Mła była w kinie i była to wyprawa udana. Scorsese w najwyższej formie. Film o tym jak działa zegarek i o tym że czas jest bezlitosnym cynglem, który nie zważa na pozycję i tzw. osiągnięcia. Przyznam że trochę się bałam tego seansu pomna tego co przytrafiło się Coppoli w trzeciej części opowieści o rodzinie Corleone. W tamtym wypadku reżyser też dojrzał do zakończenia opowieści o w gruncie rzeczy dysfunkcyjnej rodzinie ( choć przeca już w pierwszej części trylogii wali po ślepiach że nawet najbardziej kochająca się rodzina potrafi zrobić się opresyjna do bólu a tzw. pozytywne emocje kierujące postępowaniem bohaterów filmu kończą się wciągnięciem ich na stałe w system z którym nie wszyscy z nich chcieli mieć cóś wspólnego ) ale jakby forma mu nie dopisała albo co i nagle zrobiło się z lekka dydaktycznie. W przypadku Scorsese jest inaczej, co prawda od razu staje się jasne że to jest trzecia część opowieści ( po "Goodfellows" i "Casino" ) o tym jak gangsterzy budowali Amerykę ale każda z tych opowieści jest pokazana z perspektywy osoby będącej w innym wieku i każda odkrywa przed nami inne spojrzenie na mechanizm funkcjonowania świata ( nie tylko przestępczego ). Nie zgadzam się z recenzentem "GW"że to odgrzewane kotlety, to raczej ta sama rzecz w zupełnie innym oświetleniu. W "Goodfellows" wraz z dojrzewaniem facet odkrywał że za blichtrem "chłopców z miasta" kryje się zwyczajna walka szczurów, podobna do tej w korporacjach, z tą różnicą tylko że dymisja pracownika często bywa ostateczna. W "Casino" główny bohater już wie że pracuje w szczurzym światku ale wierzy że dzięki pozorom legalności tworzy coś trwałego, nawet decyduje się na założenie rodziny. Rzecz jasna trwała jest tylko chciwość a formy pozyskiwania kasy się zmieniają. Kiedy człowiek przestaje być potrzebny musi odejść, jak jest na tyle rozsądny że nie ma wygórowanych oczekiwań to dożywa spokojnej starości na Florydzie, gdzie może do woli zastanawiać się co tak naprawdę zniszczyło jego rodzinę i co poszło z ptokami pierwsze - rodzinka czy pracowe układy. W "Irischman" starzec będący mafijnym trybikiem, któremu zdawało się że miał wpływ na historię przez duże H. uświadamia sobie że jego życie w gruncie rzeczy nie miało wielkiego znaczenia. Z lekkim zdziwkiem odkrywa że za wielkiego znaczenia nie miały też istnienia jego szefów o znanych nazwiskach, ot, wszyscy stają się anonimowymi staruszkami którym szczęściem wydaje się popijanie dobrych soczków. Już nie tylko ludzkie działanie niczego trwałego nie tworzy, bohaterowie sami rozsypują się przeżywając swoją epokę. Można by pokusić się o twierdzenie że to film o nieszczęśliwej starości gangstera który czekał na śmierć we własnym wyrku i którego mijający czas zmusił do konfrontacji z własnym biologicznym bytem niczym nie różniącym się od innych bytów, będących w takiej sytuacji. No a jednak nie jest to kino starcze, Po prostu jest to film zrobiony przez człowieka w pewnym wieku, który nabył wiedzy związanej z doświadczeniem. Coś jak "Dreams" Akira Kurosawy, do stworzenia którego potrzebna była perspektywa prawie całego życia. Inne filmy robią młodzi reżyserzy a inni starsi, którym udaje się dojrzewać jak winu a nie tetryczeć.
Nie ma w tym filmie nostalgii, różnych takich smutkowatych "Wybrańcy bogów umierają młodo" i żalów o to jak to źle przeżyć swój własny czas. Jak wspomniałam to opowieść o tym jak działa zegarek a jak wiadomo w mechanizmie trybiki się wycierają. Jedne prędzej, drugie wolniej ale zegarek nadal działa. I będzie działał bo od czego zegarmistrz. A trybiki pokryje niepamięć, choć one przekonane o swojej niezbędności. Jest to też opowieść o ludziach niedostosowanych do systemu, zgrzytających i wprowadzających chaos w ustalonym porządku. Mimo że zdarza im się często że "wypadają z wyścigu przed metą" to to co zgrzyta w trybikach zegarka w czasie w którym żyją, przy następnej wymianie trybików na nowo ustawia pracę zegarka. Ich też pokrywa niepamięć ale to co robili w życiu okazuje się bardziej istotne. Szalony włoski mafiozo który trzymał nie tylko ze swoimi, prezydent który nie był rycerzem w lśniącej zbroi ale pokusił się o to by postawić się sponsorom swojej kampanii, człowiek który stworzył najsilniejszy związek zawodowy w historii USA ale określił granicę dla działań mafii. Za duże ego, za silna chęć wyrwania się z układu i bum. Jednak zmiana wzięła i zaistniała ( spoiler - na mła zrobiła wrażenie scena z kolorową pielęgniarką mówiącą z latynoskim akcentem, która co prawda nie ma pojęcia kim był Hoffa ale żyje w kraju do którego wstęp dały jej długofalowe skutki polityki zabitego prezydenta, zapewne pracuje na legalu zarabiając powyżej minimalnej i dla której słowo przestępca z organizacji raczej nie oznacza tylko kogoś pochodzącego z Włoch ).
Amerykanom ten film będzie oglądało się łatwiej niż Europejczykom, jest w nim kawał historii Stanów pokazanej nie od strony podręczników szkolnych. My mamy problem z podręcznikową wersją ich historii, o tej wersji która jest usiana mnóstwem bardzo niewygodnych faktów w ogóle nie ma powszechnej wiedzy. Mła zawsze śmieszy kiedy mówi się czy pisze o większej niż europejska transparentności systemu politycznego USA, zaraz widzi te dwie komisje rządowe które doszły do zupełnie innych wniosków na temat tego kto ubił im prezydenta i ciszę jaka zapadła kiedy zorientowano się że tzw. gówno w wentylatorze opryska wszystkich bez wyjątku. Jeszcze jedna uwaga - film jest długi jak opera Wagnera ( stąd litografia Aubrey Beardsley'a "Wagneryci brytyjscy w 1890 roku" ) trza się wygodnie usadzić.
P.S. Aktorstwo na najwyższym poziomie, na mła szczególne wrażenie wywarł Joe Pesci w roli Russela Bufalino.