Mija nam ta dziwna wiosna która właściwie była latem, czas na lato prawdziwe. Trochę strach się bać co Wielki Pogodowy nam na tę porę roku wyszykował. Dookoła mnie tak sobie, nadal zbyt dużo smętnych wiadomości z gatunku "I nie da się nic zrobić!" do mnie dociera, w związku z czym mój zakupoholizm jest coraz mniej kontrolowany. Co usłyszę to odreagowuję, głupia sprawa. Odgradzam się przyjemnościami od złego które zaatakowało i już wiadomo że nie odpuści. Tak jakby te moje przyjemności mogły przypudrować paskudną rzeczywistość. Szczerze pisząc to na ogół pudrują średnio skutecznie, co i raz spod tego pudru cóś niepokojącego wyłazi. No to się skupiam na jakichś pierdołach typu przywracanie Wolfgangowi normalnego wyglądu ( po spotkaniu Wolfganga z lejonkiem ten pierwszy wygląda jakby zamiast lejonka spotkał krwiożerczego wilka wyjątkowo nielubiącego krasnoludków ) albo zaganianiu Małgoś - Sąsiadki do smażeniu dżemów. Takie tam zajęcia usypiające, nic prawdziwego.
W ogrodzie robię mało, mój kręgosłup bardzo brzydko się ostatnio zachował. Usiłowałam go wytonować prochami i skończyło się tzw. upojnym rzyganiem. Womitowałam po prochach a ten skurczygnat nadal bolał! Po takich przejściach zachowuję się "rozsądnie" bo nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki. W związku ze związkiem ogród odłogiem sobie leży a ja leżę z kotami w wyrze. Wyro zaścielone, na wyrze ja i głównie ciągle obrażony na nieobecność Lalusia Felicjan. Jak się Felicjanowi nie poprawi ( obecnie nie chce wychodzić z domu bo po co, dziewczynki nie potrafią się z nim bawić w napaść ) to czeka nas wizyta u dohtora ( ledwo co byłam z podtrutą Sztaflisią ). Może trza co na melancholię a może to jakaś insza sprawa. Felicjan bardzo się zmienił, niby źle nie wygląda ale zachowuje się zupełnie nie po swojemu ( od czasu choroby i odejścia Laliego ani razu mnie nie użarł, rzecz niesłychana, o takim piknikowaniu z nim w Alcatrazie jak w zeszłym roku miało miejsce nawet nie ma co mówić ). Sztaflik jakby lepiej, znów usiłuje wyżerać innym kotom z misek. Znaczy jest i coś miłego.
Właściwie jest więcej miłych rzeczy. Po różanej pogwarce z bjork w ramach wyciszania skrzeków realu postanowiwszy nabyć coś różanego w donicy. Padło na austinkę 'Geoff Hamilton', a potem to już się nie mogłam opanować! Taa, skutek jest taki że pojawi się także od dawna planowana do nasadzenia odmiana 'James Galway', odtworzę 'Sweet Juliet' zeszłą z tego świata pamiętnej zimy 2012 roku, oraz drugi raz podejdę do 'Jude the Obscure' ( zaginęła albo się podszywa, w każdym razie to co kwitnie na jej miejscu nijak tej odmiany nie przypomina ). Ubyło mi z portfela co akurat nie jest miłe ale za to jak dobrze zrobi mi się kiedy przyjadą krzaki. Co prawda nie wiem jak je wkopię z cholernym, nawalającym kręgosłupem ale cóś tam na pewno wymyślę. Na razie cieszę się gryplanowaniem czyli tym gdzie co posadzę. Dobre i to, przynajmniej się odrywam od ponurych rozkmin na temat tzw. kondycji ludzkiej. Zakupoholizm roślinny wydaje mi jakiś lepszy, jakby kupowanie roślin było czymś zdecydowanie bardziej szlachetnym niż nabywanie rzeczy. Hym... pewnie bredzę jak każdy nałogowiec. W każdym razie zauważyłam że przypudrowywanie realu roślinami działa u mnie skuteczniej niż pudrowanie czym innym. No dłużej trzyma czyli cieszy.
Dzisiejsze fotki to takie usprawiedliwienie austinkowych zakupów. Żebyście wiedzieli jak ciężko się oprzeć urokowi tych róż.