki dziewięć i zero, co oczywiście oznacza że  Małgoś sobie będzie pozwalała. Naoglądała się i naczytała  ostatnio o kryzysie  lekowym, po czym  samodzielnie wypuściła się  do apteki coby zapewnić sobie leczenie (  Małgoś jako osoba przez większość swojego istnienia na tym świecie  żyjąca w czasach kiedy znajomości i wymiana barterowa były jedyną formą zapewnienia sobie rzeczy niezbędnych do życia,  stwierdziła że to czas aby powołać  się na stare dzieje - lata pracowała w aptece - i zaklepać sobie leki  ). Teraz triumfująco oznajmia każdemu kto chce słuchać   - "A mówiłam  że komuna wróci!". Ten powrót wyprorokowany  przez Małgoś - Sąsiadkę mła martwi bo  przed Tatusiem zabieg a mła ma niemiłe wspomnienia szpitalne z czasów  komuny. Na szczęście Tatuś ma zwyczaj radosnego ignorowania rzeczywistości szpitalnej więc może do niego  nie dotrą wszystkie okoliczności powtórki z rozrywki. A może po prostu uzna że to deja vu i przejdzie nad tym bezproblemowo do porządku, tak na zasadzie że już to kiedyś raz zniósł.  




Z rzeczy milszych - mła pochodziła po wysortach w sieciówkach i  kupiła sobie  łozdobne poszewki na jaśki. Przecenili z jakichś  niewyobrażalnie dużych  jak na jaśkowe poszewki pieniędzów na ceny  normalne, pewnie  i tak  o niebo wyższe niż te  które płacą za pracę indonezyjskim szwaczkom i szwaczom  a kto wie  czy i nie szwaczątkom bo czasem ten PR firmy dotyczący zrównoważonego rozwoju nijak się ma do rzeczywistości.  W każdym razie teraz mła było stać  na zakup więcej niż jednej  poszewki i mła się obkupiła co koty doceniły  ( jak tylko  wyprałam, wysuszyłam i wyprasowałam te  poszewki i ubrałam w nie  poduszeczki to  natychmiast  na nich zaległy ). Mła  musiała straszne pokuszenia czynić żeby  tyłki zechciały zejść, dziewczyny ruszyły do miąska ale Felicjan zszedł dopiero gdy zaproponowałam  mu  trochę bitej śmietany  co to była do gofrów (   Felicjan mógłby zagryźć za bitą śmietanę ale też mógłby kankana za jej miseczkę  zatańczyć, tak z niego smakosz ). Po wyłudzeniu zachowanie było wzorowe, zaleganie i owszem ale nie na  jaśkach. Hym... mła ma teraz wystrój łoża w stylu lat siedemdziesiątych, właściwie zamiast kilimka to  przy jej wyrku winna wisieć mata słomiana z Cepelii. To tak prawdziwie klimatycznie by było, he, he, he. Jeszcze bardziej by sentymentalnie było jakby "pocztówkę trójwymiarową" z mrużącą oczko Japonką mła na takiej macie przypięła, no ale są pewne granice których nawet mła nie jest w stanie przejść o własnych siłach.  Japonka odpada w przedbiegach, tak jak robienie dekoracji z puszek po piwie czy tam inszych trunkach  ( czegóż to ludzie w PRL - u nie traktowali jako ozdóbstw  ).

I to by było na razie na tyle.  Za oknem zbiera się na deszcz , koty  ściągnęły  do domu. Oby dobrze popadało, moje forsycje nadal mają zwieszone liście.

"Zakonniki" czyli rzecz o roślinnych pożytkach z benedyktynów i cystersów

$
0
0

W czasach kiedy słowo zakon kojarzy się częściej z aferami niż ze sposobem życia porządkowanym przez dewizę "Ora et labora" mła powraca myślą do czasów najdawniejszych naszej państwowości, kiedy to świeży  import zakonników z zachodu  i południa Europy tak dobrze zrobił naszej gospodarce i kulturze. Hym... nie do uwierzenia ale  kiedyś Kościół stanowił nasze okno na świat, był propagatorem  zdobyczy cywilizacji i otwierania się społeczeństw.  Co prawda  pod warunkiem wyznawania przez owe społeczeństwa jedynie słusznej wiary ale dozwalającym na różne  formy jej  kultywowania, często wywodzące się z przedchrześcijańskich wierzeń co zaowocowało po stuleciach powstaniem niby chrześcijańskich obrzędów które  więcej mają wspólnego z magią prasłowiańską niż z chrześcijaństwem. Do nas ten nowy  powiew ze świata przyszedł wraz z zakonnikami.

Ustanowienie biskupstw to była czysta polityka, dopiero ci pierwsi zakonnicy byli tak naprawdę ważni dla tworzenia się nowej  jakości życia. Ordo Sancti Benedicti założony w 529 roku prze św.  Benedykta z Nursji , zakon  który jako dewizę przyjął "Ut in omnibus glorificetur Deus"  co tłumaczy się jako "Aby we wszystkim Bóg był uwielbiony" przybył do  nas najwcześniej bo już w roku 1045.   Ordo Cisterciensis założony w roku 1098 przez św. Roberta z Molesme, zakon który nade wszystko cenił oddalenie od centrów cywilizacji, samowystarczalność i w związku z tym dosłownie  wyrąbywał  z dziczy miejsce na swoje siedziby, został sprowadzony do  Polski w drugiej połowie XII wieku. Początkowo  cystersi osobiście uprawiali powierzone sobie ziemie, z czasem gdy nadania ziemskie były coraz większe wzorem  możnych  uprawiali  ziemię chłopskim rękoma. Wdzięczność  jednak powinna być wielka  bo to te zakony, których dewizą było widzieć  bożą rękę we wszelkim stworzeniu wzbogaciły nas niepomiernie.  Oprócz tworzenia pól, budowy młynów, kuźni i tym podobnych "inicjatyw gospodarczych" braciszkowie poznali nas z wcześniej nieznanymi na naszym terenie roślinami.  Oczywiście sadzili je  nie dla ich urody a dla  pożytków, człowiek  średniowiecza za bardzo musiał się troszczyć o zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb i jakoś specjalnie  nie rozczulał się nad urodą kfiotków.

Rośliny były dobre czyli takie z których człowiek  miał pożytek i złe jak kąkol w zbożu. Tak naprawdę tych złych było bardzo mało, większość  roślin rosła na chwałę Pana. Nie jest to tak że u nas przed okresem chrześcijańskim tylko z lasu przodek żył, Słowianie przy domostwach uprawiali ogrody i  bardzo je sobie cenili ( kradzież plonów z ogrodu była karana surowiej  niż podwędzenie czegoś z pola ). Wiemy że we wczesnym średniowieczu na terenach  Polski uprawiano już  bób celtycki, bobik, groch zwyczajny, soczewicę, marchew  (  nie przypominającą  jej dzisiejszej wersji o pomarańczowym  korzonku ), ogórek siewny, rzepę, pasternak, wykę siewną, wykę czteronasienną, kolendrę siewną, koper ogrodowy, chmiel zwyczajny oraz mak lekarski. Zagadką jest czy seler i pietruszka przywędrowały do  Polski wcześniej  niż chrześcijaństwo. Przypuszczamy że czarnuszka i szarłat siny pojawiły się  w X i XI wieku, ich nasion nie spotyka się na wcześniejszych stanowiskach archeologicznych.  Cebula, kapusta, buraki (  inne niż  dzisiejsze bo białe tak jak dzisiaj białe są buraki pastewne i cukrowe ), lubczyk, ruta i tymianek najprawdopodobniej pojawiły  się wraz z braciszkami. A śliweczki południowoeuropejskie, a próby z uprawą winorośli. Na pewno wiemy że zakonnicy  sprowadzili przynajmniej trzy rośliny które szczęśliwie nie są gatunkami inwazyjnymi a bardzo nam się przydały - szałwię lekarską, hyzop lekarski i lawendę wąskolistną. Tak, braciszkowie zasłużyli na dobre słowo - większe rozkosze stołu,  rozmaitość lekarstw i jeszcze zwielokrotnioną radość  dla oczu mamy za ich sprawą.




Hyzop lekarski Hyssopus officinalis to gatunek rośliny z rodziny jasnotowatych ( Lamiaceae ). Znany jest też jako : izap lekarski, józefek, józefka. Najprawdopodobniej pochodzi z zachodniego i środkowego rejonu basenu Morza Śródziemnego ale jest od dawna spotykany w Europie Środkowej, Azji Zachodniej i na Kaukazie. Zawleczony do Ameryki Północnej uciekł z niewoli i porasta sobie na swobodzie. Jest półkrzewem dorastającym do 30 cm wysokości przy mniej więcej takiej samej szerokości ( bajka dla grzecznych ogrodników - na dobrej ale lekkiej glebie będzie bujał do niemal 70 cm wysokości i tyle mniej więcej miejsca zajmie jego kępa ). Kwitnie kwiatami w kolorze ciemno niebieskim, występują też formy różowo i biało kwitnące. Jest rośliną miododajną, w lipcu i sierpniu ( kwitnie dość długo ) jego kwiaty są namiętnie oblatywane przez gości z pasiek. W ziołolecznictwie pozyskiwane jest ziele, napar z ziela hyzopu zalecany był niegdyś jako środek wykrztuśny przy przewlekłym nieżycie oskrzeli, astmie oskrzelowej, schorzeniach przewodu pokarmowego, moczopędny, wiatropędny. Naparu z hyzopu używano do płukania gardła, a także zewnętrznie stosowano przy nadmiernej potliwości i jako środek który przyspieszał gojenie się ran . Hyzop lekarski to nie jest ten biblijny hyzop, ten od obmywania i tak dalej to była lebiodka syryjska Origanum syriacum, akurat w Izraelu i w Egipcie hyzop w stanie naturalnym nie występował. Zamieszanie jak zwykle zrodziło się z błędnego tłumaczenia, grecka wersja Biblii zwana Septuagintą pełna jest takich przeinaczeń hebrajskich słów.

Hyzop najlepiej rośnie rośnie na glebach ciepłych, piaszczysto-gliniastych ( byle nie za ciężkich ), przepuszczalnych i zasobnych w wapń. Do uprawy najlepsze będzie słoneczne stanowisko, z południową wystawą, gdyż zioło to potrzebuje dużo słońca. U mnie tak jest i hyzop wydaje się szczęśliwy, znaczy obficie się wysiewa. Nie mam problemów z poszerzeniem hyzopowych nasadzeń. Jak ktoś hyzopu jeszcze nie ma to może go zapuścić z nasion, które wysiewa się bezpośrednio do gruntu wiosną w kwietniu, lub bez problemu nabyć sadzonkę. Znana jest tez metoda rozmnażania hyzopu przez podział kilkuletnich roślin. Jak jest z przeżywalnością tak uzyskanych egzemplarzy nie wiem, nigdy tego nie próbowałam. Moje hyzopy przycinam po kwitnieniu o dwie trzecie, powoduje to ładne zagęszczenie się roślin no i pokrój robi się taki bardziej "porządny". Tegoroczne upały hyzop zniósł bezproblemowo i to przy minimalnym podlewaniu. Strat zimowych nigdy nie zanotowałam, nawet po pamiętnej bezśnieżnej a mroźnej zimie w 2012 roku odbił, co prawda dość późno ale jednak. Teraz uwaga uprawiacze warzyw - hyzop lekarski jest dobrze uprawiać przy kapuście, ponieważ odstrasza jej groźnego szkodnika - bielinka kapustnika! Hym... a u mnie bielinki go oblatują.




Szałwia lekarska Salvia officinalis to również gatunek rośliny ze znanej z przynoszenia pożytku ludziom rodziny jasnotowatych ( Lamiaceae ). Szałwia pochodzi z rejonu basenu Morza Śródziemnego, tak konkretnie to z jego północno - środkowej części ( dzisiejsza Albania, Jugosławia, Grecja, Włochy ), kiedyś tam w zamierzchłej przeszłości rozprzestrzeniła się gdzieniegdzie również poza tym obszarem. Od dawna znano jej lecznicze właściwości, jej nazwa łacińska wywodzi się od słowa salvus oznaczającego zdrowie. Starożytni Grecy i Rzymianie stosowali ją jako lekarstwo o szerokim spektrum działania, znaczy leczyła ukąszenia węża, problemy ze wzrokiem, utratę pamięci. Surowiec zielarski pozyskiwano według określonych procedur, mających więcej wspólnego z magią niż z rzeczywistą potrzebą. Arabscy lekarze uważali że częste stosowanie szałwii przedłuża życie, specjalnie nie dochodzili z powodu jakich to procesów zachodzących w organizmie pod jej wpływem. W średniowieczu szałwia robiła już niemal za panaceum na wszystko, używano jej do leczenia przeziębień, gorączek wszelakich, chorób wątroby i zaparć. Miała nawet osłabiać napady padaczkowe

Dziś szałwię lub preparaty z niej pozyskane stosuje się przy takich schorzeniach jak: nieżyty układu trawiennego, cukrzyca( obniża poziom cukru we krwi ), zapalenia jamy ustnej i gardła ( anginy ) oraz skóry. Ponadto szałwia działa kojąco na depresję, zmęczenie i stany wyczerpania. Napar z szałwii stosuje się przy nadmiernym poceniu nocnym, a także jako dolewkę do kąpieli w chorobach reumatycznych. Herbata z liści przeciwdziała biegunce, służy też do irygacji "kobiecych" w upławach ( ponoć łagodzi też objawy menopauzy ). Zatrzymuje ślinotok i laktację - naprawdę wszechzastosowalna roślina, he, he, he. Aha, z szałwią powinny ostrożnie obcować kobiety w ciąży, nie jest co prawda tak. Surowcem zielarskim są liście ( jeżeli mają być stosowane jako przyprawa kuchenna to zrywa się je przed okresem kwitnienia czyli przed końcówką maja lub czerwcem ). Gatunek osiąga wysokość 50-70 cm, pędy mają skłonność do pokładania się i ukorzeniania. Napiszę tak, jak szałwii wszystko podpasuje do jest o wiele większą rośliną niż opisują ją botanicy. Moja szałwia ma ponad metr średnicy i niemal metr wysokości ( przycinam ją co roku na przełomie marca i kwietnie o dwie trzecie wysokości ). Szałwia lekarska najlepiej rośnie na stanowiskach ciepłych, osłoniętych od wiatru. Lubi ciepło. Gleba musi być dla tej rośliny żyzna, przepuszczalna, z domieszką piasku, o odczynie obojętnym albo zasadowym. Występuje w licznych odmianach różniących się wybarwieniem liści ( 'Variegata', 'Aureomarginata'. 'Icterina', Purpurascens' ), ich wielkością lub wzrostem ( 'Maxima', 'Nana' ) a także kolorem kwiatów ( 'Alba', Rosea' ).


