Jakoś tak ostatnimi czasy zmęczenie mnie powala w najmniej spodziewanym i najmniej odpowiednim momencie. Chyba przeszło na mnie od Mamelona, która jakiś tydzień z przylepką temu zauważyła u siebie takie dziwne, właściwie trochę niewytłumaczalne zmęczenie życiem. Czyżby depresja starorurzasta nas zaatakowała? Miałam szerokie gryplany domowe na ten weekend a tymczasem udało mi się jeden dzień luźny poświęcić na ... nie wiadomo co. No znaczy niby cóś tam robiłam tylko że tak właściwie to mało konkretów z tego robienia wyszło. Oczywiście jestem niezadowolniona bo ja tu ten tego a rezultat mikry, żeby nie powiedzieć ledwie zaistniały. Oczy kleją mi się jakbym drzewniejszym socprzodownikiem pracy była po ciężkiej szychcie na przodku w kopalni a tzw. zadania wyznaczone nadal są tylko wyznaczone. Znaczy osiemnastego tort był w robocie, tworzywko przygotowane ( częściowo ) ale sił nie miałam żeby to cholerne ciasto wykończyć ( a ciotka Elka i Małgoś - Sąsiadka nogami przebierały, ślinę obficie roniły i cóś jakby pretensje miały że przełożone z poniedziałku na weekend zajęcia ciastotwórcze jeszcze się nie odbyły ). Trudno, zmęczenie materiału, moce przerobowe spadły do zera - trza czekać czyli wykazać się cierpliwością i jakby samozaparciem!
Przygotowawszy rodzynki, znaczy olbrzymki królewskie jasne zalawszy blue quracao ku zgrozie Małgoś - Sąsiadki ( "Elu ona chyba leje na nie denaturat!" ) i wymieszawszy marmoladę z pigwy ze zmielonymi orzechami laskowymi. Byszkopcik czeka na przełożenie kremem z bitej śmietany zwanym dawniej sułtańskim. To był taki wynalazek PRL-u, bitą śmietanę dzieliło się na dwie części i do jednej z nich dodawało się kakao. Posypywało się ten cud kulinarny rodzynkami i posiekanymi orzechami i przez chwilę pożerającemu ową słodycz człowiekowi się wydawało że on w nie wiadomo jakim luksusie się pławi. Normalnie uczta Trymalchiona, he, he. Jedną z jaśniejszych ( jakże nielicznych ) chwilek w komunie ta konsumpcja była.
Postanowiwszy przywołać czar chwil minionych i "komunistyczny" kremik pojawi się jako przełożenie tortu. Nie jest to słodycz ulepek więc będzie pasił do tej pigwowej marmolady, którą posmaruję tzw. pierwszy blat. Hym... może na Święto Lasu powinnam wykonać jakiś bardziej leśny wypiek, wicie rozumicie, jagody czy tam inne żurawiny pod kruszonką czy cóś w tym guście ale rodzina i sąsiedztwo od pewnego czasu uparcie bredzi o tym torcie. Myślę że to zauroczenie nazwą krem sułtański, czas raczej nie jest tortowy tylko drożdżówkowy lub kruchociastkowy ( tzn. o tej porze, przed moimi imieninami raczej nie robimy tortów, dopiero imieniny obchodzimy tortowo ). No cóż, zje się!
Jak widzicie na załączonych obrazkach tort został odbębniony. Dekoracyjnie się nie wysiliłam ale to nie konkurs tortowej piękności. Grunt żeby był zjadliwy. Dekoracyjnie wyżyłam się upieprzając kolejną "instalację artystyczną", he, he. "Las w lystopadzie" nazwałam to ustrojstwo i nie pozwoliłam macać dekora Ciotce Elce, żywo zainteresowanej moją nową paprocią. No tak, zakupoholizm kwitnie w najlepsze - nabywszy rzeczoną paproć bo do mnie przemówiła. To Phlebodiumaureum 'Blue Star'. Ponoć prosta w uprawie ale na moje oko wymagająca na dzień dobry wymiany podłoża. Na razie robi za "leśność" w dekorze, znaczy udaje języcznika ( dobra, marnie jej idzie ). Później zastanowię się nad stałym miejscem dla niej i nad nową doniczką z nową paprotną ziemią rzecz jasna. Mam nadzieję że paproć w miarę szybko osiągnie w domu właściwe dla niej rozmiary, z tymi mnożonymi in vitro roślinami różnie z tym tempem wzrostu bywa. W dekorejszyn listopadowym może nieco dziwić woskowy bałwanek, ale w końcu w lystopadzie trafiają się przymrozki. Może to i naciągnięcie do granic możliwości bo ze szronu bałwanków się nie lepi, ale uwielbiam zapach palonego wosku, tak różny od woni chemicznych jabłuszek, zsyntetyzowanych wypieków domowych, żrących różyczek czy wazducha magnolii. No innej świecy woskowej niż ta bałwankowa po prostu nie miałam. W moim najnowszym odkryciu czyli supertanich świecznikach z IKEA, białym szkle o różnych odcieniach ( recykling czasem urodzie służy ) palą się takie tam zwykłe stearynówki. Narzekam na nie jak XIX wieczna konserwatywna dama: nie ta barwa światła, nie ten zapach, nie ta bajka, ale świeca z prawdziwego wosku to w dzisiejszych czasach rarytet. Kupić nie jest łatwo i cena wysoka. Taka parę razy jak te ikeowe świeczniki.
