W tym roku mam świąteczne ferie, znaczy dłużej leżę odłogiem sprytnie wykorzystując fakt że tradycyjnie w okolicach świąt podłapałam jakieś świństwo. Rodzina jak zwykle w święta też w połowie leżąca, Dżizaas z Dżizaasowym zawieźli w prezencie dychawiczny kaszelek a nadmorska część rodziny obdarowała ich w zamian jelitówką. Ależ było wesoło, jakieś zawody w długości rzygu, konkurs na najpiękniejszy kaszel i tym podobne radości integrowały rodzinę. No cóż, tak to bywa jak zarazki z Centralno - Polski spotykają się z pomorskimi bakcylami. Szczęśliwie wszyscy przeżyli, nawet wiekowa Sukowska nie ucierpiała zbytnio i uznają święta za udane i w dodatku spędzone tradycyjnie ( znaczy z chorobą w tle ). Ódzką część rodziny szczęśliwie choróbsko ominęło bo sprytnie profilaktycznie zażywała doustnie Amol i nie tylko. Cio Mary stwierdziła że ewentualny alkoholizm to bardziej "przyjemna" choroba niż grypopodobne świństwa i ani jej się śni zaprzestać wraz z Wujkiem Jo zażywania ochraniających przed grypą specyfików. Mogą co najwyżej dodatkowo nosić maseczki, choć Cio Mary jest zdania że mustasze Wujka Jo chronią go lepiej niż maska gazowa. Ciotka Elka wspiera kurację Cio Mary i Wujka Jo nalewkami ziołowymi, będę musiała z nią poważnie porozmawiać o rozpijaniu rodziny oraz o załatwianiu jej cukrzycy ( zrzut ciast z kuchni ciotki Elki był w tym roku taki że wprost zalało nimi kamienicę ). Z drugiej strony Ciotka Elka jest z tych którzy są uszczęśliwieni tym że pożera się i wypija ich wyroby, wicie rozumicie Homo obdarowiensis.
Takiego człowieka nie można unieszczęśliwiać odmową pożerania i chlania, a na co komu ciężko nieszczęśliwa ciotka? Małgoś - Sąsiadka jest podobnym typem ale nauczona poprzednimi świątecznymi zrzutami dobra wszelakiego zaniechała wyczynowej działalności kulinarnej. Święta spędziłyśmy prawie na krzywy ryj ( prawie bo rosołek antyprzeziębieniowy został ugotowany i zapodany leczniczo mła ) co wpisało się zresztą w przygotowanie Małgoś - Sąsiadki do roli osoby niemogącej uczestniczyć w rodzinnych zebraniach. Do tego numeru Małgoś - Sąsiadka zbierała się długo, wykonywanie rozpoczęła tuż przed świętami. Na dwa dni przed Wigilią Małgoś sprytnie porozkładała po domu trzymane "na wszelki wypadek" ( czytaj pobyt szpitalny ) pieluchomajty w miejscach strategicznych ( znaczy takich które wpadają w oczy - na fotelu na ten przykład ) oraz wyciągnęła wszystkie leki przeciwbólowe jakie udało jej się znaleźć w domu i narzekając przez telefon przystąpiła do udawania schorowanej staruszki. Po wigilijnych wizytach rodziny trochę przestraszonej stanem zdrowia seniorki ( musiałam uspokajać i przyrzekać "opiekę nad staruszką" ), przekazaniu prezentów i tym podobnych rodzinnościach, Małgoś pożegnała familię udając się do łoża boleści w którym miała zażyć leczniczej drzemki a z którego niemal zaraz po wyjściu onej rodziny ryczała do mła coby podać jej pilota do telewizora, gazetkę, kieliszek z ajerkoniakiem i kota.
Obsługiwałam starszą damę plącząc się po jej mieszaniu w stroju odświętnym czyli szlafroku, skarpetach wełnianych i supergrzejnych majtach. Dwa dni tak sobie wypoczywałyśmy wzajemnie podając do wyrek smakołyki i stwierdzam że mimo mojego nieudawanego słabowania było bosko. Małgoś też się podobało, twierdzi że jak dożyje przyszłych świąt ( "Wiesz jak się ma dziewięć dych na karku to planowanie jest trochę ryzykowne" ) to powtórzy numer z chorą staruszką, może nawet wprowadzi elementy Alzheimera dla większego autentyzmu. Przyjacielstwo i sąsiedztwo wypoczywało podobnie, znaczy przemykało w szlafrokach i piżamkach. Kto wie czy Mamelon nie zarzundzi w przyszłym roku zakupu odpowiednich świątecznych szlafroków do świętowania? Chyba rodzi nam się nowy sposób obchodzenia świąt, już nie tylko obiadki proszone i zasiadanie wielogodzinne przy stole, maratony odwiedzin dobijające głównie panie domu. Domowe święta to naj - najbardziej bliscy, szlafroki, książki czy tam inne przyjemności życia jakie ludzie preferują ( filmiki, spacerki, wcale nieukradkowe wyprawy do lodówki ). Mniej tradycyjnego żarła poza wigilijnymi potrawami, więcej luzu i czasu dla tych naprawdę ważnych a także dla siebie. I nie potrza tu żadnej "wigilijnej wieczerzy" z dwunastoma potrawami czy pieczonego świątecznego indyko - schaba, wystarczy usiąść do stołu ze starą sąsiadką albo przycupnąć niekompletnie ubraną na jej wyrku z talerzykiem pełnym ciasta i kubkiem z kawą i już są święta.
Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ten świąteczno - sylwestrowy okres spędziłam głównie na lekturze "Dzieci Północy", mojej własnej a nie pożyczonej książki. No i miałam czas na smakowanie bo powieść Rushdiego jest taką lekturą do smakowania i mlaskania.Czas z potomkami doktora Aziza i z nim samym, z tym dziwnym dla nas miejscem jakim są wieloetniczne i wielokulturowe Indie ( mam na myśli kraj, przestrzeń historyczno - kulturową nie państwo, czyli Indie sprzed podziału na państwa Indie i Pakistan, oraz Bangladesz ). Wicie rozumicie, świetny język ( chwała tłumaczowi a właściwie to tłumaczce), klimat i spokój czyli niezakłócone smakowanie z mlaskaniem sprawiły że odleciałam w kaszmirską dolinę i okolice Bombaju zwanego dziś Mumbajem. Postanowiłam podzielić się z Wami dobrem i choć trochę prawdziwie indyjskiego klimatu przydać temu świątecznemu wpisowi. Sięgnęłam do najwyższej półki, znaczy prezentuję miniatury z epoki Mogołów ( choć nie tylko, na przykład ta otwierająca wpis jest postmogolska, to już czasy Kompanii Wschodnio - Indyjskiej a nie jest to jedyna później niż w epoce mogolskiej stworzona miniatura zamieszczona w tym wpisie ). Mam nadzieję że choć trochę orientalnej magii te obabrazki przydadzą mokrej, polskiej końcówce grudnia i rozgrzeją Wasze zmysły. Niech kolendra i cynamon będą z Wami!