O lawendach się w tym wątku  nie rozpisuję ponieważ poświęciłam im osobne wpisy - L jak lawenda ,  L jak lawendy mieszańcowe  L jak lawend i lawandyn uprawa w ogrodach

Ożanka najwłaściwsza

$
0
0
Ożanka właściwa Teucrium chamaedrys należąca do rodziny  jasnotowatych Lamiaceae pochodzi z rejonu basenu Morza Śródziemnego, choć zakres jej występowania sięga Azji Mniejszej, Iranu i Uralu. Gatunek dość zmienny - rozróżnia się czternaście podgatunków i jedną odmianę ( 'Nana' - nieco niższa ). Zaliczana jest do grupy podkrzewów, czyli roślin mających przejściowy charakter pomiędzy krzewami a roślinami zielnymi ( znaczy zimą nie zanika ). U nas spotykana jest głównie na południu kraju - Wyżynie Lubelskiej, Roztoczu, Polesiu i w dolinie Wisły od ujścia Sanu do ujścia Wieprza. Występuje też na bardzo nielicznych stanowiskach w Niecce Nidziańskiej, Bramie Krakowskiej i w Karpatach ( tylko na jednym stanowisku w Małym Grojcu w Kotlinie Żywieckiej ). W ogrodach uprawia się ją na rabatach, tworzy z niej obwódki ( dobra do odtwarzania nasadzeń historycznych - partery ogrodowe, szczególnie te zwane dywanowymi i renesansowe a wywodzące się z czasów średniowiecza partery węzłowe bardzo dobrze wyglądają w wersji ożankowej  ), obsadza się nią mury i zbocza. Lubi piochy, idealna na gleby przepuszczalne i jałowe. Posadzona na słonecznym stanowisku kwitnie długo i wytrwale. Rozmnaża się ją przez wysiew nasion wiosną, lub przez podział kęp jesienią. Strefy mrozoodporności 5-10, przemarzanie zdarza się na cięższych glebach. Nie jest to jedyna ożanka uprawiana w naszych ogrodach, uprawia się ożankę kaukaską vel hyrkańską Teucrium hircanicum, piękną, kwitnącą  w lipcu  bylinę która jednakże potrzebuje  nieco więcej  wody do  szczęścia niż jej "najwłaściwsza"  kuzynka.

Ożanka górska Teucrium montanum to roślina sadzona  na skalniakach, raczej sadzą ja kolekcjonerzy niż "zwyczajni ogrodnicy". Podobnie rzecz ma się z uprawą ożanki popielatej Teucrium polium i ożanki pirenejskiej Teucrium pyrenaicum czy Teucrium ackermanii. Szczególnie uprawa tej pierwszej, lubiącej  wymarzać zimą raczej zniechęca.  Ożanka nierównoząbkowa Teucrium scorodonia nie jest  na tyle urodna żeby stanowić "upragnienie" i  "wymarzoną roślinkę" dla większości ogrodujących ( jednak mła uprawia jej piękną formę 'Crispum' o cudownie pomarszczonych liściach ). Mile za to spoglądają na nią pasieczni bo podobnie jak inne ożanki roślina jest namiętnie  oblatywana przez pszczoły. Bardziej urodna jest ożanka pierzastosieczna Teucrium botrys, roślina dobrze wyglądająca w założeniach naturalistycznych.  Ożanka czosnkowa Teucrium scordium rośnie w dziczy i jest  w naszym kraju  na liście gatunków zagrożonych niebytem, w ofercie szkółek jej nie widziałam.  Dla mła ożanką najwłaściwszą jest ożanka właściwa, jest to jedna z niewielu roślin które zniosły z godnością upały i suszę. Jak macie piochy sadźcie ożankę najwłaściwszą! Odwdzięczy się. A Wasze koty będą Was kochały jakbyście łany kocimiętki posadzili, ożanki nazywa się czasem kocim tymiankiem.  Na szczęście nie ma wydrapywania korzonków pazurkami bo  ożanka  najwłaściwsza nie zawiera aż takiej ilości olejków eterycznych  miłych kociemu powonieniu jak Teucrium marum.



Suszoodporny zatrwian szerokolistny

$
0
0
Zatrwian szerokolistny Limonium latifolium ( znany  też pod nazwą Limonium platyphyllum ), lawendę morską jak ładnie tę roślinę nazywają Anglosasi, już kiedyś opisywałam ale  nie w dziale  Zielenina  tylko tak przy okazji jakichś zakupów. Teraz  jednak "nadejszła wiekopomna chwila" i trza go przypomnieć. Zatrwian okazał się być kolejną rośliną suszoodporną, taką która w najgłębszej  partii  korzenia ma upały i brak deszczu. Właśnie jakiś  tydzień temu zaczął kwitnienie i nad Suchą - Żwirową unoszą się jego koronkowe baldaszki. Rodzaj Limonium należący do rodziny ołownicowatych Plumbaginaceae nadzwyczaj bogaty jest w gatunki ( botanicy  naliczyli sto dwadzieścia - sto pięćdziesiąt gatunków a według niektórych autorów nawet jest ich nawet trzysta ). Większość z nich występuje w pasie od Wysp Kanaryjskich przez śródziemnomorski rejon Europy i Afryki aż do wschodniej Azji, wliczając wyspy Japonii i Tajwan. Kilka gatunków pochodzi z Ameryki Północnej i Południowej, południowej Afryki, Australii. Jak widzicie bardzo światowe są limonia. Nazwa rodzaju wywodzi się z greckiego słowa leimon oznaczającego łąkę powstałą na zasolonych siedliskach.  No nie  bez powodu -  wiele gatunków jest odpornych na zasolenie gleb, spotyka się je na solniskach, strefach brzegowych  słonych jezior i mórz.

Przeważnie też dobrze tolerują suchy klimat i słabe gleby, nawet te słabizny w górach leżące, co to ledwie troszki piaseczku i niby lita skała. W Polsce uprawia się jedynie parę gatunków, w tym jeden przypisany przez botaników do innego niż Limonium rodzaju ( chodzi o bylinowy zatrwian tatarski Goniolimon tataricum należący do rodzaju Goniolimon ). Zatrwian wrębny zwany też zatrwianem letnim Limonium sinuatum będący rośliną jednoroczną, rzadziej dwuletnią ( przy bardzo sprzyjającej zimie ) uprawiany jest głównie na kwiat cięty. Można dostać jego odmiany: 'White', Yellow', 'Rose', 'Pale Blue' i Darc Blue' ale najczęściej sadzone są mieszanki. Podobnie jako jednoroczny uprawiany jest zatrwian Suworowa Limonium suworowie. Zatrwian szerokolistny nie jest jakoś specjalnie znany chociaż w naszych warunkach klimatycznych jest byliną. A to jest idealna roślina  na mocno nasłonecznione stanowiska i piochy. Mła uprawia tzw. czysty gatunek, roślinkę  bujającą  do czterdziestu  - sześćdziesięciu  cm wysokości, mła wie  że istnieje odmiana nieco niższa ( tak dwadzieścia pięć cm wysokości , a  trzydzieści na absolutnego maksa ) nazywająca się 'Blue Diamond'.  Spotkała się też z odmianą 'Blue Cloud'  ale za wiele  o niej napisać nie może  bo jej brak wiedzy. Natomiast wie że odmiana 'Violetta' ma mocniej wybarwione kwiaty, bardziej w kolorze kwiatów  lilaka niż wrzosu i że osiąga wysokość pięćdziesięciu cm. Dla zatrwianu szerokolistnego nie lato jest problematyczne a zima, na piochach spokojnie sobie radzi ale cięższej gleby  może nie zdzierżyć i  paść w ramach protestu ( no nie znosi  wilgoci zimowej w korzonkach ).



Codziennik - pół a może nawet ćwierć spokojnik

$
0
0



Lipiec mija powolutku, jak na razie bez ciężkiej upalności. Co prawda pogoda wg. prognoz ma być z tych prawdziwie letnich, jednak jest szansa  że się nie ugotujemy. Agatek zasłużenie się leniuszy, Piesa Zaswetrowana szuka domku dla Krokietki i Bigosa  , towarzystwa w połowie  od Gosianki ( bardzo stabilnych psychicznie kocich geniuszy, choć Bigos jako świeżo socjalizowany ma jeszcze lekkie problemy ze stabilnością ). Dobrze by było gdyby się znalazł domek dla dwójkio bo inaczej Piesa do reszty nam zakocieje i zmieni się w Kotę w Swetrze. U kociego towarzystwa mła był eksces, na szczęście jednorazowy ale za to z konsekwencjami. Sztaflik poczęstowała się czym nie trzeba i teraz jest leczona. Dohtor nie tylko dał jej zastrzyki, wygłosił do niej przemowę pod tytułem "Czy kota rozumie co robi swojej  wątrobie?". Kota miała wzrok jak miś o bardzo małym rozumku  ( Sztaflik jak czegoś nie chce rozumieć to po prostu nie rozumie i już ) a mnie złość na nią wyłaziła uszami. Przeca uszkodzona wątroba to zaraz uszkodzone  nerki a kocie nerki to mła od zawsze spędzają sen z powiek. A tu  jeszcze te jej pretensje do mła że zapakowała i zawiozła, normalnie dręczenie zwierza mła uprawiała i ona Sztaflik dopiero teraz mła pokaże na co ją stać! W najbliższym czasie cóś tak czuję że porozmawiam  sobie z tyłkiem Sztaflika ( i z jej  karkiem bo jeszcze dawka jest do wstrzyknięcia ), zazwyczaj jej  te rozmówki dobrze robią na charakter. Oczywiście  Felicjan obrażony że ktoś inny śmie być chory, mam dokarmiać bo on cierpi. Nie do końca jeszcze wie na co ale tak czuje że musi być dokarmiany. Znika jednak błyskawicznie  gdy sięgam po jego krem na sznupę, myk i kota nie ma  bo terapia taka jakoś mało kocurza, wstyd się pokazać na podwórku z wysmarowanym obliczem.




Jakby mało było  kocich problemów to na mła się jeszcze uwziął koncern  kosmetyczny, któren produkował  dla niej szampon do włosia.  Mła stosowała i nawet była zadowolniona  bo ani tłuszcz pod koniec  dnia nie skapywał na oczka ani pierze straszliwe nie piało. Ale  koncernu było cóś za tanio taki szampon dla mła produkować i on był dodał do niego odżywkę i cenę podniósł o pięć złociszy. No i teraz to za wyższą cenę mła ma  na głowie cóś na kształt peruki egipskiej z włosia  baraniego. Dobrze że nie wychodzi ta sierść jak po szamponie  "Samson". Przed mła znów poszukiwania kosmetyczne a ona za tym nie przepada. Mła jest taka  konserwa że jak cóś jej podpasuje to ona się tego  trzyma.  No nie idzie z kosmetycznym postępem i szczerze pisząc  to ma  głęboko w okrężnicy cudowne  właściwości pieprzonej agawy! Niech sobie je stosują szefowie, rada nadzorcza a przede wszystkim dział innowacji tego koncernu, najlepiej w dużej ilości to będzie dupków można z daleka rozpoznać po kretyńskich  fryzurkach. Nie dość  że mła już tylko nędzne  resztki po urodzie zostały to koncern postanowił że ona teraz będzie doznawała wstrząsu porannego przed lustrem.  No i ja się pytam gdzie jest to zdrowotne oddziaływanie szampona jak mła mało szlag przed zwierciadełkiem nie trafił?! Zamiast  mła w zerkadełku utyty, bardzo wczesny Michael Jacson, tyle że biały  jak ten późny. No groza!




Mła postanowiła się upolitycznić bo była cast away i nie wiedziała  na jakim etapie drogi do świetlanej przyszłości obecnie się znajdujemy. Na  samym wstępie prasówki ją wzięło  i murnęło - w mieście Odzi nie bedo kosić tyrawników w zgodzie z harmonogramem, przestawiajo się na koszenie w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem. Chyba musiał być jednak  spory wkarw łobywatelski, bo wadzunia stwierdziła  że  odstępuje w wielu miejscach  od koszenia częściej  niż dwa razy do roku. Ha, jak tak dobrze z tyrawnikami poszło to  czas na objazd wadzuni za wywalenie pieniędzów  w błoto i brak dbałości o wodę dla nowych nasadzeń. Hym... może do Pani Hani dotarło że jej urzędnicy od wsadzania dżefek zapomnieli zakopać  przy tych nowo wsadzonych  takiej rurki z dziurkami.  I  że dzięki temu zapominalstwu większość  ponad  trzymetrowych drzew,  które  tanie nie były a stanowiły jakie  takie uzupełnienie miejsc  po wycinkach , szlag trafił. Cóś mła się zdaje że woda  dla dżefków  tańsza by była niż nowe nasadzenia. Mła się cieszy bo brała udział w antykoszeniowym  pultaniu i knuła, nie żeby  była  łobywatelem  roku ale swoje trzy  grosze wkładu ma.




