"Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy, ale często dostajemy to, czego naprawdę potrzebujemy" - tak to leciało. Prawdziwe, znaczy empiria była. Mamelon, która się zaklinała że jeszcze jedno muzeum a odwali kitę, zamieszkała w żywym muzeum i że tak określę, nie przepuściła starożytnemu miastu a mła która ma alergię na wszelkie plażowania, cieszyła się wgapianiem w wodę i żwirek, który robi za plażę w dużej części Dalmacji a może i w całej. Tak to się porobiło. Nie znaczy że mła nie porykiwała gromko w sprawie nawiedzenia muzeumów a Mamelon nie dziamoliła o plaży, przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. No a poza tym było jak to na wakacjach, żarciucho, zakupki, gotowanko z Mamelonem w roli szefa kuchni i mła na stanowisku głównej pomywaczki, znaczy managing the washing of pots. Nie że Mamelon cały czas przy garach, spoko, jadałyśmy na mieście, ale co ciekawsze potrawy z co ciekawszych produktów produkowały rączki Mamelona.
No i bardzo dobrze że produkowały bo Split pod względem kulinarnym do tanich miast nie należy, mła na świeżo mogła porównać ceny z knajpek z nad Lago Maggiore i Mediolanu z cenami gastro z Dalmacji. Hym... zdawa się że wraz z wprowadzeniem euro w tej części Chorwacji przypomniano sobie o wspólnej historii z Wenecją, bo ceny w gastronomii są weneckie. Oczywiście że da się zjeść dobrze i tanio ale jak ktoś ma ochotę na coś czego nie da się zjeść na stojąco to zabuli tyle co w mieście gondoli. Mamelon i mła doszły do wniosku że w Milano nie jest aż tak drogo, jak im się wydawało że jest i poszukały w Splicie tzw. street food, które by je satysfakcjonowało. Bo co to za wakacje kulinarne kiedy zostaje człowiekowi KFC albo inny McDonald? Na kobodowy eksces, bo kobody, czyli chorwacki odpowiednik włoskiej trattorii, hiszpańskiej bodegi czy naszej gospody, mają ceny restauracyjne, pozwoliłyśmy sobie tylko raz. W Trogirze uległyśmy czarowi školjke na buzaru, czyli małżom gotowanym w winnym sosie. Obie lubimy owoce morza, porcja była solidna, wszystko znaczy składało się dobrze i można było spoko poprosić o dwa talerze i dwie pary sztućców do jednej porcji muszelek. Jakoś tak lżej nam się jadło ze świadomością że rachunek za posiłek podzielimy na pół. Na szczęście bywanie w knajpkach nie jest dla nas straszliwą potrzebą więc po ekscesie uznałyśmy że spełniłyśmy turystyczny obowiązek i odparłyśmy ataki Sławencjusza, któren przez telefon domagał się od Mamelona zjedzenia hobotnicy.
Skoncentrowałyśmy się na wyniuchaniu skąd najlepiej pachnie i na wyśledzeniu przy których to przybytkach ulicznej sztuki kulinarnej ustawiają się największe kolejki. Na niuch i oko najciekawiej było w Kantun Paulina, w którym sprzedają ćevapi w towarzystwie paprykowo - pomidorowego sosu do buły. To ćevapi Split style, odmienne od innych. Ajwar i cebula, ćevapi wyrabiane w kuchence do której można looknąć, lube zapachy snujące się po okolicy - nie było zmiłuj, wzięłyśmy dwie porcje max. Wywołało to gromki aplauz sprzedających, senior drżącą dłonią ale nadal wprawnie nałożył do buły dobro w okrutnej ilości, młodsza kopia seniora zapakowała żarełko na wynos i za chwilkę dosłownie przy naszym stole opychałyśmy się specjałem. Opychałyśmy, bowiem porcja max jest przeznaczona dla chorwackich drwali albo jakiego odpowiednika górnika kopiącego na przodku. Ledwie dałyśmy radę. Mamelon przy okazji zakochała się w ajwarze.
