Wczorajsza noc była rzeczywiście piękna, choć i styczniowa pełnia zrobiła na nas wrażenie. Wicie, rozumicie, śnieg, czyste niebo i duży księżyc. Mieszanka dająca tzw. hollywoodzkie efekty. U mnie była impreza światło i dźwięk - do Rudego, Ocelota i Niescęścia dołączył długo oczekiwany Epuzer i moje towarzystwo uznało że to czas na dłuższe night garden party, cóś w stylu "Nights in white satin". Działo się, nawet Felicjan po tuningu ( z zakroplonymi uszami i śnieżnobiałymi zębami ) uczestniczył. W związku z działaniami imprezowymi oko udało mi się zamknąć tak bliżej trzeciej nad ranem, więc otworzyłam je w sobotę w okolicy godziny dziesiątej. Towarzystwo zamiast odsypiać nocne hulanki pruło sznupy o żyr, skarmiłam ulubionymi konserwami zawierającymi prawdziwe mięso w mięsie, snując się przy tym skarmianiu i ziewając. Poczułam że chyba czas na przebieżkę, smogowo jakby lepiej i może dobrze by było przewentylować płucka. Towarzystwo nażarte odpoczywało po ekscesach więc poogrodowałam sobie solo i przynajmniej bezstresowo pooglądałam ptaki. Przylatuje ich teraz mnóstwo, wyżerają owocki berberysu, nasiona traw i marcinków, zakradają się do słoninki wywieszonej przez Ciotkę Elkę. Dzwońce szaleją, w tym roku jakaś inwazja dzwońcowa nastąpiła. Jest też sporo sikorek różnych ( do tej słoninki Ciotki Elki zleciały stada - na pewno były bogatki bo te rozpoznaje Ciotka na bank, ale przyleciały też inne bardziej niebieskie - modraszki może? ), pod oknem sypialni na berberysie siada drozd, tylko czujna Szpagetka była nim rano zainteresowana. Z ptasich gości półegzotycznych to odwiedziły nas gile a u Mamelona pojawił się zielonawy dzięcioł. Ostrzejsza zima, zostawione w ogrodach nasienniki + słoninki i inne takie kuszą ptoki. Sąsiedzkie koty przekarmione więc polowania takie bardziej dla rozrywki, przez przyłożenia się ( no i bardzo dobrze ). Sroki też tłuste i cóś nieruchawe, może dlatego tych mniejszych ptaków tak sporo widuję i półegzoty nawet oglądam.
Sobotnim wczesnym popołudniem zrobiłam porządek z zakupionymi cebulowymi ( wreszcie znalazłam praktyczny sposób wykorzystania wazy do zup ) i usiłowałam wykonać stroik walniętynkowy dla kotów ( serduszka są tak przymocowane w obciążonej kamorami doniczce że jedyne co mogą bestie zniszczyć to wstążki podrzeć - panzerdekoracja znaczy ), taki do dostawienia do dekoracji przedwiosennej z kwiatów cebulowych i gałązek ( tak, tęskni mi się do zielonego ). Stroik walniętynkowy został natychmiast wypróbowany przez obie czarnule ( na pierwszej fotce Szpagetka , na drugiej Sztaflik ), które w momencie mojego podchodzenia z aparatem natychmiast udawały désintéressement walentynkowym ustrojstwem. Szczęśliwie żadnej z nich nie przyszło do głowy wyhaczyć pazurem z walniętynkowego szklanej skrzydlatej świnki robiącej za Amora ( nie posunęłam się do zrobienia własnoręcznego maleńkiego złotego łuczku dla mojego świńskiego bożka ). Ołtarzyk został wykonany połowicznie, tzn. dużych szkieł z gałązkami zielonego jeszcze nie ma ( dużo szkieł i dużo gałązek ). Do cebulowej wazy dorzuciłam w sobotę narcyzy 'Bridal Crown', bo krokusy niedługo odpłyną i zdobić będzie jedynie ich "szczypiorek".