Na tym przymurowanie się jednak skończyło bo wadzunia centralna słabiej wyuczalna. Nasz prime minister, znany w Odzi pod ksywką Matołżesz,  zbliża się powoli w stylu swoich wypowiedzi do  jak  mła się kiedyś wydawało niedościgłego wzoru, czyli  do stylu wypowiedzi Lecha W. z czasów prezydenckich. Kontakt  z Jarosławem K powoduje chyba te problemy z ubieraniem myśli w słowa, ten  człowiek skądinąd   sympatyczny, koty hoduje i wspiera schroniska, jednak  wpływ na rozwój języka polskiego ma straszliwy. Mła odnotowała nowe związki  frazeologiczne  opisujące rzeczywistość  - np. ponosimy zwycięstwa, głównie moralne, głównie w UE ( co było niestety do przewidzenia i co mła bezczelnie wyprorokowała po majowych wyborach ),  wyszkoliliśmy  szkolnictwo i uzdrowiliśmy służbę zdrowia ( ciekawe co rozsypie się pierwsze, moi siostrzeńcy już szczęśliwie w prywatnej szkole, pińcet się naprawdę przydało choć czesne zaraz pójdzie w górę ), no i mamy rolę przywódczą w Międzydziurzu. Właściwie jest wesoło bo na pokładzie jeszcze gra orkiestra  choć  przepływamy obok  góry lodowej, opozycja robi wszystko by rzundzący wykończyli się sami w następnej kadencji a naród uczył się demokracji metodami  sprzed reformy  - jak doopsko boli znaczy cóś nie tego. Nie ma to jak wiedza empiryczna! Na świecie  tyż ciekawie, Brytole  nadal majo wychodne z tym że ostatnio ich nowe państwo ( znaczy ci pod których chcą się podpiąć gospodarczo ) zaćwierkało na Ćwierkaczu  palcyma  swojego Najwyższego Urzędnika ( polecam lekturę "Autostopem przez Galaktykę"   albo oblookanie  filmidła pod  tym tytułem, pierwowzór obecnego  hamerykańskiego prezydenta nazywa się Zaphod Beeblebrox )  że  Tereska jest gupia a wychodne to był kretyński pomysł.  Ich  brytolskie nowe wadztwo Boris  nic  nie mówi bo jeszcze na razie nie wie czym rozbłysnąć ( hym... nie wiadomo czy to  będzie  Supernowa bo apetyt na władzę ma też  Czerwony Karzeł Z LP ), Włosi jak zwykle bawią się w zmianę rządu a Grecy się już pobawili. Indonezja i Wietnam zostają nowymi Chinami, Chińczycy jeszcze nie wiedzą kim chcą zostać ale wiedzą już że na pewno nie Rosjanami a Rosjanie kombinują jak  przy pozorach demokracji zostać KRL.  Ludzie nadal masowo  zmieniajo  miejsce zamieszkania ale teraz nikt już  nie  pisze że to przez wojny, wszyscy wiedzo  że to przez internet! Dlatego niektórym  bedo ten internet odłączać od  sieci globalnej, żeby ich nie ciągnęło! No cóż, od mojego ostatniego przeglądu politycznego nic się nie zmieniło, jest dokładnie tak samo głupio  jak było. Może choć ten constans powinien mła ucieszyć, choć szczerze pisząc  bardziej by ją ucieszył gdyby dotyczył niektórych produktów  kosmetycznych.




Z rzeczy naprawdę istotnych - potwór z Loch Ness jeszcze w tym roku  nie wypłynął, spekuluje się że uznał że jeden  Boris UK wystarczy do szczęścia. Mieliśmy  tzw. okrągłą rocznicę postawienia stópek  na Księżycu.  Przy tej okazji mła pomyślała sobie jak  bardzo nam się zmienił stosunek do "zdobywania  Kosmosu".  Od  pół wieku planujemy podróż na Marsa ale tak na prawdę  to nikt się tam osobiście  nie wybiera , nie na tym etapie  rozwoju  technologii. Czekamy na jakiś  skok w nauce, technice i w pozyskiwaniu  finansów, załamanie się programów kosmicznych to efekt wypalenia się dotychczasowego, bardzo drogiego entuzjazmu państw dla eksploracji Wszechświata  ( czytaj najbliższego sąsiedztwa planety Ziemia ).  Korporacje nie dorosły do zdobywania nowych przestrzeni  bo  ich zadaniem  jest mnożenie zysków a nie  badanie ileż to człowiek może przebywać w Kosmosie i jak daleko dolecieć. Na co to komu? Po prawdzie dla nauki bardziej istotne jest to by sondy  Kosmos  sondowały a nie by ludka wysłać coby stopę postawił na jakimś pyle. Jednak dla mła urodzonej w drugiej połowie XX wieku odpuszczenie tematu "człowiek w  Kosmosie" jest jakieś  smętne, mła   łatwiej identyfikować  się z Kolumbem, Cookiem czy Armstrongiem niż z sondą Galileo. Ot, taka to ludzka natura. Jeszcze jedna istotność się wydarzyła, mła się postarzała o kolejny roczek, czuje to w kościach i w cielsku.  W pewnym wieku rocznica urodzin cóś nie  cieszy,  Małgoś - Sąsiadka pociesza  mła  że jak jej  się uda skończyć  osiemdziesiątkę to   świętowanie  urodzin znów zrobi się fajne.  No wiecie - jeszcze się raz świętować  udało, he, he, he!  Na razie mła się zastanawia  dlaczego ludzi bawi postarzanie się na fotkach, mła by bardziej  bawiło odmładzanie się. To pewnie jest  już starcze marudzenie  w jej wykonaniu.

Dzisiejsze foty to troszki ( bardzo, bardzo troszki ) Suchej  - Żwirowej, pobocza na Choćkach ( oby ódzkie  takie były ) i "ciasto uroczyste" które  lepiej wygląda niż smakuje  ( musiało być naked, bezkremowe tylko z udawanym salcesonem  z jagód i minimalnie cukrzone - Małgoś sobie wyhodowała cukier i teraz nie ma zmiłuj ).

Perowskia - sucholubny "kawałek nieba" na rabacie

$
0
0


Perowskie sadzę namiętnie i ciągle mi  mało tej rośliny wogrodzie.  Jej delikatne kwiatostany muszą występować masowo żeby  być zauważalnymi na rozległej Suchej - Żwirowej.  Dla mła roślina bardzo  dobra bo niewymagająca a mła jak wiadomo jest leniwa. Perowskia łobodolistna  Perovskia atriplicifolia , zwana też rosyjską szałwią, pochodzi ze stepów i wzgórz Azji południowo - zachodniej i środkowej. Naturalnie rośnie w zachodnich Chinach, Pakistanie, Afganistanie, Iranie, Turcji. Opisana przez George'a Benthama w 1848 roku , na podstawie okazu pobranego przez Williama Griffitha w Afganistanie ( obecnie porasta w ogrodach Kew jako tzw. holotyp gatunku ). Hym... rosyjska szałwia wcale nie jest szałwią i nie pochodzi z Rosji. Za to nazwana została na cześć XIX wiecznego rosyjskiego generała Perowskiego. Kwitnie od połowy lata, jak dobrze pójdzie to do końca września i początków października. Kwiaty ma błękitne, w kolorze zbliżonym do kwiatów lawendy, o przyjemnym zwracającym uwagę zapachu. Są bardzo trwałe i długo utrzymują się na krzewie. Perowskia to wbrew pozorom roślina mrozoodporna, jeżeli rośnie na przepuszczalnej glebie to nic jej zimą nie ruszy. W ogóle ona z tych zdrowych roślin, właściwie nie choruje i szkodniki też jej nie obsiadają. Latem upały jej nie straszne, to doskonała roślina na gorące, mocno nasłonecznione stanowiska. Jest tolerancyjna względem ph gleby, ale najlepiej rośnie w ziemi lekko kwaśnej o ph 5,8 - 6,5. Nawożenie z rzadka i ostrożna, solidniejsze nawożenie skończy się zazielenieniem pędów i liści. Na wiosnę przycinamy powyżej najniższego oczka z pąkiem liściowym, pięknie nam odbije nowymi , srebrnymi pędami. Info dla wszystkich którzy mają ogrody graniczące z dziczą - za perowskią nie przepadają sarny. W handlu oprócz gatunku spotyka się też parę odmian, najczęściej to selekty ale odmiany z głęboko naciętymi liśćmi bywają hybrydami Perovskia atriplicifolia i Perovskia abrotanoides . Odmiany różnią się głównie wzrostem i stopniem wysrebrzenia liści. Odmiana 'Blue Spire'dorasta do 100 - 150 cm wysokości i około 100 cm szerokości, Odmiana  'Little Spire'dorasta do 60 cm wysokości i 30 - 40 cm szerokości, została  wyhodowana z myślą o  mniejszych ogrodach. Ma  nieco bardziej wysrebrzone liście niż  inne gatunek czy odmiana 'Blue Spire'.  Jeszcze bardziej srebrzysta jest odmiana 'Silvery Blue'  dorastająca również do wysokości 60 cm. Ma wazowy pokrój i pięknie prezentuje się na rabatach "luźno" sadzona.  Cechą charakterystyczną jest metaliczne lśnienie pędów i przykwiatków. 'Lacey Blue' to  odmiana dorastająca do 70 - 80 cm wysokości, cechą charakterystyczną tej  odmiany są mocno powycinane (  niemal  do nerwu głównego ) lancetowate  liście w szarozielonym kolorze. Na tym nie koniec, kwiatostany 'Lacey Blue' są bardziej zwarte, a kwiaty większe i nieco ciemniejsze od kwiatów gatunku. 'Rocketman' dorasta do 80 cm wysokości i 100 - cm szerokości. Odmiany takie jak'Superba' vel 'Hybrida', 'Blue Haze', 'Longin', 'Mystery of Knightshayes'( kwitnąca bardzo późno ), 'Blue Mist', 'Lisslit', 'Filigran', 'WALPPB' - spotyka się w szkółkach i centrach ogrodniczych bardzo rzadko, to na ogół import. Jako rośliny aromatyczne wszystkie perowskie cieszą się zainteresowaniem owadów, trzmiele , motyle i pszczoły oblatują te delikatne wiechy z wyraźną lubością. Na koniec taka ciekawostka - perowskia ma zdolności do akumulacji metali ciężkich z zanieczyszczonej gleby, dzięki czemu może mieć zastosowanie w fitoremediacji. Widzicie jaka pożyteczna, warto sobie zapuścić takie cóś w ogrodzie. Już Gertrude Jekyll  twierdziła  że warto!




Ogrodowe rozkminy - ogrody starożytnego Egiptu - część pierwsza

$
0
0
Temat w sam raz na upał, he, he, he. Dawno, dawno temu czyli trza  opowieści o ogrodach starożytnego Egiptu nadać pewne ramy.  Państwowość starożytnego  Egiptu można podzielić zasadniczo na cztery długotrwałe okresy i parę interwałów niezbyt długich.  Przyjmuje się że państwo egipskie powstało po zjednoczeniu królestw Dolnego i Górnego Egiptu, gdzieś około 2675  roku p.n.e. .  Oczywiście granice  są  płynne, na pewno nie był to tzw. świt tynicki ale dzisiejsi badacze uważają że znaleziska zaliczane  niegdyś do okresu protodynastycznego (  kultura Nagada III  ) pokrywają się czasowo z panowaniem wczesnych  dynastii ( a przynajmniej tej pierwszej ). Taki stan rzeczy charakterystyczny  jest dla całej historii wczesnej starożytności, źródełka biją niekompletnie i niekomplementarnie, że tak rzecz ujmę. Dla naszych potrzeb ogrodniczoznawczych uszczegółowienie  chronologii rozwoju państwowości egipskiej nie jest jednak tak ważne bo z najwcześniejszych czasów niewiele info o ogrodach możemy z wykopalisk wycyckać.  Dla porządku tylko ponumerujemy sobie tę egipską państwowość  żeby nam  było łatwiej po  materii się poruszać.


Okres zwany Starym Państwem trwał mniej więcej  od roku 2675 p.n.e.  do roku 2170 p.n.e. Przypadał na rządy I - VI dynastii. To czas budowniczych piramid - Dżosera,  Chufu zwanego z grecka Cheopsem, a także Chaefre zwanego Chefrenem i Menkaure znanego jako  Mykerinos. Ośrodek władzy znajdował się na północy Egiptu. Potem mamy Pierwszy Okres Przejściowy który  jak to w egiptologii bywa, mało konsekwentnie przypada na lata 2250 - 2050 p.n.e..

Okres  zwany Średnim Państwem trwał  od roku 2050 p.n.e. do roku 1760 p.n.e..  Przypadał na rządy XI i XI dynastii ( niektórzy rozciągają go na dynastię XIII ).  Najbardziej znanymi  władcami tego okresu są  królowie których imiona mało komu co mówią - Mentuhotepowie od I - do IV i stadko Amenemhatów.  Trzeba też odnotować że u schyłku  Średniego państwa na tronie pojawiła się pierwsza kobieta nosząca tytuł króla (  nie żony króla tylko  tytuł władcy ) - Neferusobek. Główny ośrodek władzy przesuwał się na południe, w czasach XII dynastii znajdował się w Tebach. Z początkiem dynastii nr XIII mamy do czynienia z tzw. Drugim Okresem  Przejściowym zwanym inaczej hysksoskim, którego trwanie przypada od roku 1760 p.n.e.  do roku  1565 p.n.e. ( daty nadal płynne i naukowcy radośnie się o nie  żrą ).

Okres zwany Nowym Państwem to lata 1570 lub 1565 - 1070 p.n.e., przypada na okres rządów XVIII - XX dynastii. To okres potęgi imperialnej Egiptu, czasy panowania Amenhotepów, Totmesów i  Ramzesów, a także takich faraonów jak Hatszepsut czy znany ze swojego pochówku Tutenchamon. Stolicą były Teby ale faraonowie te epoki byli  mobilni.  Nie dość  że sami  niemal nieustannie podróżowali  z obowiązku po królestwie to jeszcze  przenosili stolicę. A to do Amarny, a to  do Tanis a to z powrotem do Teb. Okres  nowego Państwa kończy Trzeci Okres Przejściowy zwany inaczej asyryjskim, który trwał od 1070 roku p.n.e. do roku 664 p.n.e..

Epoka Późna przypadała na lata 656 - 525 p.n.e. . Tak naprawdę to Egipt był satelickim państwem  Persji.  Jeszcze później był państwem zarządzanym przez Greków ( Okres Ptolemejski ) aż w końcu po bitwie pod  Akcjum w 44 roku p.n.e. został prowincją Rzymu.