Poszukując kalmarków, których nie potrafimy dobrze same zrobić, trafiłyśmy do Fish Delish, które było dla nas odkryciem. Wracałyśmy tam trzy razy, za każdym razem zamawiając calamari classic, znaczy malutkie kalmary smażone na miękko - chrupko i frytki z sosem tatarskim. Mła przy okazji poznała słowo, które bardzo się jej podoba - umak to po chorwacku sos. Sos brzmi tak sobie, umak brzmi tajemniczo, jak cóś z narzecza egzotycznego ludu. Pożerałyśmy też pieczywko chrupiące a miękkie, jak te kalmarki. Chlebko - bułeczki różnego rodzaju. Napchałyśmy się nawet gorącym, bo prosto z pieca wyjętym burkiem z serem, mylnie przez nas zwanym buckiem. Mła nie byłaby sobą, gdyby nie kusiła Mamelona słodkim, w Splicie jest czym kusić - fritule z rodzynkami i bez, smakujące lekko skórką cytrynową, cieplutkie i mile oprószone cukrem pudrem, takie duże pączki przekładane zaparzanym kremem waniliowym, no i lody. Mła najlepiej szło namawianie Mamelona na lody, po próbach z pomarańczowymi i zbyt słodkimi jogurtowymi wyczaiłyśmy lodziarnię o wdzięcznej nazwie "Emiliana". Pachniało pieczonymi waflami i stała dłuuuga kolejka. Zdaniem mła stała do lodów rumba, znaczy mieszanki czekolady, rumu, wiśni a zdaniem Mamelona do jogurtowych z polewą z marakui. Kupione później brzoskwiniowe z różą i cytrynowe z lawendą nie dorównały tym naszym pierwszym wyborom, choć były niezłe. Mła później sprawdziła źródełka naszych kulinarnych uniesień, internet pieje. No a my tak na niucha, bez rozeznania , starym przedinternetowym sposobem sobie zezjodek wyczaiłyśmy. W tym Spilcie lubieją dobrze zjeść, pewnie dlatego mła się natknęła na prywatny program przypominający o skutkach używania życia. Pani z pomiarem ustawiła się strategicznie koło sklepu ze słodyczami.
Radosne zażeranie się street foodem nie odbywało się na okrągło, pomne tego jak wyglądamy a także tego że wagowa czyha, porcje kalmarków też dzieliłyśmy na dwie. Mamelon co prawda twierdziła że bardzo dużo chodzimy ale mła swoje wie, tak łatwo się nie spali dobrego czyli smażeninki. No i mła pilnowała swojego woreczka coby się jej żółć nie ulała z zawartością onego. Jeśli chodzi o żywienie domowe postawiłyśmy na wizyty w ribarnicy i na rynku z zielonym. Mła się zastanawiała w trakcie tych wizyt czy rybia uroda przekłada się na smak rybiego mięsa wprost czy odwrotnie proporcjonalnie a Mamelon zajmowała się konkretem, czyli tym ile rybiego łba przypada na konkretną rybę. W pewnym momencie zarówno Mamelon jak i mła zainteresowały się płetwami rekina. Z płetwami rekina to nie tego i wogle okrutność ale mła się nie zgadzało cóś. No nie to morze. Mamelonu też się nie zgadzało i tak my się wgapiały w te płetwy, cóś słabo kumając. Aż tu łup, facet na blat wyciąga zmarłą płaszczkę, zwaną inaczej rają i przystępuje do obdzierania skóry za pomocą solidnych kleszczy. No i wyjaśniło się co to za płetwy. Karteczka z ceną na rybę i już wszystko jasne.