Późniejszym popołudniem przyszła na kawę Ciotka Elka, a że kawa w sobotnie popołudnie aż się prosi o słodkie to na chybcika zostały wykonane muffinki. Przyznam się że nie przepadam za tymi wypiekami ale to miało być cóś na szybko, góra pół godziny a z wystygnięciem i posmarunkiem ze czterdzieści minut ( akurat czas przy pieczeniu na szybkie ploty, omówienie problemów zdrowotnych mamy Wujka Jo, pastwienie się nad jedną z dalszych pokrewnych, która zaangażowała się nie tam gdzie trzeba itd. ). Muffinki zostały zrobione z tartych migdałów ( promocja była ) z prawdziwym aromatem i w ogóle. Ukłonem w stronę muffinkowej tradycji był dodatek melasy. Mąki nie dodawałam bo lubię konkrety migdałowe a nie wypieki mączyste o smaku migdałowym. Kremik prosty do bólu czyli żółtko z masłem i cukrem ukręcone z orzechami laskowymi. Ot i wszystko ale kawa od razu zrobiła się z tych wykwintnych ( Ciotka Elka zażądała podgrzania śmietanki ). Przed nami Walniętynki, czyli następna okazja do chlania, Ciotka Elka roztoczyła czarowną wizję róż karnawałowych. No i tak się ten zimowy weekend toczy, bez niespodziewanek, spokojnie i leniwie. Dobrze, łapię oddech.
Sorrky za jakość zdjęć , bardzo powoli oswajam się z nowym aparatem, koty w pełnym słońcu nie powychodziły, z łapaniem ostrości problem bo pogram jakby inny, łatwo mi nie jest ( ja w ogóle z techniką ciężko się oswajam ).
Sobotnim wczesnym popołudniem zrobiłam porządek z zakupionymi cebulowymi ( wreszcie znalazłam praktyczny sposób wykorzystania wazy do zup ) i usiłowałam wykonać stroik walniętynkowy dla kotów ( serduszka są tak przymocowane w obciążonej kamorami doniczce że jedyne co mogą bestie zniszczyć to wstążki podrzeć - panzerdekoracja znaczy ), taki do dostawienia do dekoracji przedwiosennej z kwiatów cebulowych i gałązek ( tak, tęskni mi się do zielonego ). Stroik walniętynkowy został natychmiast wypróbowany przez obie czarnule ( na pierwszej fotce Szpagetka , na drugiej Sztaflik ), które w momencie mojego podchodzenia z aparatem natychmiast udawały désintéressement walentynkowym ustrojstwem. Szczęśliwie żadnej z nich nie przyszło do głowy wyhaczyć pazurem z walniętynkowego szklanej skrzydlatej świnki robiącej za Amora ( nie posunęłam się do zrobienia własnoręcznego maleńkiego złotego łuczku dla mojego świńskiego bożka ). Ołtarzyk został wykonany połowicznie, tzn. dużych szkieł z gałązkami zielonego jeszcze nie ma ( dużo szkieł i dużo gałązek ). Do cebulowej wazy dorzuciłam w sobotę narcyzy 'Bridal Crown', bo krokusy niedługo odpłyną i zdobić będzie jedynie ich "szczypiorek".
Późniejszym popołudniem przyszła na kawę Ciotka Elka, a że kawa w sobotnie popołudnie aż się prosi o słodkie to na chybcika zostały wykonane muffinki. Przyznam się że nie przepadam za tymi wypiekami ale to miało być cóś na szybko, góra pół godziny a z wystygnięciem i posmarunkiem ze czterdzieści minut ( akurat czas przy pieczeniu na szybkie ploty, omówienie problemów zdrowotnych mamy Wujka Jo, pastwienie się nad jedną z dalszych pokrewnych, która zaangażowała się nie tam gdzie trzeba itd. ). Muffinki zostały zrobione z tartych migdałów ( promocja była ) z prawdziwym aromatem i w ogóle. Ukłonem w stronę muffinkowej tradycji był dodatek melasy. Mąki nie dodawałam bo lubię konkrety migdałowe a nie wypieki mączyste o smaku migdałowym. Kremik prosty do bólu czyli żółtko z masłem i cukrem ukręcone z orzechami laskowymi. Ot i wszystko ale kawa od razu zrobiła się z tych wykwintnych ( Ciotka Elka zażądała podgrzania śmietanki ). Przed nami Walniętynki, czyli następna okazja do chlania, Ciotka Elka roztoczyła czarowną wizję róż karnawałowych. No i tak się ten zimowy weekend toczy, bez niespodziewanek, spokojnie i leniwie. Dobrze, łapię oddech.
Sorrky za jakość zdjęć , bardzo powoli oswajam się z nowym aparatem, koty w pełnym słońcu nie powychodziły, z łapaniem ostrości problem bo pogram jakby inny, łatwo mi nie jest ( ja w ogóle z techniką ciężko się oswajam ).