Tak oto wygląda historia starożytnego  Egiptu w wersji instant. Teraz przechodzimy do tematu właściwego czyli do ogrodnictwa.  O ogrodach egipskich wiemy sporo, właściwie  więcej niż o jakichkolwiek innych ogrodach  w starożytnym świecie, ponieważ były one przedstawiane w grobowcach, zarówno w rzeźbie ( ogródki grobowe ) jak i w ikonografii naściennej. Wiemy też że  zieleń była dla  starożytnych  Egipcjan sprawą  życiową, dlatego, choćby że istnieje wiele odniesień do drzew ogrodowych i kwiatów w zapisach hieroglificznych. Żaden ze starożytnych ogrodów nie dotrwał do dziś, nie powinno to dziwić bo z całego starożytnego Egiptu  zachowały się jedynie kamienne świątynie i grobowce. Domy wykonane z suszonej cegły mułowej, drewna i trzciny oraz ogrody wykonane z jeszcze bardziej  nietrwałego tworzywa  nie miały szans  by przetrwać tysiąclecia w  egipskim klimacie.  Ogrody starożytnego Egiptu  powstały z potrzeb żołądka, jak zawsze i wszędzie na świecie tak i tu najsampierw ogrody miały wyżywić a dopiero później cieszyć.  Te pierwsze sady owocowe i ogrody warzywne z czasem ewoluowały w ogrody z nasadzeniami  z roślin kwitnących, z zarybionymi  stawami i sadzawkami,  z tworzonymi przez nasadzenia drzew cienistymi szpalerami ( dobrze jak drzewa przy okazji rodziły owoce, przyjemne z pożytecznym  łączono -  to jest cechą charakterystyczną egipskich starożytnych ogrodów że nigdy nie były ogrodami czysto ozdobnymi ).

To oczywiste że  jak wszystko w Egipcie ogrodnictwo było uzależnione od  Nilu, to poziom jego wód decydował o możliwości uprawy - dwa najważniejsze czynniki mające wpływ na projektowanie ogrodów to ilość wody i światła słonecznego które można wykorzystać. Nil  stopniowo odkładając w corocznych przypływach szeroką warstwę ciemnej, żyznej gleby która jest łatwa w obróbce i pełna składników odżywczych, zapewniał zarówno wodę  jak i potrzebne roślinom do życia składniki ( nawóz bydlęcy był cennym opałem, to wypędzanie bydła na zżęte pola miało na celu wykorzystanie słomy jako paszy - Egipcjanie zbierali kłosy - a nie nawożenie pól  a już  tym bardziej położonych często wyżej niż pola  ogrodów ). Wylew Nilu trwający od połowy lipca do połowy października, zapewnił niezawodny wzrost roślin przez wieki. Teraz Egipcjanie majo olbrzymio tamę, Morze Nassera  i regulujo wypływ  wody ale jeszcze nie wpadli jak regulować ilość składników odżywczych skumulowanych w wodzie w związku z tym majo problem z zasoleniem gleby. Gigantomania niby pasi do Egiptu z tym że miewa skutki uboczne. Słońca  Egipcjanie mieli zawsze dużo, do tego stopnia dużo że uznali tę gwiazdę za bóstwo.


Bardzo wcześnie , już u zarania  Starego Państwa  Egipcjanie zaczęli wykorzystywać wody  Nilu nie tylko do irygacji pól uprawnych. Do ogrodów położonych  na wyższym poziomie wodę przenoszono w skórzanych wiadrach, początkowo  na ramionach ogrodników a z czasem ( czyli około IV wieku p.n.e. ) z pomocą urządzenia z arabska zwanego dziś szadufem ( taki wyciągnik z przeciwwagą  jak widać  to na malowidle z grobowca człowieka o imieniu  Ipuy, który żył w czasach Średniego Państwa ). W ogrodach wykopywano szerokie kanały w kształcie litery T  lub sadzawki na różnych poziomach, miały one ułatwić gospodarowanie zebraną wodą i zapewnić jej odpowiednią ilość w czasie  przed wylewem Nilu. Najwcześniejsze ogrody składały się z  podwyższonych rabat porozdzielanych na kwadraty glinianymi ścianami ( jak  na fotce powyżej i poniżej ), w których wylewana  woda mogła wsiąkać w glebę, a niezbyt  szybko z niej wypływać. Takie ogrody położone w pobliżu kanałów służyły najpierw głównie do  uprawy  warzyw, przetrwały wszystkie okresy starożytnej historii Egiptu i w wielu miejscach tego kraju nadal tak się je uprawia, choć dziś nikt się nie bawi w budowanie glinianych ścianek - insza technika i i materiały. Ten prosty, geometryczny podział rabat nie wziął się znikąd. Egipcjanie nie tylko zbożem płacili podatki, uprawianie warzyw  na planie regularnych  figur geometrycznych ułatwiało obliczanie wielkości plonów ( tyle i tyle rozsad wchodzi na kwadrat ) i ściąganie podatków. Tak, tak, ogrody starożytnego Egiptu które  były prototypem wszystkich ogrodów w całej Europie i na Bliskim Wschodzie prawie do końca XVII wieku,  wymyślili poborcy podatków  ( no proszę i już wiem dlaczego ogrody zwane formalnymi mniej do mła przemawiajo niż te swobodnie prowadzone ).

Jak już się domyślacie  umiłowanie geometrii nie skończyło się wraz ze zmianą funkcji ogrodów, ogrody inne niż warzywniki projektowano w zgodzie ze sztywnym geometrycznym  porządkiem. W miarę możliwości dbano o  to by założenia były osiowe,  o symetrię nasadzeń co zresztą wiązało się z kwestią filozoficzno - teologiczną. Chodziło  o boginię Maat, będącą personifikacją "Wielkiego Porządku Rzeczy", siły która niczym Moc z sagi "Gwiezdne Wojny" przenikała rzeczywistość na wielu płaszczyznach ( także na tej pozagrobowej, która dla starożytnych  Egipcjan była całkiem realna bo śmierć uznawano wyłącznie za przejście do kolejnej formy życia ).  Maat utożsamiano z pojęciem równowagi a co lepiej unaocznia równowagę  niż symetria? - budowano, sadzono zgodnie z Maat, tak jak na Dalekim Wschodzie później budowano i sadzono zgodnie z zasadami Feng Szui. Tęsknota za uporządkowanym światem i natura jawiąca  się jako nieprzewidywalna i chaotyczna, tak  można w skrócie  opisać podejście starożytnych  Egipcjan do ogrodnictwa. Ogrodnicy starożytnego  Egiptu oprócz wprowadzenia Maat do ogrodów, musieli zadbać i o insze symboliczne sprawy, niektóre  dziś  dla nas nieczytelne, inne jak np. sadzenie określonych roślin przy konkretnych świątyniach zrozumiałe głównie poprzez znajomość potrzeb kultu bóstwa ( wicie rozumicie, niektóre bóstwa otrzymywały kfiotki, inne ziółka a były takie które okadzano dymem z wydzielin roślin ). Formę wszystkich typów starożytnych egipskich ogrodów dyktowały względy religijne, które odgrywały też decydującą rolę przy wyborze sadzonych roślin oraz wszystkich dekorujących je obiektów architektonicznych. Oczywiście typ i funkcja ogrodu bardzo często określały konkretny sposób komponowania, ilość elementów  pozaroślinnych składających się na ogród,   mam tu na myśli przede wszystkim wielkość kanałów i stawów, które w wielkich ogrodach przyświątynnych zajmowały sporą powierzchnię związaną ze sprawowaniem kultu ( a to hodowla krokodyli, a to kanał szeroki i głęboki coby barka z bóstwem  mogła sobie  w święto popływać ).


Starożytni Egipcjanie kochali  słońce ale prawdziwie cenili cień, chyba stąd ich wielka miłość do małej ogrodowej architektury -  do altan, trejaży z rozpiętą winoroślą i przede wszystkim  do rozłożystych drzew dających sporo cienia. Sadzenie drzew było wyznacznikiem statusu społecznego, kto miał przy domu drzewo był kimś.  Na malowidłach  grobowych można zauważyć jak o  drzewa bardzo dbano, usypywano z ziemi lub układano z cegły  mułowej podobne zabezpieczenia odpływu wody jak w przypadku rabat.  Mła to nie dziwi,  w przypadku introdukowanych w czasie Nowego Państwa drzew takie podejście wydaje się zdroworozsądkowe. Jednakże takowe obrazki spotykamy też w malarstwie nagrobnym z czasów  Średniego Państwa, a to już świadczy że  Egipcjanie dbali  nie tylko o zagramaniczne rarytety a po prostu cenili każde drzewo. Hym... do tego stopnia że drzewa miewały status boski ( co widać  na fotce powyżej -  władca  w koronie chepresz na łepetynie w objęciach  konarów  drzewa persea w towarzystwie bogini Sahmet i Thota  - wszyscy łącznie z rośliną boscy w stopniu nieznanym żadnemu celebryctwu ).

Dobra, przechodzimy do typów ogrodu występujących w starożytnym Egipcie.


Ogrody przyświątynne - znane od czasów najdawniejszych, uprawiano je w okolicy piramid a konkretnie  to przy świątyniach  grobowych faraonów, którzy byli w ich pobliżu  pochowani. Nekropole  królewskie w których codziennie sprawowano kult musiały mieć własną bazę zaopatrzenia na wypadek gdyby zabrakło z jakichś powodów konkretnych darów dla podtrzymania tego życia pozagrobowego ( warzywka, kfiotki, owoce, musiały  być  ( w związku z tym tam  dokąd udało się doprowadzić wodę wyrosły  grobowo - przyświątynne ogrody ). Do niedawna podtyp ogrodów  świątynnych zwanych ogrodami  grobowymi  znany nam były jedynie  z ikonografii, jednak ekipa hiszpańskich archeologów odkryła w rejonie starożytnych Teb taki ogród pochodzący z okresu Średniego Państwa ( klasyka dla urzędnika - niewielkie założenie, prostokąt podzielony na kwadraty + drzewa - to ogród z fotek nr 5 i 6 ). Ogrody przy grobach dostojników, nawet tych wysokiej rangi, nie miały dużych rozmiarów – ze względu na ograniczony obszar nekropolii. Tylko faraonowie jako bóstwa w zaświatach mogli pozwolić sobie na rozleglejszą przestrzeń grobowego ogrodu. Takie wielkie ogrody grobowe urządzano w zgodzie ze wszystkimi przepisami dotyczącymi życia w zaświatach. Drzewa sadzono w takiej ilości by tworzyły "święte gaje", które miały szczególne znaczenie w mitologii i rytuałach śmierci. Pośrodku założenia umieszczano basen lub staw, aby część zmarłego zwana ba, przedstawiana najczęściej pod postacią ptaka, mogła znaleźć zaspokoić pragnienie. Dobór roślin nie był przypadkowy,  byliny obumierające i odżywające symbolizowały przechodzenie przez obumieranie do nowego etapu życia. Rzeźba i reliefy na murach przedstawiały zmarłego jako nadal żyjącego i wykonującego zwyczajne obowiązki, stanowiły jego żyjące wyobrażenie posiadające specyficzne magiczne moce. Oczywiście  nie tylko przy świątyniach grobowych zakładano ogrody, praktycznie wszystkie świątynie  egipskie posiadały ogrody, i te olbrzymie i te małe, wiejsko - majatkowe. W końcu  bóstwa wymagały przyzwoitych warunków mieszkaniowych a co to za rezydencja bez ogrodu?  Jednak można  przyjąć  że to  od  świątyń grobowych zaczęło się przyświątynne ogrodowanie.



Sadzono rzecz jasna symetrycznie i geometrycznie - warzywa obok roślin ozdobnych czy ziół. Rzecz jasna w zgodzie z  religijnymi  dogmatami - roślina poświęcona konkretnemu bóstwu musiała rosnąć w odpowiednim towarzystwie.  Charakterystyczne  dla  ogrodów świątynnych i z tego co nam wiadomo niespotykane w innych typach ogrodów były  długie szpalery z drzew.  Czasem takie szpalery  łączyły cały kompleks  świątyń, ciągnąc  się na  długość  paru kilometrów.  Same świątynie zawierały  esplanady obsadzone drzewami, można  nawet pokusić  się o twierdzenie  że tzw.  sale hypostylowe to nic innego tylko kamienna  wersja sadzonych rzędami drzew. Kiedy rzędy drzew były sadzone z dala od rzeki a to miało  miejsce w przypadku  wielkich świątyń, które zajęłyby  zbyt wiele cennego gruntu nad rzeką, studnie musiały być wykopywane niekiedy na ponad  dziesięć metrów głębokości, aby dotrzeć do wody umożliwiającej utrzymanie założenia przy życiu ( coś takiego  musiało mieć  miejsce w świątyni grobowej faraona  Mentuhotepa II, której  rekonstrukcje  graficzną i plan zamieściłam obok ). No tak ... te przyświątynne nasadzenia z drzew  często były w większym stopniu dziełem dawnego "inżyniera" niż ogrodnika.  Najstarsze dowody sadzenia drzew przed świątyniami grobowymi władców pochodzą z kompleksu grobowego Snofru, pierwszego władcy IV dynastii w Dahszur. Wiemy że wzdłuż alej rosły tam tamaryszki i sykomory, te esplanady  prowadziły do świątyni grobowej króla Mentuhotepa I, założyciela XI dynastii. No to  już wiecie kto wymyślił aleje ( jak to wyglądało możecie sobie zobaczyć na zamieszczonej  powyżej  i poniżej graficznej rekonstrukcji świątyni świątyni Horusa w Edfu, z czasów ptolemejskich ) . W okresie Nowego Państwa wraz z wyprawami wojennymi a także z wielką wyprawą handlową czyli odnowieniem  szlaku do kraju Punt,  w ogrodach przyświątynnych pojawiły się egzotyczne rośliny.



W  świątyni którą królowa Hatszepsut wzniosła w dzisiejszym  Deir el Bahari  ( to na obrazku powyżej  i obok ) oprócz świętych drzew iszed posadzono sprowadzone z  Punt drzewa kadzidłowca. Mogły to być trzy gatunki z rodzaju Boswellia - Boswellia sacra, Boswellia serrata i Boswellia papyrifera . Pozyskiwano z nich olibanum, wysuszona żywica była lekarstwem na wszystko, spalana sprawiała radość bóstwom ( nawet Jahwe w niej  gustował i Dzieciątko Jezus też ) i zapewniała trwałość mumiom. Cena specyfiku była wyższa niż cena złota, za małą ilość żywicy dawano wagowo więcej kruszcu niż wynosiła waga kadzidła. Pozyskanie tych drzewek, przewiezionych z Punt w dużych donicach  to naprawdę było coś, bo w czasach Starego Państwa sprowadzano z Punt gotowe olibanum a tu postanowiono  zacząć  uprawę drzewek kadzidłowych. Niestety kadzidla nie pokochała cóś Egiptu i ten przyświątynny  ogród botaniczny  skrzyżowany z plantacją szlag trafił. Kadzidla to taka  wredna roślinka która najlepiej rośnie w miejscach które sama sobie wybierze.  Do dziś jest problem z jej uprawą bo drzewo nie znosi przesadzania a na wysiew  w równe zagonki reaguje złośliwym niewschodzeniem. Trudno o roślinę bardziej niepasującą do stylu egipskiego ogrodnictwa. Podobną  potrzebę sprowadzania roślin z zagranicy przejawiał też pasierb, bratanek i zięć  Hatszepsut w jednym, faraon Totmes III. Był największym zdobywcą w dziejach starożytnego Egiptu, Ramzes II to  przy nim popłuczyna i mistrzu autopropagandy.