Z ribarnicy wyszłyśmy z połową tej płaszczki nieboszczki, którą facet obdzierał, z rybką na którą się wszyscy ludzie rzucali co to nosi nazwę mol a która jest nikim inszym tylko morszczukiem. Tyle że mol jakoś tak lepiej smakuje od morszczuka. Mła się jeszcze uparła, ku lekkiej zgrozie Mamelona, na škarpine, czyli skorpenę, rybę cud urody i cud smaku. Ryby zostały usmażone bez udziwnień, znaczy patelnia, morze oliwy kupionej na rynku i troszki czosnku z pietruszką. Wchłonęłyśmy bo to insza inszość niż ryby, które można u nas w stanie świeżym kupić. Nawet morszczuk na dalmatyńskim wybrzeżu pokazuje się z jak najlepszej strony. W ribarnicy było też od groma drogich langustynek nazywanych škampi i krewetek które noszą dziwnie dla nas brzmiącą nazwę kozice. W połowie tygodnia mła widziała w ribarnicy mord na żywej krewetce, kobieta ze zdjęcia z górą żywych krewetek wybrała nieszczęsnego osobnika, urwała mu łeb i pożarła korpusek mlaszcząc. Groza. Mła doniosła Mamelonu i Mamelon zarzundziła że mła będzie łączyć stanowisko pomywaczki ze stanowiskiem dostawcy krewetek. Mła miała rano pójść do ribarnicy, nabyć żywe krewetki, które Mamelon zamierzała mordować przez ukrętołebstwo. Na szczęście dla krewetek w drugiej połowie tygodnia cóś ich nie poławiają. Mamelon była lekko rozczarowana postawą mła, jej brakiem kulinarnej czujności. Ha, a mła nie kupiła tych kozic bo chciała żeby Mamelon po pichceniu ryb odpoczęła!
Za to przez te zakupy krewetkowe mła poznała Split o świcie, całkiem inszy od tego znanego turystom ( o tym później ). Wyprawy na rynek z zieleniną też były pouczające, na dzień dobry zorientowałyśmy się że nie ma na naszym ryneczku znanego nam kopru, ten sprzedawany podejrzanie pachniał anyżkiem. Znaczy to koper włoski, zwany u nas fenkułem i jadany raczej w postaci bulwy. Nie ryzykowałyśmy doprawiania nim potraw, ponieważ obydwie za fenkułem nie przepadamy. Za to postanowiłyśmy spróbować zielska zwanego blitvą. To krewniak buraka liściowego, znany także jako kard szwajcarski. Nieco podobne do szpinaku, delikatne i kruche listki kochają zarówno oliwę jak i masełko, pożarłyśmy bez wstrętu. Smakowało. Podobnie jak ichnie cytryny, takie wicie rozumicie, pachnące prawdziwie i soczyste. Wszystko z nimi smakowało, herbata, woda, ryby. Cukrowane skórki cytrusów, smokvy suszone czyli figi słodkie, truskawki na które teraz jest sezon. Wszystko to było dobre. Najbardziej jednak mła kręciły owoce, których mła nie znała.
Ceratonia siliqua czyli chleb świętojański vel szarańczyn strąkowy w Chorwacji nazywany jest rogač. Robi się z niego słodkawą nalewkę, mła przywiozła sobie parę strąków, będzie przerabiać. Na owoce nieśplika japońskiego Eriobotrya japonica mła jakoś nie miała pomysłu. To już raczej ostatki z dzikich szparagów były bardziej kuszące. Na targu pod murami Pałacu Dioklecjana handluje się nie tylko warzywami czy owocami. Można tu dostać sadzonki roślin, kwiaty, świetne sery i równie świetne jogurty czy miody. W sklepikach rzeźniczych wiszą tusze zwierząt, nie pozwalające zapomnieć skąd bierze się kotlet. Babki przywożą oskubane kurze trupki, jajka i oliwę. Sprzedają ziółka świeże, suszone, zalewane. Są tyż pamiuntki, takie mniej ekskluzywne niby niż na Rivie, głównej promenadzie starego miasta czy na samej starówce. Tam handluje się raczej koralowymi ozdobami, które w kurortach nad Adriatykiem grają taką rolę jak w kurortach nad Bałtykiem gra bursztyn. Oczywiście wszystkie te szlachetności koralowe są "autentycznie adriatyckie" nawet jak pochodzą z innych wód. Hym... Stari pazar zdecydowanie bardziej szczery.