Przygotowawszy rodzynki, znaczy olbrzymki królewskie jasne zalawszy blue quracao ku zgrozie Małgoś - Sąsiadki ( "Elu ona chyba leje na nie denaturat!" ) i wymieszawszy marmoladę z pigwy ze zmielonymi orzechami laskowymi. Byszkopcik czeka na przełożenie kremem z bitej śmietany zwanym dawniej sułtańskim. To był taki wynalazek PRL-u, bitą śmietanę dzieliło się na dwie części i do jednej z nich dodawało się kakao. Posypywało się ten cud kulinarny rodzynkami i posiekanymi orzechami i przez chwilę pożerającemu ową słodycz człowiekowi się wydawało że on w nie wiadomo jakim luksusie się pławi. Normalnie uczta Trymalchiona, he, he. Jedną z jaśniejszych ( jakże nielicznych ) chwilek w komunie ta konsumpcja była.
Postanowiwszy przywołać czar chwil minionych i "komunistyczny" kremik pojawi się jako przełożenie tortu. Nie jest to słodycz ulepek więc będzie pasił do tej pigwowej marmolady, którą posmaruję tzw. pierwszy blat. Hym... może na Święto Lasu powinnam wykonać jakiś bardziej leśny wypiek, wicie rozumicie, jagody czy tam inne żurawiny pod kruszonką czy cóś w tym guście ale rodzina i sąsiedztwo od pewnego czasu uparcie bredzi o tym torcie. Myślę że to zauroczenie nazwą krem sułtański, czas raczej nie jest tortowy tylko drożdżówkowy lub kruchociastkowy ( tzn. o tej porze, przed moimi imieninami raczej nie robimy tortów, dopiero imieniny obchodzimy tortowo ). No cóż, zje się!
Jak widzicie na załączonych obrazkach tort został odbębniony. Dekoracyjnie się nie wysiliłam ale to nie konkurs tortowej piękności. Grunt żeby był zjadliwy. Dekoracyjnie wyżyłam się upieprzając kolejną "instalację artystyczną", he, he. "Las w lystopadzie" nazwałam to ustrojstwo i nie pozwoliłam macać dekora Ciotce Elce, żywo zainteresowanej moją nową paprocią. No tak, zakupoholizm kwitnie w najlepsze - nabywszy rzeczoną paproć bo do mnie przemówiła. To Phlebodiumaureum 'Blue Star'. Ponoć prosta w uprawie ale na moje oko wymagająca na dzień dobry wymiany podłoża. Na razie robi za "leśność" w dekorze, znaczy udaje języcznika ( dobra, marnie jej idzie ). Później zastanowię się nad stałym miejscem dla niej i nad nową doniczką z nową paprotną ziemią rzecz jasna. Mam nadzieję że paproć w miarę szybko osiągnie w domu właściwe dla niej rozmiary, z tymi mnożonymi in vitro roślinami różnie z tym tempem wzrostu bywa. W dekorejszyn listopadowym może nieco dziwić woskowy bałwanek, ale w końcu w lystopadzie trafiają się przymrozki. Może to i naciągnięcie do granic możliwości bo ze szronu bałwanków się nie lepi, ale uwielbiam zapach palonego wosku, tak różny od woni chemicznych jabłuszek, zsyntetyzowanych wypieków domowych, żrących różyczek czy wazducha magnolii. No innej świecy woskowej niż ta bałwankowa po prostu nie miałam. W moim najnowszym odkryciu czyli supertanich świecznikach z IKEA, białym szkle o różnych odcieniach ( recykling czasem urodzie służy ) palą się takie tam zwykłe stearynówki. Narzekam na nie jak XIX wieczna konserwatywna dama: nie ta barwa światła, nie ten zapach, nie ta bajka, ale świeca z prawdziwego wosku to w dzisiejszych czasach rarytet. Kupić nie jest łatwo i cena wysoka. Taka parę razy jak te ikeowe świeczniki.