Konie z rydwanu Totmesa III naprawdę  a nie tylko na świątynnych malowidłach piły wodę z Eufratu. Jedną ze swoich szesnastu wypraw  typu "Kto tu rządzi?" Totmes poświęcił na cóś inszego niż przekonywanie azjatyckich władców że jest najfajniejszym sąsiadem jakiego mogli sobie  wyobrazić. Wojska wyruszyły nie tylko po to  by przetrzepać tak na wszelki wypadek skórę tym złośliwym brodaczom z Syrii, ale by przy okazji  "sąsiedzkiej wizyty"  sprawdzić czy aby na syryjskich ziemiach  nie rośnie coś co  można z powodzeniem uprawiać w  Egipcie. Sporo roślin musiało z godnością znieść przeprowadzkę zarządzoną przez króla  i porastać w Egipcie "lepsiejsze"  ogrody bo posiadamy ich dokładne wizerunki. Zachowały się we wzniesionej przez Totmesa III  części  świątyni w  Karnaku, dziś zwanej ogrodem botanicznym Totmesa III ( na dwóch  fotkach powyżej ).   W czasach  tego faraona świątynia Amona w Karnaku miała zdaje się  już większość ze swoich  dwudziestu sześć tzw. ogrodów kuchennych i  prawdziwy a nie tylko wyryty w kamieniu  ogród  botaniczny, który według zachowanego napisu zawierał "Wszelkiego rodzaju piękne kwiaty i dziwaczne rośliny, które znajdują się w boskiej krainie, którą pokonał Jego Wysokość.".  Późniejsi władcy jak choćby Ramzes  II kontynuowali tę  tradycję pozyskiwania  roślin i w  Egipcie próbowano oswajać egzoty,   Nie zawsze się to udawało ale niektóre rośliny sprowadzone w  doniczkach w okresie  Nowego Państwa i w czasie Epoki Późnej spospolitowały się na tyle  że zagościły w hym... ogródkach mniej  prestiżowych. W ogrodach przyświątynnych oprócz uprawy drzew, drzew owocowych,  warzyw i kwiatów hodowano też zwierzęta. Poza zwierzętami będącymi emanacją bóstwa,  mieszkały tam zwierzęta egzotyczne. Tworzono coś na kształt ogrodu zoologicznego ku chwale bóstwa. Na obrazku poniżej rekonstrukcja świątyni Amona Ra w Ipet czyli Tebach czyli Karnaku.


Ogrody pałacowe i rezydencjonalne  - powstawały podobnie jak ogrody świątynne  już w Starym Państwie, domyślamy się że musiały być "wielkopowierzchniowe" jednak konkretne  dowody na ich rozmiar pochodzą z epoki Średniego Państwa. Wiemy na przykład  że staw ogrodowy faraona Snofru był na tyle duży że swobodnie  pływała w nim łódź obsługiwana przez dwudziestu wioślarzy,  zatem ogrody pałacowe nie ustępowały ogrodom świątynnym pod względem rozmiarów.  Idąc tym śladem należy przypuszczać że nie ustępowały też pod względem jakości nasadzeń ( egzoty ) i zwierząt ( hodowano zwierzęta niespotykane w Egipcie, lub zwierzęta których posiadanie uchodziło za prestiżowe - rola zwierzęcia  świętego przypadała w udziale zwierzętom mieszkającym przy świątyniach ).  Olbrzymie ogrody przy rezydencjach bogaczy bywały otoczone murem, pierwotnie  ogrodzenie terenu było  przypisane  do  ogrodów świątynnych i być może  do ogrodów władcy. W czasie trwania  Nowego Państwa  grodzenie zrobiło się modne. Wewnątrz ogród dzielono za pomocą systemu arkad ( z zastrzeżeniem te arkady bo Egipcjanie  konstrukcję  łuków opanowali późno i tak naprawdę niewiele o tych łukach architektonicznych ich produkcji wiemy poza tym że nie było to epokowe odkrycie pozwalające rozłożyć  inaczej  niż dotychczas ciężar budowli, w każdym razie nie wyobrażajcie sobie arkad w rzymskim stylu - to sprawa późniejsza, ledwie ostatnie trzysta lat ostatniego tysiąclecia p.n.e. ) i kolumnad, które stanowiły również tło lub podpory dla roślin. Wykorzystywano w celu podziału i utworzenia cienistych szlaków komunikacyjnych pergole. Te wszystkie elementy małej architektury ogrodowej najczęściej wykonywane były z cegły mułowej, czasem łączonej z drewnem. Kamień nie wchodził w grę ze względów teologicznych, nawet w ogrodach faraona, bo zarezerwowany był na "życie wieczne" ( faraon mógł sobie korzystać do woli z kamienia wznosząc swój dom na wieczność ale nie dotyczyło to ogrodów grobowych tylko budynków świątynnych i samego grobowca ). Pawilony w ogrodach faraonów i możnowładców były konstruowane z takiej samej cegły mułowej jakiej używano powszechnie w Egipcie, pokrywano tylko te cegły stiukiem i malowano ku uciesze oczu. Na rysuneczku znajdującym się  powyżej z boku, macie graficzną rekonstrukcję rezydencji  nomarchy.  Na pięknych rekonstrukcjach poniżej możecie zobaczyć jak wyglądał wielki staw słynnego zespołu pałacowego faraona Amenhotepa III w Malqacie ( to jest XIV wiek p.n.e. ) i pałac królewski w stolicy faraona  Echnatona w Achetaton czyli w Tel el Amarna.



Przyjemne ogrody  - wraz z nastaniem  Nowego Państwa i rosnącym  dobrobytem społeczeństwa  posiadanie ogrodów przestało stanowić domenę najwyższych  kręgów władzy. Jak  grzyby  po deszczu wyrastały przy domach wzbogaconych  Egipcjan całkiem spore ogrody będące mniejszą kopią ogrodów pałacowych. Na własny ogród  mogli sobie pozwolić nie tylko nomarchowie, właściciele ziemscy piastujący urzędy kapłanów  grobowych  czy  ktoś równie wysoko postawiony. Ogrody zakładali urzędnicy średniego szczebla, oczywiście w rozmiarach stosownych  do zajmowanej  pozycji społecznej. Ogrody masowo uznawano za miejsce przyjemnego spędzania czasu. Nie były już tylko miejscem w którym uprawiano rośliny do czegoś potrzebne, zmieniły funkcję na coś podobnego do placu zabaw.  Takie   ogrody przyjemności stały się wspólną cechą luksusowych rezydencji a także tych mniej  luksusowych. Według obrazów grobowych z Teb z czasów  z XVIII dynastii,  ogrody tego okresu miały standardowy wygląd - staw lub  basen pośrodku założenia, zazwyczaj prostokątny, zamieszkiwany przez różnobarwne ryby i stanowiący bajorko dla ptactwa, z kwiatami lotosu w wodzie i kwiatami na brzegach.  Najbliżej stawu rosły papirusy lub rośliny ozdobne , za nimi zaś rosły mniejsze drzewa w równych rzędach i w regularnych odstępach. Duże drzewa, takie jak palmy i persee, rosły na obrzeżach ogrodu, tuż przy murze. W większych ogrodach  kolejne rzędy drzew były przedzielone  klombami. Krawędzie zbiorników na wodę były nachylone, ze schodami w dół po jednej stronie, aby ogrodnicy mogli zbierać wodę do nawadniania. Niekiedy staw  otaczały trejaże  lub tylko kolumny na których rozpięto winorośl. Czasem wokół stawu biegła jedynie  ściana ogrodzenia, która  była podporą  dla winorośli  co wcale nie przeszkadzało jej  malować w obrazy ludzi, zwierząt i  roślin. Najbardziej kompletny plan ogrodu przy rezydencji odkryto w grobie tebańskim , należącym do wysokiego urzędnika  żyjącego za czasów  Amenhotepa III. Czegóż tam  nie ma? - niczego nie brakuje, każdy element  na swoim  miejscu. Długi kanał, brama wjazdowa, drzewa masowo nasadzone  i niemal prawdziwa winnica rozpięta na trejażu. Dach rezydencji zacieniony  był markizami, małe pawilony ogrodowe były usytuowane strategicznie naprzeciw  zabudowań gospodarczych ( konkretnie magazynów ) żeby siedząc w cieniu  mieć oko na  sprawy domowe. Taka idylla klasy urzędniczej. Miejsce relaksu zaprojektowane tak by w czasie upałów spoczywać w zacienionej  altanie czy tam innym pawilonie tuż przy chłodzącej powietrze wodzie stawu czy basenu, a w czasie  chłodniejszych  dni cieszyć się  w słonecznych partiach ogrodu urodą roślin i  żywych stworzeń.  Na obrazku powyżej jest rekonstrukcja graficzna ogrodów Sennufera,  wg. rysunków pochodzących z grobowca z około 1410 roku  p.n.e..  Poniżej fragmenty malowideł z tebańskich  grobowców z  czasów XVIII dynastii ( ten drugi pochodzi z grobowca urzędnika  o imieniu Nabmun, który został pochowany około roku 1400 p.n.e. )



Ogrody pogrzebowe - to właściwie nie jest ogród sensu stricto ale jednak często spotykamy się z tym terminem  przy zdobywaniu  wiedzy  na temat ogrodniczej  historii starożytnego Egiptu. Ogrody pogrzebowe były miniaturowymi wersjami ogrodów przydomowych umieszczanych w grobowcach. Zwykle były to  otwarte skrzynki  w których części umieszczono makietę małego,  kwadratowego  pawilonu z drewnianymi kolumnami.  Boki takiej skrzynki symbolizowały mur.  W podniesionym dnie skrzynki zaznaczano  basen,  który otoczony był rzędem drzew.  Egipscy zmarli byli tradycyjnie obdarowywani przedmiotami, którymi cieszyliby się w życiu doczesnym i spodziewano się że będą cieszyć się swoimi ogrodami w  życiu po śmierci.  Napis w jednym z grobów  ładnie takie oczekiwania nam uświadamia -  "Stąpasz lekko po brzegu uroczego stawu,  Twoje serce raduje się z Twoich drzew,  orzeźwione cieniem Twoimi sykomor.  Twoje serce zaspokoiło pragnienie  wodą z Twojej studni, którą napełniłeś aby trwać wiecznie."  No, to już jest poezja! Jednym z najbardziej znanych modeli ogródków pogrzebowych jest ten  dziś znajdujący się w Metropolitan Museum w  Nowym Jorku.  To ogródek pogrzebowy pochodzący z  czasów Średniego Państwa, gdzieś z czasów XI dynastii ( około roku 2000 p.n.e. - należał do wezyra Meketre ).Już wtedy ludzie marzyli  o posiadaniu  ogrodów, o ile  nie udało  im się ich mieć w tym życiu to kombinowali żeby w tym wiedzionym  na Polu Trzcin  ogródek sobie zapewnić.


Teraz  o ilustracjach dzisiejszego wpisu.  Mam nadzieję że mła wybaczycie że one  nie zawsze odnoszą się do  ogrodów ( przynajmniej pierwsze cztery ) i że swobodnie sobie  w  ich przypadku poczynałam z chronologią (  hym... na fotce pierwszej jest kawałek  posadzki z Amarny czyli miasta faraona Amenhotepa IV, bardziej znanego jako Echnaton - władcy XVIII dynastii ).  Te cztery fotki malowideł i reliefów z czasów  Nowego Państwa to tak tylko dla ozdóbstwa. Natomiast reszta obrazków jest hym... tego... poglądowa. To zachowana ikonografia i reliefy z egipskich  grobowców i świątyń + jeden papirus.  Ponieważ obraz wart jest tysiąca słów mła pozwoliła sobie zilustrować rozkminy na temat  grobowców graficznymi rekonstrukcjami których autorem jest Jean - Cloude Golvin. Zdaniem  mła są one  o niebo lepsze niż te komputerowe symulacje, sztywne i bez życia. Jean - Cloude jest artystą a artysta potrafi tchnąć życie we wszystkie swoje dzieła.  Tak po prawdzie to mła uważa te prace za wspaniałe! Rzecz jasna nie wszystkie plany  i grafiki  rekonstrukcyjne są jego autorstwa, do  tego czyjego autorstwa są pozostałe mła  nie udało się dojść.
W części drugiej rozkmin na  temat ogrodów starożytnego Egiptu zajmę się roślinami które w tych ogrodach sadzono.  Temat ciekawy ale jakoś powierzchownie traktowany przez autorów publikujących w necie opowiastki o ogrodach starożytności. A potem mamy zdziwności typu awokado w  starożytnym  Egipcie porastające pospołu z tamaryszkiem pięciopręcikowym. Mła postanowiła naprostować  nieco te mylne wyobrażania.