Targ to taka bardziej szczera twarz Splitu, można tu spotkać nie tylko turystów ale mieszkańców tej części miasta, która robi za muzeum i wabik dla turystów z całego świata. Starówka to nie tylko apartamenty na wynajem, hotele, knajpki, galerie i sklepiki. Według Wikipedii tu nadal mieszkają ludzie i wcale nie jest ich mało. Owszem, gentryfikacja postępuje ale mam wrażenie że do Wenecji Splitowi jeszcze nie jest tak blisko. Nadal w zaułkach można się natknąć na suszące się pranie, za zamkniętymi okiennicami toczy się czyjeś zwyczajne splitowe życie, ktoś wystawia śmieci zbierane przez ludzi z małych samochodzików. To ci ludzie zasiadają rano przy stolikach koło ribarnicy czy tupią na targ by kupić coś taniej niż w Studenacu czy w Tommy, odpowiedników naszych dyskontów. Można ich spotkać w kościele Świętego Ducha, gdzie wpadają na chwilkę na spotkanie z Najwyższym i u fryzjera u którego zjawiają się o siódmej rano, chyba bardziej dla pogadania niż z powodu korekty fryzury czy konieczności usunięcia zarostu. Hotele butikowe jeszcze ich do końca nie wykosiły, choć jest tych mieszkańców starówki coraz mniej. Gentryfikacja się skrada przebrana za rewitalizację. No i kasa, wynajem krótkoterminowy jest opłacalny a rachunki same się nie płacą. Zdawa się że ktoś to wszystko usiłuje ogarnąć, na wynajmie krótkoterminowym w Splicie spoczywa czujne oko władz. Wynajmujący apartament chyba nie ma tak prosto jak w inszych miastach Chorwacji, to jedyne miejsce w naszych podróżach w którym dostałyśmy rachunek za wynajem. Papirową fakturę. Jak władza widzi przyszłość starówki mła nie wie, obiło się jej tylko o uszy że miewała głupie pomysły.
Bo wicie rozumicie, 10 Największych Atrakcji Splitu kusi wszystkich, nie tylko turystów. Ileż można na tym zarobić! Jakoś nikt nie pyta ile można stracić uśmiercając prawdziwe miejskie życie w starożytnych murach. Zamienić w kombinat muzealno - rozrywkowy nietrudno, reanimować - prawie niemożliwe. Jak na razie to jedno co dobre ze statusu atrakcji to dbałość o jej stan. Czyściutko, nieustanne pucowanie i zbieranie śmieci czyni to miejsce atrakcyjnym. Mła podejrzewa że gdyby wieczorem wpuścić w mury brytyjskich turystów imprezowych to rano nie byłoby śladu po ich bytności. W mieście mnóstwo zwierząt, psy, koty, gołębie a chodniczki lśnią. Jeżeli człek się poślizgnie to na czystym kamieniu. Mła wie że nie cały Split taki czyściutki, że ma blokowiska a nie tylko wypasione wille i starówkę, ale mła widziała już tzw. pokazowe miejsca w stolicach bogatych państw, w "lepszych" kurortach, którym było daleko do tej schludności Splitu. Duże miasto a urocze jak portugalskie Cascais.
Miasto jest taką składanką jaką mła lubi, powstawało przez długi okres czasu. Uleżało się i przeszło różnymi smakami, harmonijnie połączonymi, jak w dobrym torcie. Powstało z woli jednego człowieka - Gaius Aurelius Valerius Diocletianus, cesarz rzymski urodzony w leżącej nieopodal dzisiejszego Splitu Salonie, syn wyzwoleńca i potomek Jowisza w jednym, august i Wielki Biurokratyczny postanowił w roku 295 n.e. wznieść sobie na starość domek, najlepiej to w rodzinnych stronach. Dioklecjan był z tych którzy mają rozmach, o czym mła mogła się przekonać w Rzymie drepcząc wokół łaźni, które polecił tam wznieść a które ciągną się od Piazza Republica hen, hen i jeszcze raz hen. Solidne mury, tzw. monumentalna konstrukcja. Pałacyk w stronach rodzinnych miał być w tym samym stylu, ozdób i luksusów sporo bo mimo że emeryt zrzekł był się tytułu augusta to zarówno następcy jak i lud wiedzieli że potomkowie Jowisza to muszą tak w nadmierności się pławić. Na emeryturze Dioklecjan zajmował się ponoć uprawą warzyw i ignorował prośby następców że może by jednak wrócił do roboty bo cesarstwo się miejscami rozkleja. Wiadomo, działkowiec, he, he, he.
