Się wzięło i się rozkręciło, znaczy weekend majowy a sezon irysowy w pełni. Tak szczerze pisząc to nie lubię ja tak wczesnych kwitnień bo albo się boję majowych przymrozków albo czuję że znów zamiast wiosny mamy lato. No nie dogodzisz, he, he, he. W tym roku całkiem zadowalające kwitnienia choć bezczelnie przyznam że po raz kolejny moje przesadzanki z Alcatrazu mnie zadziwiły. Taa, oznaczone odmiany okazały się być nie tymi wskutek czego odmiany wczesne sąsiadują z tymi bardzo późnymi co wcale nie służy urodzie rabaty, zaginęły mła podczas tych przesadzanek niektóre odmiany Blytha i Blacka, co mła bardzo złości, no i są problemy z coolorkami - znaczy nie zawsze kwitnące sąsiedztwo prezentuje barwy na tle których odmiana wygląda dobrze. Jak co roku mam jakieś ale, zaczynam się zastanawiać czy aby nie malkontencę ( w głowie Ciotki Elki urodziło się takowe podejrzenie - dałam odpór jednak po zastanowieniu z przykrością muszę stwierdzić że cóś niestety w tym ciotczynym podejrzeniu jest ).
W każdym razie nie wyczekuję z utęsknieniem kwitnienia nabytych w zeszłym roku irysów, bardziej mnie w tym roku nakręca odnajdowanie na Suchej - Żwirowej moich starych pieszczochów przeniesionych z Alcatrazu. Zdziwne ale jest jak jest i nie ma co snuć opowiastek o nówkach jak ja tu mam ciągłe odliczanie staruszków. Nie znaczy że nówki nie kwitły, owszem jako jedna z najwcześniejszych odmian pokazała się śliczna nóweczka od Roberta, problem z tym że ledwie jej zdążyłam zrobić zdjęcie a susza + upał nie dały się długo nacieszyć pierwszym nóweczkowym kfiotem. Bywa, zawsze mam straszny niedosyt po takowym błyskawicznym wykwitaniu. Wolę nawet żeby odmiana sadzona w zeszłym roku nie zakwitła niż żeby kwitnienie było jakoby go nie było.
Ciągle, niepomna niesłodkich doświadczeń, knuję i gryplanię jeśli chodzi o nowe stanowiska irysowe i przesadzanie. Wcale ale to wcale nie jest to bardzo dobre dla moich irysów, z tego knucia i gryplanienia są potem korowody i insze atrakcje, żadna roślina nie lubi być traktowana jak ciągle przesuwany mebel. Zauważyłam że najlepiej rosną w moim ogrodzie te odmiany o których udało mła się troszki zapomnieć . Bez ciągłego gmyrania w okolicach kłącza, bez zbytnich dopieszczeń, ciągłych opielów, terminowych dokarmiań rosną sobie w najlepsze pięknie kwitnąc. Hym... dobra strona sklerozy? Cóś mła się zdaje że w tym sezonie czeka ją bardzo trudne zadanie zaniechania ciągłych przesadzań, trza się będzie sprężyć, jakąś tabletkę antykonceptualną zażyć jakby do głowy przychodziły cudowne pomysły rabatowe i dać roślinom trochę odetchnąć od siebie. Jest wówczas szansa na masowe kwitnienie.
A tak w ogóle to zaczęłam odbywać swój irysowy coroczny rytuał - rano we szlafroku ( ale bez szlafmycy ), z kubkiem salwadorsko - afrykańskiej kawy w łapie ruszam na przegląd roślin. Sąsiedzi już zdaje się przyzwyczaili się do tego widoku ( Włodzimierz twierdzi że to oznaka późnej wiosny - wczesną przylatują bociany a potem ja w stroju domowym patałętam się po rabacie, lato jest wówczas kiedy jedna znajoma sklepowa zakłada fartuch z lekka prześwitujący bezpośrednio na bieliznę ). Rzecz jasna przeglądu roślin dokonuję w asyście. Kiedy przegląd nie odbywa się bladym świtkiem tylko o rozkosznej godzinie dziesiątej to asysta ani myśli wracać do domu, zalega na floksach szydlastych i żagwinach. Ja dołączam w jakiś czas potem do asysty ale nie zalegam, Na Suchej - Żwirowej czas przygotować wyższe kategorie bródek do udanej prezentacji.