Ogrodowe rozkminy - ogrody starożytnego Egiptu - część druga

$
0
0
Drzewa w ogrodach starożytnego Egiptu


Po  lekturze  dotyczącej ogrodów przyświątynnych, pałacowych  i tych zwyczajnych już wiecie że przez tak  długi okres trwania państwa roślinna szata Egiptu musiała ulec zmianie.  Nasze państwo liczy sobie ledwie tysiąc lat z haczykiem a  trudno nam dziś wyobrazić sobie  że ledwie  dwie i ponad pół setki lat temu ziemniaki wyszły z ogrodów  Jaśnie Państwa na pola. Państwowość starożytnego  Egiptu to prawie trzy tysiące lat - wieki, które przerzedziły papirusowe zarośla nad  Nilem, wykończyły hipopotamy i krokodyle. Z drugiej strony pojawiały się nowe rośliny a także zwierzęta , które z wielkich ogrodów przyświątynnych i pałacowych przenosiły się do  mniejszych ogródków by z czasem zasiedlać nie tylko  ogrody ale gospodarstwa  i pola.  Dlatego pisząc o roślinach  uprawianych  w ogrodach pozwolę sobie  uczynić podział na ogrody konkretnej epoki. W tym wpisie zajmę się drzewami. Pierwotna szata roślinna Egiptu w "temacie drzew" nie była zbyt urozmaicona za sprawą klimatu. Jak już wiecie z poprzedniego wpisu sadzenie drzew w egipskich warunkach nie zawsze było sprawą prostą. Problemy z wodą, problemy z odpowiednim  gruntem. Na ten przykład w stolicy, którą zbudował Echnaton na pustyni, pomimo zniszczeń pozostało jednak wystarczająco dużo śladów po ogrodach które mogły dostarczyć materiału do badań archeologicznych - w Achetaton sadzono drzewa w dołach wypełnionych czarną, bogatą w składniki ziemią, inaczej sadzonki nie miałyby szans. Takie czarnoziemne doły po tysiącach lat są łatwo zauważalne podczas odkrywek w pustynnym terenie. Znaczy kiedy decydowano się zaadaptować nieprzyjazne roślinności tereny ( a decydowano się  np. ze względów religijnych ) to wykonywano prace w zakresie nieznanym  w innych centrach ówczesnej cywilizacji.  Egipcjanie  pokonywali pustynię sztucznym nawadnianiem i głównie sadzeniem drzew, ponieważ gdzie drzewa tam cień, gdzie  cień tam szansa na niższe temperatury i utrzymanie się zielonego przy  życiu. Oczywiście była to nierówna walka, tym bardziej że inne działania tych ludzi np. wypas bydła na naturalnych terenach "jakoś tam zielonych" powodował pustynnienie. Do natychmiastowego przemyślenia - nawadnianie i  masowe  sadzenia drzew nie wystarczają do utrzymania status  quo a tym bardziej do polepszenia sytuacji. Trza nam ograniczać hodowle zwierząt, tym bardziej że wiąże się ona choćby z takimi moralnie paskudnymi sprawami jak  transport dalekobieżny. Drzewa pełniły więc szczególną rolę w Egipcie, były najbardziej po jadalnych trawskach cenionym zielonym dobrem.

Stare Państwo


W czasach Starego Państwa do nasadzeń w ogrodach używano głównie roślin rodzimych. Starożytni Egipcjanie chętnie sadzili przy swoich świątyniach i domach drzewo sykomory  Ficus sycomorus .  Ta miłość datuje sie jeszcze czasów predynastycznych, w zasadzie od początku  trzeciego tysiąclecia p.n.e. .  Według  staroegipskich  wierzeń sykomora to drzewo wiecznego życia, święte bo związane z boginią Hathor, której było uosobieniem. Jedno z imion bogini, to pochodzące z Memfis, brzmiało Pani Sykomory. Po śmierci niematerialne części jestestwa Egipcjan ( to nie były dusze w naszym rozumieniu, sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana ) znajdowały w sykomorzych  gałęziach schronienie, a także pokarm i wodę, które uchodziły za dar bogini. Egipska Księga Umarłych zawiera pragnienie życia po śmierci w konarach sykomory, wieczny domek na drzewie dla  tzw. ba. Zresztą według tej księgi drzewo to miało być też siedzibą bogów ( nie ma to jak odpowiednie sąsiedztwo ), a dwie sykomory rosły przy wschodniej bramie nieba, przez którą wyłaniał się bóg słońca Ra w swoim rydwanie ( znaczy pośmiertna miejscówka dla ba jak marzenie ).

No takiego drzewa to nie mogło zabraknąć w żadnym porządnym staroegipskim ogrodzie! Sykomora to nic innego jak figowiec  ośli vel  figowiec  dziki - gatunek odporny na zakusy pustyni ma bowiem szczególne zdolności regeneracyjne - jeśli wiatr odsłoni jej korzenie ona natychmiast tworzy głębiej następne , a gdy zasypie ją piasek to pień i gałęzie potrafią przekształcić się w korzenie i drzewo rośnie dalej w górę. Sykomora zapewniała w ogrodach cień, owoce i jeszcze w ramach bonusu z jej drzewa, lekkiego a odpornego na butwienie można było wykonywać tak ważne dla Egipcjan rzeczy jak trumny. Oprócz figowca oślego w Egipcie wcześnie zaczęto uprawiać figowca pospolitegoFicus carica. W stanie dzikim drzewo występowało na  Synaju ale już około  roku 2500 p.n.e. na pewno było uprawiane w dolinie  Nilu ( zachowały się płaskorzeźby przedstawiające zbiory fig ). Figowce pospolite owocowały nieregularnie i bardzo kapryśnie, Egipcjanie nie znali bowiem aż do IX - VIII wieku p.n.e. mechanizmu ich zapylania a drzewko jest gatunkiem dwupiennym i żeby wyprodukować owoce potrzebowało aż do czasów greckich udziału błonkówki z gatunku Blastophaga psenes. Dopiero Grecy odkryli metodę wspomagania zapyleń zwaną kapryfikacją. Jednym z najwcześniej sadzonych przez ludzi drzew które nie występują w naturze a są efektem krzyżowania gatunków jest daktylowiec właściwyPhoenix dactylifera. W starożytnym Egipcie uprawiano zarówno te których owoce przeznaczano na mąkę, jak i te z których pozyskiwano tzw. miód palmowy i bardzo słodkie ( po ususzeniu ) owoce. Palma daktylowa jest również rośliną dwupienną ale w tym wypadku Egipcjanie jakoś nie mieli problemów z uzyskiwaniem plonów. Z natury za to do ogrodów zawędrowała palma dum Hyphaene thebaica. Egipcjanie cenili sobie "orzeszki" a także owoce z których pozyskiwali coś na kształt melasy. Drzewo miało status świętego a było na tyle ważne że jego owoce znajdowano w darach grobowych dla faraonów.


Święte było  też drzewo z egipska zwane iszed Mimusops schimperi ,  tradycyjnie nazwane persea mimo że ze smaczliwką nie ma nic wspólnego ( często wiązane z symboliką przejścia do zaświatów - np. jego młode pędy były używane do tworzenia bukietów pogrzebowych ). To dorastające do  20 m wysokości  drzewo było chyba najświętszym drzewem w Egipcie, choć tłumaczenie nazwy iszed - drzewo szlamowe vel błotne - jakoś tak mało ze świętością współgra. Podobnie jak sykomora nosiło wdzięczną nazwę drzewa życia. Na temat uznania świętości tego drzewa w Egipcie powstało mnóstwo opracowań, ale zdaje się że temat jest jeszcze niewyczerpany. Z ikonografii można "odczytać" jego ważną rolę, często przedstawiano faraona w tzw. pełnej postaci na tle persei. Niewątpliwie było drzewem opiekuńczym władców bądź symbolizowało władcę. Cóś musi być na rzeczy  z tą władzą bo w czasach rzymskich powstała ustawa cesarza Arkadiusza zabraniająca wykopywania lub sprzedaży drzew persei w Egipcie. A teraz skąd się wzięła ta pomyłka z nazwą - persea egipska nie jest smaczliwką, choć ma większe prawo do nazwy niż dzisiejsze gatunki zebrane w rodzaju Persea. Persea to nazwa związana ze starożytnym drzewem egipskim na długo przedtem, zanim została wykorzystana do określenia botanicznego smaczliwek. Jest to stara grecka nazwa używana przez Teofrasta dla określenia  rodzaju Mimusops, znana  już około roku 320 p.n.e. .

Roślinę ponoć nazwano na cześć Perseusza, tego który załatwił był Meduzę. Krótko pisząc to smaczliwki się wzięły i podszyły! Mimusops schimperi przypomina nieco naszą gruszę, ma podobny pokrój, kwiaty, a nawet liście ( z tym że one są zimozielone ). Owoce są podłużne, nieco podobne do kształtu migdałów, duże jak gruszki i zielone jak trawa. Są ponoć słodkie i soczyste. Ta persea jest uważana za roślinę endemiczną w Egipcie i Etiopii. Moją ulubioną przypowieścią o persei jest ta w której  wielki kot z Heliopolis chroni święte drzewo przed wężem  z zaświatów Apepem. Kot rzecz jasna nie był taki sobie zwykły, to sam Ra - bóg podróżujący słoneczną barką ( oby Felicjan nigdy się nie dowiedział o możliwości boskich wcieleń, he, he, he ) . Tamaryszek bezlistnyTamarix aphylla , drzewo poświęcone Wepwawet uchodziło za to dające najlepszy cień. A to za sprawą następującego zjawiska - nocną porą gdy zwiększa się wilgotność powietrza, tamaryszek absorbuje z pary wodnej sól, która tworzy maleńkie kryształki na jego liściach. O świcie tamaryszek pokryty jest błyszczącymi kropelkami rosy. Gdy z czasem zaczyna przygrzewać słońce, woda z stopniowo wyparowuje, dając przyjemny chłód, który utrzymuje się aż do godzin południowych.


Akacja arabskaAcacia arabica  vel Wachellia nilotica to roślina natywna dla Egiptu. od dawna cieszyła się uznaniem ze względu na pozyskiwaną z niej gumę arabską czyli żywicę. Guma arabska posiada działanie osłaniające i przeciwzapalne, do dziś można pomocniczo ją stosować w leczeniu biegunki i czerwonki. Zewnętrznie używana w leczeniu stanów zapalnych skóry. Egipcjanie jednak sadzili ją w ogrodach średnio chętnie, jej charakterystyczny parasolowaty kształt nie pojawia się w zbyt wielu przedstawieniach ogrodów. Akacja poświęcona była Horusowi, boskiemu synowi Izydy i Ozyrysa. No cóż, akacja była drzewem bardzo dobrze sobie radzącym na terenach z ograniczoną ilością wody zatem była dość powszechna. Dodatkowo nie była drzewem dającym zbyt wiele cienia. Zatem akację sadzono i owszem, głównie chyba jednak ze względów religijnych a nie z wielkiego upodobania. Wierzba   - od czasów prehistorycznych porastać mogło parę gatunków - Salix acmophylla  na północy w delcie  Nilu, Salix safsaf  vel Salix murconata, niewielkie  drzewko o wiecznie zielonych liściach rośnie w Egipcie głównie na południu kraju, wzdłuż  Nilu i na wyspach  nilowych. Jest drzewo wierzbowe świętym drzewem poświęconym Ozyrysowi, zaszczyt ten dzieliło czasem z tamaryszkiem pustynnym. O tym że  starożytni  Egipcjanie  świetnie znali działanie salicylanów  informuje nas pochodzący z r.1555 p.n.e. tzw.  papirus Smitha,  znaleziony w grobowcu koło Teb.

Średnie Państwo


W tzw. kontekście archeologicznym pierwsze ślady  oliwki europejskiejOlea europaea odnotowujemy w czasach XII dynastii ( mniej więcej lata 1985 - 1773 p.n.e ). Oliwki nie występują naturalnie w Egipcie, zostały do tego kraju importowane, najprawdopodobniej z terenów dzisiejszej Syrii bądź Palestyny ( tam na pewno rosły od około 3700 roku p.n.e.). Kiedy dokładnie Egipcjanie wpadli na pomysł uprawiania u siebie drzewek zamiast importowania oliwy i drewna to tak do końca nie wiadomo - uprawa drzew oliwnych i produkcja oliwy z oliwek w starożytnym Egipcie to temat mało zbadany, sporo z tym problemów i archeolodzy mają gdybania a z gdybań urastają spory. Na pewno wiemy jedynie że uprawa oliwek zaczęła mieć wymierne znaczenie ekonomiczne w okresie amarneńskim ( 1352 - 1336 p.n.e. ) czyli już w czasach Nowego Państwa. Oczywiście Egipcjanie dorobili oliwnemu drzewku religijne znaczenie, no bo jakże to tak - "na goło" , bez wsparcia  Wyższej  Instancji porastać?!  Oliwki uprawiano  na północy  i  w oazie Fajum, klimat  tam taki mniej afrykański. Dorastające do 5 m wysokości drzewko jujuba zwane też drzewem korony cierniowej lub głożyną cierń Chrystusa Ziziphus spina-christi to kolejne drzewo zagadka.   Tak do  końca  tonie jestem pewna kiedy dokładnie przybyło do  Egiptu. Czy była to końcówka   Starego Państwa, początki  Państwa  Średniego?  Zdaje się  że  przybyło do Egiptu z Nubii czyli terenów  dzisiejszego  północnego  Sudanu a z Egiptu rozprzestrzeniło się  dalej. Są tacy którzy twierdzą że  było rośliną natywną dla Egiptu  a na terenach Syrii i Palestyny pojawiło się  via  Półwysep Arabski jeszcze w czasach w których nikt  o faraonach nie słyszał. Sprawa do rozstrzygnięcia dla archeologów i botaników, ja tylko  odnotowuję że w starożytnym  Egipcie mogła porastać krzewiasta głożyna  afrykańska  Ziziphus lotus jak i drzewo korony  cierniowej. Owoce obu tych  głożyn są  mało smaczne, wymagały doprawienia miodem ale drzewo było cenione w stolarstwie, podobnie jak właściwości  lecznicze owoców i liści. Nie należy  mylić głożyny rosnącej w starożytnym Egipcie z tzw. daktylem chińskim  jak popularnie nazywa się głożynę pospolitą Ziziphus jujuba, to ta sama rodzina ale gatunek inszy.