Wznoszenie kompleksu pałacowego skończono w roku 305 n.e. co świadczy o tym że Dioklecjan po Jowiszu odziedziczył moc sprawczą. W ciągu 10 lat wybudować cóś takich rozmiarów nie było sprawą prostą. A tu trzeba było oprócz wznoszenia różnych monumentalnych architektur w całym cesarstwie zarzundzaniem się zajmować, co i raz bunty tłumić, prześladować manichejczyków, chrześcijan i tych innych, którym Dioklecjanowe koncepcje odnowy cesarstwa cóś nie podchodziły. Po śmierci Dioklecjana pałac był wykorzystywany jako siedziba innych cesarzy, ostatni który w nim pomieszkiwał skończył zresztą w jego murach. Iulius Nepos zakończył był żywot w roku 480, niedaleko Perystylu i dzisiejszej katedry, ponoć z podpuszczenia chrześcijańskiego gołąbka pokoju, ówczesnego biskupa Salony Gliceriusa. Kto ciekaw może zobaczyć miejsce gdzie dwóch cesarskich żołnierzy rozwiązało problem biskupa, w wąskiej uliczce znajduje się na ścianie budynku stosowna informacja.
Po czasach cesarskich miastu została nazwa - Aspalatos vel Spalatos czyli określenie pałacu zostało z czasem przekształcone w nazwę Split.Po najeździe najpierw Awarów a potem Słowian w VII wieku to castrum Romanum przeszło pod skrzydełka Bizancjum. W tym czasie nastąpiła przebudowa miasta, która niestety polegała też na tym że wapienie i marmury pozyskane do budowy pałacu z kamieniołomów na wyspie Brač, zmieniły położenie. Murów przezornie nie naruszano, aż do XVII wieku przetrwało 16 wież ( do dziś przetrwały trzy, w tym jedna jako tako przypomina pierwotną konstrukcję ) ale nastąpiła dekompozycja rzymskiego założenia. Pozmieniało się, dawne mauzoleum Dioklecjana, otoczona 24-kolumnową perystazą budowla na planie ośmioboku o wysokości 25 metrów, zostało zamienione w katedrę, świątynia Jowisza w VIII wieku została przebudowana na babtysterium. W "obsługowej" części dawnej rezydencji ( w końcu mieszkanko cesarskie potrzebowało zaplecza, w tym względzie pałac Dioklecjana różnił się od rezydencji cesarskich wznoszonych w Rzymie, był samowystarczalny, jak Villa Hadriana ) powyrastały nowe budowle. Od czasu tej przebudowy chrześcijańskiej świątyni z kośćmi męczennika do dziś strzeże ostały w całości jako jeden z czterech, sfinks z twarzą Totmesa III.
W XIII wieku zaczęto wznoszenie dzwonnicy, która w XVII wieku osiągnęła wysokość 61 metrów. W murach miasta, jak i poza murami zaczęły wyrastać kościoły. Nie wszystkie przetrwały do dziś, mła się zastanawiała nie raz i nie dwa snując się po starówce Splitu, co ostało się z czasów rzymskich, co jest echem romańskiego czy gotyckiego kościoła. Oglądała herby dawnych rodów, które zarządzały miastem w czasach kiedy Split znajdował się pod panowaniem Wenecji. Bo Split po dość krótkiej przynależności do Chorwacji w latach 1069 - 1105 i nieco dłuższej do królestwa Węgier, od 1420 roku był zjednoczony z Wenecją i wraz z nią w roku 1797 został przehandlowany przez Napoleona austriackim Habsburgom. Lata panowania Wenecji w Dalmacji, które tak naprawdę bardziej przypominały nie tyle panowanie co sytuację jaka miała miejsce pomiędzy Polską i Litwą w XVI wieku, to srebrny wiek Splitu. Wenecki okres w historii miasta zostawił wiele pamiątek, Mamelon i mła z lubością wynajdowały weneckie okienka ostrołukowe, wspomniane kartusze herbowe, widoczki, które przypominają te z miasta po drugiej stronie Adriatyku. Te weneckie wtręty nie zabiły rzymskiego budowania czy bałkańskiego charakteru miasta, Split wchłonął ale nadal pozostał Splitem. W czasach weneckich na poważnie zaczęto budować poza murami pałacu. Mła wspomniała wcześniej że pierwsze kościoły poza murami zaczęły pojawiać się w średniowieczu, niektóre jeszcze w czasach Bizancjum, w IX wieku. Znaczy teraz mła napisze troszki o innych urokach Splitu, wylezie poza starówkę. Do zaułków miasta mła wróci jeszcze kiedyś w innym wpisie, warto się pokręcić koło najstarszej katedry, średniowiecznej księgarni, ponoć najstarszej w Europie a założonej przez naród księgi, czy synagogi do której ów naród księgi uczęszczał. Kościoły starówki to w ogóle osobna bajka.
