Niedziela świętomatkowa, niedziela wyborcza, niedziela półwypoczynkowa, niedziela półzwyczajna ( hym... czy niedziela może być zwyczajna, jakby z założenia nie była ). W każdym razie jest niedziela i trwa. Mła rzecz jasna usiłowała ogrodować i słowo usiłowała jest jak najbardziej tym właściwie określającym zjawisko. Mła ostatnio żyła "na telefonie" bo się martwiła stanem zdrowotnym swojej rodziny i ma w związku ze związkiem silną potrzebę odcięcia się od tego urządzenia ale niestety w ogrodzie słyszy przenikliwe dryń, dryń dobiegające z jej mieszkanka i niepokój ją z ogrodu wygania. Odbiera dzwoniący nieustępliwie telefun i okazuje się że dzwonią do niej dalsi pokrewni z tzw. pierdołą, czymś co jest nieistotne i co można samemu sprawdzić w necie. Mła ponownie tupie do ogrodu i znów słyszy dryń, dryń - tym razem zaproszenie na imprezkę od ciotki którą mła lubi, ale która ma inszych bliższych od dopieszczań. Mła dziękuje, nie wpadnie teraz bo ma ogródkowanie ale kiedyś tam na pewno. Tup, tup, w rodkach słabo słychać domowe odgłosy jednak po piętnastu minutach słyszy - telefon dzwoni! Mła tupie, bezczelnie mówi cooleżance że nie może pogadać i wyciąga wtyczkę z gniazdka klnąc na cienie rodzinno - towarzyskiej popularności.
Udaje się do ogrodu ale do niego nie dochodzi bo zostaję złapana przez sąsiadkę wracającą z lokalu wyborczego, która to sąsiadka ma silną potrzebę ponarzekania na "tych chamskich, bezczelnych złodziei". Wysłuchuje przez parę minut tyrady, sprytnie stwierdza że zgadza się ze wszystkimi stawianymi przez sąsiadkę tym draniom zarzutami i ucieka do Alcatrazu starannie zamykając drzwi szopki przejściowej za sobą. Nie mija dziesięć minut kiedy w ogrodzie pojawia się Ciotka Elka z pytaniem dlaczego mła nie odbiera telefonu od Cio Mary, która dzwoni teraz do Ciotki Elki z zapytaniem kiedy mła pojawi się na cmentarzu ( umawiałam się wcześniej na konkretną godzinę ale Cio Mary jak zwykle nie słuchała bo była zajęta ustawianiem właściwej postawy Wujka Jo ) i żądaniem info o stanie zdrowia Tatusia i Magdzioła. Wyłażę z Alcatrazu coby włączyć telefon i zadzwonić do Cio Mary a za mną biegną koty coby przy okazji wymusić na mnie dodatkowe żarło. Załatwiam co trzeba, ubieram się w strój wyjściowy i wychodzę w świat. Ogrodowanie zostawiam na później, jak minie telefoniczny szczyt popularności mła. Mła zyskuje pewność że jej decyzja o nieposiadaniu komórki była ze wszech miar słuszna!
I tak minęła mi świętomatkowa niedziela. Chyba najbardziej świętowały koty bo za opary kasy które snuły się w różnych dziwnych miejscach w domu ( na ten przykład w takim dzbanuszku w którym spinacze trzymam ) miały zakupioną promocyjną wołowinę ( termin przydatności do spożycia mija tuż, tuż ). Pochlały i parapetują ( wicie rozumicie - zwis parapetowy ). A ja wieczornie planuję sobie jak to w przyszły weekend poogroduję na całego! He, he, he!
Udaje się do ogrodu ale do niego nie dochodzi bo zostaję złapana przez sąsiadkę wracającą z lokalu wyborczego, która to sąsiadka ma silną potrzebę ponarzekania na "tych chamskich, bezczelnych złodziei". Wysłuchuje przez parę minut tyrady, sprytnie stwierdza że zgadza się ze wszystkimi stawianymi przez sąsiadkę tym draniom zarzutami i ucieka do Alcatrazu starannie zamykając drzwi szopki przejściowej za sobą. Nie mija dziesięć minut kiedy w ogrodzie pojawia się Ciotka Elka z pytaniem dlaczego mła nie odbiera telefonu od Cio Mary, która dzwoni teraz do Ciotki Elki z zapytaniem kiedy mła pojawi się na cmentarzu ( umawiałam się wcześniej na konkretną godzinę ale Cio Mary jak zwykle nie słuchała bo była zajęta ustawianiem właściwej postawy Wujka Jo ) i żądaniem info o stanie zdrowia Tatusia i Magdzioła. Wyłażę z Alcatrazu coby włączyć telefon i zadzwonić do Cio Mary a za mną biegną koty coby przy okazji wymusić na mnie dodatkowe żarło. Załatwiam co trzeba, ubieram się w strój wyjściowy i wychodzę w świat. Ogrodowanie zostawiam na później, jak minie telefoniczny szczyt popularności mła. Mła zyskuje pewność że jej decyzja o nieposiadaniu komórki była ze wszech miar słuszna!
I tak minęła mi świętomatkowa niedziela. Chyba najbardziej świętowały koty bo za opary kasy które snuły się w różnych dziwnych miejscach w domu ( na ten przykład w takim dzbanuszku w którym spinacze trzymam ) miały zakupioną promocyjną wołowinę ( termin przydatności do spożycia mija tuż, tuż ). Pochlały i parapetują ( wicie rozumicie - zwis parapetowy ). A ja wieczornie planuję sobie jak to w przyszły weekend poogroduję na całego! He, he, he!