Nowe Państwo


Drzewa dające cień i poddające się obróbce i niemurszejące  drewno,   aromatyczną żywicę i słodkie owoce  były niezwykle cenione w  starożytnym Egipcie nie dziwi  więc zatem że mimo trudności starano się sprowadzać nie szczędząc  kosztów, nie tylko nasiona ale nieraz sadzonki całkiem pokaźnych rozmiarów jak to było  w przypadku drzew kadzidlanych.  Na malowidłach  w grobowcu Ineni, architekta faraona Totmesa I ( 1504-1492 p.n.e. ) zidentyfikowano dziewiętnaście gatunków drzew rodzimych  i  tych pochodzących z importu. Ineni nie zapomniał  wyliczyć na ścianach swojego grobowca że samych sykomor rosło w jego  ogrodzie  90 egzemplarzy,  170 palm daktylowych ogródek  posiadał. No bo  Ineni był kimś, a ktosie mogły sobie pozwolić na dużą ilość drzew. W czasach  Nowego Państwa w Egipcie nowości sadownicze ( i nie tylko ) sprowadzali głównie królowie ale rośliny się z czasem pospolitowały. Tak zadziało się w przypadku dwóch egzotów. Granat właściwyPunica granatum w starożytnym Egipcie nigdy  naturalnie nie występował, został "uogrodowany" przez Sumerów gdzieś tak w III tysiącleciu p.n.e.. Do Egiptu sprowadzony najprawdopodobniej został przy końcu rządów Hyksosów i był uprawiany  nie tylko w świątynnych  ogrodach już około 1550 roku p.n.e. Ceniono go jako drzewo dające owoce jak i roślinę leczniczą. Podobnie rzecz się miała z jabłonią domowąMalus domestica, która do Egiptu trafiła w tym czasie co granaty. I z tego samego rejonu, czyli z syryjskich państewek. Egipskie jabłonie były wielogatunkowymi mieszańcami które daleko padły od swojej kazachskiej pramatki,  jednak nie wiemy czy Egipcjanie wyróżniali jakieś konkretne odmiany. Być może tak było skoro tysiąc lat później Rzymianie rozróżniali trzydzieści sześć odmian, a może i nie, bo np. u nas w Biskupinie to jakieś 800 lat p.n.e. podjadano jabłuszka leśne ale na prawdziwe szlachetne jabłonie trzeba było na terenach dzisiejszej Polski czekać aż do przyjazdu pierwszych braciszków zakonnych ( cystersów z Pforty w Turyngii którzy sprowadzili szlachetne szczepy do opactwa w Lubiążu w XII wieku ). Za to o tych egipskich jabłoniach wiadomo jedno - rodziły słodkie owoce. Nie winkowate, nie kwachy a sama słodycz według wyczytków  papirusowo - grobowych.

Okres Ptolemejski vel Hellenistyczny

W tym czasie do Egiptu dotarło sporo nowości. Pojawiły się  śliwy i to od razu  w swej najbardziej aromatycznej  i soczystej postaci - znaczy brzoskiwnka  przybyła. BrzoskwiniaPrunus persica  vel Persica vulgaris wcale nie pochodzi z Persji, wbrew temu co sugeruje  jej nazwa. Badania genetyczne sugerują, że brzoskwinie pochodzą z Chin, gdzie uprawiano je od neolitu ( najnowsze dowody wskazują, że udomowienie nastąpiło już w 6000 roku p.n.e. w chińskiej prowincji Zeijang ). W starożytności uprawa brzoskwiń przesuwała się na zachód, około roku 1000 p.n.e. brzoskwinie na pewno były już uprawiane na terenie dzisiejszego Iranu. Twierdzi się że Grecy poznali się z brzoskwinką w jakiś czas po wojnach perskich, taka legenda chodzi że Aleksander Wielki sprowadził ten gatunek do Europy po tym, jak podbił Persów, chociaż nie ma żadnych historycznych dowodów na to że tak było. W każdym razie w Egipcie brzoskwinia pojawiła się wraz z Grekami. No i z moreląPrunus armeniaca, kuzynką pochodzącą z Azji Zachodniej, której urodzie i przede wszystkim smakowi jej owoców ulegli wcześniej Grecy ( taa... jak to azjatyckie gatunki po przegranych perskich wojnach zaczęły opanowywać "greckie wybrzeża" wygryzając rodzime oliwki, ironia historii ). W Egipcie śliwy uprawiano głównie tam gdzie oliwki - na północy kraju i w Fajum. Kolejny gatunek z rodzaju Prunus który pojawił się w Egipcie to pochodząca najprawdopodobniej z Anatolii czereśniaPrunus avium. Co ciekawe gatunek Prunus cerasus mieszaniec Prunus fruticosa i Prunus avium, pod która to nazwą ukrywa się nasza zwykła wiśnia cóś nie zasmakował i się w Egipcie nie rozgościł. Wydedukowałam że Egipcjanie chyba nie przepadali za kwachami.

Za to prawdziwą karierę zrobiło nasionko owocu który nie ma miąższu. Prunus dulcis czyli migdałowiec powstał najprawdopodobniej na skutek mutacji genetycznej. Dla ludzisków szczęśliwie się złożyło że gdzieś tam w zamierzchłej przeszłości na terenach dzisiejszej Armenii i zachodniego Azerbejdżanu z rodzących wielu gorzkich migdały drzewek gatunku Prunus fenzliana jedno okazało się rodzić owoce pozbawione goryczki. Tak zaczęło się udomowienie migdałowca ( początkowo nie był szczepiony, rozmnażano go z nasion i część drzewek miała cechy rodziny matecznej - nasiona Prunus dulcis var. dulcis są przeważnie słodkie, ale niektóre pojedyncze drzewa wytwarzają nasiona, które są j gorzkie - owoce  odmiany  Prunus dulcis var. amara są zawsze gorzkie  ). Udomowione migdały pojawiają się we wczesnej epoce brązu ( około 3000–2000 p.n.e. na stanowiskach archeologicznych w Azji Zachodniej. Tak po prawdzie to mła ma podejrzenia że migdałowce mogły w Egipcie pojawić się nieco wcześniej niż inne drzewa z rodzaju Prunus, gdzieś tak w schyłkowym Okresie Późnym. Mła tak sobie wymyśliła na podstawie owocu migdałowca znalezionego w grobowcu Tutanchamona ( pogrzeb był tak mniej więcej około 1325 roku p.n.e ), prawdopodobnie sprowadzonego z Lewantu. Oczywiście od grobowego stołu faraona do egipskich ogrodów daleko ale wydaje mi się że ten pochód rodzaju Prunus rozpoczął się wcześniej niż sądzimy ( tylko dowodów nie ma bo owoce były bardzo cenione i zostały wyżarte, he, he, he ). Dobra, to są moje gdybania a nie archeologiczne prawdy prawie objawione, nie przywiązujcie jakiejś szczególnej wagi do tych migdałowych rozkmin.

Z Grekami pojawiło się też w Egipcie drzewo gruszyPyrus communis, które zdaje się całkiem dobrze rosło na  wybrzeżu Morza śródziemnego. Co prawda  pochodzące z Zakaukazie drzewo będące wielokrotnym mieszańcem nie było  szczególnie wyróżniane, kudy tam do greckich i rzymskich zachwytów nad gruszą, Teofrast z Eresos czy Pliniusz Starszy wprost piali na temat grusz. Tak nawiasem to Pliniusz wymienił w swojej Historia Naturalis odmianę wywodzącą się z Egiptu nazywaną Aleksandria. Przypuszczam że w Egipcie uprawiano znacznie więcej odmian ale ze względów klimatycznych te drzewa, podobnie jak jabłonie, śliwy czy oliwki nie mogły być sadzone w całym Egipcie a jedynie w tej jego części w której panował klimat zbliżony do śródziemnomorskiego. W klimacie południa Egiptu prędzej udawały się banany. Tak, Egipcjanie w Okresie Ptolemejskim zapoznali się z bananemMusa paradisiaca . Banan zwyczajny jest najprawdopodobniej mieszańcem dwóch gatunków dzikich - Musa acuminata i Musa balbisiana, w stanie dzikim takowa roślina nie występuje. Banany wywodzą się z Azji Południowo - Wschodniej, do Egiptu trafiły raczej z najbliższego wschodu lub z południa niż z północy wraz z Grekami. Są takowe domniemania że z Indii via Azja Mniejsza i okolice banany gdzieś tak kole roku 327 p.n. e. trafiły do Afryki. Jednak w Egipcie ta roślina aż do czasów islamskich była raczej ciekawostką ogrodową a nie powszechnie znaną rośliną.

A teraz będzie zaskoczka - pisze tutaj o bananie jako o drzewie ale to wyłącznie przez jego rozmiary bo tak naprawdę to - tadam, tadam, banan jest byliną! Jakby kto nie wiedział jego owoce to jagody! Przy niewielkiej ilości bananów w starożytnych egipskich ogrodach raczej trudno określić czy uprawiano gatunki "mączyste" czy te deserowe. Lepiej niż bananom poszło drzewkom  z rodzaju Citrus. Pierwszy pojawił się pochodzący spod Himalajów cytronCitrus medica znany też pod nazwą cedrat. Pierwsze informacje o uprawie cedratu pochodzą z Persji i są datowane na rok 330 p.n.e. - wojska Aleksandra Wielkiego przechodząc przez Persję widziały tam gaje cedratowe, znaczy ze uprawa cytrusów tego gatunku była powszechna. Przypuszcza się że w na terenach dzisiejszego Iranu uprawę cytronu rozpoczęto około V wieku p.n.e.. W Egipcie cedraty nieźle się zadomowiły, szczególnie na północy. Uprawy innych cytrusów to sprawa późniejsza,  Egipcjanie, mieszkańcy Mezopotamii, Grecy i Rzymianie nie znali kultywarów cytrusów, żadnych tam cytryn ani pomarańczy. Starożytność miała do czynienia jedynie z cytronem!


To by tak było w skrócie o drzewach uprawianych w ogrodach starożytnego Egiptu. Rzecz jasna nie opisałam wszystkich gatunków, pominęłam wspomniane w pierwszej części wpisu eksperymenty z kadzidlą, które okazały się ogrodniczym ekscesem. Na pewno też udało się mła pominąć insze drzewka, których uprawa nie była typowa ( Myrtus communis na ten przykład, czy nawet bardziej rozpowszechniona  morwa czarna  Morus nigra  ). No wiecie, mła jest amatorką a nie Wielką Myślą. Co do obrazków - to są reliefy, płaskorzeźby i  malowidła z okresu Nowego Państwa. Głównie  grobowce w Tebach, w Beni Hassan itd. . Są też poglądowe łobabrazki ze świątyń w Karnaku i z Deir el Bahari.  No  i przede wszystkim jest papirus Hunefera z około roku 1300 p.n.e. z przedstawieniem protoplasty Felicjana. Tak bardziej szczegółowo nie będzie   bo to rozkmina ogrodowa a nie przewodnik po Egipcie. O krzewach, pnączach i bylinach uprawianych w starożytnych egipskich ogrodach będzie w części trzeciej.

Codziennik - upalnik, burzownik, gradownik

$
0
0


Na razie robię  przerywnik  od  starożytnych klimatów bo mnie  materiał zbierany do kolejnego wpisu przytłoczył swoją objętością i takie sprawozdanko na koniec miesiąca  uskutecznię. Chyba Dora wyraziła nadzieję że lipiec powinien  być  przyrodzie  i nam bardziej przyjazny niż czerwiec - no  i jak? Po  mojemu  nijak.  Ogród z trudem odżywający po suszy w ostatnich dniach był solidnie grillowany, szczęśliwa z tego powodu  to mła nie jest.  W dodatku deszcze co to miały  poprawić sytuację i nawodnić to co się jeszcze ostało przy życiu, były tak  gwałtowne  że  wypłukały mła kruszywko z podwórkowego podjazdu co naraża mła na nowe wydatki, i to wcale nie  takie które by mła cieszyły jak zakup lnianego  obrusu za pięć złociszy w lumperionku ( mła się ostatnio udało całkiem przypadkiem takowy nabyć kiedy chroniła się przed gradem - fragment uroczego wzorku na  fotce obok  ). W temacie ogrodu jest bardziej  niż średnio ale mła się nie poddała  i część wykopków czeka  już na wysyłkę. Mła się  troszki obawia  chmury na czółku  Agniechy bo jest kiepsko z akantami, irysy pojadą na pewno ale akanty? Strach się bać to ruszyć bo człowiek do końca  nie jest pewien która część  jeszcze żyje a która już zasnęła na amen.



Ze sprawek domowych - koty niegrzeczne więc ( tfu, tfu, tfu! ) zdrowe,  Małgoś - Sąsiadka bezczelnie  knująca ( chowa słodycze za słoikami z pasteryzowanym szczawiem w nadziei że  mła się w ślepia  nie rzucą ) więc też zdrowa,  mama Wujka Jo - Danka, na wywczasach nad morzem.  J jak się sześćdziesiąt lat jeździ  nad morze na wakacje to nie ma zmiłuj - brak rytualnej wycieczki mógłby zakończyć się zejściem. Poza tym jak twierdzi Wujek Jo Danka ma setny rok na karku  i to sinice powinny się jej  bać a nie ona sinic. Tym niemniej  jak się domyślacie coroczna wyprawa stulatki nad morze przypominała wszystkie misje Apollo razem wzięte, rodzina tradycyjnie czekała czy aby  Wujek  Jo  nie usłyszy w komórce  "Houston, we have a problem." . Na szczęście Wujek  Jo usłyszał  jedynie "The Eagle has landed." i odetchnęliśmy z ulgą. Danka w dobrej kondycji straszy sinice i jak stwierdziła wreszcie porządnie oddycha ( ostatnie dwa  miesiące sporo czasu musiała bidula spędzić schowana w domu przed upałem - bardzo częste wywożenie jej za miasto nie wchodziło w grę bo  trzydzieści parę stopni  mogłoby ją ubić,  z czego na szczęście Danka jako medyk  zdawała sobie sprawę i nie dulczyła o "świeże powietrze"  ).



Tak przy okazji turystyczno - rodzinnych pieriepałek to mła się zastanawia czy ona aby nie jest "się sadząca". Mła preferuje dość specyficzny sposób wypoczynku, jak to określa  Mamelon "wypoczynek męczący". No nie jest z tych co  to się uwalą nad wodą i są szczęśliwi bo na chmurki popatrzą a nawet wlezą do wody dla ochłody.  Co  nie znaczy że mła nie rozumie potrzeby tego typu wypoczywania. Jest całe  mnóstwo ludzi i to wcale niegłupich, którzy po ciężkiej pracy tylko w taki właśnie sposób są w stanie się zrelaksować.  Mła po prostu tak nie umie bo ja podeszwy swędzą i ciągle by gdzieś latała ( choć bardzo lubi kąpiele w duuużej wodzie, jest pluskaczem ).  Mła uważa  że lepsza jest szczera preferencja zalegania na leżaczku  niż udawane globtroterstwo.  Uważa że jeżeli  ktoś  chce coś zobaczyć tylko z okien  turystycznego busu bo tyle mu do szczęścia wystarczy to jest  OK, nie wszyscy muszą lizać kolumny po bazach. Denerwuje tylko mła opowiadanie o zwiedzaniu świata przez ludzi którzy spędzili dwa tygodnie w hotelowym getcie i  nie wychylili z niego nosa.  Równie dobrze mogli by przebywać do Zegrza  przekonani  że to Szwajcaria,  jak to było  u wczesnego Machulskiego.