W starej dzielnicy przylegającej do murów pałacu stoi sobie XV wieczny kościół pod wezwaniem świętego Franciszka. Co prawda wielokrotnie był przebudowywany ale w jego wnętrzu kryją się groby twórców chorwackiej kultury i zasłużonych obywateli Splitu. Koło kościoła klasztor, czyli samostan, z uroczymi krużgankami.Klasztor świętego Franciszka, który w Dalmacji nazywany jest Frane, został zbudowany na miejscu wczesnochrześcijańskiego kultu, obok grobu i kościoła świętego Feliksa męczennika, który zmarł w 304 roku w Salonie podczas prześladowania chrześcijan przez Dioklecjana. Klasztor niby stary ale niestary, bo mimo tego że stoi w tym miejscu od XIV wieku, to podobnie jak kościół był przebudowywany. Ostatnia przebudowa polegała na rozebraniu i postawieniu od nowa, rzecz miała miejsce w 1908 roku.
Na szczęście krużgankom się udało, zachowały się w niezłym stanie co należy docenić bo powstały w początkowych latach XIV wieku. Na ścianach krużganków wmurowano artefakty, które zachowały się z czasów kiedy nieopodal stał kościół świętego Feliksa. Kościoły Splitu położone za murami pałacowymi narażone były na ostrzał prowadzony z okrętów wroga, bardzo często obrywały i obracały się w ruiny, które potem pracowicie odbudowywano. Taki los spotkał też kościółek świętego Mikołaja czyli Nikoli na Marjanie, powstały w 1219 roku. W XIV wieku przy kościele istniała wspólnota religijna a w XVI wieku przy kościółku była siedziba pustelnika, który przejął posiadłość od benedyktynów. W XVII wieku budynek został zniszczony przez Turków. Renowacji obiektu podjęła się firma Marjan, odbudowali co się dało a rezydencję pustelnika usunęli w 1922 roku. Na wzgórzu Marjan znajdują się jeszcze kościoły świętego Hieronima czyli Jerolima i świętego Jerzego czyli Jurja. Ten ostatni założony był w IX wieku, podobnie jak kościół Świętej Trójcy, prawie nieodwiedzany przez turystów bo stojący w pobliżu stoczni, z tej nieturystycznej strony półwyspu.
Na półwyspie Marjan znajduje się zachodnia część Splitu i wzgórze Marjan . Od zawsze było tu zielono i nieco żałobnie. W części półwyspu zwanej Sustipan, która w zasadzie też jest takim małym półwyspem zamykającym port w Splicie od strony południowego - zachodu, od starożytności grzebano ludzi. Znaleziono tu ślady pochówków, sarkofagi i jakieś pomniejszości. Nad Sustipanem, na wzgórzu Marjan znajduje się nekropolia żydowska. Ten cmentarz nadal istnieje natomiast cmentarz na Sustipanie ostatecznie zniknął w połowie ubiegłego wieku. Grobów nie ma ale w parku jest miejsce pamięci, bowiem jest dość ważny dla chorwackiej historii. To tu zakończyło się panowanie pierwszej chorwackiej dynastii, Trpimirovićów, znaczy w benedyktyńskim klasztorze świętego Stjepana pod sosnami mieszkał ostatni król z tej dynastii, Stjepan II zeszły w roku 1091, który zrzekł się korony i zaszczytu władania państwem na rzecz bana Dimitra Zvonimira. Klasztor benedyktynów opustoszał jeszcze w XIV wieku, w XIX wieku znów zaczęto grzebać tu ludzi, w XX przestano. Do dziś zachowała się w tym miejscu świątynia, taka stara nowa, znaczy na rozebranym średniowiecznym kościele, który stal na rozebranej wczesnochrześcijańskiej bazylice, koło 1700 roku wzniesiono nowy kościół. W nim w roku 1814 umieszczono na sześciu kolumnach kapitele pochodzące najprawdopodobniej z pałacu Dioklecjana. Po XIX wiecznym cmentarzu została z kolei klasycystyczna glorieta, chyba robiła za świątynie dumania. Z Sustipanu można pogapić się na Split, choć nie jest to taki widok jak ze wzgórza Marjan.
Bo z widokiem z Marjana to nawet widokowi od strony morza ciężko się mierzyć, W dodatku nie trzeba wchodzić na szczyt Telegrin żeby na miasto popatrzeć, o czym Mamelonu nie powiedziałam, w związku z czym Mamelon szczytowała na Marjanie. Droga to była przez mękę bo lazłyśmy schodami cinżko nieświadome że wystarczy skręcić w bok i można wejść na ścieżkę która biegnie łagodnie do ogrodu botanicznego a potem do zoo. Z niej można skręcić na kolejną ścieżkę prowadzącą na Telegrin. No nic, posapałyśmy trochę i przysiadałyśmy co i raz na ławeczkach, których stoi tu sporo. Z Marjana można pogapić się nie tylko na miasto, po północnej i zachodniej stronie półwyspu znajduje się Zatoka Kaštela, nazwana tak dlatego że na jej brzegach znajduje się siedem zamków: Solin, Split, Trogir, Vranjic, Arbanija, Slatine, Mastrinka, Divulje, Bijaći i Sveti Kajo. Do VII wieku istniało również rzymskie miasto Salona, po którym zostały spore resztki w pobliżu Solina. Można się też pogapić na wyspy za Kanałem Splitskim. Mła jednakże gapiła się głównie na stary Split i na zielone porastające wzgórze. To był dzień w którym wyjrzało słoneczko i mła mogła się cieszyć okolicznościami przyrody. Marjan zdobywany bez przyświecania wydawa się mła nieporozumieniem, cóś jak barszcz biały bez zakwasu z mąki.
Zielone o tej porze roku w Dalmacji jest urocze. Co prawda mła widziała ogrodową grozę bezczelnie przylepioną do agawy ale to nie zepsuło jej wrażenia śródziemnomorskiej wiosny. No wicie rozumicie, takiej z kwitnieniem kuflików i róż. Nie tylko na Marjanie było uroczo, mła wgapiała się w każdą zieloność porastającą w mieście i czyniła słusznie, bowiem znalazła coś co i u nas może porastać. Mianowicie mła w Strossmayerovym parku, naprzeciwko tej okrutnej statuyGrgura Ninskiego , którą wszyscy macają po dużym paluchu u stopy, naszła poczciwego kasztanowca, takiego zwyczajnego Aesculus hippocastanum, który kwitł pomponikowymi kwiatami. Co tam cytryny i kwitnące granaty, mła natentychmiast miała ślinotok i wizję porastającego Alcatraz drzewa, któremu jakoś w tych marzeniach niestraszny był ten obrzydliwiec szrotówek kasztanowiaczek. Taa...