Więc jeżeli  odnieśliście wrażenie po jej wpisach turystycznych  że mła  ma w pogardzie  leżakowanie przybasenowe, to jest to wrażenie mylne.  Mła po prostu wypoczywa inaczej bo mła lubi dużo widzieć, bo dużo wyobrażeń ( często jak się okazuje  durnych ) nosi w sobie. Jedyne co mła ma naprawdę w głębokiej  pogardzie to bycie w podróży nie wiadomo  po co, znaczy takie jakieś  nieświadome  turystyczne pałętanie się po znanych miejscówach, w sumie  bezcelowe ( bo foty na tle  to sobie można fotoszopnąć  ), bezmyślne i stadne.  Podróże coby u cioci na imieninach  błysnąć że  "Widziało się, Panie tego, ho, ho!". Tak  konkretnie  to się widziało to co wszyscy chcą zobaczyć, najważniejsze jest właśnie  "wszyscy chcą". Tak sobie myślę czasem o tej prawie pustej sali w Pałacu Lobkowitzów, w której tylko Mamelon, mła i "Sianokosy" Breughla i o tym niemalże  ucieleśnionym  Sądzie  Ostatecznym kiedy chciałyśmy dostać się po południu z  Muzeów Watykańskich do Bazyliki  Świętego  Piotra przez Sykstynę.  Myślę o  tych ludziach prowadzących wózek z najwyżej dwuletnim, ryczącym  wniebogłosy , ciężko wystraszonym  dzieckiem, którzy poczuli że koniecznie w tym  momencie życia muszą obejrzeć dzieło tego, jak mu tam,  Michała Anioła.  Myślę o tym nagłym porozumieniu wzrokowym  ze strażnikiem w Galerii  Arrasów, który litościwie rzucił "Fuggite al Gregoriano Etrusco, adesso c'è pace!". Taa... dopiero w domu dotarło do mła  że  fuggite znaczy uciekaj  a nie proszę iść.
 Na  fotkach życie  ogródkowe, życie domowe  (  obrusek okazyjny i mój pseudowypiek z marcepana ) i krótki przegląd tego co w lipcu kwitło ( marnie i w boleściach ). I to by było na tyle.

                       

Codziennik - odstresownik relaksownik ( częściowo muzyczny )

$
0
0
Egipski wpis wisi nade mną  a ja jakaś taka  rozlazła, niby upały  minęły ale mła cóś  się od tego  nie polepszyło. Pogoda zjazdowa albo cóś w powietrzu bo powieki mła opadajo w połowie dnia jakby drzemka była  czymś niezbędnym ( mła walczy z tym drzemkowaniem ale raz że ciężko jej  idzie,  a dwa to nie jest  do końca przekonana czy robi dobrze bo zdarzył się  jej  helikopter i mła sobie pomyślała że może jej  organizm chce jej  cóś powiedzieć tylko  nie śmie i tak tego helikoptera  próbnie wypuścił ).  Mła czuje lata na karku a Małgoś  - Sąsiadka nadal pokrzepiająco ćwierka że "Dalej  to będzie coraz gorzej!".  Resztką sił mła wysłała  paczki, których się troszki nazbierało i teraz zrobi sobie wolne od wszystkiego. Politycznie się  nie uświadomi bo się jej spokój  należy a poza tym   mało co  i mało kto ma szansę  przebić występ  pewnej radnej która uznała  że rozprowadzana w stolicy  okazjonalna wlepka ze znakiem Polski Walczącej i  podpisem że Polska walczy z faszyzmem jest skierowana przez totalnych przeciwko rzundzącym. Mła czuła że przepona jej pęknie - ten śmiech naprawdę  bolał. No ale nie co dzień  jest szansa na takie perełki ( choć polityczni wszelkich  opcji starajo się jako  mogo ) i mła  będzie sobie oszczędzać zwykłych wzruszeń jakie nią targają przy  tzw. złodziejskich  nowinkach. Mła się musi  odstresować a kłótliwość narodowa spotęgowana  przez nadchodzące  wybory cóś temu  nie sprzyja. Ostatnio mła słuchała nieco  muzyki z lat osiemdziesiątych XX wieku, czyli z czasu kiedy była piękna  i młoda ( teraz jest tylko piękna ) i nawet taki przebój sobie  przypomniała, który swego czasu lubiła nucić, ostro fałszując - to się nazywało "Town Called Malice". Tak jakby o nas było, niby  stara New Wave a proszę jakie  aktualne.


Koty  będo się odstresowywać razem z mła, Felicjan, Szpagetka i Sztaflik zgłosiły akces do  zalegania, znaczy bez przywabiania kręcą się w okolicach wyrka, jedynie Okularia przedkłada towarzystwo Epuzera nad  przebywanie  z "mamusią" ( wiadomo, kudy tam mła do błysku Epuzerowych ślepiów, że o innych walorach nie wspomnę ). Mam nadzieję że zaleganie wspólne odbędzie się bez ekscesów, mimo tego że Felicjan zionie miłością do świata jak co niektórzy funkcjonariusze najpowszechniejszego wyznania w naszej Cebulandii ( uwielbiam jak faceci w sukienkach, w koronkowych narzutkach i takich fikuśnych kapelusikach ćwierkajo że samiec to musi spodzień  nosić   - wiem, jestem złośliwa ale poziom hipokryzji niektórych funkcyjnych wnerwia a to nie pozwala mła się należycie odstresować ). Na miłosne zionięcie  Felicjana  przygotowała  ja sobie przy wyrku rękawice kuchenne, jakby  Felicjan  zaczął mocno emanować miłością to go spacyfikuje i będzie sobie zalegał w swojej bazie pod forsycją. Czarnule są grzeczne, nawet specjalnie się ostatnio  nie leją. Myślę że zawiązały pakt przeciw Felkowi bo podczas jego ostatnich pretensji o miejsce na wyrku dały mu odpór wspólnymi siłami (  co tak go rozwścieczyło  że musiałam interweniować ). Teraz patrzę na niego jak spokojnie podsypia przy klawiaturze, no anioł nie kot. Słodka niewinność, nikt nieznający go  bliżej nie uwierzyłby że to bydlak z piekła rodem i w dodatku  niewdzięczny. Tak, tak,  w domu to do Małgoś  - Sąsiadki umizganie się  odchodzi, z ciotką Elką i Cio Mary jest to samo, ale kiedy spotyka je na Podwórku to udaje  że ich nie zna. No jakieś obce baby się czepiają Jego Przebiegłości Władcy Podwórka.  Łazi na sztywnych łapach i zapada na  głuchotę, wybiórczą rzecz jasna   bo trzaśnięcie drzwi lodówki  słyszy. Tyż mam stosowną  pioseneczkę "Mistaken For Strangers" , nieco późniejszą ale w klimacie indie rock  ( no prawie jak New  Wave, he, he, he ).


Podczas zalegania mła  będzie  sobie poczytywać i nawet  może coś  obejrzy z neta. Tylko takiego żeby zwojów  jej  nie przegrzało.  Może jakieś  stare  filmidła  w myśl zasady inżyniera Mamonia - "Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję." Mła  ma parę pozycji do których  chętnie  by wróciła: w cyklu zrozumieć brexit  obejrzałaby sobie "Brassed Off', taki film sprzed niemal ćwierć  wieku w którym grał Pete Postlethwaite, jeden z moich ulubionych brytyjskich aktorów, następnie "Billy Elliot" bo ten film mła  zawsze dobrze robi na jestestwo i "The Full Monty", dla rozebranych facetów rzecz jasna, he, he, he. Może obejrzę sobie też "Le Grand Bleu", to jest jeden z tych filmów do których lubię wracać bo odkrywam w nich cóś nowego, czasem nawet zaskakującego. Mój boszsz... to starocie ale ani padaczki od szybko zmieniających się marvelowych ujęć nie dostanę, ani nie będę się zastanawiała o co kaman i jaką to grę tym razem przeniesiono na ekran. Taka rozrywka dla pani starszej. A niedługo wybiorę się do  kina na  nowy film Tarantino, jak  podreperuję trochę  stan organizmu i budżet. Na zakończenie  wpisu  możecie sobie  posłuchać prawdziwe antycznej muzyczki - "Life Is Strange". Piosneczka też z tych które da się podpiąć  pod każde czasy. Obrazków dziś nie ma bo macie muzyczkę.


Codziennik - weekendownik leniwca

$
0
0


 
Tak leniwie mła mija ten pierwszy sierpniowy weekend. No i bardzo dobrze bo ona odpoczywa, oddech ma od wszystkiego,   nic  nie musi ( a zazwyczaj  musi i to jeszcze tak że sama się musi zmuszać do musienia ). Takie domowe  wakacje instant, wolne w proszku co to je tylko winem podlać  jak się helikopter skończy i gotowe. Spokojne snucie  się po  domu, po  ogrodzie, bez napinki na luziku, no mła się czuje niemal jak główny  bohater  "The  Beach Bum" ( za parę lat ten film będzie kultowy ) optymistycznie olewając skrzeczącą rzeczywistość. Koty dostroiły się do mła, leniwie zaliczają wyro, bazę Felicjanową pod  forsycją, okolice  największego egzemplarza szałwii lekarskiej. Z wielką niechęcią włażą na robinię czy dachy szopek, zdecydowanie preferują obecnie przebywanie na parterze.  Ptocy  śpiewajo  ale kociego  zainteresowania szczęśliwie nie budzą, gdzieś czasem cóś jak  myszka zaszeleści ale lepiej oczka mrużyć i  się nie interesować.  No można na ślimaka bezskorupkowego bardzo groźnie popatrzeć  ale na tym łowcza aktywność się kończy.




Przeca to  jest czas  na mruczenia i ciamkania, na podstawianie łap  do całunków i robienie baranków. Za leniwie na kocią naturę, trza uprawiać sielską kocią  anielskość. Od czasu do czasu przejdzie mały opad, który  powoduje u mła  opad powiek, z nagła zaświeci słoneczko co  z kolei powoduje  u mła tzw. chęć do  życia, wszystko to niespieszność działań powoduje ( no bo jak mła  już ubierze ubabranek na dżdż to on przestaje dżdżeć a jak mła się naszykuje coby w słoneczną chwilkę  ze strojem się wpasić to ta chwilka właśnie mija - więc po co się spieszyć, lepiej leniąc się poczekać w stroju słonecznym  na złapanie chwilki ). Małgoś - Sąsiadka bredziła cóś  o słodkich wypiekach ale spojrzałam na nią baaardzo karcąco i zaproponowałam  natychmiastowe sprawdzenie poziomu cukru w jej  krwi. Odpowiedź że glukometr się popsuł była tak  jawnie bajkowa  że nawet Małgoś cóś tak bez przekonania ją wygłaszała. Propozycja wykonania wypieku upadła  bo  postraszyłam  Małgoś własnym glukometrem ( nie posiadam ale zablefowałam ) i  Małgoś  nie drążyła tematu.  Zresztą mamy borówki hamerykańskie w dużej ilości a to przeca  też słodycz. I tak  leniwie sobie weekendujemy, przewalając się z boku na  boczek w mruczącym  towarzystwie i  od czasu do czasu straszymy roślinki i owady na Suchej - Żwirowej. No wiecie - jest nam teraz prawdziwie letnio.




I choć to  niby jest post o niczym, jeden z wielu zaśmiecaczy netu,   to nie  tak bez sensu  do końca  - mła zaobserwowała  niepokojące zjawisko i postanowiła zostać tego... ten... sygnalistką. Z tych leniwych sygnalistek rzecz jasna i takich bardzo spóźnionych ( wicie rozumicie, to już truizm a mła się dopiero orientuje ).  Otóż mła  odnosi ostatniemi czasy bardzo silne wrażenie że sztuka odpoczynku nam zanika co powoduje ludziskom  jako gatunkowi problema.  Ludzie wyznaczają sobie w czasie wolnym zadania i je realizują po czym wracają do codzienności usatysfakcjonowani ale wcale niekoniecznie wypoczęci.  Nie mam tu wcale na myśli  tych co to urządzają remonty  mieszkania w czasie  urlopu. Hym... wiecie, mła to lubi zwiedzać i się kręcić ale to nie znaczy że nie potrzebuje swoich  chwil uważności, czasu  na podróże wewnętrzne albo na podróże daleko od siebie. I tak jej  jakoś przychodzi  do głowy że  w tych potrzebach wcale nie jest odosobniona. Mła   sobie przemyśliwa że sztukę odpoczynku trochę zabija przymus - znaczy wykupilim wywczas i będziemy wypoczywać, nawet jak nam się kurna nie chce, to będziemy.  I potem się męczymy zalegając nad basenem w towarzystwie germańskich dzieciaków które mają na nagłośni wmontowane wzmacniacze dźwięku, albo łażąc w upale po niemiłosiernie nagrzanych ruinach, albo też zagubieni w  głuszy i dziczy nudzimy się jak  mopsy. Z drugiej strony problem  jest w nas bo nie potrafimy się oderwać  od cycka codzienności i czujemy  że nic  się nie zmieniło, znaczy wypoczynek męczy. Po  mojemu   za dużo bodźców nam system nerwowy drażni a my  tak na co dzień nie trenujemy wypoczynku. Na siłownie chodzimy ale tam komór  wyciszenia ni ma. Hym... yoga? Może to i jakieś wyjście, pewnie lepsze  niż odstresowujące prochy czy tam insze używki ( zmęczenie codziennością, swoimi problemami, chęć odfrunięcia i relaksu stoi za miłością części społeczeństwa do wszelkich substancji psychoaktywnych ).  A może po prostu techniki  relaksacyjne powinny być w programach nauczania i  to rozwiązałby sporą część problemu z wlewaniem w się  lub wdychaniem.  Tak mła sobie rozmyśla, leniwie bardzo.



Dzisiejsze fotki to  Sucha - Zwirowa zdjęta po wsadzeniu dodatkowych sześciu perowskii, co jakoś nie wpłynęło na ogólny widok rabaty i leniący się na kuchennym stole  krasnoludek, co to był  kupiony dla  Wujka Jo ale jakoś ostał się u mła.
Viewing all 1500 articles
Browse latest View live


<script src="https://jsc.adskeeper.com/r/s/rssing.com.1596347.js" async> </script>