A widok niektórych roślin, z którymi w ogrodzie mła nie poszło a które sobie na stokach Marjana w charakterze chwasta porastały powinien mła otrzeźwić, żeby się za bardzo kasztanowcem nie podniecała. Podobnie jak widok róż, mieszańców herbatnich, które u nas sobie spoko rosną ale jakoś nie bardzo są podobne do kwitnących w maju róż z Dalmacji. Dalmackie egzemplarze to zdrowe, dobrze krzewiące się byki, obsypane kwiatami. Nawet tzw. niebieskie róże, cherlaki, kwitną tu zjawiskowo na obficie ulistnionych pędach. Klimacik, mła może nawozu dać, okryć na zimę ale inszego klimatu niż nasz swoim roślinom nie zapewni. Hym... dopóki się nie da sadzić w Polszcze cyprysów to nie ma co szaleć z bardziej wrażliwymi mieszańcami herbatnimi, mła pamięta klęskę, którą poniosła ze sprowadzoną z UK wymarzoną sadzonką starego mieszańca herbatniego.
A teraz byka za rogi i najbardziej przez turystów oblegana część miasta - deptak. Splicka Riva ma co prawda konkurencję w postaci placów Vocni Trg, Narodni Trg Pjaca, Trg Republike, deptaku Marmontova czy przede wszystkim Perystylu ale Riva jest jedna i nie ma że nie ma. Nawet lekki smrodek koło Trg Republike nie przeszkadza w tej elegancji. Mamelon i mła prostacko po ódzku podejrzewały kanalizę, główną przyczynę smrodów letnich w ich ukochanym mieście. A tymczasem tkwiłyśmy w mylnym błędzie bowiem smród zgniłych jaj, który od czasu do czasu do nas dolatywał ma szlachetne pochodzenie. To ujęcie wód siarczkowych, wykorzystywanych od czasów starożytnych do dziś jest odpowiedzialne za to wonienie. W Splicie nawet smrodek jest starożytny i elegancki. Oczywiście Rivę robią palmy, rosną tu coś koło stu lat i nadają tej ulicy sznyt eleganckiej promenady XIX wiecznych kurortów. Nabrzeże południowej części Splitu przybrało swój obecny kształt na przełomie wieku XVIII i XIX, "za Francuza". Około sto lat później rodzime dla Dalmacji gatunki roślin zostały zastąpione palmami. Pod koniec XX wieku Riva została ostatecznie zamknięta dla ruchu kołowego. Pierwsze nabrzeże w tym miejscu powstało w I wieku p.n.e. a pierwszy deptak za czasów Dioklecjana. Riva ma stary rodowód. Jest takim miejscem w którym odbywają się huczne miejskie imprezy, najstarsza zdawa się jest procesja w dniu świętego Duje, patrona miasta. Na Rivie wszystko jest oczywiście niezwykle cenne, o wiele bardziej cenne niż w innych częściach miasta. Prawdziwy pępek Splitu.
Oczywiście i gdzie indziej bywa elegancko ale mła odniosła wrażenie że napływowi koncentrują się głównie na starówce w obrębie murów i Rivie. Czasem zajrzą na Marjan albo do dzielnicy Radunice.
Jak wspomniałam najbardziej mła cieszyło morze. Mła całkowicie poddała się urokowi Adriatku, mariny, Adriatyk saute, rybki, ptoszki, nabrzeża, obrzeża - mła podobało się wszystko, taka była morza spragniona. Było mła wsio ryba czy morze ciemne i niepogodne, czy prezentuje te swoje słynne błękity i turkusowe zielenie w przebłyskach słońca. Morze zawsze wyglądało dobrze. Mami cóś tam bredziła o żwirku, że niby piaseczek byłby lepszy ale mła nie słuchała. Zresztą ani razu nie miałyśmy na nogach naszych plażowo - kąpielowych butów. Woda miała temperatury bałtyckie, moczyłyśmy stopy w ogrzanych bajorkach utworzonych w skalnych zagłębieniach przez większe fale. Nad Adriatykiem tyż twierdzą że cóś zimnawa ta wiosna tego roku. Teraz mła Wam zaprezentuje pierdylion zdjęć wody, bądźcie wyrozumiali i znieście to z godnością. Wszystkie plaże południowego Splitu mła Wam zapoda. Widoku wód Kanału Trogirskiego na razie Wam oszczędzę.
No i to by było na tyle. O podróży mła nie wspomni za dużo bo się nie chce denerwować, krócej leciała do tej Dalmacji niż z lotniska wracała do domu. Na koniec jeszcze Splitowidoczki i w Muzyczniku śpiewy z Westybulu.